Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasto Bath
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasto Bath
Położone w dolinie rzeki Avon miasto to jedna z perełek architektonicznych Somerset. Podczas kolonizacji Rzymianie wybudowali w Bath charakterystyczne dla ichniej kultury łaźnie oraz świątynie, które przetrwały próbę upływających lat i dzięki skrupulatnej pielęgnacji czarują urokiem do dziś. Czasy gregoriańskie, podczas których w miasteczku koronowano angielskiego króla, również zaopatrzyły uliczki miejscowości w zabytki. Dziś Bath stało się nieformalną perłą w koronie turystyki Somerset, dzięki mnogości pięknych widoków, spokojnej atmosferze i czystej rzece przecinającej je niemal równo w połowie.
Nigdy nie był zbyt obowiązkowy. Próbował. Starał się. Patrzył na brata, wierząc, że pewne rzeczy robić musiał bo tak trzeba. Cała ta nauka, która mu przekazywał wynikała z obowiązkowości. Miał wobec niego oczekiwania, chciał, by umiał zająć się sobą. Próbował go nauczyć samodzielności, ale najlepiej radził sobie z tym wtedy, gdy nie było go obok. Znikał, zmuszając go by radził sobie sam. Gdy się zakochał i gotów był się ożenić, James zrozumiał, że jego też to czeka. Zwlekał zbyt długo, bawił się. Zakochiwał się kilka razy do roku, w szkole było wiele pięknych dziewczyn. Tylko nie w niej, nie tej jednej. Nie sądził nawet, że łączyło ich cokolwiek. Przyjaźń była przyjaźnią, nie płomiennym uczuciem dusz, które pragnęły być ze sobą. Dopiero później zrozumiał, że to musiało być to. Miłość. Tylko trochę inna. Nie prosił jej o to z poczucia obowiązku, czy presji, którą zaczynał czuć. Ale Thomas się ożenił, a on? Dlaczego nie mogli iść przez życie razem, skoro się rozumieli, świetnie ze sobą bawili. Ufali. Urzekła go sobą po tym, jak podjął decyzję. Gdy odkrył strony, których jako przyjaciel miałby nigdy nie oglądać. Gdy dotarło do niego, że jest piękna i zmysłowa i niczego jej nie brakuje przy dziewczętach, za którymi się oglądał. A w końcu, gdy zdał sobie sprawę, że nie zasłużył na nią, bo miała wszystko. Mogła być ideałem. Rozłąka wszystkie te nieodkryte karty uczyniła pozbawionymi tajemnic. Odpowiadał sam sobie, wiedział, co kryło się na zasłoniętym awersie. Tworzył w głowie jej obraz uzależniony od własnych potrzeb, uczuć, tęsknot. Gdy stanęła w progu mieszkania w dokach nikogo nie pragnął i nie kochał mocniej niż jej.
Diable ziele sprawiło, że na moment rozmazała mu się przed oczami, ostrość powróciła dość szybko, ale czuł się płynny, gęsty. Mógłby się przelewać do basenu z gorącą, termalną wodą. Byłe lekki jak piórko, unosił się na wodzie. Wszystko zaczynało być przyjemne, słodkie. Nigdy nie chciał jej zamykać w klatce, nie taką ją chciał, nie taką ją znał. Uśmiechnął się sam do siebie, myśląc, że miłość robiła z niego głupca. Zabrała wszystko to, co mieli przed nią. Stali się jej niewolnikami. Chciał być dla niej dobry, być dla niej przyjacielem, towarzyszem. Może to echo Tower nie pozwalało mu zapomnieć kim był. Może wiecznie nieobecny brat. Może ci wszyscy uczniowie w szkole, którzy się śmiali z ułomności. Uważali go za głupka, nie umiał za dobrze pisać, kiepsko czytał. Może to matka, która ich zostawiła. Może ojciec, który wolał by nigdy się nie urodzili. Może on sam, patrzący we własne odbicie i nie widzący niczego wartościowego. Wiedział, że ściągnie ją na dno. Nie zasługiwała na to, by musieć być boją, której się uczepi, by nie utonąć. To nie tak miało być. Obiecywał sobie, że nie będzie, a później...
Pokiwał głową. Już z uśmiechem. Błogim, delikatnym. Pozwoliłby jej odejść. Nie ze złości, a już z pewnością nie z powodu własnej dumy. Nie był dumnym człowiekiem. Pozwoliłby jej odejść, bo chciał jej szczęścia. Kochał ją i chciał, by miała to, czego chciała. Oferta była krótka, jednorazowa. Nie miał sił, by żyć w niepewności. Patrzył na nią w ciszy — pośród odległych odgłosów miasta, przyjemnego szumu wody — przyglądał się jej twarzy, przesuwał spojrzeniem po szyi, obojczyku, ramieniu, by znów powrócić do jej oczu. Jej słowa brzmiały słodko. Jak nektar. Uśmiechnął się błogo; nie chciało mu się odpowiadać, ale wyraz twarzy łatwo zdradził go w tym stanie. Podobały mu się jej słowa. Wyraz twarzy mu się wypogodził, jakby diable ziele starło troski i smutki, które wrosły w jego skórę przez ostatnie tygodnie. Zaraz potem całował ją, powoli, leniwie, czule. Bez pośpiechu, niepotrzebnej nerwowości. Jakby nie musieli stąd uciekać lada moment, chować się przed strażnikami. Muskał jej szyję, zbliżając się jeszcze bardziej, choć nie topornie i ciasno w klatce ramion. Podążył za nią, kiedy się odsunęła. Patrzył jej w oczy z leniwym, spokojnym uśmiechem. Już ni nie było ważne. Ani Connor, ani Thomas. Wszystko przeminęło. Oparł czoło o jej czoło, czubkiem nosa pocierając o jej nos. Przymknął oczy, wspierając się rękami o zimny kamień. Odpowiedział jej ciepłymi pocałunkami, którymi ją obsypał. Diable ziele zmieniło wszystko. I wszystko zabrało. Na moment.
| zt?
Diable ziele sprawiło, że na moment rozmazała mu się przed oczami, ostrość powróciła dość szybko, ale czuł się płynny, gęsty. Mógłby się przelewać do basenu z gorącą, termalną wodą. Byłe lekki jak piórko, unosił się na wodzie. Wszystko zaczynało być przyjemne, słodkie. Nigdy nie chciał jej zamykać w klatce, nie taką ją chciał, nie taką ją znał. Uśmiechnął się sam do siebie, myśląc, że miłość robiła z niego głupca. Zabrała wszystko to, co mieli przed nią. Stali się jej niewolnikami. Chciał być dla niej dobry, być dla niej przyjacielem, towarzyszem. Może to echo Tower nie pozwalało mu zapomnieć kim był. Może wiecznie nieobecny brat. Może ci wszyscy uczniowie w szkole, którzy się śmiali z ułomności. Uważali go za głupka, nie umiał za dobrze pisać, kiepsko czytał. Może to matka, która ich zostawiła. Może ojciec, który wolał by nigdy się nie urodzili. Może on sam, patrzący we własne odbicie i nie widzący niczego wartościowego. Wiedział, że ściągnie ją na dno. Nie zasługiwała na to, by musieć być boją, której się uczepi, by nie utonąć. To nie tak miało być. Obiecywał sobie, że nie będzie, a później...
Pokiwał głową. Już z uśmiechem. Błogim, delikatnym. Pozwoliłby jej odejść. Nie ze złości, a już z pewnością nie z powodu własnej dumy. Nie był dumnym człowiekiem. Pozwoliłby jej odejść, bo chciał jej szczęścia. Kochał ją i chciał, by miała to, czego chciała. Oferta była krótka, jednorazowa. Nie miał sił, by żyć w niepewności. Patrzył na nią w ciszy — pośród odległych odgłosów miasta, przyjemnego szumu wody — przyglądał się jej twarzy, przesuwał spojrzeniem po szyi, obojczyku, ramieniu, by znów powrócić do jej oczu. Jej słowa brzmiały słodko. Jak nektar. Uśmiechnął się błogo; nie chciało mu się odpowiadać, ale wyraz twarzy łatwo zdradził go w tym stanie. Podobały mu się jej słowa. Wyraz twarzy mu się wypogodził, jakby diable ziele starło troski i smutki, które wrosły w jego skórę przez ostatnie tygodnie. Zaraz potem całował ją, powoli, leniwie, czule. Bez pośpiechu, niepotrzebnej nerwowości. Jakby nie musieli stąd uciekać lada moment, chować się przed strażnikami. Muskał jej szyję, zbliżając się jeszcze bardziej, choć nie topornie i ciasno w klatce ramion. Podążył za nią, kiedy się odsunęła. Patrzył jej w oczy z leniwym, spokojnym uśmiechem. Już ni nie było ważne. Ani Connor, ani Thomas. Wszystko przeminęło. Oparł czoło o jej czoło, czubkiem nosa pocierając o jej nos. Przymknął oczy, wspierając się rękami o zimny kamień. Odpowiedział jej ciepłymi pocałunkami, którymi ją obsypał. Diable ziele zmieniło wszystko. I wszystko zabrało. Na moment.
| zt?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
22.06.1958
Trzynaście przaśnie zdobionych kałamarzy stało w równym rzędzie, kusząc mieniącymi się powłokami. Każdy był inny, większy, mniejszy, bardziej lub mniej wyszczerbiony, lecz łączyło je jedno - kurz, który nie oszczędził żadnego, pokrywając naczynia popielatą warstwą. Ujmowało to barw, jednak wedle Zoe dodawało animuszu. W końcu każdy był niegdyś czyjś, prawda? Niepozorne przedmioty wchodziły w skład tych niezbędnych, stojących na sekretarzykach, dumnie dzierżąc zadanie współpracy z piórem. Można było stwierdzić, że to nic niewarte przedmioty, zniszczone swym wiekiem rupiecie, co wybredniejsi nazwaliby je tandetą, a jednak miały coś w sobie, swego rodzaju osobowość. Wrażliwa dusza artystki jak najbardziej chciała dać jednemu z nich dom, drugie życie, choć jeszcze jedną misję, ale… Który wybrać? Jak się zdecydować, gdy każdy ma to coś w sobie?
Chciała się im przyjrzeć lepiej, w budynku było ciemno, a ciężkie, burgundowe zasłony utrudniały dojście i tak leciwych, jak na Anglię przystało, promyków słońca. Prawdopodobnie dlatego gdzieniegdzie stały lampy naftowe, dające dość mizerne światło. Choć starała się wysilić wzrok, to w półmroku nie można było dojrzeć wyrazistych szczegółów, a dodatkowym utrudnieniem było wysokie umiejscowienie ów kałamarzy na jednej z wyższych i bardziej zagraconych półek. Vaillant z wymalowaną na twarzy frustracją próbowała sięgnąć po naczynie, które zdawało się być w jej ulubionym, butelkowozielonym kolorze. Miało namalowaną sentencję, jednak nie można było dostrzec jaką, ale napis zachwycał piękną kaligrafią na tyle, by przykuwać oko. Stanęła na palcach, wyciągając dłoń ku przedmiotowi, lecz nie muskała go nawet opuszkami palców. Sapnęła cicho, z wysiłku, lecz nie ustawała w swych próbach, raz po raz próbując sięgnąć wyżej, jednak nic – na próżno. Rozejrzała się, szukając kogoś, kto mógłby jej pomóc, jednak w pomieszczeniu dojrzała jedynie niższą od siebie kobietę, która najwyraźniej przyglądała się obrazom stojącym w kącie nieopodal. Nie pomogłaby jej, potrzebowała kogoś znacznie wyższego, może sprzedawcy, który zniknął gdzieś na zapleczu. Dasz radę, przecież brakowało ci tak niewiele, pomyślała, próbując dodać sobie otuchy. Odwróciła się ponownie ku regałowi i znów stanęła na palcach, wyciągając się najbardziej jak tylko mogła. Było tak blisko, tak bardzo, że nie mogła się poddać i odpuścić. Oderwała jedną ze stóp od podłogi i kiwając się nieznacznie, ostatkiem sił podskoczyła na jednej nodze, próbując złapać kałamarz w dłoń.
Wtedy też usłyszała trzask rozbijanego szkła.
Zaraz po nim pojawił się dym.
Musiała trącić lampę biodrem przy podskoku, a ta roztrzaskała się na zrulowanych pergaminach, starych mapach skarbów, czy innych mrzonkach, którymi prawdopodobnie były. Ogień zajmował powierzchnię papieru dość prędko, sycąc swe płomienne języki pożogą. Zoe oniemiała w jednej chwili, próbując rozejrzeć się za wsparciem, jednak wzrok miała mglisty i widziała jedynie rozmazane plamy. Nie mogła tego tak zostawić, och, zaraz nazwą ją podpalaczką i zamkną pośród krat, dopisując bajeczkę o tym jak to Francuzka z nienawiści do Anglii postanowiła sabotować antykwariat. Niedoczekanie. Zaklęła siarczyście w ojczystym języku, co sama przyjęła z ogromnym zaskoczeniem, zwykle jej się to nie zdarzało. Zreflektowała się prędko i zaraz podjęła się prób odnalezienia swojej różdżki w połach płaszcza, by ugasić ogień zanim ten dojdzie do zasłon. Wtedy zauważyła, że ma w dłoni ten piękny kałamarz z wykaligrafowaną notatką, która teraz była doskonale widoczna, a rozszyfrowując napis Zoe aż parsknęła niemal histerycznym, nerwowym śmiechem.
I jeśli my płoniemy, ty płoniesz razem z nami.
Świetnie, Vaillant, teraz nawet głupie, brytyjskie naczynie czyha na twoje życie.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita
Ostatnio zmieniony przez Zoe Vaillant dnia 26.12.22 20:48, w całości zmieniany 1 raz
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lubiła zapach starości zaklętej w meblach.
Spod obrusów kurzu spoglądały setki niewidzialnych oczu obserwujących ich wiecznie zmieniający się świat, ust, które nigdy nie dadzą im świadectwa głośnym słowem. Wyobrażała sobie, że mimo to byłaby w stanie usłyszeć ich opowieści, gdyby tylko usiadła w kącie antykwariatu i mocniej wytężyła słuch. Trwalsze przedmioty, wzniesione z wytrzymałych materiałów, mogły być przecież świadkami pokoleń. Widziały narodziny dzieci swoich właścicieli, by potem służyć tym dzieciom, już dorosłym, wkraczającym na własne ścieżki. Czy przesiąkały fragmentami dusz tych, którzy roztaczali nad nimi pieczę? Zatrzymywały w sobie tchnienia oddechów, uderzenia serca? Zamrażały w pamięci zarówno najpiękniejsze chwile, jak i te dramatyczne, trudne, bolesne?
Zastanawiała się nad tym wszystkim, gdy przemierzała zakurzone korytarzyki sklepu z antykami nieopodal sławetnych łaźni Bath. Celine nie zamierzała dziś niczego kupować, jej wizyta w tym miejscu wynikała jedynie z ciekawości, z pragnienia zaczerpnięcia miodu inspiracji i zachłyśnięcia się jej czarem - chociaż kto wie? W ostatnim czasie rozglądała się za co ciekawszymi książkami o magicznych legendach i duchach jakkolwiek wsławionych w historii i zadziwiała samą siebie tym, że czytała je z łatwością. Może dlatego, że szkolne obowiązki dawno przeminęły, a z wiedzy nikt więcej nie będzie jej rozliczać; tak było łatwiej, przyjemniej, wiedzieć, że każda iskra zapału wynikała z własnych pragnień niż odgórnych nakazów.
Smukłe palce sunęły po bezpańskich artefaktach, zapomnianych, wystawionych w poszukiwaniu nowego zainteresowania, kąpiących się w ciszy przetykanej pyknięciami płomyczków w lampach. Duszne powietrze łaskotało płuca od środka drobinkami kurzu, które wdychała z dziwną wdzięcznością. Może w nim też kryła się jakaś mądrość? Półwila przyglądała się mijanym przedmiotom, pieściła je opuszkami z czułością, jakby były żywym, tętniącym organizmem, zamiast nieruchomym towarem sklepu kołyszącego się w ramionach półmroku. Z kieszeni brzoskwiniowej sukienki wychylał nos puszek pigmejski o wielkich, ciemnych oczach. Gdyby nie to, że akurat zaprzestała bujania w obłokach i sięgała po książkę z jednej z wyższych półek, nie zauważyłaby, że zwierzątko wyciągnęło łapki w kierunku stojącej nieopodal rzeźby i wspięło się na nią w brawurowym akcie ucieczki. Zdarzało się, że Sasanka nierozważnie poddawała się ciągotom ciekawości, ledwo unikając guzów. Pod tym względem były do siebie podobne.
- Hola, hola - szepnęła Celine, niechętna kruszyć membranę otaczającej ją równowagi między ciszą a dźwiękiem, po czym odwróciła się lekko, by odłożyć książkę. Gdy znów spojrzała tam, gdzie powinien znajdować się bladoróżowy puszek, uciekinierki już nie było. - Och, naprawdę? Znowu? Na Jezioro Łabędzie i wszystko co piękne... - sapnęła, od razu zabierając się za poszukiwania. Mimo urokliwej barwy futerka, stworzenie zdumiewało ją naturalną predyspozycją do umykania przed wzrokiem; zupełnie jakby najmniejszy skrawek cienia mógł zaoferować jej kryjówkę tak długo, aż zdecydowałaby się wrócić na własnych zasadach. Dla dzieci to chyba było bardzo ważne. Swego czasu dla niej również. - Sasanko? - mruczała półwila, na klęczkach przeczesując powierzchnię pod hebanowym stołem.
Ile minut dzieliło ją od następnego wynurzenia? Ile czasu spędziła w przyprószonych kurzem kuluarach antykwariatu, truchlejąc dopiero na metaliczny odgłos łamanego szkła? Kobiecy śmiech zawibrował w powietrzu. Najwyraźniej nie była już sama.
Dostrzegłszy Sasankę wydrapującą się z nadkruszonego wazonu, który oczekiwał na odnowienie, ujęła zwierzątko w dłonie z niemal bezdźwięcznym, kipiącym ulgą tu jesteś i umieściła je z powrotem w kieszeni sukienki, zwinnie podnosząc się na równe nogi.
To, co zastała na powierzchni śmiertelników, ponad horyzontem antykwariackich okopów, wprawiło ją w osłupienie. Błysk lampy, jej łapczywych płomieni, infekował naręcza starych papierów, nieodkryte skarby i nieprzeżyte przygody chowając za zwęgloną woalką. Ogarnął ją strach; tyle tu było drewna, tyle pergaminu, tyle zaklętej historii... A ten uśmiech na ustach Zoe, tragikomiczny, nerwowy, na tle pomarańczy, żółci i czerwieni mógł wydawać się niemal demoniczny. Pełna niedowierzania Celine cofnęła się o krok, ramieniem uderzając o biblioteczkę.
- Co robisz? - wydusiła, nieświadoma, że zwraca się do kogoś ze swojej rodziny. Że w ich żyłach płynęła jedna i ta sama krew Delacourów, ich francuska spuścizna wykuta w umiłowaniu do srebrnych włosów i genów słodkich jak trucizna. - Czemu? Ugaś to, proszę, tu wszystko może spłonąć w jedną chwilę! Te rzeczy niczym nie zawiniły - wytknęła szybko, intensywnie, siląc się na zdecydowanie, mimo że jej wnętrze drżało jak drzewo szarpane przez huragan, osłupione nieprzewidzianymi, potencjalnie okropnymi okolicznościami. Nie tyle bała się o siebie, czy nawet o uroczą Sasankę (w końcu sądziła, że obie zdołałyby uciec), co... o to, co ją otaczało. Co odwiedziła. O dekady, których świadkami były meble, instrumenty i drobiazgi, dekady, które wraz z nimi mogłyby przepaść. - Mam po kogoś iść? - groźba traciła na rezonie, gdy wypowiadała ją w ten sposób, nagle pozbawiony części heroizmu, trochę niepewny, trzęsący się na rąbkach ostatnich zgłosek. W końcu Celine nie widziała całego zajścia, słyszała jedynie trzask, budując wokół uśmiechu Vaillant makabryczną, diabelną historię; wizję kogoś, kto świadomie zjawił się po to, by niszczyć. Jak bardzo się myliła...
Spod obrusów kurzu spoglądały setki niewidzialnych oczu obserwujących ich wiecznie zmieniający się świat, ust, które nigdy nie dadzą im świadectwa głośnym słowem. Wyobrażała sobie, że mimo to byłaby w stanie usłyszeć ich opowieści, gdyby tylko usiadła w kącie antykwariatu i mocniej wytężyła słuch. Trwalsze przedmioty, wzniesione z wytrzymałych materiałów, mogły być przecież świadkami pokoleń. Widziały narodziny dzieci swoich właścicieli, by potem służyć tym dzieciom, już dorosłym, wkraczającym na własne ścieżki. Czy przesiąkały fragmentami dusz tych, którzy roztaczali nad nimi pieczę? Zatrzymywały w sobie tchnienia oddechów, uderzenia serca? Zamrażały w pamięci zarówno najpiękniejsze chwile, jak i te dramatyczne, trudne, bolesne?
Zastanawiała się nad tym wszystkim, gdy przemierzała zakurzone korytarzyki sklepu z antykami nieopodal sławetnych łaźni Bath. Celine nie zamierzała dziś niczego kupować, jej wizyta w tym miejscu wynikała jedynie z ciekawości, z pragnienia zaczerpnięcia miodu inspiracji i zachłyśnięcia się jej czarem - chociaż kto wie? W ostatnim czasie rozglądała się za co ciekawszymi książkami o magicznych legendach i duchach jakkolwiek wsławionych w historii i zadziwiała samą siebie tym, że czytała je z łatwością. Może dlatego, że szkolne obowiązki dawno przeminęły, a z wiedzy nikt więcej nie będzie jej rozliczać; tak było łatwiej, przyjemniej, wiedzieć, że każda iskra zapału wynikała z własnych pragnień niż odgórnych nakazów.
Smukłe palce sunęły po bezpańskich artefaktach, zapomnianych, wystawionych w poszukiwaniu nowego zainteresowania, kąpiących się w ciszy przetykanej pyknięciami płomyczków w lampach. Duszne powietrze łaskotało płuca od środka drobinkami kurzu, które wdychała z dziwną wdzięcznością. Może w nim też kryła się jakaś mądrość? Półwila przyglądała się mijanym przedmiotom, pieściła je opuszkami z czułością, jakby były żywym, tętniącym organizmem, zamiast nieruchomym towarem sklepu kołyszącego się w ramionach półmroku. Z kieszeni brzoskwiniowej sukienki wychylał nos puszek pigmejski o wielkich, ciemnych oczach. Gdyby nie to, że akurat zaprzestała bujania w obłokach i sięgała po książkę z jednej z wyższych półek, nie zauważyłaby, że zwierzątko wyciągnęło łapki w kierunku stojącej nieopodal rzeźby i wspięło się na nią w brawurowym akcie ucieczki. Zdarzało się, że Sasanka nierozważnie poddawała się ciągotom ciekawości, ledwo unikając guzów. Pod tym względem były do siebie podobne.
- Hola, hola - szepnęła Celine, niechętna kruszyć membranę otaczającej ją równowagi między ciszą a dźwiękiem, po czym odwróciła się lekko, by odłożyć książkę. Gdy znów spojrzała tam, gdzie powinien znajdować się bladoróżowy puszek, uciekinierki już nie było. - Och, naprawdę? Znowu? Na Jezioro Łabędzie i wszystko co piękne... - sapnęła, od razu zabierając się za poszukiwania. Mimo urokliwej barwy futerka, stworzenie zdumiewało ją naturalną predyspozycją do umykania przed wzrokiem; zupełnie jakby najmniejszy skrawek cienia mógł zaoferować jej kryjówkę tak długo, aż zdecydowałaby się wrócić na własnych zasadach. Dla dzieci to chyba było bardzo ważne. Swego czasu dla niej również. - Sasanko? - mruczała półwila, na klęczkach przeczesując powierzchnię pod hebanowym stołem.
Ile minut dzieliło ją od następnego wynurzenia? Ile czasu spędziła w przyprószonych kurzem kuluarach antykwariatu, truchlejąc dopiero na metaliczny odgłos łamanego szkła? Kobiecy śmiech zawibrował w powietrzu. Najwyraźniej nie była już sama.
Dostrzegłszy Sasankę wydrapującą się z nadkruszonego wazonu, który oczekiwał na odnowienie, ujęła zwierzątko w dłonie z niemal bezdźwięcznym, kipiącym ulgą tu jesteś i umieściła je z powrotem w kieszeni sukienki, zwinnie podnosząc się na równe nogi.
To, co zastała na powierzchni śmiertelników, ponad horyzontem antykwariackich okopów, wprawiło ją w osłupienie. Błysk lampy, jej łapczywych płomieni, infekował naręcza starych papierów, nieodkryte skarby i nieprzeżyte przygody chowając za zwęgloną woalką. Ogarnął ją strach; tyle tu było drewna, tyle pergaminu, tyle zaklętej historii... A ten uśmiech na ustach Zoe, tragikomiczny, nerwowy, na tle pomarańczy, żółci i czerwieni mógł wydawać się niemal demoniczny. Pełna niedowierzania Celine cofnęła się o krok, ramieniem uderzając o biblioteczkę.
- Co robisz? - wydusiła, nieświadoma, że zwraca się do kogoś ze swojej rodziny. Że w ich żyłach płynęła jedna i ta sama krew Delacourów, ich francuska spuścizna wykuta w umiłowaniu do srebrnych włosów i genów słodkich jak trucizna. - Czemu? Ugaś to, proszę, tu wszystko może spłonąć w jedną chwilę! Te rzeczy niczym nie zawiniły - wytknęła szybko, intensywnie, siląc się na zdecydowanie, mimo że jej wnętrze drżało jak drzewo szarpane przez huragan, osłupione nieprzewidzianymi, potencjalnie okropnymi okolicznościami. Nie tyle bała się o siebie, czy nawet o uroczą Sasankę (w końcu sądziła, że obie zdołałyby uciec), co... o to, co ją otaczało. Co odwiedziła. O dekady, których świadkami były meble, instrumenty i drobiazgi, dekady, które wraz z nimi mogłyby przepaść. - Mam po kogoś iść? - groźba traciła na rezonie, gdy wypowiadała ją w ten sposób, nagle pozbawiony części heroizmu, trochę niepewny, trzęsący się na rąbkach ostatnich zgłosek. W końcu Celine nie widziała całego zajścia, słyszała jedynie trzask, budując wokół uśmiechu Vaillant makabryczną, diabelną historię; wizję kogoś, kto świadomie zjawił się po to, by niszczyć. Jak bardzo się myliła...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ogniste języki leniwie rozprawiały się z pergaminem, nie bacząc na zagubienie kobiety, która przypadkowo powołała żywioł do życia. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te przeklęte kałamarzyki, nie wspominając już nawet o różdżce, która postanowiła się przed nią schować. Na dodatek za plecami ktoś się poruszył, uderzając głuchym echem o jakąś szafkę, czy inny regał. Długo nie musiała czekać, by dosłyszeć oskarżający głos, zupełnie tak, jakby to, co się działo było czynem przemyślanym, a przecież… Jak mogłaby chcieć coś takiego zrobić? Nie była złym człowiekiem, piromanem niosącym spustoszenie niewinnych antykwariatów. Oddech przyspieszył, a serce wpadło w szalony rytm – strach już wcześniej zdążył zasiać swe ziarno w jej umyśle, a teraz jedynie potęgował objawy. – Przecież nie zrobiłam tego specjalnie! – uniosła drżący i podszyty trwogą głos w odpowiedzi do kobiety, która osądziła ją bez żadnego zawahania. Właśnie tacy bywali w tych parszywych czasach ludzie – zajmowali wygodniejsze, według nich bardziej prawdopodobne prawdzie stanowisko bez żadnego zawahania, cienia refleksji. Zoe zawsze starała się być wagą sprawiedliwości, dostrzegać dobro tam, gdzie inni postawili krzyżyk. Dawała szansę, by móc w pełni świadomie zrozumieć otaczający ją świat, jednak im starsza była, tym bardziej dostrzegała jak niewielu było tych, którzy czynili podobnie.
Rozemocjonowanie spowodowane słowami nieznajomej nie pomagało w skupieniu, więc gdy zbyt gwałtownym ruchem próbowała wyszarpnąć różdżkę z kieszeni, ta wyskoczyła, wyślizgując się spod kobiecych palców, upadając gdzieś nieopodal kolekcji pordzewiałych kołowrotków. – Nie… Nie, nie, nie! – jej wzrok próbował odszukać zaginione drewno, lec przecież wiedziała, że nie ma na to czasu, przynajmniej o ile nie chce mieć prawdziwych problemów, gdy ogień zajmie zbyt wiele przestrzeni, by móc to ugasić w inny, mniej prosty sposób. Mówi się, że nieszczęście goni nieszczęście, a Vaillant właśnie przekonywała się o prawdziwości tych słów. Bez większego zastanowienia ściągnęła płaszcz z ramion, by zaraz narzucić element garderoby na całe to nieszczęście, próbując zdusić płomienie. Była pewna, że kiedyś właśnie tak postąpiła Pani Dubois, gdy niwelowała skutki pierwszego nieprzemyślanego zaklęcia rzuconego przez Charlesa. Pamiętała, że to pomogło, zaradziło sytuacji, ale była wtedy mała i nie potrafiła określić skali tamtego pożaru, ani porównać go do tego, który miała przed oczami, więc obawiała się, że to może nie wystarczyć.
Odwróciła się i skupiła wzrok na kobiecie, miała wrażenie, że ta cały ten czas coś do niej trajkotała. Minęło zaledwie kilka chwil, jednak te ciągnęły się w nieskończoność pod wpływem nieprzewidzianych zdarzeń. - Na Merlina, proszę, przestań mówić i… – zatrzymała się wpół zdania, dostrzegając coś przydatnego tuż obok nieznajomej, co natychmiast pochłonęło jej uwagę i przyciągnęło spojrzenie. Na starym kredensie stał wazon ze świeżym bukietem ciętych hortensji. Musiała być w nim woda, a to zdecydowanie powinno załatwić sprawę. – Podaj mi wazon, ten z wodą, po lewej – słowa prędko wystrzeliły spomiędzy jej warg, jakby spodziewała się, że kobieta może się zawahać i odmówić pomocy, gdy Zoe będzie zwlekać zbyt długo. W normalnych okolicznościach nie wydawałaby suchych poleceń, jednak sytuacja wymagała swego rodzaju poświęceń, nawet jeżeli ogień zaczynał blednąć, ujawniając zduszony, dymny obłok tam, gdzie próbowała zdusić go elementem swojego ubioru. Po cichu liczyła na to, że nieznajoma się opamięta i przejrzy na oczy, a przede wszystkim zareaguje tak, jak należy, to w tej chwili było najbardziej znaczące. Najpierw trzeba było zażegnać katastrofę, a później… Później Vaillant znajdzie swoją różdżkę, dopuści do siebie poczucie winy i spróbuje naprawić to, co popsuła.
Rozemocjonowanie spowodowane słowami nieznajomej nie pomagało w skupieniu, więc gdy zbyt gwałtownym ruchem próbowała wyszarpnąć różdżkę z kieszeni, ta wyskoczyła, wyślizgując się spod kobiecych palców, upadając gdzieś nieopodal kolekcji pordzewiałych kołowrotków. – Nie… Nie, nie, nie! – jej wzrok próbował odszukać zaginione drewno, lec przecież wiedziała, że nie ma na to czasu, przynajmniej o ile nie chce mieć prawdziwych problemów, gdy ogień zajmie zbyt wiele przestrzeni, by móc to ugasić w inny, mniej prosty sposób. Mówi się, że nieszczęście goni nieszczęście, a Vaillant właśnie przekonywała się o prawdziwości tych słów. Bez większego zastanowienia ściągnęła płaszcz z ramion, by zaraz narzucić element garderoby na całe to nieszczęście, próbując zdusić płomienie. Była pewna, że kiedyś właśnie tak postąpiła Pani Dubois, gdy niwelowała skutki pierwszego nieprzemyślanego zaklęcia rzuconego przez Charlesa. Pamiętała, że to pomogło, zaradziło sytuacji, ale była wtedy mała i nie potrafiła określić skali tamtego pożaru, ani porównać go do tego, który miała przed oczami, więc obawiała się, że to może nie wystarczyć.
Odwróciła się i skupiła wzrok na kobiecie, miała wrażenie, że ta cały ten czas coś do niej trajkotała. Minęło zaledwie kilka chwil, jednak te ciągnęły się w nieskończoność pod wpływem nieprzewidzianych zdarzeń. - Na Merlina, proszę, przestań mówić i… – zatrzymała się wpół zdania, dostrzegając coś przydatnego tuż obok nieznajomej, co natychmiast pochłonęło jej uwagę i przyciągnęło spojrzenie. Na starym kredensie stał wazon ze świeżym bukietem ciętych hortensji. Musiała być w nim woda, a to zdecydowanie powinno załatwić sprawę. – Podaj mi wazon, ten z wodą, po lewej – słowa prędko wystrzeliły spomiędzy jej warg, jakby spodziewała się, że kobieta może się zawahać i odmówić pomocy, gdy Zoe będzie zwlekać zbyt długo. W normalnych okolicznościach nie wydawałaby suchych poleceń, jednak sytuacja wymagała swego rodzaju poświęceń, nawet jeżeli ogień zaczynał blednąć, ujawniając zduszony, dymny obłok tam, gdzie próbowała zdusić go elementem swojego ubioru. Po cichu liczyła na to, że nieznajoma się opamięta i przejrzy na oczy, a przede wszystkim zareaguje tak, jak należy, to w tej chwili było najbardziej znaczące. Najpierw trzeba było zażegnać katastrofę, a później… Później Vaillant znajdzie swoją różdżkę, dopuści do siebie poczucie winy i spróbuje naprawić to, co popsuła.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- A skąd mogę to wiedzieć?! Śmiałaś się! - Celine odparowała gwałtownie, bez chwili zawahania i namysłu, czując wzbierającą w żyłach panikę, strach, że nie zdąży stąd wyjść, zanim wszystko pochłoną języki głodnego żaru, całe to piękne miejsce...
Z czystej przekory zapragnęła jednak rozbić wazon i patrzeć jak woda wsiąka w sękate drewno desek podłogi. Nie dość, że nieznajoma w pierwszej kolejności nakazała jej zamilknąć, to na domiar złego sięgnęła po wygodne wydawanie poleceń, żeby zatuszować własne błędy, te, których zatuszowanie graniczyć będzie z cudem - bo nawet przy niewielkim ogniu, na meblowych antykach pozostanie brzydki ślad sadzy. Nadpalenia. Ludzkiego niedopatrzenia i niezaradności. Czy może premedytacji? Zrzucony z ramion płaszcz mógł być tak próbą zagaszenia iskry, jak i jej podjudzenia... Przez moment półwila znów nie była więc pewna, czy Zoe nie zamierza mocniej nakarmić swojego dzieła, tej niszczącej siły, którą najpierw skwitowała niemalże radosnym chichotem szaleńca. Tyle w tym było niewiadomych, pytań, urazów powołanych do życia na przestrzeni ledwie paru minut, a także podskórnej złości buzującej w Celine na myśl, że kobieta rozstawiała ją po kątach, zamiast poprosić o pomoc - lecz potem skarciła się w duchu.
W Tower powtarzano, że takich jak ona prosić o nic się nie powinno.
Że dziewczęta jej podobne były po to, by wypełniać polecenia i spełniać oczekiwania.
Wewnętrzna walka baletnicy trwała przez kilka uderzeń serca, które dla niej przypominały wieczność, rozdzierając kruchą powłokę serca na dwie połowy. Wzrok wędrował od owładniętej zdenerwowaniem czarownicy, po przedmiot, na który wskazała nie tylko słowem, ale i gestem. Hortensje przyglądały się im spomiędzy objęć zielonego szkła upstrzonego pozłacanymi wzorami w kształcie salamander. O ironio, stworzenia wygrzewające się w płomieniach, drzemiące w kołysce z iskier i popiołów, jakby tylko czekały na podobne wydarzenie w starym antykwariacie, przesycając powietrze łatwopalną aurą; kolejny uśmiech losu, krzywy, pogardliwy. Zobaczcie do czego doprowadziłyście, zdawał się mówić, choć Celine powinna czuć się niewinna. A jednak - to właśnie to niespodziewane uczucie współwinności, grzechu znalezienia się w nieodpowiednim miejscu i czasie, doprowadziło do tego, że finalnie sięgnęła po wazon z wodą i zwinnie przechyliła się przez dzielący je stół, przeciągając ramię nad jego blatem, żeby podać kobiecie naczynie.
- Ale to ostatnie, co dla ciebie zrobię - zapowiedziała pochmurnie, z policzkami wydętymi w nadąsaniu i gulą ciężaru formującego się w żołądku, z uczuciem drętwiejących płuc. Nie powinna dostrzegać w tym swoich ułomności, ani przyjmować na ramiona ciężaru toporności ruchów Vaillant, w końcu gdyby Zoe nie była tak kanciasta i nieuprzejma, do żadnej tragedii z pewnością by nie doszło. Lęk i gniew nie pozwalały jej spojrzeć na to inaczej, jeszcze nie. Drugą dłonią Celine zasłoniła kieszeń sukienki, żeby nie narazić Sasanki na krzywdę, kiedy balansowała przewieszona przez mebel, giętka, prędka w ruchach, wyraźnie obrażona, spłoszona, zdekoncentrowana poczuciem rażącej niesprawiedliwości, która biła z komend wydrapujących sobie drogę na powierzchnię z dołu krtani nieznajomej blondynki. - Uważaj, och... Tam obok są jakieś pergaminy - powieki rozszerzyły się, gdy wzrok osiadł na starych mapach i spisanych tuszem podaniach czarodziejskich legend ubranych w ornamentalne ilustracje. Rękodzieła, rękopisy, wszystko śliczne, narodzone z autentycznego tuszu wytwarzanego na dawną modłę.
Żadnemu z pracowników sklepu z antykami najwyraźniej nie przeszło przez myśl, że na drodze istnienia przybytku mógł pojawić się ktoś tak pechowy, jak Zoe Vaillant...
No to co, chyba dokładam cegiełkę do dramatu!
1, 4 - tak intensywnie i lękliwie przyglądam się płomieniom, że wazon wyślizguje mi się z dłoni i w ostatniej chwili udaje mi się go pochwycić, korzystając z błyskawicznego refleksu, ale muszę przy tym tak mocno wejść na stół, że rozrywam sobie kawałek sukienki na starodawnym nożu do otwierania listów
2, 5 - niestety nie zdążyłyśmy w porę zaradzić kryzysowi i brzeg jednego z papierów zajmuje się ogniem
3, 6 - w antykwariacie rozlega się nagle głośne trzaśnięcie z błyskiem lampy, okazuje się, że to stary, stojący w kącie aparat fotograficzny napędzany magią nagle zrobił nam zdjęcie; trudno będzie udawać, że co złego, to nie my...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Z czystej przekory zapragnęła jednak rozbić wazon i patrzeć jak woda wsiąka w sękate drewno desek podłogi. Nie dość, że nieznajoma w pierwszej kolejności nakazała jej zamilknąć, to na domiar złego sięgnęła po wygodne wydawanie poleceń, żeby zatuszować własne błędy, te, których zatuszowanie graniczyć będzie z cudem - bo nawet przy niewielkim ogniu, na meblowych antykach pozostanie brzydki ślad sadzy. Nadpalenia. Ludzkiego niedopatrzenia i niezaradności. Czy może premedytacji? Zrzucony z ramion płaszcz mógł być tak próbą zagaszenia iskry, jak i jej podjudzenia... Przez moment półwila znów nie była więc pewna, czy Zoe nie zamierza mocniej nakarmić swojego dzieła, tej niszczącej siły, którą najpierw skwitowała niemalże radosnym chichotem szaleńca. Tyle w tym było niewiadomych, pytań, urazów powołanych do życia na przestrzeni ledwie paru minut, a także podskórnej złości buzującej w Celine na myśl, że kobieta rozstawiała ją po kątach, zamiast poprosić o pomoc - lecz potem skarciła się w duchu.
W Tower powtarzano, że takich jak ona prosić o nic się nie powinno.
Że dziewczęta jej podobne były po to, by wypełniać polecenia i spełniać oczekiwania.
Wewnętrzna walka baletnicy trwała przez kilka uderzeń serca, które dla niej przypominały wieczność, rozdzierając kruchą powłokę serca na dwie połowy. Wzrok wędrował od owładniętej zdenerwowaniem czarownicy, po przedmiot, na który wskazała nie tylko słowem, ale i gestem. Hortensje przyglądały się im spomiędzy objęć zielonego szkła upstrzonego pozłacanymi wzorami w kształcie salamander. O ironio, stworzenia wygrzewające się w płomieniach, drzemiące w kołysce z iskier i popiołów, jakby tylko czekały na podobne wydarzenie w starym antykwariacie, przesycając powietrze łatwopalną aurą; kolejny uśmiech losu, krzywy, pogardliwy. Zobaczcie do czego doprowadziłyście, zdawał się mówić, choć Celine powinna czuć się niewinna. A jednak - to właśnie to niespodziewane uczucie współwinności, grzechu znalezienia się w nieodpowiednim miejscu i czasie, doprowadziło do tego, że finalnie sięgnęła po wazon z wodą i zwinnie przechyliła się przez dzielący je stół, przeciągając ramię nad jego blatem, żeby podać kobiecie naczynie.
- Ale to ostatnie, co dla ciebie zrobię - zapowiedziała pochmurnie, z policzkami wydętymi w nadąsaniu i gulą ciężaru formującego się w żołądku, z uczuciem drętwiejących płuc. Nie powinna dostrzegać w tym swoich ułomności, ani przyjmować na ramiona ciężaru toporności ruchów Vaillant, w końcu gdyby Zoe nie była tak kanciasta i nieuprzejma, do żadnej tragedii z pewnością by nie doszło. Lęk i gniew nie pozwalały jej spojrzeć na to inaczej, jeszcze nie. Drugą dłonią Celine zasłoniła kieszeń sukienki, żeby nie narazić Sasanki na krzywdę, kiedy balansowała przewieszona przez mebel, giętka, prędka w ruchach, wyraźnie obrażona, spłoszona, zdekoncentrowana poczuciem rażącej niesprawiedliwości, która biła z komend wydrapujących sobie drogę na powierzchnię z dołu krtani nieznajomej blondynki. - Uważaj, och... Tam obok są jakieś pergaminy - powieki rozszerzyły się, gdy wzrok osiadł na starych mapach i spisanych tuszem podaniach czarodziejskich legend ubranych w ornamentalne ilustracje. Rękodzieła, rękopisy, wszystko śliczne, narodzone z autentycznego tuszu wytwarzanego na dawną modłę.
Żadnemu z pracowników sklepu z antykami najwyraźniej nie przeszło przez myśl, że na drodze istnienia przybytku mógł pojawić się ktoś tak pechowy, jak Zoe Vaillant...
No to co, chyba dokładam cegiełkę do dramatu!
1, 4 - tak intensywnie i lękliwie przyglądam się płomieniom, że wazon wyślizguje mi się z dłoni i w ostatniej chwili udaje mi się go pochwycić, korzystając z błyskawicznego refleksu, ale muszę przy tym tak mocno wejść na stół, że rozrywam sobie kawałek sukienki na starodawnym nożu do otwierania listów
2, 5 - niestety nie zdążyłyśmy w porę zaradzić kryzysowi i brzeg jednego z papierów zajmuje się ogniem
3, 6 - w antykwariacie rozlega się nagle głośne trzaśnięcie z błyskiem lampy, okazuje się, że to stary, stojący w kącie aparat fotograficzny napędzany magią nagle zrobił nam zdjęcie; trudno będzie udawać, że co złego, to nie my...
[bylobrzydkobedzieladnie]
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 15.01.23 21:10, w całości zmieniany 7 razy
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Dlaczego nieznajoma musiała być tak osądzająca, tak trudna?
Śmiech nie był zamierzonym działaniem. Wyduszony z płuc pod wpływem oszałamiającego impulsu, uwydatniający objaw ogarniającego ją stresu, braku wiary, że poradzi sobie z naprawieniem tej sytuacji. Nie chciała skrzywdzić nieznajomej, ani innych odwiedzających ten przybytek, o samym antykwariacie już nawet nie wspominając. Nie miała złych intencji, potrzebowała pomocnej dłoni, a zamiast tego spotkała się z oskarżeniem.
Anglia nie powitała Zoe zbyt dobrodusznie, od samego początku jej mieszkańcy próbowali wytrącić oddech z jej francuskich płuc – czysto hipotetycznie rozkradali jej radość, blask, beztroskę… Znała gorzki posmak zła tych czasów, kwaśną nutę kłamstwa, ostrość strachu, pieprzną nienawiść. Widziała takich ludzi; zniszczonych wojną, zacietrzewionych, pokrytych mentalnymi bliznami. Obserwowała ich, tę całą ścieżkę; pisała o nich i – choć ciężko było jej to przyznać, zaczynała ich rozumieć, a niekiedy również wpadać w podobny stan. Nie była jednak złą osobą, nigdy nikogo nie skrzywdziła, nie poniżyła i nie próbowała obwiniać bez poznania pełnej wersji wydarzeń. Starała się być najlepszą wersją samej siebie, rozświetlać mrok, nie brać, a dawać. Chciała żyć i czerpać z tego garściami nie szkodząc nikomu – nic mniej, nic więcej.
Tu jednak poczuła się jak wtedy, gdy chciano podciąć jej skrzydła, wystawiając charakter na najcięższe próby. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej byłaby teraz właśnie tam, we Francji, u boku człowieka, który zamknąłby ją w złotej klatce; z zawodem, który nie dawałby jej szczęścia; żyjąc życiem, którego nie chciała. Dano jej jednak szansę, wykorzystała ją, mogła być sobą, choć tak wielu nie dostało tego daru, zupełnie jakby przysługiwał nielicznym. Wykorzystała możliwość, która doprowadziła ją właśnie tu, do Anglii, gdzie od samego początku czuła się testowana, jakby los specjalnie rzucał kłody pod jej nogi. Sąsiedzi, Rhennard i teraz… Teraz jeszcze ten ogień. Chciała, naprawdę starała się pozostać w tej sytuacji sobą, ale obawa o wyrządzenie krzywdy napawała ją lękiem, tym paraliżującym, wymuszającym nagły, niekontrolowany przypływ adrenaliny; zasnuwający umysł mgłą.
Celine była jej nadzieją, nawet pomimo grymasu, który gołym okiem dało się dostrzec na jej twarzy. Nie czuła się z tym dobrze, nie chciała wywierać na niej takiej reakcji, naskakiwać, zduszać jej wolności nakazem – nie taki był jej zamiar. Obserwowała kobietę, to jak się przemogła, jak schwytała wazon w swe dłonie i po krótkim zastanowieniu, które wprawiło Vaillant w nieprzyjemne uczucie porażki – przechyliła się przez stół i podała jej rzeczony wazon. Widząc jak przedmiot wyślizgnął się z drobnych dłoni mogłaby przysiąść, że jej serce zamarło. Porzuciła ugaszanie płaszczem, zostawiając go ostatecznie, by nie pozwolił płomieniom się rozejść, a sama prędko dopadła do kobiety, która jakimś cudem pochwyciła wazon, chroniąc go przed upadkiem. Wyciągnęła drżące dłonie odbierając przedmiot z jej rąk tak delikatnie, jakby mógł się stłuc pod samym wpływem jej dotyku. Jednak wymogła na niej pomoc i tak, była z tego powodu dumna, bo to oznaczało, że uratują to piękne miejsce, to było tego warte, nawet jeżeli później nieznajoma miała ją potępiać. Wtedy też doszły do niej kolejne słowa które wywołały głośny alarm w jej głowie, a odwracając głowę od razu dostrzegła punkt o którym mówiła czarownica. Nie było czasu, nie teraz, gdy mogła ostatecznie zażegnać ogień, którego języki zdawały się usypiać, a może to tylko wzrok kobiety przestawał prawidłowo działać od momentu w którym każdy oddech zaczynał być trudniejszy?
Chwiejnym krokiem ruszyła do ksiąg i map. Nie zważając na ewentualne poparzenia poczęła stanowczym ruchem nogi spychać je w bok, czując palący ból w okolicach kostki. Jednocześnie odnalazła wzrokiem źródło płomieni i zdecydowanym gestem chlusnęła wodą z wazonu wprost na własny płaszcz, po którym zaczynały ślizgać się ogniste języki. Głośny syk przeszył jej uszy jakby dźwięk został wzmocniony. – Przepraszam – spomiędzy jej warg wydostało się słowo, tylko jedno, przepełnione bólem, który zaczął w niej narastać. Wydawała się być nieobecna, nienaturalna, jakby dusza uleciała z jej ciała. Miała ochotę upaść, brakowało jej powietrza, ale nie mogła, musiała stać i patrzeć. Obserwować, czy aby na pewno udało się opanować żywioł. Drżała, bliska płaczu, ze szklącym się wzrokiem i niepewnością wynikającą z przytłaczającego poczucia winy. Ognia już nie było, ale to niczego nie zmieniało.
Podeszła do okna, depcząc po własnym płaszczu, a raczej tym, co z niego zostało. Musiała zadbać o to, by dym nie wyrządził szkód dla nich samych. Nie było jednak tak łatwo otworzyć stare, zmęczone życiem skrzydła, tym bardziej z dłońmi drżącymi tak bardzo, jakby nie należały do niej. Usłyszała charakterystyczny klik, siłując się z nimi jeszcze przez chwilę, aż wreszcie poczuła ostry powiew chłodnego powietrza na policzku. Dym zaczął ulatywać w tym samym momencie, gdy z jej oczu popłynęła pierwsza łza, wyzwalając gromadę wstrzymywanych do tej pory przez adrenalinę emocji.
Śmiech nie był zamierzonym działaniem. Wyduszony z płuc pod wpływem oszałamiającego impulsu, uwydatniający objaw ogarniającego ją stresu, braku wiary, że poradzi sobie z naprawieniem tej sytuacji. Nie chciała skrzywdzić nieznajomej, ani innych odwiedzających ten przybytek, o samym antykwariacie już nawet nie wspominając. Nie miała złych intencji, potrzebowała pomocnej dłoni, a zamiast tego spotkała się z oskarżeniem.
Anglia nie powitała Zoe zbyt dobrodusznie, od samego początku jej mieszkańcy próbowali wytrącić oddech z jej francuskich płuc – czysto hipotetycznie rozkradali jej radość, blask, beztroskę… Znała gorzki posmak zła tych czasów, kwaśną nutę kłamstwa, ostrość strachu, pieprzną nienawiść. Widziała takich ludzi; zniszczonych wojną, zacietrzewionych, pokrytych mentalnymi bliznami. Obserwowała ich, tę całą ścieżkę; pisała o nich i – choć ciężko było jej to przyznać, zaczynała ich rozumieć, a niekiedy również wpadać w podobny stan. Nie była jednak złą osobą, nigdy nikogo nie skrzywdziła, nie poniżyła i nie próbowała obwiniać bez poznania pełnej wersji wydarzeń. Starała się być najlepszą wersją samej siebie, rozświetlać mrok, nie brać, a dawać. Chciała żyć i czerpać z tego garściami nie szkodząc nikomu – nic mniej, nic więcej.
Tu jednak poczuła się jak wtedy, gdy chciano podciąć jej skrzydła, wystawiając charakter na najcięższe próby. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej byłaby teraz właśnie tam, we Francji, u boku człowieka, który zamknąłby ją w złotej klatce; z zawodem, który nie dawałby jej szczęścia; żyjąc życiem, którego nie chciała. Dano jej jednak szansę, wykorzystała ją, mogła być sobą, choć tak wielu nie dostało tego daru, zupełnie jakby przysługiwał nielicznym. Wykorzystała możliwość, która doprowadziła ją właśnie tu, do Anglii, gdzie od samego początku czuła się testowana, jakby los specjalnie rzucał kłody pod jej nogi. Sąsiedzi, Rhennard i teraz… Teraz jeszcze ten ogień. Chciała, naprawdę starała się pozostać w tej sytuacji sobą, ale obawa o wyrządzenie krzywdy napawała ją lękiem, tym paraliżującym, wymuszającym nagły, niekontrolowany przypływ adrenaliny; zasnuwający umysł mgłą.
Celine była jej nadzieją, nawet pomimo grymasu, który gołym okiem dało się dostrzec na jej twarzy. Nie czuła się z tym dobrze, nie chciała wywierać na niej takiej reakcji, naskakiwać, zduszać jej wolności nakazem – nie taki był jej zamiar. Obserwowała kobietę, to jak się przemogła, jak schwytała wazon w swe dłonie i po krótkim zastanowieniu, które wprawiło Vaillant w nieprzyjemne uczucie porażki – przechyliła się przez stół i podała jej rzeczony wazon. Widząc jak przedmiot wyślizgnął się z drobnych dłoni mogłaby przysiąść, że jej serce zamarło. Porzuciła ugaszanie płaszczem, zostawiając go ostatecznie, by nie pozwolił płomieniom się rozejść, a sama prędko dopadła do kobiety, która jakimś cudem pochwyciła wazon, chroniąc go przed upadkiem. Wyciągnęła drżące dłonie odbierając przedmiot z jej rąk tak delikatnie, jakby mógł się stłuc pod samym wpływem jej dotyku. Jednak wymogła na niej pomoc i tak, była z tego powodu dumna, bo to oznaczało, że uratują to piękne miejsce, to było tego warte, nawet jeżeli później nieznajoma miała ją potępiać. Wtedy też doszły do niej kolejne słowa które wywołały głośny alarm w jej głowie, a odwracając głowę od razu dostrzegła punkt o którym mówiła czarownica. Nie było czasu, nie teraz, gdy mogła ostatecznie zażegnać ogień, którego języki zdawały się usypiać, a może to tylko wzrok kobiety przestawał prawidłowo działać od momentu w którym każdy oddech zaczynał być trudniejszy?
Chwiejnym krokiem ruszyła do ksiąg i map. Nie zważając na ewentualne poparzenia poczęła stanowczym ruchem nogi spychać je w bok, czując palący ból w okolicach kostki. Jednocześnie odnalazła wzrokiem źródło płomieni i zdecydowanym gestem chlusnęła wodą z wazonu wprost na własny płaszcz, po którym zaczynały ślizgać się ogniste języki. Głośny syk przeszył jej uszy jakby dźwięk został wzmocniony. – Przepraszam – spomiędzy jej warg wydostało się słowo, tylko jedno, przepełnione bólem, który zaczął w niej narastać. Wydawała się być nieobecna, nienaturalna, jakby dusza uleciała z jej ciała. Miała ochotę upaść, brakowało jej powietrza, ale nie mogła, musiała stać i patrzeć. Obserwować, czy aby na pewno udało się opanować żywioł. Drżała, bliska płaczu, ze szklącym się wzrokiem i niepewnością wynikającą z przytłaczającego poczucia winy. Ognia już nie było, ale to niczego nie zmieniało.
Podeszła do okna, depcząc po własnym płaszczu, a raczej tym, co z niego zostało. Musiała zadbać o to, by dym nie wyrządził szkód dla nich samych. Nie było jednak tak łatwo otworzyć stare, zmęczone życiem skrzydła, tym bardziej z dłońmi drżącymi tak bardzo, jakby nie należały do niej. Usłyszała charakterystyczny klik, siłując się z nimi jeszcze przez chwilę, aż wreszcie poczuła ostry powiew chłodnego powietrza na policzku. Dym zaczął ulatywać w tym samym momencie, gdy z jej oczu popłynęła pierwsza łza, wyzwalając gromadę wstrzymywanych do tej pory przez adrenalinę emocji.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nożyk do listów nie powinien być ostry, miał służyć do delikatnego, aczkolwiek trafnego wdzierania się we włókna ozdobnych papeterii, ale tkaniny żółtych sukienek w maki powinny pozostać poza jego zasięgiem. Jednak tym razem, zaniedbany i niczyj, zapragnął więcej. Był głodny. Głodny łatwej ofiary. Sięgnął do materiału i wkradł się w niego zakrzywioną końcówką, sycąc powietrze charakterystycznym dźwiękiem rwanych nici i gdyby nie widok ognia pląsającego beztrosko po pobliskim stole, Celine od razu pochyliłaby się nad swoim biednym ubraniem. Nie miała ich dużo, takich sukienek. Kilka udało się odratować z Grimmauld Place numer dwanaście, tych, które z miłością uprała Demelza, resztę ofiarowała jej Yvette, inną nabyła na targu w Dolinie, znoszoną przez czyjąś córkę, odświeżoną przed sprzedażą. I tyle. Jej krew zastygła w żyłach w kolejnym napływie winy, skarciła się w duchu, zła na siebie, na Zoe Vaillant i na płomienie, które akurat tego dnia zdecydowały się zawitać w zakurzonym antykwariacie.
Wazon trafił z jej dłoni w dłonie nieznajomej czarownicy, a woda chlusnęła z jego trzewi i objęła czerwieniące się ogniki, dusząc je w syknięciu umierających płomieni. Było po wszystkim. Tragedia odeszła wraz z kłębami gryzącego dymu, który wzbił się w powietrze i zatańczył przed ich oczyma, na kolejny moment przytwierdzając półwilę do blatu, przez który przewiesiła niemalże już całe ciało. Koniuszki palców stóp podtrzymywały ją na jednej połowie, sięgające w nicość ramiona zawłaszczały ją na drugiej. Patrzyła w ciszy na krzątanie się blondynki, jej eratyczny krok w kierunku najbliższego okna, drżące palce sięgające zatrzasków i rozsuwające na boki okiennice. Tak nie zachowałaby się osoba, która jeszcze przed chwilą pragnęła obrócić świątynię upływu czasu w smutne zgliszcza. To możliwe, by Celine źle ją oceniła? Nie byłby to pierwszy raz, była naiwna, ufała instynktom, ukłuciom serca, wewnętrznym podszeptom, a dziś te obrzuciły Zoe ciężarem nieistniejącej winy.
Każdemu mogła zdarzyć się chwila nieuwagi.
Wreszcie ześlizgnęła się ze stołu i uciekła spojrzeniem w bok, pąsowiejąc na gorycz wciąż świeżego wspomnienia, w którym zagroziła, że sprowadzi tu kogoś do wymierzenia Vaillant kary za to, co zrobiła, do powstrzymania jej. Nie miała prawa być katem, Wizengamotem. Wiedziała przecież jak bolało niesłuszne oskarżenie, jak godziło w duszę i odbierało godność; a to znaczyło, że w chwili wichrujących emocji sama zachowała się okropnie. Przygryzając dolną wargę przyjrzała się zadrze w sukience, sięgała od kolana do połowy uda, odsłaniając białą halkę pod spodem. Sasanka jednak była w jednym kawałku, baletnica upewniła się co do tego, kiedy bladoróżowy pyszczek wychynął z kieszeni i skierował na nią wzrok onyksowych, dużych oczu.
- Jak to zrobiłaś? - wymamrotała cicho, ze wstydem, nie widziała momentu, w którym doszło do nieszczęśliwego wypadku. Uwagę zwrócił dopiero chichot, który wówczas wydawał się diabelnym dowodem zbrodni, chorej przyjemności z obserwacji zniszczeń dokonanych własną ręką. Gdzie podziała się jej wiara w naturalną dobroć każdego napotkanego człowieka? Wciąż nie patrząc na Zoe, Celine okrążyła stół i sięgnęła po porzucony na ziemi płaszcz, być może w geście cichego pojednania uniosła go z powrotem ku górze i otrzepała delikatne ze zwęglonego pyłu, który zawirował w kierunku drewnianych desek pod brązowymi trzewikami. - Nie martw się, na pewno nie jest tak źle... - szepnęła, mając na myśli skalę dokonanych zniszczeń. Magia ułatwiała życie, mogła zatrzeć ślady incydentu kilkoma prostymi zaklęciami i nikt się nie zorientuje. Uda im się, musiały jedynie troszkę się uspokoić.
Półwila uniosła potem wzrok ku Vaillant, spojrzała na nią kątem oka, i dostrzegła szklistą membranę przykrywającą szmaragdowe tęczówki, skruszone kryształki marzące o wydostaniu się z kącików i naznaczeniu czerwonych policzków. Jej serce zakłuło tępym bólem, usta rozwarły w zamrożonych słowach; znała to, zrozumiała, wszystko co hulało w duszy nieznajomej, wstyd, żal, poczucie głupoty i bezużyteczności, pewność, że psuło się wszystko na swojej drodze. W chwilach paniki robiło się i mówiło przeróżne rzeczy. Czy to stąd wzięły się polecenia ciśnięte w jej kierunku jak strzała przeszywająca poczucie niezależności? Z dreszczem zażenowania samą sobą postąpiła ku niej kilka kroków i wyciągnęła w jej kierunku ręce zaciśnięte łagodnie na płaszczu.
- My jakoś... jakoś to naprawimy. Zobacz. Część pergaminów jest tylko odrobinę zniszczona - starała się zabrzmieć pokrzepiająco; reszta była w o wiele gorszym stanie, ale tego nie chciała przyznawać na głos. Celine sięgnęła do kieszeni i wysunęła z niej różdżkę, po czym odwróciła się w kierunku nieszczęsnych papierzysk, tu nadwęglonych, tam sczerniałych, oczekujących na kochającą uwagę. Próbowała przy tym stłumić wciąż drapiącą o duszę niesprawiedliwość, wcześniejszą urazę, przykryć je współczuciem i zrozumieniem, bo wszystko było w niej równie realne, autentyczne i mocne, każda emocja tak silna jak inna. Ostrożnie podniosła jedną z map lekko ku górze i nakierowała szpic grenadillu na zniszczony fragment. Spokojnie, skup się. Porzuć cały lęk. I pamiętaj, że magia już cię nie skrzywdzi. Zrób to, by zatrzymać jej łzy. Nieważne, czy przez kilka sekund ta kobieta była jędzą, nie zasłużyła na płacz, na winę. Zrób to, by odebrać fragment okropnego brzemienia. - Reparo.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wazon trafił z jej dłoni w dłonie nieznajomej czarownicy, a woda chlusnęła z jego trzewi i objęła czerwieniące się ogniki, dusząc je w syknięciu umierających płomieni. Było po wszystkim. Tragedia odeszła wraz z kłębami gryzącego dymu, który wzbił się w powietrze i zatańczył przed ich oczyma, na kolejny moment przytwierdzając półwilę do blatu, przez który przewiesiła niemalże już całe ciało. Koniuszki palców stóp podtrzymywały ją na jednej połowie, sięgające w nicość ramiona zawłaszczały ją na drugiej. Patrzyła w ciszy na krzątanie się blondynki, jej eratyczny krok w kierunku najbliższego okna, drżące palce sięgające zatrzasków i rozsuwające na boki okiennice. Tak nie zachowałaby się osoba, która jeszcze przed chwilą pragnęła obrócić świątynię upływu czasu w smutne zgliszcza. To możliwe, by Celine źle ją oceniła? Nie byłby to pierwszy raz, była naiwna, ufała instynktom, ukłuciom serca, wewnętrznym podszeptom, a dziś te obrzuciły Zoe ciężarem nieistniejącej winy.
Każdemu mogła zdarzyć się chwila nieuwagi.
Wreszcie ześlizgnęła się ze stołu i uciekła spojrzeniem w bok, pąsowiejąc na gorycz wciąż świeżego wspomnienia, w którym zagroziła, że sprowadzi tu kogoś do wymierzenia Vaillant kary za to, co zrobiła, do powstrzymania jej. Nie miała prawa być katem, Wizengamotem. Wiedziała przecież jak bolało niesłuszne oskarżenie, jak godziło w duszę i odbierało godność; a to znaczyło, że w chwili wichrujących emocji sama zachowała się okropnie. Przygryzając dolną wargę przyjrzała się zadrze w sukience, sięgała od kolana do połowy uda, odsłaniając białą halkę pod spodem. Sasanka jednak była w jednym kawałku, baletnica upewniła się co do tego, kiedy bladoróżowy pyszczek wychynął z kieszeni i skierował na nią wzrok onyksowych, dużych oczu.
- Jak to zrobiłaś? - wymamrotała cicho, ze wstydem, nie widziała momentu, w którym doszło do nieszczęśliwego wypadku. Uwagę zwrócił dopiero chichot, który wówczas wydawał się diabelnym dowodem zbrodni, chorej przyjemności z obserwacji zniszczeń dokonanych własną ręką. Gdzie podziała się jej wiara w naturalną dobroć każdego napotkanego człowieka? Wciąż nie patrząc na Zoe, Celine okrążyła stół i sięgnęła po porzucony na ziemi płaszcz, być może w geście cichego pojednania uniosła go z powrotem ku górze i otrzepała delikatne ze zwęglonego pyłu, który zawirował w kierunku drewnianych desek pod brązowymi trzewikami. - Nie martw się, na pewno nie jest tak źle... - szepnęła, mając na myśli skalę dokonanych zniszczeń. Magia ułatwiała życie, mogła zatrzeć ślady incydentu kilkoma prostymi zaklęciami i nikt się nie zorientuje. Uda im się, musiały jedynie troszkę się uspokoić.
Półwila uniosła potem wzrok ku Vaillant, spojrzała na nią kątem oka, i dostrzegła szklistą membranę przykrywającą szmaragdowe tęczówki, skruszone kryształki marzące o wydostaniu się z kącików i naznaczeniu czerwonych policzków. Jej serce zakłuło tępym bólem, usta rozwarły w zamrożonych słowach; znała to, zrozumiała, wszystko co hulało w duszy nieznajomej, wstyd, żal, poczucie głupoty i bezużyteczności, pewność, że psuło się wszystko na swojej drodze. W chwilach paniki robiło się i mówiło przeróżne rzeczy. Czy to stąd wzięły się polecenia ciśnięte w jej kierunku jak strzała przeszywająca poczucie niezależności? Z dreszczem zażenowania samą sobą postąpiła ku niej kilka kroków i wyciągnęła w jej kierunku ręce zaciśnięte łagodnie na płaszczu.
- My jakoś... jakoś to naprawimy. Zobacz. Część pergaminów jest tylko odrobinę zniszczona - starała się zabrzmieć pokrzepiająco; reszta była w o wiele gorszym stanie, ale tego nie chciała przyznawać na głos. Celine sięgnęła do kieszeni i wysunęła z niej różdżkę, po czym odwróciła się w kierunku nieszczęsnych papierzysk, tu nadwęglonych, tam sczerniałych, oczekujących na kochającą uwagę. Próbowała przy tym stłumić wciąż drapiącą o duszę niesprawiedliwość, wcześniejszą urazę, przykryć je współczuciem i zrozumieniem, bo wszystko było w niej równie realne, autentyczne i mocne, każda emocja tak silna jak inna. Ostrożnie podniosła jedną z map lekko ku górze i nakierowała szpic grenadillu na zniszczony fragment. Spokojnie, skup się. Porzuć cały lęk. I pamiętaj, że magia już cię nie skrzywdzi. Zrób to, by zatrzymać jej łzy. Nieważne, czy przez kilka sekund ta kobieta była jędzą, nie zasłużyła na płacz, na winę. Zrób to, by odebrać fragment okropnego brzemienia. - Reparo.
[bylobrzydkobedzieladnie]
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 17.01.23 1:04, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Przyglądała się swoim dłoniom w milczeniu, jakby obserwowanie poplamionych farbą opuszków miało szanse na ukojenie jej zbolałej duszy. Ciapki w kolorze poszarzonego błękitu przywoływały względnie pozytywne wspomnienia, choć mimo to kojarzyły jej się z ciepłem, czymś znanym, bezpiecznym. Dobrze było teraz do tego wrócić, uczepić się tej myśli, gdy gorące łzy płynęły po policzkach, a umysł zasnuty był przytłaczającym poczuciem winy. Chciała coś powiedzieć, już nawet otworzyła usta, jednak drżały one tak bardzo iż poddała się na starcie, wzdychając bezdźwięcznie. Zbyt donośnie wstrząsnęło nią to zdarzenie, ten głupi, bezsensowny wypadek, który już na początku przypisał jej łatkę podpalaczki. Nie tak miały wyglądać jej pierwsze tygodnie tu, w Anglii. Wyobrażała je sobie zgoła inaczej, miała pokazać się od jak najlepszej strony, stworzyć wokół siebie przyjazną aurę, która w przyszłości otworzyłaby jej możliwość dzielenia się własną wiedzą. Nie była tylko pisarką, czy ilustratorką, zawsze przecież nazywała siebie artystką, mówiono o niej, że ma duszę, której siła potrafi nadać jasne barwy ciemnościom. Pragnęła to wykorzystać, przekazać dalej, uczyć najmłodszych wrażliwości na sztukę, ale i dać im możliwość rozpoczęcia własnej ścieżki. Miała tak ogromne ambicje, a teraz? Z własnej nieuwagi, czystej bezmyślności omal nie doprowadziła do tragedii. Ciężko było się z tym mierzyć, tym bardziej, gdy za plecami stała osoba, która była idealnym świadkiem całej tej sytuacji – słowo przeciwko słowu? Któż by zaufał przyjezdnej, będącej tu zbyt krótko, by można było ją sensownie wybronić? Wiedziała jakie mogą być konsekwencje jej czynu, ale były one niczym w porównaniu z tym jak zaczną patrzeć na nią ludzie, gdy plotka się rozgłośni.
Wzdrygnęła się, gdy do jej uszu doszedł cichy głos zza pleców. Otarła oczy wierzchem dłoni, zacierając większość śladów po bezsilnym płaczu, tyle tylko mogła uczynić, choć jej oczy i tak miały nosić znamiona łez – tego nie dało się tak prędko zatuszować. –S-sięgałam po kałamarz – przerwała, gdy roztrzęsiony głos w połączeniu z gulą w gardle zaczął utrudniać jej mówienie. Musiała wziąć się w garść, odwróciła się w kierunku kobiety, nie mogąc jednak pozwolić sobie na podniesienie wzroku i skrzyżowanie z nią spojrzeń. – Przypadkiem p-potrąciłam rozpaloną lampę naftową, a ona… - zacisnęła zęby, co odbiło się na ruchach jej policzków, uwydatniając ostry zarys kości policzkowych. Kątem oka dostrzegła zwęglone elementy swoich czynów, co zaowocowało atakiem ze strony bezlitosnego sumienia. Dwoma palcami ścisnęła nasadę nosa, próbując odwołać myśli, które przeplatały się chaotycznie w jej głowie, wywołując tępy ból w okolicach skroni. – On, ten kałamarz, miał grawer: I jeśli my płoniemy, ty płoniesz razem z nami. – Zacytowała ze wstydem, wiedząc, że to dla osoby postronnej zapewne nie będzie wystarczającym powodem do usprawiedliwienia reakcji wykazanej przez Francuzkę. Ta jednak tak bardzo wstydziła się z powodu swojej głupoty, bo nie powinna sięgać po coś, co ewidentnie pozostawało poza zasięgiem jej rąk, a z drugiej strony tak bardzo pragnęła utwierdzić się w swojej samowystarczalności, w tym, że nie potrzebuje pomocy, że aż wywołała lawinę niszczycielskich zdarzeń.
Słowa, które miały dodać otuchy wpędziły ją w jeszcze większe poczucie winy, choć i wywołały iskierkę nadziei. Nie na to, że będzie mogła się usprawiedliwić, wyzwolić z okowów żalu, a na możliwość odwrócenia zniszczeń, naprawienia tego, co zostało zrujnowane. Przemilczała to, nie znajdując odpowiednich słów, których mogłaby w obecnej sytuacji użyć. Wzrokiem przebiegła za to po podłodze, dostrzegając nieopodal swojej nogi różdżkę, którą wcześniej niechcący wytrąciła z własnych rąk. Sięgnęła po nią i w pierwszym odruchu chciała schować ją do rękawa, umieszczając w specjalnie wszytej kieszonce, wtedy też dotarło do niej, że przecież i płaszcz poświęciła na rzecz stłumienia rozszalałych płomieni. Z rezygnacją opuściła dłoń, nie wiedząc co ze sobą zrobić, gdy w tym czasie nieznajoma otrzepywała nadpalony płaszcz ze zwęglonych fragmentów. Tym bardziej nie potrafiła zrozumieć tej nagłej zmiany w kobiecie, z jednej strony czuła w niej coś podobnego do skruchy, a z drugiej nie mogła odwołać wspomnień butnych oskarżeń, które wcześniej kierowała w jej stronę. Miała ochotę skulić się w sobie, zniknąć, ale to wcale nie było takie proste.
Przyjęła płaszcz, przytulając do piersi niczym dziecięcy kocyk, który ma moc radzenia sobie z ogromnymi problemami małych ludzi. Próbowała zmusić się, spróbować unieść różdżkę i wypowiedzieć inkantację, ale była pewna, że w obecnej sytuacji żadne czary w jej wykonaniu nie wywołałyby zamierzonego efektu. Nie, kiedy była tak roztrzęsiona, dygocząc jak po oblaniu lodowatą wodą, przy towarzyszącemu chaosowi myśli. Nie musiała jednak robić niczego, przynajmniej w tym konkretnym momencie, gdy po uniesieniu wzroku dojrzała nieznajomą, która najwyraźniej naprawdę postanowiła jej pomóc. Mimo tego, co zrobiła, otrzymała pomocną dłoń, której tak bardzo w tej chwili potrzebowała, a to zaś podniosło ją nieco na duchu. Wcześniej potraktowała kobietę protekcjonalnie, nie powinna była, a jednak sama zdecydowała się na taki ruch i nie potrafiła odpędzić od siebie tej myśli, która teraz przylgnęła do niej, oślizgle wdzierając się do głowy. – Dziękuję, nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy – przełamała barierę, próbując w jednym zdaniu przekazać własną wdzięczność. Czułaby się niekomfortowo, gdyby pozostawiła ją bez słów podziękowań na które przecież zasługiwała, niezależnie od tego, co działo się wcześniej.
W ciszy obserwowała moc działania zaklęcia, które właśnie przywracało mapę do dawnej świetności, odwracając działania winnych zniszczeń płomieni. Widziała w twarzy kobiety, że nie było jej łatwo przemóc się do wypowiedzenia inkantacji, emocje miała ukazane jak na dłoni. Czuła winę z tego powodu, czy to aby nie powinno udowodnić jej, że należy się przełamać i choć spróbować naprawić własne błędy? Nie mogła zostawić tego wszystkiego na barkach obcej kobiety, którą przez przypadek wciągnęła w cały ten chaos. Mogła chociaż spróbować. Odłożyła płaszcz na stół, obiecując sobie, że zajmie się nim później, gdy już będzie po wszystkim. Skierowała swe kroki w kierunku naręcza osmolonych, nadpalonych książek. Wzięła jedną w dłoń, a wzrok przebiegł prędko przez okładkę, formułując zlepek liter w tytuł starej powieści przygodowej, którą tak dobrze znała z dziecięcych lat. Grymas pojawił się na jej twarzy, jednak po chwili zastąpiło go skupienie. – Reparo – inkantacja wydostała się spomiędzy ust zaraz po tym, jak nakierowała różdżkę. Miała nadzieję, że jej głos odzyskał choć odrobinę mocy, a myśli oczyściły się choć na tyle, by umożliwić swobodny przekaz, jednak nie byłaby zdziwiona, gdyby zaklęcie ostatecznie skończyło się fiaskiem. Mimo to podjęła próbę, chcąc pokazać, że nie jest obojętna na własne winy i chce je naprawić, a przynajmniej pomóc.
Wzdrygnęła się, gdy do jej uszu doszedł cichy głos zza pleców. Otarła oczy wierzchem dłoni, zacierając większość śladów po bezsilnym płaczu, tyle tylko mogła uczynić, choć jej oczy i tak miały nosić znamiona łez – tego nie dało się tak prędko zatuszować. –S-sięgałam po kałamarz – przerwała, gdy roztrzęsiony głos w połączeniu z gulą w gardle zaczął utrudniać jej mówienie. Musiała wziąć się w garść, odwróciła się w kierunku kobiety, nie mogąc jednak pozwolić sobie na podniesienie wzroku i skrzyżowanie z nią spojrzeń. – Przypadkiem p-potrąciłam rozpaloną lampę naftową, a ona… - zacisnęła zęby, co odbiło się na ruchach jej policzków, uwydatniając ostry zarys kości policzkowych. Kątem oka dostrzegła zwęglone elementy swoich czynów, co zaowocowało atakiem ze strony bezlitosnego sumienia. Dwoma palcami ścisnęła nasadę nosa, próbując odwołać myśli, które przeplatały się chaotycznie w jej głowie, wywołując tępy ból w okolicach skroni. – On, ten kałamarz, miał grawer: I jeśli my płoniemy, ty płoniesz razem z nami. – Zacytowała ze wstydem, wiedząc, że to dla osoby postronnej zapewne nie będzie wystarczającym powodem do usprawiedliwienia reakcji wykazanej przez Francuzkę. Ta jednak tak bardzo wstydziła się z powodu swojej głupoty, bo nie powinna sięgać po coś, co ewidentnie pozostawało poza zasięgiem jej rąk, a z drugiej strony tak bardzo pragnęła utwierdzić się w swojej samowystarczalności, w tym, że nie potrzebuje pomocy, że aż wywołała lawinę niszczycielskich zdarzeń.
Słowa, które miały dodać otuchy wpędziły ją w jeszcze większe poczucie winy, choć i wywołały iskierkę nadziei. Nie na to, że będzie mogła się usprawiedliwić, wyzwolić z okowów żalu, a na możliwość odwrócenia zniszczeń, naprawienia tego, co zostało zrujnowane. Przemilczała to, nie znajdując odpowiednich słów, których mogłaby w obecnej sytuacji użyć. Wzrokiem przebiegła za to po podłodze, dostrzegając nieopodal swojej nogi różdżkę, którą wcześniej niechcący wytrąciła z własnych rąk. Sięgnęła po nią i w pierwszym odruchu chciała schować ją do rękawa, umieszczając w specjalnie wszytej kieszonce, wtedy też dotarło do niej, że przecież i płaszcz poświęciła na rzecz stłumienia rozszalałych płomieni. Z rezygnacją opuściła dłoń, nie wiedząc co ze sobą zrobić, gdy w tym czasie nieznajoma otrzepywała nadpalony płaszcz ze zwęglonych fragmentów. Tym bardziej nie potrafiła zrozumieć tej nagłej zmiany w kobiecie, z jednej strony czuła w niej coś podobnego do skruchy, a z drugiej nie mogła odwołać wspomnień butnych oskarżeń, które wcześniej kierowała w jej stronę. Miała ochotę skulić się w sobie, zniknąć, ale to wcale nie było takie proste.
Przyjęła płaszcz, przytulając do piersi niczym dziecięcy kocyk, który ma moc radzenia sobie z ogromnymi problemami małych ludzi. Próbowała zmusić się, spróbować unieść różdżkę i wypowiedzieć inkantację, ale była pewna, że w obecnej sytuacji żadne czary w jej wykonaniu nie wywołałyby zamierzonego efektu. Nie, kiedy była tak roztrzęsiona, dygocząc jak po oblaniu lodowatą wodą, przy towarzyszącemu chaosowi myśli. Nie musiała jednak robić niczego, przynajmniej w tym konkretnym momencie, gdy po uniesieniu wzroku dojrzała nieznajomą, która najwyraźniej naprawdę postanowiła jej pomóc. Mimo tego, co zrobiła, otrzymała pomocną dłoń, której tak bardzo w tej chwili potrzebowała, a to zaś podniosło ją nieco na duchu. Wcześniej potraktowała kobietę protekcjonalnie, nie powinna była, a jednak sama zdecydowała się na taki ruch i nie potrafiła odpędzić od siebie tej myśli, która teraz przylgnęła do niej, oślizgle wdzierając się do głowy. – Dziękuję, nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy – przełamała barierę, próbując w jednym zdaniu przekazać własną wdzięczność. Czułaby się niekomfortowo, gdyby pozostawiła ją bez słów podziękowań na które przecież zasługiwała, niezależnie od tego, co działo się wcześniej.
W ciszy obserwowała moc działania zaklęcia, które właśnie przywracało mapę do dawnej świetności, odwracając działania winnych zniszczeń płomieni. Widziała w twarzy kobiety, że nie było jej łatwo przemóc się do wypowiedzenia inkantacji, emocje miała ukazane jak na dłoni. Czuła winę z tego powodu, czy to aby nie powinno udowodnić jej, że należy się przełamać i choć spróbować naprawić własne błędy? Nie mogła zostawić tego wszystkiego na barkach obcej kobiety, którą przez przypadek wciągnęła w cały ten chaos. Mogła chociaż spróbować. Odłożyła płaszcz na stół, obiecując sobie, że zajmie się nim później, gdy już będzie po wszystkim. Skierowała swe kroki w kierunku naręcza osmolonych, nadpalonych książek. Wzięła jedną w dłoń, a wzrok przebiegł prędko przez okładkę, formułując zlepek liter w tytuł starej powieści przygodowej, którą tak dobrze znała z dziecięcych lat. Grymas pojawił się na jej twarzy, jednak po chwili zastąpiło go skupienie. – Reparo – inkantacja wydostała się spomiędzy ust zaraz po tym, jak nakierowała różdżkę. Miała nadzieję, że jej głos odzyskał choć odrobinę mocy, a myśli oczyściły się choć na tyle, by umożliwić swobodny przekaz, jednak nie byłaby zdziwiona, gdyby zaklęcie ostatecznie skończyło się fiaskiem. Mimo to podjęła próbę, chcąc pokazać, że nie jest obojętna na własne winy i chce je naprawić, a przynajmniej pomóc.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Zoe Vaillant' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Trudno było ukryć drżenie całego ciała rozrywanego przez płacz, te charakterystyczne spazmy targające za mięśnie, jednocześnie zimne i gorące. Celine dobrze o tym wiedziała, odczytała w postawie Zoe więcej, niż ta chciała przyznać na głos, i patrzyła na nią tak długo, dopóki przyzwoitość nie nakazała jej wreszcie odwrócić wzrok.
- Tak się zdarza - westchnęła cicho, a kącik jej ust uniósł się w łagodnym uśmiechu. Uśmiechu pamiętającym świeży smak własnego strachu, który wciąż drażnił trzewia pazurami rozhulanego kocięcia. - Bardzo dawno temu mój tata kupił nowy, błyszczący kociołek i polerował go w ogrodzie, bo lubił widzieć, jak jego powierzchnia odbijała światło słońca. Rzadko mieliśmy nowe rzeczy. To znaczy on, bo... większość monet wydawał na mnie, sobie ich szczędził. Mówił, że on nie potrzebuje, że wszystko ma. Ja jeździłam tam wtedy na rowerze. Dopiero co odczepił mi drugą parę kółek, taką wspierającą, od dwóch normalnych kół. Wyszedł na chwilkę do kuchni po kawę, ale zostawił ściereczkę na krawędzi stołu, a ta spadła na ziemię - snuła nostalgicznie, choć podskórnie czuła, że historia dawnych, dziecięcych przewin nie interesowała Zoe ani trochę; mimo to Celine doszukała się w niej podobieństwa, kolejnego łączącego je ogniwa, tym razem nie reakcji, a sytuacji, które zmiękczało myślenie o gwałtownych nakazach nieznajomej. Gorycz tęsknoty miażdżyła jej serce i dławiła od środka. - Chciałam ją podnieść, więc podjechałam do stoliczka, ale straciłam panowanie nad kierownicą i... I zarysowałam kociołek jednym z pedałów. Nie chciałam go zniszczyć. Nie chciałam zasmucić tatka. To był wypadek... Wierzę ci, dobrze? Wierzę - przymknęła powieki ciężkie od żalu, od rozpaczy rozłąki. Egerton Lovegood nie gniewał się na nią, naprawił zniszczony przedmiot, jednak półwila od tamtego dnia zaniechała przygodę z kolarstwem i więcej nie wsiadła na rower.
Dziś pewnie nawet nie pamiętała jak utrzymać na nim równowagę.
Nie mogła zatem pozwolić, by Zoe zrobiła to samo. By więcej nie pojawiła się w równie pięknym, pachnącym starym pergaminem i drewnem antykwariacie w obawie przed zamieszaniami, na które czasem nie miało się wpływu.
- Kto w ogóle zostawia rozpaloną lampę w takim miejscu? - poskarżyła się smętnie. To jak proszenie się o kłopoty, oczekiwanie na nieroztropną, roztrzepaną osobę pogrążoną w byle jakich rozmyślaniach. Istniały zaklęcia, by oswajać języki ognia w taki sposób, by te pozostawały chłodne, a dalej rzucały światło; być może tego dnia ktoś nie dopilnował swoich obowiązków? Tyle elementów mogło złożyć się w całość i stworzyć tragedię, i choć to dalej nie usprawiedliwiało w jej mniemaniu nieprzyjemnych komend padających z gardła nieznajomej czarownicy, nie były one powodem do płaczu. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić - zapewne sama zachowałaby się podobnie. Instynktownie, gwałtownie, panicznie. Poczucie winy było rozlegle sięgającą chorobą, wczepioną w każdy nerw w ciele. Chorobą bardzo żmudnie plenioną.
Odnalazła wzrokiem Vaillant, chyba nie spodziewając się podziękowania. Jej głos brzmiał ładniej, gdy ubierała w niego właśnie takie słowa, sympatyczne i ciepłe, otwierające duszę na dobre doznania, zamiast ją na nie zamykać. Celine nawet nie poczuła, że jej wargi układają się w ścieg subtelnego uśmiechu, że jej głowa skinęła lekko, delikatnie, niemalże niedostrzegalnie. W gruncie rzeczy nie przyszło jej na myśl, by ściągnąć tu pracownika antykwariatu i doprowadzić do słowa przeciwko słowu, od teraz tkwiły w tym razem.
- I jeśli my płoniemy, ty płoniesz razem z nami - powtórzyła w płynności języka francuskiego. Dryfujący w zamierzchłej pamięci cytat pochodził z czasów Beauxbatons i to tamtejsza mowa zapisała go gdzieś na dnie mózgowych zwojów półwili, wybrzmiał więc dla niej naturalniej w ten sposób. - Skąd to znam? - spytała Zoe, przechyliwszy głowę do boku. Czy to fragment poematu, czy powieści? Czy mówi o spalaniu w miłości, czy w językach agresywnego ognia niosącego zniszczenie i żniwo śmierci?
Powierzchnia mapy na nowo ujednoliciła się dawną barwą, a zwęglony atrament powrócił na swe ścieżki w plamach koloru. Poważniejszych zniszczeń nie naprawią tym sposobem, lecz drobne uszczerbki na zdrowiu antyków mogły zostać tak zaleczone; Celine kiwnęła z ulgą do swoich myśli i z pochwałą przyjrzała się grenadillowemu drewnu. Nie obchodziło się z nią źle. Odpowiadało, gdy go potrzebowała, życzliwe i wyrozumiałe względem świeżych traum, natomiast rdzeń z pyłu ze skrzydeł elfów rozpalał wyobraźnię, jakoby od środka jaśniał światłem przy każdym zaklęciu. Zaraz potem spojrzała na poczynania Zoe, której chyba nie szło tak dobrze; to nic, była rozdygotana, z policzkami osolonymi smakiem łez, uspokoi się i magia usłucha.
- Chciałaś tutaj coś kupić? - podpytała półwila w nadziei, że zmiana tematu jakoś pomoże. Że mocniej zdekoncentruje nieznajomą, pozwoli odetchnąć, zapomnieć na moment. Podeszła przy tym do roztrzaskanego klosza lampy naftowej i nakierowała na niego różdżkę; proszę, bądź dalej tak miłe, jak jesteś, proszę, proszę, modliła się w duchu. - Reparo.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Tak się zdarza - westchnęła cicho, a kącik jej ust uniósł się w łagodnym uśmiechu. Uśmiechu pamiętającym świeży smak własnego strachu, który wciąż drażnił trzewia pazurami rozhulanego kocięcia. - Bardzo dawno temu mój tata kupił nowy, błyszczący kociołek i polerował go w ogrodzie, bo lubił widzieć, jak jego powierzchnia odbijała światło słońca. Rzadko mieliśmy nowe rzeczy. To znaczy on, bo... większość monet wydawał na mnie, sobie ich szczędził. Mówił, że on nie potrzebuje, że wszystko ma. Ja jeździłam tam wtedy na rowerze. Dopiero co odczepił mi drugą parę kółek, taką wspierającą, od dwóch normalnych kół. Wyszedł na chwilkę do kuchni po kawę, ale zostawił ściereczkę na krawędzi stołu, a ta spadła na ziemię - snuła nostalgicznie, choć podskórnie czuła, że historia dawnych, dziecięcych przewin nie interesowała Zoe ani trochę; mimo to Celine doszukała się w niej podobieństwa, kolejnego łączącego je ogniwa, tym razem nie reakcji, a sytuacji, które zmiękczało myślenie o gwałtownych nakazach nieznajomej. Gorycz tęsknoty miażdżyła jej serce i dławiła od środka. - Chciałam ją podnieść, więc podjechałam do stoliczka, ale straciłam panowanie nad kierownicą i... I zarysowałam kociołek jednym z pedałów. Nie chciałam go zniszczyć. Nie chciałam zasmucić tatka. To był wypadek... Wierzę ci, dobrze? Wierzę - przymknęła powieki ciężkie od żalu, od rozpaczy rozłąki. Egerton Lovegood nie gniewał się na nią, naprawił zniszczony przedmiot, jednak półwila od tamtego dnia zaniechała przygodę z kolarstwem i więcej nie wsiadła na rower.
Dziś pewnie nawet nie pamiętała jak utrzymać na nim równowagę.
Nie mogła zatem pozwolić, by Zoe zrobiła to samo. By więcej nie pojawiła się w równie pięknym, pachnącym starym pergaminem i drewnem antykwariacie w obawie przed zamieszaniami, na które czasem nie miało się wpływu.
- Kto w ogóle zostawia rozpaloną lampę w takim miejscu? - poskarżyła się smętnie. To jak proszenie się o kłopoty, oczekiwanie na nieroztropną, roztrzepaną osobę pogrążoną w byle jakich rozmyślaniach. Istniały zaklęcia, by oswajać języki ognia w taki sposób, by te pozostawały chłodne, a dalej rzucały światło; być może tego dnia ktoś nie dopilnował swoich obowiązków? Tyle elementów mogło złożyć się w całość i stworzyć tragedię, i choć to dalej nie usprawiedliwiało w jej mniemaniu nieprzyjemnych komend padających z gardła nieznajomej czarownicy, nie były one powodem do płaczu. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić - zapewne sama zachowałaby się podobnie. Instynktownie, gwałtownie, panicznie. Poczucie winy było rozlegle sięgającą chorobą, wczepioną w każdy nerw w ciele. Chorobą bardzo żmudnie plenioną.
Odnalazła wzrokiem Vaillant, chyba nie spodziewając się podziękowania. Jej głos brzmiał ładniej, gdy ubierała w niego właśnie takie słowa, sympatyczne i ciepłe, otwierające duszę na dobre doznania, zamiast ją na nie zamykać. Celine nawet nie poczuła, że jej wargi układają się w ścieg subtelnego uśmiechu, że jej głowa skinęła lekko, delikatnie, niemalże niedostrzegalnie. W gruncie rzeczy nie przyszło jej na myśl, by ściągnąć tu pracownika antykwariatu i doprowadzić do słowa przeciwko słowu, od teraz tkwiły w tym razem.
- I jeśli my płoniemy, ty płoniesz razem z nami - powtórzyła w płynności języka francuskiego. Dryfujący w zamierzchłej pamięci cytat pochodził z czasów Beauxbatons i to tamtejsza mowa zapisała go gdzieś na dnie mózgowych zwojów półwili, wybrzmiał więc dla niej naturalniej w ten sposób. - Skąd to znam? - spytała Zoe, przechyliwszy głowę do boku. Czy to fragment poematu, czy powieści? Czy mówi o spalaniu w miłości, czy w językach agresywnego ognia niosącego zniszczenie i żniwo śmierci?
Powierzchnia mapy na nowo ujednoliciła się dawną barwą, a zwęglony atrament powrócił na swe ścieżki w plamach koloru. Poważniejszych zniszczeń nie naprawią tym sposobem, lecz drobne uszczerbki na zdrowiu antyków mogły zostać tak zaleczone; Celine kiwnęła z ulgą do swoich myśli i z pochwałą przyjrzała się grenadillowemu drewnu. Nie obchodziło się z nią źle. Odpowiadało, gdy go potrzebowała, życzliwe i wyrozumiałe względem świeżych traum, natomiast rdzeń z pyłu ze skrzydeł elfów rozpalał wyobraźnię, jakoby od środka jaśniał światłem przy każdym zaklęciu. Zaraz potem spojrzała na poczynania Zoe, której chyba nie szło tak dobrze; to nic, była rozdygotana, z policzkami osolonymi smakiem łez, uspokoi się i magia usłucha.
- Chciałaś tutaj coś kupić? - podpytała półwila w nadziei, że zmiana tematu jakoś pomoże. Że mocniej zdekoncentruje nieznajomą, pozwoli odetchnąć, zapomnieć na moment. Podeszła przy tym do roztrzaskanego klosza lampy naftowej i nakierowała na niego różdżkę; proszę, bądź dalej tak miłe, jak jesteś, proszę, proszę, modliła się w duchu. - Reparo.
[bylobrzydkobedzieladnie]
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 18.01.23 20:20, w całości zmieniany 6 razy
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Wytarła twarz rękawem, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz, ale tylko to dawało jej poczucie maskowania swojego nagłego rozżalenia i uczucia porażki. Nie walczyła ze sobą, nie wstrzymywała emocji, które szarpały nią niczym demony głodne widoku porażki w niewinnych duszach. Ojciec nauczył ją niegdyś, że blokowanie się w takich chwilach sprawia, że człowiek staje się nieprawdziwą powłoką, maską, obłudą. Nie zrobiła nic złego, nie musiała więc oszukiwać samej siebie ani nikogo innego – za to mogła próbować oszczędzić wszystkim widoku samych łez, które przeważnie wprawiały osoby postronne w coś podobnego do dyskomfortu. Kąciki jej ust zadrżały, unosząc się z lekka w reakcji na historię z pechowym kociołkiem. Och, sama miała wiele podobnych historii, łatwo było o sianie nieprzemyślanych zniszczeń, gdy mieszkało się w domu, który bardziej przypominał muzeum i bibliotekę w jednym. Pamiątki, artefakty, obrazy, rzeźby, książki – w większości cenne, choć nie jedynie materialnie, a pomiędzy tym wszystkim trójka rozbrykanych dzieci. Zawsze starali się zachowywać ostrożność, ale w takim miejscu nie trzeba się prosić o wypadek, on się po prostu zdarza. Była wdzięczna, nawet jeżeli ta historia miała jedynie odwrócić uwagę, niemniej znaczyła dla Zoe zdecydowanie więcej, przypomniała o żelaznej kotwicy – rodzinnym ognisku. Zabujała się na piętach, przygryzając usta, jakby nie mogąc powstrzymać dręczącego ją pytania. – Rower? Jeździłaś na rowerze? Czy to trudne? – Osobiście nigdy nie doświadczyła takiej możliwości, to też ta kwestia zaczęła ją interesować. Nie wiedziała jeszcze tylko po co miałaby się pokusić o ewentualną próbę zdobywania nowej umiejętności, ale przecież zawsze dało się coś wymyślić, prawda?
Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie, było tu wiele, naprawdę bardzo wiele rzeczy. Ktoś o to wszystko dbał, doglądał, znajdował miejsce kolejnym antykom. Nie wyglądało to na łatwą pracę, choć z pewnością można było ją zaliczyć do tych pasjonujących. - Pracy tu pewnie od groma, nie da się upilnować wszystkiego – rozgoryczone słowa spłynęły z ust Francuzki podkreślając poczucie winy. Sama była nieuważna, kto mógł przewidzieć, że taki incydent nastąpi. Wątpiła, by w przeszłości mieli podobne zdarzenia, może darzyli odwiedzających swego rodzaju zaufaniem? Jak widać, zawsze mógł zdarzyć się wypadek, tym razem z ręki dorosłego, ale co by się stało, gdyby lampę strąciło dziecko? Nawet nie chciała sobie tego wyobrażać, zamiast tego postanowiła później napomknąć właścicielom o możliwym zagrożeniu, może uchroni ich to przed tragedią w przyszłości.
Kątem oka zauważyła ten niepełny uśmiech i towarzyszące mu łagodne skinięcie głową. Tyle jej wystarczyło, a i o większej reakcji nie śmiała marzyć. Teraz czuła, że mogła się odrobinę rozluźnić, przejść do działania i naprawić krzywdy wyrządzone przedmiotom. Nie była w tym sama, cienie nie były w stanie jej dosięgnąć.
Patrzyła na kałamarz jak oczarowana, już wcześniej ten przedmiot ją przyciągał, przypominał o szczególnym wspomnieniu, jednym z silniejszych. Nie musiała też długo gdybać nad postawionym przed nią pytaniem, ba, była wręcz pewna, że tu jej literatura nie zagrzała miejsca, a nawet jeżeli jakiś egzemplarz w jej ojczystym języku znalazłby się w tym antykwariacie, to i tak nie spotkałby się z gwarnym zainteresowaniem. Poza tym takich sformułowań w brytyjskich powieściach z pewnością były setki. Zaskoczona była jedynie płynną znajomością języka, bo choć podejrzewała, że Celine ma zagraniczne korzenie, tak teraz zaczynała być tego niemal pewna. - Z pewnością jest wiele ksiąg i jeszcze więcej wierszy w których mogą być zawarte te słowa. Przykuł moją uwagę, bo wyglądał dokładnie jak ten, który podarował mi ojciec z okazji wydania pierwszej książki, był ze mnie taki dumny, jego oczy odzwierciedlały blask miliona gwiazd – uśmiechnęła się, to wspomnienie wywoływało ciepło w jej sercu, karmiło ducha spokojem, jednak nie chciała mówić o tym zbyt wiele; dwa lata temu zgubiła ów kałamarz w podróży do Norwegii, czego wciąż nie mogła sobie wybaczyć. Niby był to jedynie przedmiot, a jednak żywiła do niego ogromny sentyment. – Miał ten sam grawer, ostatnie zdanie zawarte w mojej powieści. – Historii wyzwolenia, znalezienia własnej drogi; poświęcenia w imię lepszego jutra, nawet jeżeli będzie miało ono gorzki smak samotności pośród tłumu cieni. Było monologiem, odpowiedzią na lęk przed przyszłością, konsekwencją śmiałych wyborów, których się nie żałowało, a które jednocześnie przysparzały trosk. Nie łatwo było nieść światło i płacić za jego ochronę własną duszą.
Starała się nie łamać, gdy zaklęcie nie wyszło tak, jak powinno – porażki w kwestii magii zazwyczaj znosiła wyjątkowo dobrze, nie czuła więc presji. W tej sytuacji zdawała się być wyjątkowo racjonalna; spowodowała sporo kłopotu, najadła się stresu, a jej myśli wciąż błądziły w kierunku wyobrażania sobie co też by się wydarzyło, gdyby ogień nie dał nad sobą zapanować. Głupi błąd, który będzie analizować jeszcze przez kilka następnych dni. Miała pozwolić sobie na uspokajający wdech i spróbować ponownie, zamiast tego zagryzła wargę w reakcji na to nagłe pytanie, jakby nieznajoma wiedziała, czego Zoe teraz potrzebuje – oderwania myśli od powracających wizji ognia. – Tak, szukałam czegoś wyjątkowego dla ojca, zawsze obdarowujemy się czymś nieoczywistym, gdy wracamy ze swoich podróży – a ja chciałam choć przez chwilę poczuć, że zaraz wrócę do ojczyzny; przełknęła z goryczą niewypowiedziane słowa. Tęskniła za Francją, klimat Anglii odbierał jej barwy, przytłaczał, rozkradał radość swoją obczyzną, nieufnością. Wiedziała, że jest to jedynie jeden z wielu etapów adaptacyjnych, efekt uboczny z którym musi się uporać, ale to miało jeszcze trochę potrwać. Zagryzła wargę w reakcji na efekt zaklęcia rzuconego przez czarownicę, nie miała zamiaru się na tym skupiać. – A ty? Szukałaś czegoś, czy chłonęłaś czar tego miejsca – odbiła piłeczkę, chcąc się choć trochę zreflektować, a jednocześnie korzystając z samej możliwości rozmowy z drugą osobą. Niewiele było okazji do rozmów o czymkolwiek poza pracą i skoro już się nadarzyła, to czemu by jej nie wykorzystać, otworzyć swego rodzaju furtkę na przyszłość?
Z każdym kolejnym przywróconym do świetności przedmiotem czuła ogarniający ją na powrót spokój. Cóż, może znajomość z Celine nie zaczęła się najlepiej, ale była pewna, że gdyby nie to wydarzenie, to z pewnością szansa ich obopólnego zapoznania byłaby bliska zera. Kto wie, może dzięki temu nieszczęściu uda im się ostatecznie wykuć coś dobrego, a Zoe wreszcie będzie mogła śmiało przyznać, że znalazła jakąś dobrą duszę w Anglii?
/zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie, było tu wiele, naprawdę bardzo wiele rzeczy. Ktoś o to wszystko dbał, doglądał, znajdował miejsce kolejnym antykom. Nie wyglądało to na łatwą pracę, choć z pewnością można było ją zaliczyć do tych pasjonujących. - Pracy tu pewnie od groma, nie da się upilnować wszystkiego – rozgoryczone słowa spłynęły z ust Francuzki podkreślając poczucie winy. Sama była nieuważna, kto mógł przewidzieć, że taki incydent nastąpi. Wątpiła, by w przeszłości mieli podobne zdarzenia, może darzyli odwiedzających swego rodzaju zaufaniem? Jak widać, zawsze mógł zdarzyć się wypadek, tym razem z ręki dorosłego, ale co by się stało, gdyby lampę strąciło dziecko? Nawet nie chciała sobie tego wyobrażać, zamiast tego postanowiła później napomknąć właścicielom o możliwym zagrożeniu, może uchroni ich to przed tragedią w przyszłości.
Kątem oka zauważyła ten niepełny uśmiech i towarzyszące mu łagodne skinięcie głową. Tyle jej wystarczyło, a i o większej reakcji nie śmiała marzyć. Teraz czuła, że mogła się odrobinę rozluźnić, przejść do działania i naprawić krzywdy wyrządzone przedmiotom. Nie była w tym sama, cienie nie były w stanie jej dosięgnąć.
Patrzyła na kałamarz jak oczarowana, już wcześniej ten przedmiot ją przyciągał, przypominał o szczególnym wspomnieniu, jednym z silniejszych. Nie musiała też długo gdybać nad postawionym przed nią pytaniem, ba, była wręcz pewna, że tu jej literatura nie zagrzała miejsca, a nawet jeżeli jakiś egzemplarz w jej ojczystym języku znalazłby się w tym antykwariacie, to i tak nie spotkałby się z gwarnym zainteresowaniem. Poza tym takich sformułowań w brytyjskich powieściach z pewnością były setki. Zaskoczona była jedynie płynną znajomością języka, bo choć podejrzewała, że Celine ma zagraniczne korzenie, tak teraz zaczynała być tego niemal pewna. - Z pewnością jest wiele ksiąg i jeszcze więcej wierszy w których mogą być zawarte te słowa. Przykuł moją uwagę, bo wyglądał dokładnie jak ten, który podarował mi ojciec z okazji wydania pierwszej książki, był ze mnie taki dumny, jego oczy odzwierciedlały blask miliona gwiazd – uśmiechnęła się, to wspomnienie wywoływało ciepło w jej sercu, karmiło ducha spokojem, jednak nie chciała mówić o tym zbyt wiele; dwa lata temu zgubiła ów kałamarz w podróży do Norwegii, czego wciąż nie mogła sobie wybaczyć. Niby był to jedynie przedmiot, a jednak żywiła do niego ogromny sentyment. – Miał ten sam grawer, ostatnie zdanie zawarte w mojej powieści. – Historii wyzwolenia, znalezienia własnej drogi; poświęcenia w imię lepszego jutra, nawet jeżeli będzie miało ono gorzki smak samotności pośród tłumu cieni. Było monologiem, odpowiedzią na lęk przed przyszłością, konsekwencją śmiałych wyborów, których się nie żałowało, a które jednocześnie przysparzały trosk. Nie łatwo było nieść światło i płacić za jego ochronę własną duszą.
Starała się nie łamać, gdy zaklęcie nie wyszło tak, jak powinno – porażki w kwestii magii zazwyczaj znosiła wyjątkowo dobrze, nie czuła więc presji. W tej sytuacji zdawała się być wyjątkowo racjonalna; spowodowała sporo kłopotu, najadła się stresu, a jej myśli wciąż błądziły w kierunku wyobrażania sobie co też by się wydarzyło, gdyby ogień nie dał nad sobą zapanować. Głupi błąd, który będzie analizować jeszcze przez kilka następnych dni. Miała pozwolić sobie na uspokajający wdech i spróbować ponownie, zamiast tego zagryzła wargę w reakcji na to nagłe pytanie, jakby nieznajoma wiedziała, czego Zoe teraz potrzebuje – oderwania myśli od powracających wizji ognia. – Tak, szukałam czegoś wyjątkowego dla ojca, zawsze obdarowujemy się czymś nieoczywistym, gdy wracamy ze swoich podróży – a ja chciałam choć przez chwilę poczuć, że zaraz wrócę do ojczyzny; przełknęła z goryczą niewypowiedziane słowa. Tęskniła za Francją, klimat Anglii odbierał jej barwy, przytłaczał, rozkradał radość swoją obczyzną, nieufnością. Wiedziała, że jest to jedynie jeden z wielu etapów adaptacyjnych, efekt uboczny z którym musi się uporać, ale to miało jeszcze trochę potrwać. Zagryzła wargę w reakcji na efekt zaklęcia rzuconego przez czarownicę, nie miała zamiaru się na tym skupiać. – A ty? Szukałaś czegoś, czy chłonęłaś czar tego miejsca – odbiła piłeczkę, chcąc się choć trochę zreflektować, a jednocześnie korzystając z samej możliwości rozmowy z drugą osobą. Niewiele było okazji do rozmów o czymkolwiek poza pracą i skoro już się nadarzyła, to czemu by jej nie wykorzystać, otworzyć swego rodzaju furtkę na przyszłość?
Z każdym kolejnym przywróconym do świetności przedmiotem czuła ogarniający ją na powrót spokój. Cóż, może znajomość z Celine nie zaczęła się najlepiej, ale była pewna, że gdyby nie to wydarzenie, to z pewnością szansa ich obopólnego zapoznania byłaby bliska zera. Kto wie, może dzięki temu nieszczęściu uda im się ostatecznie wykuć coś dobrego, a Zoe wreszcie będzie mogła śmiało przyznać, że znalazła jakąś dobrą duszę w Anglii?
/zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzień był podobny do całego lipca. Upalny i gorący, duszny i niezmiernie męczący, a przy tym absurdalnie piękny. Choć być może przekonanie o piękności dnia wiązało się z tym, że od pięciu dni bujała w obłokach i trudno było jej stamtąd zejść? Narzucała sobie co prawda dyscyplinę w pracy, traktowała to trochę jak wyzwanie, sprawdzała, na ile może karmić się emocjami związanymi z oświadczynami, na ile może je wykorzystać do wywoływania różnych stanów radości i dobrego humoru. Kłamstwo ― by być wiarygodnym, dobrze osadzonym ― musiało mieć swój korzeń w prawdzie. Choćby jeden, choćby najsłabszy, ale musiało. Jej korzeniem zawsze była baza w postaci wspomnień, zdolności do przywołania tamtego stanu ducha. Tylko dlatego potrafiła się rozpłakać na zawołanie i przekonać do tego publikę. Tylko dlatego potrafiła zarażać dobrym humorem i zjednywać sobie ludzi.
Adda usiadła na całkiem atrakcyjnej, zielonej ławeczce, tuż przed jakimś okazałym budynkiem, który kiedyś stanowił miejsce kultu. Kierowana naturalnym odruchem ciała, zarzuciła nogę na nogę i powachlowała się złożoną wpół broszurą, wzdychając przy tym ciężko. Było jej naprawdę gorąco.
Miasto żyło, więc tak siedząc i powoli umierając na przegrzanie, miała całkiem przyjemne zajęcie w postaci obserwacji przypadkowych osób. Lubiła to robić, lubiła potem analizować te zachowania, wykorzystywać je do podrasowania swojej gry aktorskiej i wprawy w odgrywaniu różnych póz lub min. O, choćby ta kobieta z dzieckiem. Idealny przykład na tlącą się w środku chęć mordu wobec własnego potomka ― piękny uśmiech na twarzy i równie wesołe, co wściekłe iskry tlące się w oczach. Albo tamten jegomość czytający gazetę ― czy to były “Horyzonty Zaklęć”? ― niby skupiony, ale jednak nie do końca. Adda szybko uchwyciła jego ukradkowe spojrzenie puszczone znad stronnicy i uśmiechnęła się do niego ładnie, trochę na zachętę, a trochę na pokaz. Prześlizgnęła się potem spojrzeniem do kolejnego mężczyzny ― ten dla odmiany otwarcie szukał zdobyczy w tłumie ― i już-już miała podjąć ten trop i sprawdzić jak zręczny jest w szermierce słownej, kiedy wpadła jej w oko następna sylwetka, zgoła znajoma. Przestała się na moment wachlować, osłoniła oczy broszurą, a kiedy miała pewność, że wcale słońce nie przygrzało jej za mocno w głowę, zawołała:
― Hej! ― Pomachała ręką z broszurką w stronę Celine, zmyślnie nie wypowiadając głośno jej imienia. Skoro za pierwszym razem podała jej to fałszywe, to zapewne nie chciałaby by wykrzyczała je ot tak, prosto w tłum. ― Tutaj! ― dodała, widząc, jak znajoma szuka jej wzrokiem.
― Nie spodziewałam się, że spotkam tu kogoś znajomego, a tu proszę, jednak! Cudownie cię widzieć, jak się masz właściwie? ― Poklepała miejsce obok na ławeczce i przesunęła się nieco, robiąc jej miejsce. ― Bo widzisz ja łowię ludzi. Chcesz się przyłączyć? ― Uśmiechnęła się wesoło, z humorem, ale w oczach tliło się coś dziwnego, zdecydowanie podejrzanego.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Miasto Bath
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset