Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasteczko Weston-super-Mare
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Weston-super-Mare
Nadmorskie miasteczko w hrabstwie Somerset, do dziewiętnastego wieku będące zaledwie małą mieściną, która z czasem ewoluowała w kurort wypoczynkowo-turystyczny. Na skutek wojny w świecie czarodziejów i mugoli ucierpiała lokalna gospodarka, jednak zainteresowanie zwiedzających wydaje się nie maleć, mimo tego, że turyści przywożą w swych sakwach znacznie mniej pieniędzy. Znaleźć tu można liczne małe muzea, szczególnie związane z morską tematyką, a na pasjonatów żeglarstwa na plażach i pomostach bliżej centrum miasta czekają łódki do wypożyczenia.
Wzrok odwrócił nieco dalej, bo powódki, dla których jego własna córka właśnie chciała wybiegać z domu, bez patrzenia na wszystko dookoła, były bliskie i jemu. Dobro ludzkie było najwyższym priorytetem, a już zwłaszcza w tych czasach, ale przecież Trixie mogła pomagać inaczej, niż udając się do jakiegoś lasu, nawet jeśli chodziło o przyjaciółkę. Przecież sam Beckett działał dla Zakonu Feniksa, miał kontakty, wystarczyło kogoś poprosić, by tam się udał. Nawet Kierana, gdyby tylko dała mu chwilę na zadziałanie. Tymczasem w gorącej wodzie kąpana, musiała wszystko zrobić w tej sekundzie, teraz. - Pamiętam, ale to nie powód, by samej gnać w takie niebezpieczeństwo - powiedział ostro, wciąż nie mogąc zwyczajnie przemówić jej do rozumu. Miała charakterek, oj miała. Zapewne po Mary. A co z Rose? Czy ona też go odziedziczyła? I gdzie teraz była... O ile była... - Beatrix, proszę - wypowiedział w końcu, usiłując ukrócić jej domniemania o tym co mogli od razu lub nie. W ogóle nie chciał jej tam puszczać. - To, że daje ci ten świstoklik to jedno, a to, że nie wolno ci ryzykować to drugie. To dla twojego bezpieczeństwa - najmocniejszy z możliwych, trudny w zrobieniu i bardzo czasochłonny mógł przenieść nawet dziesięć osób, jeśli byłaby taka potrzeba. - To na wszelki wypadek, a nie byś teraz skakała po lasach i górach - zwykle nie był przecież taki ostry, zwykle miał do niej więcej cierpliwości i zrozumienia, że to przecież jeszcze dziecko, ale te wszystkie ostatnie przedziwne spotkania, te niebezpieczeństwa, które kryły się na każdym niemal kroku... Przecież nie mógł jej pozwolić, tak po prostu ryzykować. - Obiecaj mi - zatrzymał ją, gdy wspomniała, że się postara. To nie wystarczyło, musiała przysiąc, że tak będzie, że posłucha się w momencie, gdy będzie musiała. Nie zdął więc dłoni z framugi, Stevie rozumiał doskonale, że jej też zależało, ale ta kwestia nie mogła być przedyskutowana. To jej życie było teraz priorytetem, nie jego. Chwycił za torbę, którą niosła Trixie, był poobijany, ale nie na tyle, by jej nie odciążyć. Była drobną kobietą, a nie siłaczką. Nawet jeśli bolały go ręce, to musiał jej pomóc. Po deportacji odrobinę zakręciło mu się w głowie, ale ruszył przed siebie, nie pozwalając, aby dostrzegła to córka. Mknęła do przodu, jakby od tego zależało wszystko, a Stevie Beckett przecież nie mógł jej dziwić. Była z jego krwi. - Byliśmy - powiedział dysząc nieco, bo narzuciła ogromne tempo. Nie pamiętał każdego lasu, w którym zbierał borowiki, ale to miejsce znał, niedaleko miasteczka Weston-super-Mare, a przynajmniej tak mu się wydawało. Trixie uniosła różdżkę, a jej czary zadziałały. Wskazała w pustą przestrzeń, a przynajmniej pustą dla Steviego, i wspomniała o mężczyźnie. - Za mnie - polecił krótko, właściwie przesuwając córkę za własne plecy i wskazując różdżką w stronę, o której wspomniała. Tak wiele komórek w mózgu krzyczało, aby ją stąd odesłać i samodzielnie tam ruszyć, ale przecież nigdy, by mu tego nie wybaczała, albo co gorsza, usiłowałaby na wszelką siłę zostać, doprowadzając w końcu do kłótni, a to było równie, o ile nie bardziej niebezpieczne, niż ryzyko, którego mieli się podjąć. - Magicus Extremos - wypowiedział, a magia powoli rozeszła się po okolicy, spadając na Trixie. Powoli ruszył z różdżką do przodu, obserwując okolicę. - Agerivesti - posłał wiązkę zaklęcia na teren niedaleko, aby ten utworzył fałszywe ślady, na wypadek, gdyby ktoś wiedział, że tu są i już ich dostrzegł. Palcem nakazał córce być cicho, samemu idąc wciąż do przodu, aż ich oczom ukazała się mała chatka zbudowana z materiałów, jakie przepuszczały cały ten chłód. Słychać było strzelanie iskier w ogniu, a lekko przedarta koszula suszyła się na mrozie. Przynajmniej nie padało... - Abspectus - wskazał na jedną z lichych ścian szałasu, a w nim pojawiła się iluzja okna, ukazując wnętrze. Jedynie gestem głowy wskazał Trixie to, co mogli dostrzec i podniósł wyżej brwi, oczekując niemego zaprzeczenia lub potwierdzenia, że to oni. Nawet jeśli sami w sobie nie byli agresywni, to niezapowiedziana wizyta, mogła uruchomić wszelkie instynkty.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Nie przepuścił jej tak szybko, nie pozwolił odejść bez obietnicy, chociaż wiedział, że jej koniecznością łamał córce serce. Przecież w tym pokręconym świecie mieli tylko siebie - jak mogłaby go zostawić samego, wiedząc, że coś mu groziło? Trixie zamarła w bezruchu, ciemnobrązowymi oczyma odnajdując oczy numerologa; wiedziała, że mówił poważnie, że wymagał od niej dziś absolutnego posłuszeństwa - nie dlatego, że był despotą, za jakiego kiedyś go uważała, a dlatego, że martwił się o nią w wojennej zawierusze, i coś gwałtownie ścisnęło ją za żołądek. Zupełnie jakby ciało zawiązało tam supeł i boleśnie odmówiło współpracy; czarownica skuliła nieco ramiona, jednocześnie odwróciwszy od niego wzrok, żeby spokojnie o tym pomyśleć. Co miała mu odpowiedzieć? Skłamać? Skoro nawet nie była pewna tego, jak się zachowa, kiedy rzeczywiście dojdzie do tak przeklętej sytuacji? Wolałaby raczej poświęcić własną głowę i podłożyć się przerażającemu szmalcownikowi, zanim pozwoliłaby na to, by ojcu spadł włos z głowy, szczególnie... Szczególnie po tym, jak niemal straciła go we własne urodziny, kiedy to deportował się do salonu cały zalany krwią. Ale jednocześnie musiała pomóc Darcy. Z każdej strony rozrywał ją obowiązek, o który nigdy nie prosiła: ciężkie westchnienie, długie, drżące uleciało wreszcie z piersi i wyprostowała plecy, ponownie kierując wzrok na twarz rodzica.
- Obiecuję - niszczysz mnie tym, czego ode mnie wymagasz. - Jeśli wydarzy się coś złego, ucieknę bez ciebie - w tej jednej chwili jesteś gorszy niż wojna, bo odbierasz mi to, co najważniejsze, póki co choćby jedynie w mojej wyobraźni. Ile jeszcze razy będą musieli odbyć taką rozmowę? Ile razy wychudłe kolana ugną się pod ciężarem okrutnych wizji zsyłanych do głowy? Wszystko było nie tak - i co? Nie miała nawet kilku minut, by pomyśleć o swojej deklaracji na spokojnie; zamiast tego pozwoliła ojcu odebrać sobie torbę i teleportowała się razem z nim na granice lasu przy Weston-super-Mare bez słowa.
Bez buntu spowolniła kroku, by ruszyć za ojcem; wiódł prym we wskazanym kierunku z wyciągniętą przed siebie różdżką, a gdy między sosnami wreszcie ukazała się sklecona z byle czego chatynka sugerująca prowizoryczne obozowisko dla uciekinierów ze stolicy, Trix zajrzała przez wyczarowane przez niego okno i z ulgą dojrzała brudną od pyłu i sadzy twarz przyjaciółki. Stres wpłynął na nią źle - ciało miała szare, skórę powyciąganą i opadłą, próbująca przytulać do siebie płaczące z głodu niemowlę. Było gorzej niż sądziła...
- To oni - potwierdziła ojcu szeptem, by potem podejść do drzwi, którymi w rzeczywistości była drewniana kładka zabita wszerz pojedynczą deską, nawet nieprzymocowana na zawiasy. Nie weszła jednak bez pozwolenia. Zapukała w chropowatą powierzchnię. - Darcy? To ja, Trixie. Pisałaś do mnie. Przyszłam z ojcem, chcemy wam pomóc - zawołała, a drzwi otwarły się gwałtownie, niemal odrzucone w bok, by ukazać w przejściu rosłego mężczyznę z mugolską bronią w dłoni. Nie miał jej wycelowanej w przybyłych, ale wiedziała, że mógłby to zrobić w każdej chwili.
- Trixie, och, nawet pan Beckett... - sapnęła wychylona przez jego plecy znajoma, wyciągnąwszy rękę w kierunku czarownicy. - Dzięki bogu, że jesteście, przepraszam, nie miałam do kogo się zwrócić - głos uwiązł jej w gardle, spętany poczuciem winy i wzruszeniem.
- Nikt was nie śledził? - zapytał brodacz zagradzający wejście. Zlustrował ich uważnym wzrokiem, po czym przepuścił, by weszli do środka. Wnętrze było tak samo ubogie; upolowany królik leżał przy ledwie rozpalonym ogniu, zamiast łóżek był tylko pojedynczy płaszcz rozłożony na ziemi, nigdzie wokół nie było nawet naczyń.
- Darcy - westchnęła Trixie i podeszła do dawnej przyjaciółki, ściskając ją w powitaniu. Dziecko dalej płakało, ale mogła przynajmniej zerknąć na jego wychudłą, czerwoną twarz; jego ubranka były czystsze niż wszystko inne, nie miała wątpliwości, że kobieta dbała o to, by chociaż je przepierać w śniegu. - Mamy dla was tyle, ile zdołaliśmy spakować. Tato, pomożesz? Wypakujesz? - poprosiła, samej kładąc na ziemi plecak, z którego zaczęła wyjmować kuchenne przyrządy. Mimo rękawiczek czuła, że sama ma już skostniałe ręce; Beckettówna sięgnęła więc dyskretnie po różdżkę i odwróciła się nieco, żeby bez zamieszania rzucić zaklęcie. - Caeli fluctus - szepnęła. Co prawda pierwsza inkantacja rozmyła się w nicości, ale druga zadziałała już wyjątkowo dobrze, od razu podnosząc temperaturę panującą w małej, przepełnionej słabymi ludźmi chacie o jakieś dwadzieścia stopni. Niestety inny mężczyzna, który siedział pod ścianą, siny z zimna i chudy jak patyk, zareagował na to raptownym przerażeniem. Cofnął się jak oparzony i sięgnął po kawałek deski, jakby zamierzał się nim obronić.
- Wy też?! - krzyknął ostatkiem sił. - Jesteście dziwadłami?! Oni nas pozabijają, Logan, jak ci w Londynie! - zwrócił się do męża Darcy, który wpuścił Beckettów do środka.
- Obiecuję - niszczysz mnie tym, czego ode mnie wymagasz. - Jeśli wydarzy się coś złego, ucieknę bez ciebie - w tej jednej chwili jesteś gorszy niż wojna, bo odbierasz mi to, co najważniejsze, póki co choćby jedynie w mojej wyobraźni. Ile jeszcze razy będą musieli odbyć taką rozmowę? Ile razy wychudłe kolana ugną się pod ciężarem okrutnych wizji zsyłanych do głowy? Wszystko było nie tak - i co? Nie miała nawet kilku minut, by pomyśleć o swojej deklaracji na spokojnie; zamiast tego pozwoliła ojcu odebrać sobie torbę i teleportowała się razem z nim na granice lasu przy Weston-super-Mare bez słowa.
Bez buntu spowolniła kroku, by ruszyć za ojcem; wiódł prym we wskazanym kierunku z wyciągniętą przed siebie różdżką, a gdy między sosnami wreszcie ukazała się sklecona z byle czego chatynka sugerująca prowizoryczne obozowisko dla uciekinierów ze stolicy, Trix zajrzała przez wyczarowane przez niego okno i z ulgą dojrzała brudną od pyłu i sadzy twarz przyjaciółki. Stres wpłynął na nią źle - ciało miała szare, skórę powyciąganą i opadłą, próbująca przytulać do siebie płaczące z głodu niemowlę. Było gorzej niż sądziła...
- To oni - potwierdziła ojcu szeptem, by potem podejść do drzwi, którymi w rzeczywistości była drewniana kładka zabita wszerz pojedynczą deską, nawet nieprzymocowana na zawiasy. Nie weszła jednak bez pozwolenia. Zapukała w chropowatą powierzchnię. - Darcy? To ja, Trixie. Pisałaś do mnie. Przyszłam z ojcem, chcemy wam pomóc - zawołała, a drzwi otwarły się gwałtownie, niemal odrzucone w bok, by ukazać w przejściu rosłego mężczyznę z mugolską bronią w dłoni. Nie miał jej wycelowanej w przybyłych, ale wiedziała, że mógłby to zrobić w każdej chwili.
- Trixie, och, nawet pan Beckett... - sapnęła wychylona przez jego plecy znajoma, wyciągnąwszy rękę w kierunku czarownicy. - Dzięki bogu, że jesteście, przepraszam, nie miałam do kogo się zwrócić - głos uwiązł jej w gardle, spętany poczuciem winy i wzruszeniem.
- Nikt was nie śledził? - zapytał brodacz zagradzający wejście. Zlustrował ich uważnym wzrokiem, po czym przepuścił, by weszli do środka. Wnętrze było tak samo ubogie; upolowany królik leżał przy ledwie rozpalonym ogniu, zamiast łóżek był tylko pojedynczy płaszcz rozłożony na ziemi, nigdzie wokół nie było nawet naczyń.
- Darcy - westchnęła Trixie i podeszła do dawnej przyjaciółki, ściskając ją w powitaniu. Dziecko dalej płakało, ale mogła przynajmniej zerknąć na jego wychudłą, czerwoną twarz; jego ubranka były czystsze niż wszystko inne, nie miała wątpliwości, że kobieta dbała o to, by chociaż je przepierać w śniegu. - Mamy dla was tyle, ile zdołaliśmy spakować. Tato, pomożesz? Wypakujesz? - poprosiła, samej kładąc na ziemi plecak, z którego zaczęła wyjmować kuchenne przyrządy. Mimo rękawiczek czuła, że sama ma już skostniałe ręce; Beckettówna sięgnęła więc dyskretnie po różdżkę i odwróciła się nieco, żeby bez zamieszania rzucić zaklęcie. - Caeli fluctus - szepnęła. Co prawda pierwsza inkantacja rozmyła się w nicości, ale druga zadziałała już wyjątkowo dobrze, od razu podnosząc temperaturę panującą w małej, przepełnionej słabymi ludźmi chacie o jakieś dwadzieścia stopni. Niestety inny mężczyzna, który siedział pod ścianą, siny z zimna i chudy jak patyk, zareagował na to raptownym przerażeniem. Cofnął się jak oparzony i sięgnął po kawałek deski, jakby zamierzał się nim obronić.
- Wy też?! - krzyknął ostatkiem sił. - Jesteście dziwadłami?! Oni nas pozabijają, Logan, jak ci w Londynie! - zwrócił się do męża Darcy, który wpuścił Beckettów do środka.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Musiała obiecać, bo przecież nie puściłby jej nigdzie. To bezpieczeństwo Beatrix było absolutnie najważniejsze, nie mogła się głupio narażać. Pozwalał jej działać, pozwalał pracować, spotykać się z ludźmi, Merlinie, przecież nie zamknął jej w domu na cztery spusty, bo i o takich przypadkach słyszał. A może jednak tak byłoby lepiej? Może naprawdę powinien wysłać ją do Oazy, nawet jeśli Kieran twierdził, że nie jest jeszcze tak źle? W jednym momencie patrzyła na niego oczami, które przecież znał tak dobrze, a jednak dzisiaj jakby zobaczył je po raz pierwszy. Stevie wiedział doskonale, że tam za źrenicami znajduje się pasmo bólu, który ciężko było jakkolwiek zdefiniować, skoro nie wypowiedziała go głośno. Najważniejsze jednak, że obiecała, że potwierdziła, że była gotowa uciekać. Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie ma. Po raz kolejny odsuwał ją od siebie, nawet jeśli tylko po to, by ją chronić. Niegdyś robił to z żalu, z niemocy pogodzenia się z tym wszystkim, z tym że Mary odeszła, że zabrała Rose. Nie mógł pogodzić się ze swoją samotnością, nie doceniając największego skarbu, który przy nim został. Wciąż obwiniał się, że nie zasługiwał na to, że był złym rodzicem i złym mężem, skoro ona odeszła. Gdy Trixie obiecała, złapał jej twarz w obydwie ręce, przysuwając nieco bliżej siebie, po czym złożył pocałunek na głowie córki. Musiał coś zrobić... Nie mógł pozwolić jej się narażać, nawet jeśli teraz zgodził się na to wyjście. Było za tym tak wiele ryzyka, tak wiele ewentualnych konsekwencji, które mogły przecież być tragiczne w swoich skutkach. Śnieg skrzypiał pod stopami gdy zbliżali się do prowizorycznego szałasu. To nie było miejsce do życia i nawet zanim córka potwierdziła, że w istocie, w środku jest jej przyjaciółka, już domyślał się, że to nie kryjówka szmalcowników, a biedoty. Wchodząc do środka, czuł jedynie na sobie spojrzenia tych ludzi, ale faktycznie, oto stała tam Darcy, którą pamiętał jak odwiedzała ich w Dolinie Godryka. Wtedy jeszcze była dzieciakiem. Bawiły się w ogrodzie, łapały motyle, łokciami strącały czasem coś ze stołu, ale były zaledwie drobnymi istotami, które szczęśliwie mknęły przez młodzieńczy świat. Tamten obraz zaburzył się, a Stevie powrócił do tego samego zimnego schronienia, obserwując teraz starszą o kilka lat kobietę. Była o wiele bardziej zmęczona, strudzona i zmartwiona. Ten widok łamał serce. - Dzień dobry Darcy - uśmiechnął ze współczuciem i przeniósł różdżkę w dół, rozglądając się wokół siebie. Kilka mokrych ręczników przerzuconych było przez niedbale poskręcane taborety, zgaszone teraz świece stały przy kocach, zapewne robiących za tymczasowe legowiska. Serce łamało się w tym widoku. - Nikt. Ukryliśmy ślady - powiedział spokojnie do brodatego mężczyzny, który w swoich dłoniach trzymał mugolski karabin. Nie widział takiego od kiedy wyprowadził się z rodzinnego domu. Nie mogli tam zostać... Nie w takich warunkach. Stał być może nieco za długo, rozpakowując z torby wszystko to, co przygotowała Trixie. Wzięli za mało... Wyszli za szybko... Ci ludzie potrzebowali o wiele więcej pomocy, niż mogli zapewnić Beckettowie, a przecież jeszcze byli nastawieni wrogo. Nie można było im się dziwić. - Panie... - zaczął w stronę mężczyzny, który przestraszny wykrzykiwał, że jego też zabiją, ale nie wiedział, jak ma na imię. - Jonas Kowalski - odpowiedział bez przekonania. - Panie Jonasie... Tamci czarodzieje to Rycerze Walpurgii, działają dla człowieka, który chce zawładnąć tym krajem. My... My stoimy po drugiej stronie - nie chciał przywoływać tu nazwy Zakonu, jeszcze nie. - Proszę się nie obawiać - powiedział, ale mężczyzna nie wyglądał na przekonanego, ale nie krzyczał więcej. Wokół leżeli przerażeni ludzie, a małe dziecko śpiące na rękach Darcy płakało. - Vigilia - mruknął tylko pod nosem, chcąc zabezpieczyć się na ten wszelki wypadek. - Jest miejsce, do którego możecie się udać, niedaleko stąd - mówił spokojnie, przede wszystkim patrząc na męża Darcy, który zdawał się tu przewodzić. - To schronisko, które prowadzi mój przyjaciel, Stuart. Jest tam bezpiecznie i ciepło, teren jest zabezpieczony. Nie jest idealnie, ale jest jedzenie, łóżka, wsparcie - wymieniał teraz przyglądając się kobiecie, która jako jedyna zdawała się być tu czarodziejką. - Proszę, zaprowadzimy was - powiedział spokojnie. Nawet jeśli musiał chronić ich wszystkich, to przecież było warto. Poza tym... Silny sojusz chronił te tereny i zdawało się, że póki co nie było aż tak źle, a na pewno nie tak źle jak w innych częściach kraju. Co nie zmieniało faktu, że Trixie nie zamierzał tam puszczać. - Ha! Nie ma mowy! Tam na skatują - niemal wykrzyczał ten sam mężczyzna co wcześniej. Był przesiąknięty strachem i było to zrozumiałe.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Nienawidziła tej wojny. Tego, że znów okoliczności, na jakie nie miała wpływu odbierały jej rodzinę, najpierw spychając dziecko w opiekuńcze ramiona pani Cattermole, a teraz - w niczyje, na zimne pustkowie, bo i nie istniała już ta miła, starsza kobieta zawsze służąca uwagą i dobrą radą. Kiedy ojciec składał na jej głowie pocałunek, poczuła jak coś zapiekło ją w gardle, jak słowa odeszły w niepamięć, a każdy oddech groził wybuchem bezsilnego płaczu. Już dość. Ile jeszcze ludzi musiało zginąć, by położyć kres obłędowi emanującemu od Londynu? Czy los naprawdę musiał odebrać jej jeszcze ojca, żeby zaspokoić swój głód niewinnych ofiar? Trixie przymknęła na moment ciężkie powieki, ale nie zapłakała. Nie pozwoliła sobie na to. Choć w środku czuła wszechogarniającą słabość, nie ugięła się pod jej ciężarem opadającym na ramiona i rozszarpującym jej wnętrzności na szare strzępy: nie pomagała potrzebującym i Zakonowi tylko po to, by ratować ojca, ale i jego dobro miała w tym wszystkim na względzie. A on, zamiast skupiać się na świstoklikach... Narażał się coraz bardziej, zostawiając ją w tyle, nie tak odważną i nie tak biegłą w magicznym kunszcie, by była zdolna ruszyć jego śladami. Jeszcze nie. Zawsze mogła poprosić o pomoc wuja Kierana, o przewodnictwo, o to, by zahartował ją jak miecz wykuwany z ognia i płynnej stali - ale czy była na to gotowa? Czy była w stanie stanąć naprzeciw odrażającego szmalcownika i stawić mu czoła? Tyle pytań bez odpowiedzi kłębiło się w głowie, jednak ona nie wypowiedziała żadnego z nich, posyłając jedynie numerologowi wymuszony uśmiech, gdy zebrali się do wyjścia. Nie było nic do dodania. Zalegało między nimi milczenie - jak wiele lat temu.
- Dobrze pan wygląda - odetchnęła Darcy na widok znajomego mężczyzny, który lata temu gościł ją w Warsztacie, gdy przychodziła w odwiedziny do małej Trixie.
- Rycerze, tfu - mąż Darcy splunął pogardliwie na ziemię. - Skąd mamy wiedzieć, że nie przyszliście nas do nich zaprowadzić? Pewnie płacą wam za każdego takiego jak my. Gorszego. Ile zapłacą za moje dzieci? - zapytał gniewnie. Nieco starszy od niemowlaka syn leżał na kocu w objęciach starszej kobiety o grubym warkoczu pełnym siwych włosów.
- Wolisz tu zostać i zamarznąć? - odgryzła się Trix. Była dziś na krawędzi swojej wytrzymałości; ojciec podjął się dyplomatycznego wyjaśnienia ich zamiarów, ale każda minuta w zimnej chacie coraz bardziej zagrażała tym berbeciom. - Tata mówi o schronisku dla uciekinierów. Prowadzi je czarodziej, dobry czarodziej, który nie pozwoli, żeby waszym dzieciom spadł włos z głowy. Chyba że wolisz, żeby tu umarły? - podniosła się z ziemi, na której siedziała obok wymęczonej Darcy.
- Licz się ze słowami - warknął Logan i uniósł nieco wyżej karabin.
- Przyszli tu pomóc! - zapłakała nagle przyjaciółka Beckettówny, najwyraźniej także doprowadzona na skraj siły. Drżała z zimna i emocji, wciąż tuląc do siebie niemowlę. - Błagam, zaufajmy im. To my ich o to poprosiliśmy. Ja. Musimy... Musimy stąd odejść, nie przeżyjemy tutaj sami - przemówiła do swojego męża i innych towarzyszy. Babuleńka przy jej starszym dziecku kiwnęła po chwili głową, ale brodacz milczał długo, patrząc na swoją rodzinę i przyjaciół, w tym także tych, których poznał dopiero przy ucieczce z Londynu. - Proszę, zaprowadźcie nas tam. Nie pozwolę... nie dam naszym dzieciom umrzeć - poprosiła Darcy Steviego i jego córkę.
W międzyczasie Trixie wzięła jeden z koców i opatuliła nim ramiona przyjaciółki, to samo czyniąc też z każdym mugolem, który pozwolił jej podejść do siebie blisko. Co prawda w środku pomieszczenia było już znacznie cieplej, ale czekała ich droga przez las do Weston-super-Mare, gdzie przytułek prowadził Stuart, dawny kompan numerologa, którego nie tak dawno odwiedzili.
- Nauczę was tam jak najpożyteczniej wykorzystać królicze mięso - Beckett zapewniła spokojniej Darcy, która kiwnęła wdzięcznie głową. Większość zaczęła się pakować. Niektórzy robili to niechętnie, inni natomiast sporo mieli w sobie ulgi, że opuszczą to zimne, surowe miejsce i znajdą się w bezpieczniejszym zakątku obcego świata.
- Dobrze pan wygląda - odetchnęła Darcy na widok znajomego mężczyzny, który lata temu gościł ją w Warsztacie, gdy przychodziła w odwiedziny do małej Trixie.
- Rycerze, tfu - mąż Darcy splunął pogardliwie na ziemię. - Skąd mamy wiedzieć, że nie przyszliście nas do nich zaprowadzić? Pewnie płacą wam za każdego takiego jak my. Gorszego. Ile zapłacą za moje dzieci? - zapytał gniewnie. Nieco starszy od niemowlaka syn leżał na kocu w objęciach starszej kobiety o grubym warkoczu pełnym siwych włosów.
- Wolisz tu zostać i zamarznąć? - odgryzła się Trix. Była dziś na krawędzi swojej wytrzymałości; ojciec podjął się dyplomatycznego wyjaśnienia ich zamiarów, ale każda minuta w zimnej chacie coraz bardziej zagrażała tym berbeciom. - Tata mówi o schronisku dla uciekinierów. Prowadzi je czarodziej, dobry czarodziej, który nie pozwoli, żeby waszym dzieciom spadł włos z głowy. Chyba że wolisz, żeby tu umarły? - podniosła się z ziemi, na której siedziała obok wymęczonej Darcy.
- Licz się ze słowami - warknął Logan i uniósł nieco wyżej karabin.
- Przyszli tu pomóc! - zapłakała nagle przyjaciółka Beckettówny, najwyraźniej także doprowadzona na skraj siły. Drżała z zimna i emocji, wciąż tuląc do siebie niemowlę. - Błagam, zaufajmy im. To my ich o to poprosiliśmy. Ja. Musimy... Musimy stąd odejść, nie przeżyjemy tutaj sami - przemówiła do swojego męża i innych towarzyszy. Babuleńka przy jej starszym dziecku kiwnęła po chwili głową, ale brodacz milczał długo, patrząc na swoją rodzinę i przyjaciół, w tym także tych, których poznał dopiero przy ucieczce z Londynu. - Proszę, zaprowadźcie nas tam. Nie pozwolę... nie dam naszym dzieciom umrzeć - poprosiła Darcy Steviego i jego córkę.
W międzyczasie Trixie wzięła jeden z koców i opatuliła nim ramiona przyjaciółki, to samo czyniąc też z każdym mugolem, który pozwolił jej podejść do siebie blisko. Co prawda w środku pomieszczenia było już znacznie cieplej, ale czekała ich droga przez las do Weston-super-Mare, gdzie przytułek prowadził Stuart, dawny kompan numerologa, którego nie tak dawno odwiedzili.
- Nauczę was tam jak najpożyteczniej wykorzystać królicze mięso - Beckett zapewniła spokojniej Darcy, która kiwnęła wdzięcznie głową. Większość zaczęła się pakować. Niektórzy robili to niechętnie, inni natomiast sporo mieli w sobie ulgi, że opuszczą to zimne, surowe miejsce i znajdą się w bezpieczniejszym zakątku obcego świata.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W czasie takim jak ten każda różdżka miała znaczenie. Stevie nie był najbardziej biegły w pojedynkach, nie zajmował się tym przez całe życie, jak chociażby Kieran, ale swoje potrafił. W transmutacji odnajdował się doskonale, a i tak odpowiednio użyta potrafiła odmienić bieg walki. Był zresztą już stary, chciał zrobić miejsce dla młodych. Już dawno pogodził się z tym, że jego życie nie jest takie, jak by tego pragnął, że konflikt znacząco pogłębiający się w Anglii odebrał mu już resztkę nadziei na to, że wszystko się ułoży. Był typem człowieka, który musi się poświęcić, a to wynikało z własnych zadręczających wyrzutów sumienia. Obwiniał samego siebie, za to, że żona od niego odeszła i nie potrafił wyobrazić sobie siebie jako dobrego ojca, chociaż naprawdę się starał. Ostatnie tygodnie jednak nie miał dla niej czasu, tak jak przed laty, gdy to pani Cattermole przejęła pełną opiekę nad Trixie, bo Stevie spędzał czas w pracowni, zbyt zajęty projektem, który skazany był na porażkę od samego początku. Czymże były te problemy w porównaniu do tego co przeżywali ci ludzie? Beckett skarcił samego siebie za ten egoizm, nie było na niego czasu. Uśmiechnął się jeszcze do kobiety. - Ty też, Darcy - i obydwoje wiedzieli, że żadne nie powiedziało prawdy. Nie rozważał oczywiście koleżanki córki w kategoriach piękna lub nie, ale była zmęczona i było to bardzo wyraźne. Podkrążone oczy, szara twarz, tak nie wyglądał człowiek szczęśliwy, wypoczęty i zrelaksowany. Pogardliwe spojrzenia obecnych tu mężczyzn, pewna nienawiść, która się z nich wylewała, to było zrozumiałe, ale właśnie z tego powodu nie chciał, aby Beatrix brała udział w podobnych akcjach. Nie winił tych mugoli za swoje emocje, mieli do tego prawo, patrząc, co ludzie pokroju Beckettów zrobili im w Londynie. Córka jednak wdawała się w pyskówki, które ciężko było powstrzymać. Widział przecież tę broń. Oczywiście, byłby w stanie ją ochronić, ale nigdy nie powinna rozmawiać w ten sposób z osobą, która może jej zagrozić. - Uspokójmy się, dobrze? - spojrzał na córkę nieco ostrzej, samym spojrzeniem próbując jej dać znać, by nie próbowała zbyt wielu swoich sztuczek. Potrafiła być wyjątkowo krnąbrna, ale nie zawsze było na to miejsce i czas, dzisiaj ta rozmowa powinna wyglądać o wiele spokojniej. - Zaprowadzimy was tam - powiedział spokojnie. Był to ostatni raz, gdy puścił gdzieś Trixie w ten sposób, nie potrafiła być ostrożna... Za bardzo rzucała się w stronę osób, z którymi nie powinna rozmawiać. Nie miała potrzebnych jej umiejętności, które by ją ochroniły, nie była przecież wojownikiem. - Beatrix, pomóż z rzeczami, zmniejsz je - wskazał na bagaże, które tam mieli. - Poprowadzę was, a pan, panie Logan, niech pan zabezpieczy tyły - tym sposobem wystawiał samego siebie na strzał w plecy, ale udowadniał też, że można mu ufać. Mężczyzna kiwnął głową, spoglądając na żonę z dozą wyrzutu, jakby chciał przekazać jej spojrzeniem, że to jej wina. Właśnie mieli opuścić swoją oazę, kryjówkę, miejsce, gdzie uchowali samych siebie przed złem. Rzeczy było dużo, więc sam wskazał też różdżką na pakunki, które mieli tu uchodźcy. - Libramuto, Reducio - potem powtórzył to jeszcze raz, a czary zadziałały, zmniejszając część rzeczy. - Tereny są bezpieczne, chroni je mocny sojusz, ale i tak zachowujemy się cicho - upomniał towarzystwo, które niechętnie zebrało się, w obawie przed nieznanym. - Beatrix - powiedział już ciszej, wskazując córce miejsce niemal przy sobie. - Chodź obok - droga przez las nie była długa, ale zimno i osłabienie dawało się we znaki. Rozglądali się na boki, obserwowali otoczenie, ale to wydawało się bezpieczne. - Nigdy nie rzucaj się do człowieka, który ma broń. To, co trzymał mogło cię zranić - dodał ciszej, wyraźnie ostrym i niezadowolonym głosem, którego zwykle nie używał. - To nie zabawa, Beatrix, to wojna - kiedy wreszcie to zrozumie?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Nie oponowała kiedy ojciec swoim wyważonym spokojem rozładował panujące w chatce napięcie. Nieufny wciąż Logan skinął mu niemo głową, natomiast Trixie, czerwona z emocji i nieco drżąca z chłodu wdzierającego się do pomieszczenia przez nieszczelne ściany, pomogła Darcy i pozostałym kobietom z pakowaniem ich dobytku. Nie było tego dużo. Rzeczy tak właściwie były w opłakanym stanie, ale nie komentowała ich jakości, nie miałaby do tego serca, szeptem wypowiadając kilka zaklęć transmutacyjnych, które pomogły zmniejszyć torby i zredukować ich wagę, dzięki czemu wszystkim im miało być wygodniej. Później - ruszyli już w drogę. Bez zwlekania, bez słów, z pojedynczym spojrzeniem rzuconym przez ramię na ruderę, która stała się domem koniecznym. Beckettówna zbliżyła się do ojca, zgodnie z jego życzeniem, podczas gdy poliki zalały się jeszcze wyraźniejszą tintą szkarłatu. Złości? Wstydu? Strachu? Być może po prostu wszystkiego po trochu. Poczucie niesprawiedliwości ukłuło gdzieś w piersi; sam przecież rzucił się na olbrzyma, broń samą w sobie, o wiele przeraźliwszą i potężniejszą, by ratować nieznaną kobietę. Ona natomiast chciała jedynie pomóc przyjaciółce, nieważne, że musiała przy tym zmierzyć się z jej opornym mężem.
- Wiem - wymamrotała w odpowiedzi, cicho, szeptem, patrząc na swoje buty. Wiedziała przecież, że to nie zabawa. Że w każdej chwili mogli umrzeć, jeśli nie tu, to za rogiem własnego domu, napadnięci przez szmalcowników i ministerialne psy gończe; nie igrała z ogniem po to, by oparzyć się dla samego faktu wejścia w płomienie, przecież bała się tego tak bardzo. Ale musiała. Czasem należało spojrzeć w oczy iskrom zdolnym doprowadzić do pożogi, numerolog powinien być tego świadomy. A jednak - nie wdała się z nim w dyskusję. Obiecała przecież, że będzie się go słuchać i tak też robiła, porywcza, młoda, niedoświadczona w całym tym bagnie, ale jednocześnie tak bardzo spragniona niesienia pomocy - szczególnie tym, którzy byli jej bliscy.
Niebawem dotarli do schroniska umieszczonego w Weston-super-Mare. Trixie spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się pocieszająco do Darcy, która szła nieopodal, wciąż trzymając w objęciach niemowlę, drugą ręką ściskając dłoń starszego synka.
- To tutaj - oznajmiła pogodniej, swobodniej, pewna, że teraz wszystko będzie dobrze. Wreszcie dotarli do bezpiecznej lokacji, miejsca, gdzie życie tych ludzi będzie mogło choć odrobinę stanąć na nogi. - Pan Howell to stary przyjaciel taty, bardzo dobry, życzliwy człowiek. Jak czegoś brakuje to zawsze daje znać. Wy też nie krępujcie się pisać - zaznaczyła; choć słowa kierowała do wszystkich, kiwnięciami odpowiedziały jej głównie kobiety, mniej nabuzowane adrenaliną, a bardziej chyba zmęczone życiem w trudnych, spartańskich wręcz warunkach. Gdy tylko przekroczyli drzwi, mogli spostrzec, że ludzie, którym pomogli jakiś czas temu - wciąż tutaj byli. Dorośli, dzieci i starcy, nikt nie umarł. To napełniło serce Trixie niewyobrażalnym gorącem radości, podczas gdy z bocznej izby na spotkanie wyszedł im Stuart, trochę bardziej brodaty i chudszy niż zwykle.
- O, witajcie! - odezwał się przyjaźnie i rozłożył ręce na boki w dodatkowo powitalnym geście. - Stevie, Trixie, dobrze was widzieć. A kogo to ze sobą przyprowadzacie? Chodźcie, miejsca może nie ma za dużo, ale wszyscy się pomieścimy! Stuart Howell, gospodarz, miło mi bardzo - uśmiechnął się spod krzaczastych wąsów.
Faktycznie - przestrzeń była dosyć przeludniona, potrzebujących było o wiele więcej niż jeszcze kilka tygodni temu, szczególnie że coraz dalej docierały wieści o punktach takich jak ten, dobrych, skorych zapewnić ciepły kąt; Beckettówna pozwoliła ojcu pomówić z dawnym kompanem i za przyzwoleniem Stuarta poprowadziła kobiety do wolnych prycz, przy których mogły rozpakować swoje rzeczy. Cofnęła też skutki transmutacji, a gdy odpoczęły chwilę, gestem dłoni zaprosiła je za sobą do części kuchennej.
- Pogotujemy razem? - zachęciła. Darcy wyglądała tak mizernie, na dodatek miała dzieci do wykarmienia, a Logan upolował tylko jednego królika... Ale i z tego można było zrobić naprawdę dużo. Czarownica wyjęła ze swojego plecaka przyrządy kuchenne i podpaliła gaz na palniku, gotowa przekazać towarzyszkom całą swoją wiedzę. Zima i ubóstwo hartowały. Dzięki temu w ostatnim czasie nauczyła się kilku naprawdę wartościowych sztuczek, które unikały tworzenia niepotrzebnych odpadów przy pichceniu, teraz rzeczowo tłumacząc krok po kroku w jaki sposób obrobić taką zwierzynę, by jedzenia starczyło dla każdego. Musiały to wiedzieć, by lepiej radzić sobie z nową codziennością. - A jak coś zostanie, możemy zrobić gulasz - dodała z uśmiechem. Spędzili tu całkiem dużo czasu, ona skupiona na kulinariach, z daleka od ojca, który został sam na sam z częścią... cóż, męską.
- Nawet nie wiem jak wam dziękować - westchnęła wzruszona Darcy, wyraźnie poruszona zapachem i ciepłem panującym w środku schroniska. Już dawno nie czuła się w ten sposób - bezpieczniej w świecie, który stoczył się w objęcia agresji i szaleństwa.
- Nie musisz. Po prostu odpocznijcie - poleciła i ścisnęła lekko dłoń kobiety.
- Wiem - wymamrotała w odpowiedzi, cicho, szeptem, patrząc na swoje buty. Wiedziała przecież, że to nie zabawa. Że w każdej chwili mogli umrzeć, jeśli nie tu, to za rogiem własnego domu, napadnięci przez szmalcowników i ministerialne psy gończe; nie igrała z ogniem po to, by oparzyć się dla samego faktu wejścia w płomienie, przecież bała się tego tak bardzo. Ale musiała. Czasem należało spojrzeć w oczy iskrom zdolnym doprowadzić do pożogi, numerolog powinien być tego świadomy. A jednak - nie wdała się z nim w dyskusję. Obiecała przecież, że będzie się go słuchać i tak też robiła, porywcza, młoda, niedoświadczona w całym tym bagnie, ale jednocześnie tak bardzo spragniona niesienia pomocy - szczególnie tym, którzy byli jej bliscy.
Niebawem dotarli do schroniska umieszczonego w Weston-super-Mare. Trixie spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się pocieszająco do Darcy, która szła nieopodal, wciąż trzymając w objęciach niemowlę, drugą ręką ściskając dłoń starszego synka.
- To tutaj - oznajmiła pogodniej, swobodniej, pewna, że teraz wszystko będzie dobrze. Wreszcie dotarli do bezpiecznej lokacji, miejsca, gdzie życie tych ludzi będzie mogło choć odrobinę stanąć na nogi. - Pan Howell to stary przyjaciel taty, bardzo dobry, życzliwy człowiek. Jak czegoś brakuje to zawsze daje znać. Wy też nie krępujcie się pisać - zaznaczyła; choć słowa kierowała do wszystkich, kiwnięciami odpowiedziały jej głównie kobiety, mniej nabuzowane adrenaliną, a bardziej chyba zmęczone życiem w trudnych, spartańskich wręcz warunkach. Gdy tylko przekroczyli drzwi, mogli spostrzec, że ludzie, którym pomogli jakiś czas temu - wciąż tutaj byli. Dorośli, dzieci i starcy, nikt nie umarł. To napełniło serce Trixie niewyobrażalnym gorącem radości, podczas gdy z bocznej izby na spotkanie wyszedł im Stuart, trochę bardziej brodaty i chudszy niż zwykle.
- O, witajcie! - odezwał się przyjaźnie i rozłożył ręce na boki w dodatkowo powitalnym geście. - Stevie, Trixie, dobrze was widzieć. A kogo to ze sobą przyprowadzacie? Chodźcie, miejsca może nie ma za dużo, ale wszyscy się pomieścimy! Stuart Howell, gospodarz, miło mi bardzo - uśmiechnął się spod krzaczastych wąsów.
Faktycznie - przestrzeń była dosyć przeludniona, potrzebujących było o wiele więcej niż jeszcze kilka tygodni temu, szczególnie że coraz dalej docierały wieści o punktach takich jak ten, dobrych, skorych zapewnić ciepły kąt; Beckettówna pozwoliła ojcu pomówić z dawnym kompanem i za przyzwoleniem Stuarta poprowadziła kobiety do wolnych prycz, przy których mogły rozpakować swoje rzeczy. Cofnęła też skutki transmutacji, a gdy odpoczęły chwilę, gestem dłoni zaprosiła je za sobą do części kuchennej.
- Pogotujemy razem? - zachęciła. Darcy wyglądała tak mizernie, na dodatek miała dzieci do wykarmienia, a Logan upolował tylko jednego królika... Ale i z tego można było zrobić naprawdę dużo. Czarownica wyjęła ze swojego plecaka przyrządy kuchenne i podpaliła gaz na palniku, gotowa przekazać towarzyszkom całą swoją wiedzę. Zima i ubóstwo hartowały. Dzięki temu w ostatnim czasie nauczyła się kilku naprawdę wartościowych sztuczek, które unikały tworzenia niepotrzebnych odpadów przy pichceniu, teraz rzeczowo tłumacząc krok po kroku w jaki sposób obrobić taką zwierzynę, by jedzenia starczyło dla każdego. Musiały to wiedzieć, by lepiej radzić sobie z nową codziennością. - A jak coś zostanie, możemy zrobić gulasz - dodała z uśmiechem. Spędzili tu całkiem dużo czasu, ona skupiona na kulinariach, z daleka od ojca, który został sam na sam z częścią... cóż, męską.
- Nawet nie wiem jak wam dziękować - westchnęła wzruszona Darcy, wyraźnie poruszona zapachem i ciepłem panującym w środku schroniska. Już dawno nie czuła się w ten sposób - bezpieczniej w świecie, który stoczył się w objęcia agresji i szaleństwa.
- Nie musisz. Po prostu odpocznijcie - poleciła i ścisnęła lekko dłoń kobiety.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Operacja przeniesienia grupy mugoli i jednej czarownicy do schronienia wymagała sporo planowania, a przecież nie mieli na nie czasu. Szczęście, że tereny półwyspu były bezpieczne, że wpływy, jakie miał na nich Zakon Feniksa rosły tak diametralnie, że można już było mówić o względnym spokoju, ale, to wcale nie oznaczało bezpieczeństwa. Sam nie miał problemu z tym, aby swobodnie poruszać się po terenach Kornwalii, Dorset, Somerset i Devon, traktował te regiony jako swój dom. Jeśli jednak chodziło o Trixie, nie potrafił zebrać w sobie tyle odwagi, aby puścić ją wolno na spacer, tak samo jak nie potrafił pozwolić jej jakkolwiek narażać swoje życie, chociaż wojna wymagała tego. Stanowczo preferował, aby została w warsztacie, w bezpiecznym domu, wypełnionym ochroną i pułapkami przed atakującymi. Wystarczyło już, że spotkali śmierciożercę, jak to powiedział Kieran, że spotkali samobójcę i poszkodowanych przez los ludzi. Nie powinna widzieć więcej zła na tym świecie. A teraz kroczyła obok niego, po kostki w śniegu, z różdżką przy sobie, czujna i gotowa bronić siebie. Tak nie powinno wyglądać jej życie, nigdy tego nie chciał. Gdy odpowiedziała ze spuszczoną w dół głową, patrzył na nią jeszcze przez chwilę, aż uniósł dłoń, zaciskając ją córce na ramieniu. Lekko, nie chciałby przecież jej zranić, ale tak, by czuła, że jest obok i rozumie. Nawet jeśli czasem bywa ostry, czasem wydaje polecenia, a nie pyta o zdanie, nawet wtedy jest tuż przy niej. Musiał się nią opiekować, był przecież jej ojcem. W trakcie drogi upewniał się, że wszystkie ślady zostaną zatarte, a gdy dotarli do schroniska, uśmiechnął się nieco bardziej i wpuścił wszystkich do środka, zanim sam tam wszedł. Logan zatrzymał się niepewnie, zabezpieczając przez całą trasę tyły, ale w końcu skuszony ciepłym wnętrzem wszedł tam, a tuż za nim to samo zrobił Stevie. - Dzień dobry - przywitał starego znajomego uściskiem dłoni. - To Darcy, Logan i ich przyjaciele - wskazał na grupę mugoli. - Potrzebują pomocy - mugole powoli zaczęli czuć się nieco pewniej, ktoś nawet odnalazł tam rodzinę albo starego znajomego i wydawało się, że w końcu mogą poczuć ulgę. Trixie zabrała kobiety do kuchni, mężczyźni zaś szykowali siedziska i legowiska. - Dzięki - powiedział nieco ciszej do Stuarta, a ten tylko kiwnął głową i poklepał go po plecach. Rozumiał. Beckett podszedł bliżej Logana, wypuszczając nieco głośniej powietrze. Wcześniej mężczyzna nie był dla niego zbyt przyjemny, teraz odwracał wzrok, uciekał spojrzeniem. - Panie Miles... - zaczął spokojnie. - Stuart to mój przyjaciel. Będzie potrzebował pomocy przy polowaniu, na pewno też przyda się stolarka - mężczyzna kiwnął głową, a Stevie był pewien, że gdzieś z tyłu w jego oczach zobaczył wdzięczność, której zwyczajnie nie potrafił wyrazić. Mężczyźni już tacy byli... Kiwnął głową na pożegnanie i poszedł w stronę kuchni, gdzie gościła Trixie. Jeszcze przez chwilę przyglądał jej się zza uchylonych drzwi, jak radzi sobie z resztą pań, jak pomaga, jak stara się, aby było im lepiej. Była doskonałą gospodynią i zasługiwała na to, aby pewnego dnia mieć swój spokojny dom. - Beatrix, zbierajmy się - powiedział spokojnie, gdy wydawało się, że panie już kończą oporządzanie. Zapewnienia, że ich odwiedzą, nie trwały długo, nowi sąsiedzi grupy mugoli zresztą potwierdzali, że Stevie i Trixie byli w tym schronisku częstymi gośćmi.
zt x2
zt x2
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
przybywamy stąd
...ale niestety było zimniej niż gdziekolwiek indziej. Znad wody wiał gwałtowny wiatr, niemal zrzucając beret z czubka głowy Trixie, gdy wylądowali na znajomej granicy Weston-super-Mare, miejsca, gdzie często odwiedzała schronisko poszkodowanych przez wojnę czarodziejów i mugoli prowadzone przez Stuarta Howella. Ostatnio odprowadziła tam Darcy z dziećmi i mężem, ciekawe jak im się wiodło? Targana przez wichurę, która w ruch wprawiała także śnieg zalegający na zmrożonej ziemi, instynktownie przylgnęła do boku Castora i oplotła jego ramię swoimi rękoma, byle tylko nie zgubili się w miejscowej śnieżycy, nie rozdzielili przez przypadek, nim pełnoprawnie dotrą do miasta. - Ile zostało ci pluskiew? - spytała kontrolnie, gdy przemierzali białe odmęty powoli prowadzące ich w kierunku uliczek, na których próżno było szukać żywego ducha. Mieszkańcy pochowali się do domów, część z nich wciąż była w pracy, za przeszklonymi witrynami dokonując przeróżnych sprawunków - ale przy gęstych opadach śniegu trudno było choćby przeczytać napisy na kolorowych szyldach. Drążone litery pokrywał mróz, z niektórych zwisały nawet sople lodu, podkreślając, że rzeczywiście przestąpili przez bramy surowego stycznia. - Ja mam jeszcze trzy - dodała tuż po tym, jak zatrzymała się na chwilę, by przeliczyć zawartość małej sakiewki. W tych warunkach wcale nie było to łatwe, ale Gryfonka prędzej zjadłaby własny szalik niż poddała się nieprzychylnej aurze tutejszej pogody; spojrzała potem na Castora i wskazała na drzwi prowadzące do kawiarni, której wnętrze dojrzeć mogli przez niewielką szybę w ścianie. - Wejdziemy tutaj? - zaproponowała i pociągnęła go lekko za sobą. Procedura przebiegła tam właściwie tak samo - wyjaśnili sumiennie swoją misję, zaproponowali urządzenie przygotowane przez numerologa, nauczyli jego obsługi, przestrzegli przed zdradzeniem kodu dostępu, który w ów miejscu podali wyłącznie kierownikowi sali, a potem zaprosili do wspólnego słuchania audycji od piętnastego lutego, przy okazji pytając także o inne punkty w miasteczku, które mogli odwiedzić. Miejscowy z pewnością wiedział więcej niż oni - i tak też się stało. Właściciel pokierował ich do zakładu szklarskiego, do lokalnego urzędu, do teatru marionetek i miejskiej hali spotkań. Castor i Trixie podążyli tym śladem, a tam, gdzie stawiali stopę, zostawiali po sobie pluskwę z dokładną instrukcją jej obsługi. Na koniec stali się prawdziwymi marketingowcami zdolnymi zareklamować Zakon i jego Ptasie Radio na tyle skutecznie, że w każdej parze oczu rozpalali widoczną ekscytację i radość. Mieszkańcy życzyli organizacji pod wodzą Harolda Longbottoma szczęścia, życzyli, by nikt z walczących nie poległ w słusznej sprawie - i deklarowali, że zrobią wszystko, jeśli tylko potrzeba będzie ichnia pomoc. To budowało. Trixie czuła rosnące w niej ciepło spowodowane nie tylko już herbatą, którą zapewnił jej braciszek na targu w Bridgwater, ale i postawami obywatelskimi tych dobrych ludzi, a poznali ich dziś tak wielu! - I jak skończę słuchać to wracam na dowolną stację, tak? - podpytywała elegancka zarządczyni hali tutejszych spółek i spółdzielni. Kobieta miała w sobie moc pytań świadczących o tym, jak bardzo nie chciała niczego zepsuć, narazić na szwank.
- Tak jest! - przytaknęła energicznie Beckett, choć tak naprawdę miała w sobie już śladowe ilości energii. Dobrnęli do wieczora, od samego ranka odwiedzając przeróżne lokacje w Somerset, by rozsiać pluskwy po terenach całego hrabstwa. - Proszę pamiętać, by nie zdradzać hasła nikomu, kogo nie jest pani pewna. Ono nie może dostać się w niepowołane ręce. A jeśli zdarzyłoby się tak, że... przyjdzie tu ktoś chcący wydobyć z was informacje, możecie wydać wszystko, tylko nie ten kod - mówiła wyuczoną już formułkę. Za każdym razem spotykało się to ze zrozumieniem, choć kobieta parsknęła nagle głośno i założyła ręce na piersi.
- Niech tu przyjdą, ja nie wydam niczego. Mogą mi choćby nogi poodcinać, ale nie wydam Ptasiego Radia ani Zakonu Feniksa, ani ja, ani nikt z Weston, na pewno - zapewniła żarliwie, tak pewnie, że Trixie uwierzyła jej niemal od razu. Ale perspektywa tortur, długich męczarni, nieludzkich katuszy... Nie, nie chciała o tym wspominać, nie tutaj i nie teraz, uśmiechnęła się więc tylko serdecznie i przytaknęła, stwierdziwszy, że ludzi takich jak ona pokrzepiająco było mieć w Somerset.
Przez pogodę w Weston-super-Mare, zajęcie się tutejszymi terenami zajęło tej dwójce przynajmniej czterdzieści minut. Niebo pokryło się już posępną czernią, słońce zgasło, zastąpione atramentowymi chmurami, a ślady kroków pozostawiane w białym puchu na ulicach nikły wraz z postępującą zamiecią. Nie mieli już pluskiew, wszystkie zostały rozdane - więc gdy wracali na przedmieścia miejscowości, nic dziwnego, że usta Trix układały się z zmęczony, zachwycony uśmiech. - Doskonale sobie poradziłeś - odezwała się do Castora, u którego boku szła dzielnie mimo wiatru, który próbował powalić chude nogi. - Tata będzie bardzo zadowolony. Widziałeś jak ci ludzie się cieszyli? Brakowało takiego radia - stwierdziła z zadowolonym westchnieniem. Teraz należało tylko przygotować pierwsze audycje, wybrać muzykę, gromadzić informacje - i ze wszystkim można było ruszać! Może i dla niej znalazłoby się miejsce wśród radiowców? Mogła przecież przekazywać kulinarną wiedzę... Warto byłoby porozmawiać o tym z ojcem, prowodyrem całego przedsięwzięcia. - Wpadniesz do nas? Posiedzimy przy kominku, opowiemy tacie jeśli jest w domu - zaprosiła Sprouta, stęskniona za swoją zimową piżamą i ulubionymi wełnianymi skarpetami. Poza tym miała takie ambitne plany! Pokazałaby mu pokój przygotowany na hodowlę wsiąkiewek, pewnie nawet zrobiłaby kolację...
...ale niestety było zimniej niż gdziekolwiek indziej. Znad wody wiał gwałtowny wiatr, niemal zrzucając beret z czubka głowy Trixie, gdy wylądowali na znajomej granicy Weston-super-Mare, miejsca, gdzie często odwiedzała schronisko poszkodowanych przez wojnę czarodziejów i mugoli prowadzone przez Stuarta Howella. Ostatnio odprowadziła tam Darcy z dziećmi i mężem, ciekawe jak im się wiodło? Targana przez wichurę, która w ruch wprawiała także śnieg zalegający na zmrożonej ziemi, instynktownie przylgnęła do boku Castora i oplotła jego ramię swoimi rękoma, byle tylko nie zgubili się w miejscowej śnieżycy, nie rozdzielili przez przypadek, nim pełnoprawnie dotrą do miasta. - Ile zostało ci pluskiew? - spytała kontrolnie, gdy przemierzali białe odmęty powoli prowadzące ich w kierunku uliczek, na których próżno było szukać żywego ducha. Mieszkańcy pochowali się do domów, część z nich wciąż była w pracy, za przeszklonymi witrynami dokonując przeróżnych sprawunków - ale przy gęstych opadach śniegu trudno było choćby przeczytać napisy na kolorowych szyldach. Drążone litery pokrywał mróz, z niektórych zwisały nawet sople lodu, podkreślając, że rzeczywiście przestąpili przez bramy surowego stycznia. - Ja mam jeszcze trzy - dodała tuż po tym, jak zatrzymała się na chwilę, by przeliczyć zawartość małej sakiewki. W tych warunkach wcale nie było to łatwe, ale Gryfonka prędzej zjadłaby własny szalik niż poddała się nieprzychylnej aurze tutejszej pogody; spojrzała potem na Castora i wskazała na drzwi prowadzące do kawiarni, której wnętrze dojrzeć mogli przez niewielką szybę w ścianie. - Wejdziemy tutaj? - zaproponowała i pociągnęła go lekko za sobą. Procedura przebiegła tam właściwie tak samo - wyjaśnili sumiennie swoją misję, zaproponowali urządzenie przygotowane przez numerologa, nauczyli jego obsługi, przestrzegli przed zdradzeniem kodu dostępu, który w ów miejscu podali wyłącznie kierownikowi sali, a potem zaprosili do wspólnego słuchania audycji od piętnastego lutego, przy okazji pytając także o inne punkty w miasteczku, które mogli odwiedzić. Miejscowy z pewnością wiedział więcej niż oni - i tak też się stało. Właściciel pokierował ich do zakładu szklarskiego, do lokalnego urzędu, do teatru marionetek i miejskiej hali spotkań. Castor i Trixie podążyli tym śladem, a tam, gdzie stawiali stopę, zostawiali po sobie pluskwę z dokładną instrukcją jej obsługi. Na koniec stali się prawdziwymi marketingowcami zdolnymi zareklamować Zakon i jego Ptasie Radio na tyle skutecznie, że w każdej parze oczu rozpalali widoczną ekscytację i radość. Mieszkańcy życzyli organizacji pod wodzą Harolda Longbottoma szczęścia, życzyli, by nikt z walczących nie poległ w słusznej sprawie - i deklarowali, że zrobią wszystko, jeśli tylko potrzeba będzie ichnia pomoc. To budowało. Trixie czuła rosnące w niej ciepło spowodowane nie tylko już herbatą, którą zapewnił jej braciszek na targu w Bridgwater, ale i postawami obywatelskimi tych dobrych ludzi, a poznali ich dziś tak wielu! - I jak skończę słuchać to wracam na dowolną stację, tak? - podpytywała elegancka zarządczyni hali tutejszych spółek i spółdzielni. Kobieta miała w sobie moc pytań świadczących o tym, jak bardzo nie chciała niczego zepsuć, narazić na szwank.
- Tak jest! - przytaknęła energicznie Beckett, choć tak naprawdę miała w sobie już śladowe ilości energii. Dobrnęli do wieczora, od samego ranka odwiedzając przeróżne lokacje w Somerset, by rozsiać pluskwy po terenach całego hrabstwa. - Proszę pamiętać, by nie zdradzać hasła nikomu, kogo nie jest pani pewna. Ono nie może dostać się w niepowołane ręce. A jeśli zdarzyłoby się tak, że... przyjdzie tu ktoś chcący wydobyć z was informacje, możecie wydać wszystko, tylko nie ten kod - mówiła wyuczoną już formułkę. Za każdym razem spotykało się to ze zrozumieniem, choć kobieta parsknęła nagle głośno i założyła ręce na piersi.
- Niech tu przyjdą, ja nie wydam niczego. Mogą mi choćby nogi poodcinać, ale nie wydam Ptasiego Radia ani Zakonu Feniksa, ani ja, ani nikt z Weston, na pewno - zapewniła żarliwie, tak pewnie, że Trixie uwierzyła jej niemal od razu. Ale perspektywa tortur, długich męczarni, nieludzkich katuszy... Nie, nie chciała o tym wspominać, nie tutaj i nie teraz, uśmiechnęła się więc tylko serdecznie i przytaknęła, stwierdziwszy, że ludzi takich jak ona pokrzepiająco było mieć w Somerset.
Przez pogodę w Weston-super-Mare, zajęcie się tutejszymi terenami zajęło tej dwójce przynajmniej czterdzieści minut. Niebo pokryło się już posępną czernią, słońce zgasło, zastąpione atramentowymi chmurami, a ślady kroków pozostawiane w białym puchu na ulicach nikły wraz z postępującą zamiecią. Nie mieli już pluskiew, wszystkie zostały rozdane - więc gdy wracali na przedmieścia miejscowości, nic dziwnego, że usta Trix układały się z zmęczony, zachwycony uśmiech. - Doskonale sobie poradziłeś - odezwała się do Castora, u którego boku szła dzielnie mimo wiatru, który próbował powalić chude nogi. - Tata będzie bardzo zadowolony. Widziałeś jak ci ludzie się cieszyli? Brakowało takiego radia - stwierdziła z zadowolonym westchnieniem. Teraz należało tylko przygotować pierwsze audycje, wybrać muzykę, gromadzić informacje - i ze wszystkim można było ruszać! Może i dla niej znalazłoby się miejsce wśród radiowców? Mogła przecież przekazywać kulinarną wiedzę... Warto byłoby porozmawiać o tym z ojcem, prowodyrem całego przedsięwzięcia. - Wpadniesz do nas? Posiedzimy przy kominku, opowiemy tacie jeśli jest w domu - zaprosiła Sprouta, stęskniona za swoją zimową piżamą i ulubionymi wełnianymi skarpetami. Poza tym miała takie ambitne plany! Pokazałaby mu pokój przygotowany na hodowlę wsiąkiewek, pewnie nawet zrobiłaby kolację...
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mocny wiatr, który przywitał ich w nadmorskim miasteczku, prędko sprawił, że Sprout zdecydował się na stanięcie w nieco większym rozkroku i pewniejsze zaparcie się nogami. Mimo niesprzyjającej aury uśmiechnął się nieco, pozwalając lewemu kącikowi ust wybić się wyżej, bo wreszcie jego okulary nie stanowiły dodatku, nie zawadzały w normalnym, codziennym funkcjonowaniu, a wręcz przeciwnie — stanowiły swego rodzaju ochronę przed wiatrem, który chciał wcisnąć się pod powieki. Czując rękę Trixie starającą się opleść jego ramię, uniósł je nieco, zapewniając jej dogodniejszy dostęp. Była naprawdę urocza, jak prawdziwa młodsza siostrzyczka. A Gryfońska determinacja tylko to uwypuklała. Musiał wreszcie przyznać się sam przed sobą, po tylu latach, że faktycznie musiał mieć jakąś słabość do Gryfonów, albo to oni lgnęli do niego. Tak czy siak, uwielbiał obserwować ich w działaniu, gdy ledwo mogli powstrzymać w sobie energię do działania, czekający tylko, aż jakaś iskra da upust drzemiącym wewnątrz płomieniom.
On z kolei był wodą. Najczęściej spokojną, podobny do jeziora czy morza w pogodny dzień, choć okoliczności potrafiły szarpnąć nim na tyle, by szarobłękitne spojrzenie zaciągnęło się sztormowymi chmurami, a poruszony niebezpieczeństwem umysł przypominał rwący, górski potok.
— Pięć — odpowiedział lakonicznie, właściwie nie w swoim stylu. Jednakże napierający wiatr, który wiał im prosto w twarz, przeszkadzał porządnie w prawdziwym oddychaniu, więc nie chciał marnować energii. Wyrok wydany został po krótkim przeliczeniu pluskiew zgromadzonych w kieszeni płaszcza, do której wepchnął zgrabiałą od zimna dłoń. Te zaszeleszczały cichutko, potwierdzając tylko jego wcześniejsze przypuszczenia.
Z tego samego powodu, który ograniczył jego wcześniejsze wypowiedzi, za zgodę na wejście do kawiarni musiało pannie Beckett starczyć energiczne skinienie głową. Schowanie się w ciepłym wnętrzu przyjął z niewypowiedzianą ulgą. Policzki piekły od mrozu, ściemniało się coraz bardziej, cały dzień poświęcili na ćwierkanie o szykujących się ze strony Zakonu Feniksa niespodziankach dla zaufanych posiadaczy odbiorników radiowych.
To prawie tak, jakbyśmy my byli tymi ptaszynami z radia.
Gdy Trixie trudziła się tłumaczeniem podstawowych zasad obsługi i bezpieczeństwa radia z pluskwową wkładką, Castor stał tuż przy jej boku, potakując w kluczowych momentach i obserwując, czy (według niego) odbiorcy wiadomości wydawali się je rozumieć. Wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było. Dodatkowo ciepłe słowa kierowane pod adresem Zakonu zapisywał w kajecie własnej pamięci — ot tak, żeby przekazać je później czy to wujkowi, czy Justine, a może nawet Michaelowi? Z pewnością by się ucieszyli na taki odbiór działań organizacji, dla której właściwie poświęcili własne życia.
Gdy zimny, prawie—nocny wiatr powitał ich raz jeszcze, Castor ponownie użyczył swego ramienia Trixie, a nogi poniosły ich nigdzie indziej, jak do portu. Trochę słyszał o tej instytucji, jednakże wyłącznie w ogólnikach, które czasami rzucała mu Thalia. Miał nadzieję, że tutejsi jeszcze nie mieli okazji poznać jego rudej przyjaciółki, a jeżeli tak — że był to ten jeden, rzadki raz, gdy faktycznie zachowywała się jak człowiek, a nie jeden z dzikusów z jej załogi.
Pomimo zapadnięcia zmroku i późnej pory, kapitanat portu był czynny. Może przy wyjściu dwójka młodych ptaszków dojrzy tabliczkę głoszącą, że kapitanat portu, zgodnie z prawem morskim, czynny był całą dobę. Ruch, który panował w środku zaskoczył jednak nieprzyzwyczajonego do działalności portu Sprouta. Odruchowo wyślizgnął rękę z objęć Trixie tak, by tym razem objąć ją własnym ramieniem i przyciągnąć bliżej siebie, tak na wszelki wypadek. Zdecydowaną większością klientów kapitanatu byli mężczyźni, a świadomy ich zachowania dzięki opowieściom Wellers Castor wolał nie ryzykować, że Trixie coś się stanie.
Chudy, ale niski mężczyzna zakrzyknął zaskakująco głębokim, jak na posturę głosem.
— Wszyscy cisza! Transport zboża z Aberystwyth! Statek Jasna Cholera...! — Castor zamrugał kilkukrotnie, najwyraźniej zdziwiony, że ktoś miał taką fantazję, by nazwać statek w podobny sposób. Ogłaszający to człowiek również przystanął w swych zamiarach, wyraźnie skonfundowany, ale dzięki wcześniejszemu okrzykowi Castor usłyszał delikatne rzępolenie radia, które musiało dochodzić z kantorka za plecami krzykacza. — Tak, tak, Statek Jasna Cholera przybija do brzegu za pół godziny! Panowie Smith, Everdeen i Sunderland proszeni o przygotowanie konosamentów!
— Chodź tam, zanim znowu zacznie krzyczeć... — szepnął do przyjaciółki, brodą wskazując na drzwi o kilka kroków w prawo od krzykacza. Trzech mężczyzn ze zwitkami papieru skutecznie zajęło uwagę małego mężczyzny tak, że Castor i Trixie zdążyli wślizgnąć się do środka czegoś, co w ocenie Castora musiało być kanciapą, a okazało się być gabinetem portowego pilota. Był to człowiek w średnim wieku, bardziej z brodą, niż wąsem (Castor pierwszy raz w życiu widział człowieka, któremu urosła bujna broda i najwyraźniej nie mógł poszczycić się podnosowym owłosieniem) i okularami zupełnie takimi samymi, jakie na nosie miał Sprout.
— Dzień dobry, my w sprawie — pumy — radia.
— Radia? — blondyn odetchnął w duchu z ulgą. Pilot niewydawał się być bardziej rozgarnięty ponad ich dwójkę, a to dawało im już sporą przewagę.
— Tego tam, co pan słucha? — uśmiechnął się szeroko, podchodząc do odbiornika — The Everly Brothers! Ma pan gust — mężczyzna odwzajemnił nieco nieśmiało uśmiech Castora, po czym pokiwał krótko głową. — Dużo pan słucha radia na dobę?
— Zdarza się, że i całą zmianę, jak mamy nawigatorów z piątą klepką. A wy, dzieciaki, to czegoś tu szukacie?
— Ech, wiem, jak to może wyglądać, ale proszę nam zaufać. Słyszał pan kiedyś o Zakonie Feniksa?
Od ogółu do szczegółu. Po upewnieniu się, że mężczyźnie można zaufać, Castor przeszedł po raz kolejny do wyjaśniania zasad postępowania z odbiornikiem radiowym oraz pluskwą. Zdawało się, że weszło mu to już w krew i nawet gdyby Trixie zdecydowałaby się na obudzenie go w środku nocy, potrafiłby wyrecytować formułkę bez zająknięcia. Częstotliwość 101,1, hasło 15, 07, 19, 55, nie podawać nikomu, kogo nie jest się w stu procentach pewien. Po zakończeniu słuchania przekręcić gałkę na dowolną częstotliwość. Bez pluskwy szumi, z pluskwą, ale bez kodu nadaje brednie. Jakby się coś stało, wyjawiać wszystko, tylko nie kod. A w razie popsucia dać znać znajomemu Zakonnikowi. Chyba wszystko?
Upewnił się jeszcze, że mężczyzna w razie czego był w stanie poprawnie zamontować i wymontować pluskwę.
Nie wszystko.
— Pan pamięta, Ptasie Radio startuje trzydziestego pierwszego stycznia. Do usłyszenia! — gdy ostatnia, chyba witalna informacja została przekazana, Castor pociągnął Trixie za sobą (cóż za nieoczekiwana zmiana ról!), prędko opuszczając zarówno gabinet pilota, jak i sam kapitanat. Ostatnie pluskwy rozdali w drodze na stację kolejową oraz na samej stacji, na której żałowali, że nie wzięli ze sobą więcej małych cudeniek.
Ale to nic, to nic. Małymi krokami dochodziło się do celu, a dwójka przyszywanego rodzeństwa dobiegła dziś do mety celowego maratonu.
— Mam nadzieję, że się ucieszy. Cały ten pomysł jest przecież taki genialny... — odezwał się wreszcie, a przez jego głos przebijały się subtelne nuty dumy. Nie z samego siebie, ale z niej, może ewentualnie z ich duetu. — I pamiętaj, nie poradziłbym sobie tak dobrze bez Twojego przewodnictwa. Naprawdę powinnaś pomyśleć o handlu, to co zrobiłaś tamtemu sprzedawcy w Bridgwater? Przecież to było genialne!
A tak wystosowanego zaproszenia nie mógł po prostu przepuścić.
— Jasne, jeżeli nie będę wam sprawiał problemu. Osobiście dopilnuję, żebyś wskoczyła pod ciepły koc tak szybko, jak to tylko możliwe.
| Castor i Trixie z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
On z kolei był wodą. Najczęściej spokojną, podobny do jeziora czy morza w pogodny dzień, choć okoliczności potrafiły szarpnąć nim na tyle, by szarobłękitne spojrzenie zaciągnęło się sztormowymi chmurami, a poruszony niebezpieczeństwem umysł przypominał rwący, górski potok.
— Pięć — odpowiedział lakonicznie, właściwie nie w swoim stylu. Jednakże napierający wiatr, który wiał im prosto w twarz, przeszkadzał porządnie w prawdziwym oddychaniu, więc nie chciał marnować energii. Wyrok wydany został po krótkim przeliczeniu pluskiew zgromadzonych w kieszeni płaszcza, do której wepchnął zgrabiałą od zimna dłoń. Te zaszeleszczały cichutko, potwierdzając tylko jego wcześniejsze przypuszczenia.
Z tego samego powodu, który ograniczył jego wcześniejsze wypowiedzi, za zgodę na wejście do kawiarni musiało pannie Beckett starczyć energiczne skinienie głową. Schowanie się w ciepłym wnętrzu przyjął z niewypowiedzianą ulgą. Policzki piekły od mrozu, ściemniało się coraz bardziej, cały dzień poświęcili na ćwierkanie o szykujących się ze strony Zakonu Feniksa niespodziankach dla zaufanych posiadaczy odbiorników radiowych.
To prawie tak, jakbyśmy my byli tymi ptaszynami z radia.
Gdy Trixie trudziła się tłumaczeniem podstawowych zasad obsługi i bezpieczeństwa radia z pluskwową wkładką, Castor stał tuż przy jej boku, potakując w kluczowych momentach i obserwując, czy (według niego) odbiorcy wiadomości wydawali się je rozumieć. Wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było. Dodatkowo ciepłe słowa kierowane pod adresem Zakonu zapisywał w kajecie własnej pamięci — ot tak, żeby przekazać je później czy to wujkowi, czy Justine, a może nawet Michaelowi? Z pewnością by się ucieszyli na taki odbiór działań organizacji, dla której właściwie poświęcili własne życia.
Gdy zimny, prawie—nocny wiatr powitał ich raz jeszcze, Castor ponownie użyczył swego ramienia Trixie, a nogi poniosły ich nigdzie indziej, jak do portu. Trochę słyszał o tej instytucji, jednakże wyłącznie w ogólnikach, które czasami rzucała mu Thalia. Miał nadzieję, że tutejsi jeszcze nie mieli okazji poznać jego rudej przyjaciółki, a jeżeli tak — że był to ten jeden, rzadki raz, gdy faktycznie zachowywała się jak człowiek, a nie jeden z dzikusów z jej załogi.
Pomimo zapadnięcia zmroku i późnej pory, kapitanat portu był czynny. Może przy wyjściu dwójka młodych ptaszków dojrzy tabliczkę głoszącą, że kapitanat portu, zgodnie z prawem morskim, czynny był całą dobę. Ruch, który panował w środku zaskoczył jednak nieprzyzwyczajonego do działalności portu Sprouta. Odruchowo wyślizgnął rękę z objęć Trixie tak, by tym razem objąć ją własnym ramieniem i przyciągnąć bliżej siebie, tak na wszelki wypadek. Zdecydowaną większością klientów kapitanatu byli mężczyźni, a świadomy ich zachowania dzięki opowieściom Wellers Castor wolał nie ryzykować, że Trixie coś się stanie.
Chudy, ale niski mężczyzna zakrzyknął zaskakująco głębokim, jak na posturę głosem.
— Wszyscy cisza! Transport zboża z Aberystwyth! Statek Jasna Cholera...! — Castor zamrugał kilkukrotnie, najwyraźniej zdziwiony, że ktoś miał taką fantazję, by nazwać statek w podobny sposób. Ogłaszający to człowiek również przystanął w swych zamiarach, wyraźnie skonfundowany, ale dzięki wcześniejszemu okrzykowi Castor usłyszał delikatne rzępolenie radia, które musiało dochodzić z kantorka za plecami krzykacza. — Tak, tak, Statek Jasna Cholera przybija do brzegu za pół godziny! Panowie Smith, Everdeen i Sunderland proszeni o przygotowanie konosamentów!
— Chodź tam, zanim znowu zacznie krzyczeć... — szepnął do przyjaciółki, brodą wskazując na drzwi o kilka kroków w prawo od krzykacza. Trzech mężczyzn ze zwitkami papieru skutecznie zajęło uwagę małego mężczyzny tak, że Castor i Trixie zdążyli wślizgnąć się do środka czegoś, co w ocenie Castora musiało być kanciapą, a okazało się być gabinetem portowego pilota. Był to człowiek w średnim wieku, bardziej z brodą, niż wąsem (Castor pierwszy raz w życiu widział człowieka, któremu urosła bujna broda i najwyraźniej nie mógł poszczycić się podnosowym owłosieniem) i okularami zupełnie takimi samymi, jakie na nosie miał Sprout.
— Dzień dobry, my w sprawie — pumy — radia.
— Radia? — blondyn odetchnął w duchu z ulgą. Pilot niewydawał się być bardziej rozgarnięty ponad ich dwójkę, a to dawało im już sporą przewagę.
— Tego tam, co pan słucha? — uśmiechnął się szeroko, podchodząc do odbiornika — The Everly Brothers! Ma pan gust — mężczyzna odwzajemnił nieco nieśmiało uśmiech Castora, po czym pokiwał krótko głową. — Dużo pan słucha radia na dobę?
— Zdarza się, że i całą zmianę, jak mamy nawigatorów z piątą klepką. A wy, dzieciaki, to czegoś tu szukacie?
— Ech, wiem, jak to może wyglądać, ale proszę nam zaufać. Słyszał pan kiedyś o Zakonie Feniksa?
Od ogółu do szczegółu. Po upewnieniu się, że mężczyźnie można zaufać, Castor przeszedł po raz kolejny do wyjaśniania zasad postępowania z odbiornikiem radiowym oraz pluskwą. Zdawało się, że weszło mu to już w krew i nawet gdyby Trixie zdecydowałaby się na obudzenie go w środku nocy, potrafiłby wyrecytować formułkę bez zająknięcia. Częstotliwość 101,1, hasło 15, 07, 19, 55, nie podawać nikomu, kogo nie jest się w stu procentach pewien. Po zakończeniu słuchania przekręcić gałkę na dowolną częstotliwość. Bez pluskwy szumi, z pluskwą, ale bez kodu nadaje brednie. Jakby się coś stało, wyjawiać wszystko, tylko nie kod. A w razie popsucia dać znać znajomemu Zakonnikowi. Chyba wszystko?
Upewnił się jeszcze, że mężczyzna w razie czego był w stanie poprawnie zamontować i wymontować pluskwę.
Nie wszystko.
— Pan pamięta, Ptasie Radio startuje trzydziestego pierwszego stycznia. Do usłyszenia! — gdy ostatnia, chyba witalna informacja została przekazana, Castor pociągnął Trixie za sobą (cóż za nieoczekiwana zmiana ról!), prędko opuszczając zarówno gabinet pilota, jak i sam kapitanat. Ostatnie pluskwy rozdali w drodze na stację kolejową oraz na samej stacji, na której żałowali, że nie wzięli ze sobą więcej małych cudeniek.
Ale to nic, to nic. Małymi krokami dochodziło się do celu, a dwójka przyszywanego rodzeństwa dobiegła dziś do mety celowego maratonu.
— Mam nadzieję, że się ucieszy. Cały ten pomysł jest przecież taki genialny... — odezwał się wreszcie, a przez jego głos przebijały się subtelne nuty dumy. Nie z samego siebie, ale z niej, może ewentualnie z ich duetu. — I pamiętaj, nie poradziłbym sobie tak dobrze bez Twojego przewodnictwa. Naprawdę powinnaś pomyśleć o handlu, to co zrobiłaś tamtemu sprzedawcy w Bridgwater? Przecież to było genialne!
A tak wystosowanego zaproszenia nie mógł po prostu przepuścić.
— Jasne, jeżeli nie będę wam sprawiał problemu. Osobiście dopilnuję, żebyś wskoczyła pod ciepły koc tak szybko, jak to tylko możliwe.
| Castor i Trixie z/t[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 10.10.21 14:26, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
miasto Taunton
Gdy Mroczny Znak spowił niebo nad Staffordshire, jego łuna widoczna była także w Derby. Wspomnienia wczesnostyczniowej nocy, serca spętanego pierwszą oznaką niezrozumienia i nieprzygotowania — strachem — nie zdążyły się jeszcze zatrzeć. W tamtej chwili, gdy ziemie jej rodziny poczęły spływać krwią niewinnych, gdy Stoke—on—Trent stanęło w ogniu, nie była sama. Był przy niej szwagier, byli dzielni Keaton i Justine, a potem jeszcze całe zgromadzenie ludzi, dzięki którym jej własna odwaga, pielęgnowana w Prewettach przez długie wieki, nie zdusiła się wśród dymu. Rozkwitła na nowo, z większą mocą niż wcześniej. Musiała być podobna stali, która w ogniu szlachetnieje, nie ulega pokusom skruszenia. Mieczem dobrego słowa przeciąć gordyjski węzeł strachu, który pragnął zdusić poczucie bezpieczeństwa osiadłe w Somerset.
Dzisiejszej nocy nie towarzyszył jej ni mąż, ni szwagier, nawet nie brat ani lord Romulus, z którym widziała się kilka dni wcześniej w trakcie wizyty u Alexandra w Kurniku. Typowo kobieca delegacja nie pojawiła się w Taunton przypadkowo; na wojnie brak było czasu na podobnie nieprzemyślane decyzje. Lady Mare Greengrass pojawiła się w mieście z własną córką, z którą pokonała drogę między Derby a stolicą Somerset obierając drogę przez miasteczko Weston—Super—Mare. Niemalże trzyletnia Saoirse była skórą zdjętą z matki, za wyjątkiem oczu, których przenikliwe spojrzenie przypominało spojrzenia rzucane przez lorda Elroya oraz jego ojca, dziadka dziewczynki. Drobne rączki dziewczynki oplotły łabędzią szyję kobiety, której lico było z jednej strony poważne, z drugiej zaś wyczekiwało nadejścia jeszcze jednej kobiety.
Ekstrawagancko, przemknęło jej przez myśl, bowiem panna Aenor Fancourt, mająca jej dzisiaj towarzyszyć, podobnie do jej starszej siostry pracującej w Peak District, była czarownicą krwi czystej, lecz nie tylko europejskiej. Mieszkać miała w Dolinie Godryka, znała hrabstwo, to dobrze, to znakomicie. Gdy tylko zjawiła się w niedalekiej odległości, trudno było pomylić ją z kimkolwiek innym, choć podobieństwo do Ronji było uderzające, a noc nie ułatwiała szczególnie wypatrywania.
— Panno Fancourt, dziękuję za przybycie — oznajmiła, poprawiając uchwyt podtrzymujący córkę w jej ramionach. Uwolniwszy jedną rękę odzianą w zieloną rękawiczkę z czarnymi aplikacjami przedstawiającymi motyle, przyłożyła ją do swego serca i skinęła krótko głową swej towarzyszce. Oczywiście, lepiej byłoby podjąć ją w odpowiedniej gościnie dworku w Derby, lecz tej nocy nie mogły pozwolić sobie na taki luksus. — Jeżeli nie ma panna żadnych pytań, przejdziemy do dzieła.
W świetle dnia nocne strachy wydawały się być zabawnie miałkie, przemijające. Jednakże wciąż tkwili w nocy. Gdy tylko wznosiła zieleń swego spojrzenia ku niebu, mogła sobie wyobrazić rozciągnięty na nim Mroczny Znak. Była wdzięczna, że ktoś z Zakonników lub jego sojuszników — nie wiedziała jeszcze kto, ale gdyby trafiło do niej, że był to Pan Fox, pewnie zdolna byłaby pozwolić temu faktowi być początkiem nowego, znacznie lepszego postrzegania jego osoby w oczach lady Greengrass — zajął się tematem. Znak został zlikwidowany, lecz nie uspokoiło to nastrojów panujących wśród zebranych na placu mieszkańców miasta. Zdezorientowani, zerwani z łóżek w środku nocy poszukiwali stabilności. Skinęła głową na pannę Fancourt, zapraszając ją do ruszenia za nią.
— Sonorus — rzuciła zaklęcie na samą siebie, w następnej zaś kolejności zbliżyła się do tłumu.
Nie należało zwlekać, oczekiwać wzniesienia nawet prowizorycznej sceny. Czas działał na ich niekorzyść i musiały pracować z tym, co miały.
— Ludu Taunton, synowie i córki Somerset — rozpoczęła głosem ciepłym, spokojnym, jednakże niezlęknionym. Z każdej głoski płynęła pewność siebie, konieczna w podobnych momentach, taka sama, którą miała dziś zaszczepić w serca zgromadzonej ludności, przy koniecznej pomocy panny Fancourt. — Chylę czoła przed waszym bohaterstwem oraz oddaniem, z jakim zawierzacie swój los nie tylko woli lordów Abbott, którzy od wieków opiekują się tymi ziemiami, ale także dla dobra wspólnej sprawy. Nie ma drugiego takiego miejsca w całej Anglii, może i na całym świecie, które w obliczu tragedii potrafi wykazać się równą siłą co miasto Taunton, co hrabstwo Somerset. Braterskie pozdrowienia płyną z Dorset, Staffordshire, Derbyshire, Devon, Kornwalii, Northumberland oraz Lancashire. Nigdy nie będzie zgody na przelanie, chociażby jednej kropli niewinnej krwi. Czarodzieje oraz niemagiczni, rodzice i dzieci, siostry i bracia, sąsiedzi, nieznajomi i przyjaciele. Wszyscy stajemy dziś wobec wiekopomnego wyzwania, a to we wspólnocie jest nasza siła.
Saoirse poruszyła się w ramionach przemawiającej matki, szczególnie zainteresowana jednym ognistorudym lokiem wysuniętym spod przykrycia obszytego białym futrem kaptura zimowej peleryny. Mare ucałowała ją lekko w czubek nosa, pozwalając na delikatny uśmiech, po czym kontynuowała.
— Wiem, że ciało mam słabe, kobiece, lecz mówię do was nie tylko jako lady Mare Greengrass. Mówię przede wszystkim jako matka i do matek teraz się zwracam. Przychodzę dziś do was nie dla odprężenia, nie po to, by rozmywać wam obraz rzeczywistości i zaklinać ją w coś, czym nie jest. Wzywam was, matki, byście nie porzucały nadziei. Byście z podniesionymi głowami walczyły o godną przyszłość dla swych dzieci, dla mężów w boju stanowiąc stosowne oparcie. Jakiekolwiek koszmarne moce na nas czyhają, już raz wyszliśmy z wojny obronną ręką. Tym razem będzie podobnie. W rodzinnych więzach drzemie nasza siła, drogie matki. Jeżeli rodzina pozostanie zjednoczona i stanowcza w obronie przed nieznanym, udzieli schronienia bezbronnym i pozostawionym bez opieki, nasza wola przetrwania nie zostanie złamana — skupiła swe spojrzenie zwłaszcza na znajdującej się w najbliżej niej młodej dziewczynie z kwilącym zawiniątkiem w rękach. Jej własne doświadczenie macierzyństwa pozwalało wydobyć siłę do działania w sytuacjach naprawdę trudnych. Odwołanie się do podobnych odczuć mogących trwać w kobietach bez względu na status krwi czy urodzenie było w jej mniemaniu odpowiednim pomysłem.
— Moje dzisiejsze przesłanie jest proste. Pomóżcie tym, którzy sami sobie pomóc nie mogą. Dajcie pocieszenie samotnym i bezdomnym. Pozwólcie rodzinom stać się ogniskiem nadziei oraz życia dla tych, którzy tego potrzebują. Niech boją się tyrani. We wspólnocie zawierzmy naszą siłę i bezpieczeństwo w tych trudnych czasach. Gdy wspólnie odpierać będziemy zło, miejmy w naszych sercach i myślach nasze małe ojczyzny. Miasta, miasteczka, wsie, które składają się na hrabstwa. Później nieśmy pomoc naszym pobratymcom, gdziekolwiek się znajdują. Nigdy nie będziemy sami.
Uniosła głowę do góry, a bliźniaczy gest uczyniła jej córka.
— Mieszkańcy Taunton, proszę was o spokój. Odpowiedzialni za dzisiejszą tragedię zostaną schwyceni, a sprawiedliwość wymierzona. Wznieście oczy ku niebu. Oto nadszedł czas na koniec strachów. Zapamiętajmy tę noc jako początek nowej solidarności. Troski, którą chcemy otoczyć nie tylko to przepiękne miasto, ale również nas wszystkich. Troski, którą chcę otoczyć was wszystkich, którzy tu stoicie. Jesteśmy tu bowiem dla was. By chronić i bronić, by słuchać i radzić — wystąpiła wreszcie kolejne kilka kroków dalej, zrównując się z matką z kwilącym dziecięciem. Raz jeszcze poprawiła ułożenie córki we własnych ramionach, aby uwolnić jedną z rąk. Tą właśnie pogłaskała kwilące zawiniątko, lecz spojrzenie utkwione miała w jego matce. — Dla naszych dzieci, dla zmęczonych rodziców, dla nas wzajemnie. Łatwo zlęknąć się w ciemnościach nocy, lecz brzask już niedaleko.
Krótkie spojrzenie rzucone nad głową Saoirse posłane zostało Aenor, która tym gestem została zaproszona do zabrania głosu.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mare Greengrass dnia 10.10.21 14:41, w całości zmieniany 1 raz
Kroki Aenor, choć tłumione przez śnieg i niknące przez to w swojej sile, wciąż były niebywale mocne i stanowcze. Szybki marsz podyktowany pośpiechem nie ujmował jednak elegancji, z jaką prezentowała się tamtej nocy. Ciemny, brązowy płaszcz trzepotał na wietrze, a dłoń w czarnej rękawiczce uporczywie trzymała górę odzienia, by ochronić się przed zimnem. Choć do Ronji w istocie z rysów twarzy była tak ułudnie podobna, z tą samą iskrą we wschodnich oczach, które każdej mijanej osobie zdradzały, że te dwie kobiety były rodzonymi siostrami, to tylko i wyłącznie to było ich wspólną cechą. Aenor prezentowała się jak gryfońska burza, która gdyby tylko mogła, topiłaby śnieg, po którym stąpała. Jej krótkie włosy układały się wokół twarzy jak ostre brzytwy, a sama twarz wyrażała dumę i siłę, nie zdradziwszy nawet najmniejszej krzty strachu, który mogłaby czuć, ale czy faktycznie go nie czuła?
Miała wrażenie, że gdzieś z początku w zakamarkach serca pojawiła się leciwa iskra, która zmroziła jej krew. Znała to uczucie otępiającej pustki w klatce piersiowej, w której jątrzyła się przeraźliwa, czarna dziura pochłaniająca ją od środka i dokładnie to paraliżujące uczucie przez krótki ułamek sekundy nią zawładnęło, nim nie zostało zmyte przez falę oszałamiającej ją adrenaliny. To był pierwszy taki zryw, odkąd wróciła do kraju i wiedziała już w tamtym momencie, że dokładnie tego jej brakowało przez jej długoletnią nieobecność i że dokładnie do tego ją stworzono. Do działania tak elektryzującego w swojej nagłości, że nie czuła nawet otępiającego mrozu na ucałowanych przez chłód, czerwonych policzkach.
Podchodząc do swojej nowej towarzyszki, bez wątpienia trudnej do przeoczenia, poczuła w środku cichy, stłumiony zachwyt jako pierwszą jej reakcję, którą zaraz zastąpiła wrodzona, wścibska wręcz ciekawość, jak na dziennikarkę przystało. Dziecko w jej ramionach było według niej nadzwyczajnym gościem tego zebrania, choć po krótkiej myśli wydało jej się to niezwykle logiczne. Sama matką nie była, mogła się jedynie domyślać, że w noc tak ciężką jak ta, nie zostawiłaby córki samej, lecz nie to było dla niej intrygujące w tej sytuacji. Jej analityczne myślenie od razu zauważyło, że spokojne dziecko w ramionach silnej kobiety mogło wyprezentować inny tor wypowiedzi, nadać mu tor subtelniejszy do odebrania, w końcu ludzie mieli w zwyczaju mięknąć na widok dzieci, a w tamtej chwili myślała jedynie o tym, jak dotrzeć do ludzi tak, żeby usłyszeli i zrozumieli.
— Przyjemność po mojej stronie — odpowiedziała, lekko przy tym skłaniając głowę, gdy już stanęła obok niej. Pytań nie miała, gotowa do działania na każdy jej sygnał. Nie mogła zignorować myśli, że w istocie bardzo cieszyła się, że nie była tutaj sama. Mieszkała tu, jednak zaledwie od dwudziestu dni i choć mogła sprawiać wrażenie osoby, która trzymała w ryzach każdą chwilę swojego życia, to wciąż uczyła się tego, do jak ciężkiej sytuacji wróciła, gdy postanowiła opuścić Chiny. Ta noc miała być jedną z takich właśnie lekcji.
Słuchała jej ze skupieniem, cierpliwie czekając, badając twarze ludzi, którzy na nią patrzyli, każdą zmarszczkę, grymas, strach i nadzieje, jakie tliły się w ludzkich rysach. Ujmowała ją subtelność i jednocześnie siła tej wypowiedzi ubranej w tak kwieciste słowa, splątane w wykwintne zdania mające łagodzić uszy i gasić strach. Wiedziała, że sama nie będzie w stanie pleść tak pięknych wierszy na ukojenia serc, dlatego na moment zapadła się w tej przemowie tak, jakby szukała w niej inspiracji dla własnych słów. Widząc więc to krótkie spojrzenie rzucone jej nad głową dziewczynki, Aenor zacisnęła dłoń na otwarciu płaszcza, gdy wystąpiła bliżej ludzi, chcąc kontynuować myśl, jaką już nadała lady Mare w tym nurcie słów.
— Wiemy, że strach bywa największym wrogiem nadziei, że otępia zmysły i niszczy siłę, ale pragnę wam dzisiaj powiedzieć z najszczerszym przekonaniem własnego serca, że nie musicie się bać. — Głos Fancourt był mocny i stanowczy, jednak w pewnych tonach wydawał się tak łagodny, jakby tulił zebranych do snu. — Bo nie ma czego się bać, gdy jesteśmy tu wszyscy razem, gdy oprzeć się możemy o własne ramiona, o rodziny i sąsiadów. W żadnej sekundzie żadna osoba stojąca tu na tej ziemi nie jest samotna i bezbronna, bo tę niemoc może poczuć tylko ktoś, kto został zostawiony sam sobie, a tutaj nikt nie został zapomniany. Nie ma więc tu miejsca na strach, gdy jesteśmy tu by chronić, gdy wspólnie możemy pomagać sami sobie. Jeśli złapała was bezsilność, otrzyjcie łzy przerażenia i wyciągnijcie dłoń, by ktoś was wsparł. Gdy widzicie wyciągniętą w swoją stronę dłoń, podnieście poległych, bo bierność jest niczym innym jak partnerką chaosu, a wy, mieszkańcy Taunton, bierni nie jesteście. Jakkolwiek skromne byście mieli serca, każde z nich wypełnione jest oszałamiającą odwagą i niech lęk tej nocy tej odwagi nigdy nie zgasi, niech stanie się kłodą dorzuconą do ognia działania i spokoju. Strach, lęk i niemoc nie zagląda bowiem tam, gdzie siła we wspólnocie.
Zakończyła, przebiegając spojrzeniem po ludzkich twarzach, kończąc swój obieg na licu lady Mare.
Miała wrażenie, że gdzieś z początku w zakamarkach serca pojawiła się leciwa iskra, która zmroziła jej krew. Znała to uczucie otępiającej pustki w klatce piersiowej, w której jątrzyła się przeraźliwa, czarna dziura pochłaniająca ją od środka i dokładnie to paraliżujące uczucie przez krótki ułamek sekundy nią zawładnęło, nim nie zostało zmyte przez falę oszałamiającej ją adrenaliny. To był pierwszy taki zryw, odkąd wróciła do kraju i wiedziała już w tamtym momencie, że dokładnie tego jej brakowało przez jej długoletnią nieobecność i że dokładnie do tego ją stworzono. Do działania tak elektryzującego w swojej nagłości, że nie czuła nawet otępiającego mrozu na ucałowanych przez chłód, czerwonych policzkach.
Podchodząc do swojej nowej towarzyszki, bez wątpienia trudnej do przeoczenia, poczuła w środku cichy, stłumiony zachwyt jako pierwszą jej reakcję, którą zaraz zastąpiła wrodzona, wścibska wręcz ciekawość, jak na dziennikarkę przystało. Dziecko w jej ramionach było według niej nadzwyczajnym gościem tego zebrania, choć po krótkiej myśli wydało jej się to niezwykle logiczne. Sama matką nie była, mogła się jedynie domyślać, że w noc tak ciężką jak ta, nie zostawiłaby córki samej, lecz nie to było dla niej intrygujące w tej sytuacji. Jej analityczne myślenie od razu zauważyło, że spokojne dziecko w ramionach silnej kobiety mogło wyprezentować inny tor wypowiedzi, nadać mu tor subtelniejszy do odebrania, w końcu ludzie mieli w zwyczaju mięknąć na widok dzieci, a w tamtej chwili myślała jedynie o tym, jak dotrzeć do ludzi tak, żeby usłyszeli i zrozumieli.
— Przyjemność po mojej stronie — odpowiedziała, lekko przy tym skłaniając głowę, gdy już stanęła obok niej. Pytań nie miała, gotowa do działania na każdy jej sygnał. Nie mogła zignorować myśli, że w istocie bardzo cieszyła się, że nie była tutaj sama. Mieszkała tu, jednak zaledwie od dwudziestu dni i choć mogła sprawiać wrażenie osoby, która trzymała w ryzach każdą chwilę swojego życia, to wciąż uczyła się tego, do jak ciężkiej sytuacji wróciła, gdy postanowiła opuścić Chiny. Ta noc miała być jedną z takich właśnie lekcji.
Słuchała jej ze skupieniem, cierpliwie czekając, badając twarze ludzi, którzy na nią patrzyli, każdą zmarszczkę, grymas, strach i nadzieje, jakie tliły się w ludzkich rysach. Ujmowała ją subtelność i jednocześnie siła tej wypowiedzi ubranej w tak kwieciste słowa, splątane w wykwintne zdania mające łagodzić uszy i gasić strach. Wiedziała, że sama nie będzie w stanie pleść tak pięknych wierszy na ukojenia serc, dlatego na moment zapadła się w tej przemowie tak, jakby szukała w niej inspiracji dla własnych słów. Widząc więc to krótkie spojrzenie rzucone jej nad głową dziewczynki, Aenor zacisnęła dłoń na otwarciu płaszcza, gdy wystąpiła bliżej ludzi, chcąc kontynuować myśl, jaką już nadała lady Mare w tym nurcie słów.
— Wiemy, że strach bywa największym wrogiem nadziei, że otępia zmysły i niszczy siłę, ale pragnę wam dzisiaj powiedzieć z najszczerszym przekonaniem własnego serca, że nie musicie się bać. — Głos Fancourt był mocny i stanowczy, jednak w pewnych tonach wydawał się tak łagodny, jakby tulił zebranych do snu. — Bo nie ma czego się bać, gdy jesteśmy tu wszyscy razem, gdy oprzeć się możemy o własne ramiona, o rodziny i sąsiadów. W żadnej sekundzie żadna osoba stojąca tu na tej ziemi nie jest samotna i bezbronna, bo tę niemoc może poczuć tylko ktoś, kto został zostawiony sam sobie, a tutaj nikt nie został zapomniany. Nie ma więc tu miejsca na strach, gdy jesteśmy tu by chronić, gdy wspólnie możemy pomagać sami sobie. Jeśli złapała was bezsilność, otrzyjcie łzy przerażenia i wyciągnijcie dłoń, by ktoś was wsparł. Gdy widzicie wyciągniętą w swoją stronę dłoń, podnieście poległych, bo bierność jest niczym innym jak partnerką chaosu, a wy, mieszkańcy Taunton, bierni nie jesteście. Jakkolwiek skromne byście mieli serca, każde z nich wypełnione jest oszałamiającą odwagą i niech lęk tej nocy tej odwagi nigdy nie zgasi, niech stanie się kłodą dorzuconą do ognia działania i spokoju. Strach, lęk i niemoc nie zagląda bowiem tam, gdzie siła we wspólnocie.
Zakończyła, przebiegając spojrzeniem po ludzkich twarzach, kończąc swój obieg na licu lady Mare.
Krótkie opuszczenie powiek zbiegło się w czasie z pojawieniem się na jej wargach przyjemnego, zadowolonego uśmiechu. Panna Aenor sprawiała wrażenie naprawdę pewnej w swych ruchach i tego właśnie potrzebowały. Po prawdzie nie różniły się od siebie wiele, jeżeli odrzucić oczywiste różnice wizualne oraz pochodzeniowe. Spoglądały w dobrą stronę, miały przed sobą jasno postawione zadanie i wyjątkowo duże pokłady determinacji, by wywiązać się z niego jak najlepiej.
Nie miała więc za złe spojrzenia, którym została obrzucona. Z byciem arystokratką wiązała się naturalna ciekawość, którą wzbudzała przy każdym publicznym wystąpieniu. Już w latach szkolnych zwracała na siebie uwagę, chociażby ognistorudymi lokami, które spływały jej na plecy, albo towarzystwem bliźniaczki o tych samych przymiotach. Teraz dochodził do tego jeszcze ubiór, wyraźnie stworzony z drogich materiałów, złote guziki z motylami przy zieleni płaszcza nie pozostawiały wątpliwości co do noszonego nazwiska. Spokojna dziewczynka trzymana w ramionach dopełniała dzieła, naturalnie pomagając Mare utrzymać na sobie uwagę tłumu, pomimo tego, iż panna Fancourt mogła być dla mieszkańców Taunton równie, jeżeli nie bardziej, ciekawa.
Saoirse tkwiąca w jej ramionach wyciągnęła ręce w kierunku kobiety, która trzymała w rękach swe zawiniątko. Dama oraz pospolita dziewczyna wymieniły spojrzenia, zieleń spotkała się z ciemnym brązem na długi moment, w którego trakcie obie zachowywały milczenie. Gdy Aenor rozpoczęła swą przemowę, Mare ustawiła się w równym szeregu obok reszty słuchających. Nie chciała bowiem odbierać uwagi swej towarzyszce, a dodatkowo takie wejście między ludzi pozwalało pokazać, że jej słowa nie były czcze. Jedność była ich siłą, więc nie zamierzała zatrzymywać się na standardowych granicach. Grove Street 12 w Derby było otwarte na każdego człowieka o dobrym sercu i to samo chciała pokazać także w Taunton.
Pochwyciwszy spojrzenie Aenor oraz opadający ton jej słów, sugerujący koniec wypowiedzi, skinęła w jej kierunku głową. Uśmiech, który przybrała na usta, sugerował, że była zadowolona z ich dotychczasowej pracy. Nie oznaczało to jednak, że był to koniec. Dopiero rozpoczynały.
— Nie dajcie się zwieść tym, którzy tradycją chcą usprawiedliwiać swe zbrodnie i okrucieństwo. Tradycja ustanowiła porządek i naszą koegzystencję. W tradycji poszanowania godności każdego z nas — magicznego czy nie — wzrośliśmy wszyscy. Ci, którzy podnoszą rękę na nas, podnoszą ręce na tradycję. I to ta sama tradycja, historia, oceni ich wszystkich w godzinie próby — mówiła pewna swych słów. Nie byłaby zdziwiona, gdyby w umyśle nie—arystokratów powstało przekonanie, że każdy szlachetnie urodzony musiał uważać ich egzystencję za w jakimś stopniu problematyczną, wyłącznie ze względu na podział klasowy. Tak nie było. Chciała, by ludność Somerset, ludność wszystkich hrabstw zjednoczonych pod Sojuszem, którego głównym pomysłodawcą był jej ukochany brat, była pewna, że szlachta nie była ich wrogiem. Że wspomóc pragnęła każdy wysiłek zmierzający do pokonania tych, którzy rękę chcieli podnieść na ustalony porządek, który chronił społeczność czarodziejską i mugolską przez długie lata.
— Dziś Taunton pokazało, że nie ma zgody na bezmyślne okrucieństwo. Nie ma zgody na wypaczenie tego, czym kierujemy się każdego dnia. Nie odrzucajmy wzajemnego szacunku, bowiem dla każdego z nas tu zgromadzonych jest miejsce na tym świecie. Każdy z nas tu zgromadzonych jest ważny i każdego otoczymy opieką. Siła nasza źródło swe ma w różnorodności i nigdy nie pozwolimy, by ktokolwiek czuł się gorszy wyłącznie przez to, jaka krew płynie w jego żyłach — tłum, który w pierwszych momentach wysłuchiwał zarówno Mare jak i Aenor w ciszy skupienia, powoli zaczynał odzyskiwać rezon. Choć gdy lady Greengrass sunęła zielonym spojrzeniem po twarzach wpatrzonych w jej lico, widziała na nich wszystkie możliwe emocje. Skamieniały strach, pierwsze fale realizacji uderzające szokiem wyglądających z szeroko otwartych oczu, powoli rozluźniające się w świeżo odzyskiwanym spokoju. Była też spora grupa, w szczególności kobiet w różnym wieku, lecz widziała w niej także kilku starców, których oczy wciąż zachodziły łzami. Ludzie różnie reagowali na podobne reakcje, lecz Mare z ulgą przyjęła, że nikt nie wydawał się być agresywny.
— Jak ci na imię? — zwróciła się miękkim głosem w kierunku kobiety z zawiniątkiem. Saoirse wciąż dawała wyraźne sygnały, że chciała tym razem spróbować spojrzeć na świat z ramion znajdującej się obok młodej kobiety.
— Alice, milady — brązowe oczy kobiety otwarły się szerzej, jakby nie dowierzała, że lady Greengrass mogła być szczerze zainteresowana jej personaliami. Zaczęła bujać kwilące dziecko, przytuliwszy je do swej piersi mocniej. — A moja córeczka, moja córeczka, droga pani nazywa się Gertrude, po mamie mojego męża — i choć wyraźna duma pobrzmiewała w jej głosie, Mare nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ton kobiety posmutniał mocno.
— Ja nazywam się Saoirse! — rudowłosa dziewczynka odezwała się co prawda niepytana, lecz Mare nie zamierzała jej za to ganić. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się do niej, gładząc rude loki ręką odzianą w zieloną rękawiczkę. — Mamusiu, mogę do pani?
— Jeżeli pani Alice się zgodzi — młoda matka wydawała się być nieco zaskoczona, lecz prędko skinęła głową, zgadzając się. Mare odstawiła więc Saoirse na ziemię, która przytuliła się ufnie do nowej cioci. — Zaopiekuję się Gertrude — dodała po chwili, wyciągając dłonie w kierunku zawiniątka. Gdy matka przekazała jej małą dziewczynkę, a sama wzięła w swe ręce wyjątkowo ciekawską prawie—trzylatkę, Mare skupiła się na uspokojeniu dziecka. Kwilić przestało dopiero po upływie kilku minut, w trakcie których znów ustąpiła pola do przemowy Aenor.
— Dla Feniksa spalenie to nowy początek. A my wszyscy, jak tu stoimy, pójdziemy jego przykładem. Bądźmy więc świadkami i głosicielami nadziei. Przez dalszą ciężką pracę pokażmy, że nie da się nas zniewolić strachem. Unieśmy więc głowy w górę, otrzyjmy łzy. Swoje, naszych sąsiadów. Proszę was wszystkich, byśmy raz jeszcze sobie zaufali. Pozwólmy, by ta noc stanowiła dla nas źródło siły jeszcze większej, takiej, której światłość będzie prowadzić nas wprost do zwycięstwa i pokoju. Panna Fancourt i ja zrobimy pierwszy krok — spoglądnęła w kierunku swej towarzyszki, zapraszając ją do zbliżenia się — Jeżeli ktokolwiek z tutaj zgromadzonych chciałby podzielić się swymi troskami lub historią, proszę, by się nie wstydził. Nawet problemy, które zdają się wam najbłahsze, będziemy szczęśliwe, mogąc nim zaradzić. Tak, aby nikt z nas nie miał wątpliwości, że miasto Taunton i hrabstwo Somerset są miejscami prawdziwie bezpiecznymi.
Nie miała więc za złe spojrzenia, którym została obrzucona. Z byciem arystokratką wiązała się naturalna ciekawość, którą wzbudzała przy każdym publicznym wystąpieniu. Już w latach szkolnych zwracała na siebie uwagę, chociażby ognistorudymi lokami, które spływały jej na plecy, albo towarzystwem bliźniaczki o tych samych przymiotach. Teraz dochodził do tego jeszcze ubiór, wyraźnie stworzony z drogich materiałów, złote guziki z motylami przy zieleni płaszcza nie pozostawiały wątpliwości co do noszonego nazwiska. Spokojna dziewczynka trzymana w ramionach dopełniała dzieła, naturalnie pomagając Mare utrzymać na sobie uwagę tłumu, pomimo tego, iż panna Fancourt mogła być dla mieszkańców Taunton równie, jeżeli nie bardziej, ciekawa.
Saoirse tkwiąca w jej ramionach wyciągnęła ręce w kierunku kobiety, która trzymała w rękach swe zawiniątko. Dama oraz pospolita dziewczyna wymieniły spojrzenia, zieleń spotkała się z ciemnym brązem na długi moment, w którego trakcie obie zachowywały milczenie. Gdy Aenor rozpoczęła swą przemowę, Mare ustawiła się w równym szeregu obok reszty słuchających. Nie chciała bowiem odbierać uwagi swej towarzyszce, a dodatkowo takie wejście między ludzi pozwalało pokazać, że jej słowa nie były czcze. Jedność była ich siłą, więc nie zamierzała zatrzymywać się na standardowych granicach. Grove Street 12 w Derby było otwarte na każdego człowieka o dobrym sercu i to samo chciała pokazać także w Taunton.
Pochwyciwszy spojrzenie Aenor oraz opadający ton jej słów, sugerujący koniec wypowiedzi, skinęła w jej kierunku głową. Uśmiech, który przybrała na usta, sugerował, że była zadowolona z ich dotychczasowej pracy. Nie oznaczało to jednak, że był to koniec. Dopiero rozpoczynały.
— Nie dajcie się zwieść tym, którzy tradycją chcą usprawiedliwiać swe zbrodnie i okrucieństwo. Tradycja ustanowiła porządek i naszą koegzystencję. W tradycji poszanowania godności każdego z nas — magicznego czy nie — wzrośliśmy wszyscy. Ci, którzy podnoszą rękę na nas, podnoszą ręce na tradycję. I to ta sama tradycja, historia, oceni ich wszystkich w godzinie próby — mówiła pewna swych słów. Nie byłaby zdziwiona, gdyby w umyśle nie—arystokratów powstało przekonanie, że każdy szlachetnie urodzony musiał uważać ich egzystencję za w jakimś stopniu problematyczną, wyłącznie ze względu na podział klasowy. Tak nie było. Chciała, by ludność Somerset, ludność wszystkich hrabstw zjednoczonych pod Sojuszem, którego głównym pomysłodawcą był jej ukochany brat, była pewna, że szlachta nie była ich wrogiem. Że wspomóc pragnęła każdy wysiłek zmierzający do pokonania tych, którzy rękę chcieli podnieść na ustalony porządek, który chronił społeczność czarodziejską i mugolską przez długie lata.
— Dziś Taunton pokazało, że nie ma zgody na bezmyślne okrucieństwo. Nie ma zgody na wypaczenie tego, czym kierujemy się każdego dnia. Nie odrzucajmy wzajemnego szacunku, bowiem dla każdego z nas tu zgromadzonych jest miejsce na tym świecie. Każdy z nas tu zgromadzonych jest ważny i każdego otoczymy opieką. Siła nasza źródło swe ma w różnorodności i nigdy nie pozwolimy, by ktokolwiek czuł się gorszy wyłącznie przez to, jaka krew płynie w jego żyłach — tłum, który w pierwszych momentach wysłuchiwał zarówno Mare jak i Aenor w ciszy skupienia, powoli zaczynał odzyskiwać rezon. Choć gdy lady Greengrass sunęła zielonym spojrzeniem po twarzach wpatrzonych w jej lico, widziała na nich wszystkie możliwe emocje. Skamieniały strach, pierwsze fale realizacji uderzające szokiem wyglądających z szeroko otwartych oczu, powoli rozluźniające się w świeżo odzyskiwanym spokoju. Była też spora grupa, w szczególności kobiet w różnym wieku, lecz widziała w niej także kilku starców, których oczy wciąż zachodziły łzami. Ludzie różnie reagowali na podobne reakcje, lecz Mare z ulgą przyjęła, że nikt nie wydawał się być agresywny.
— Jak ci na imię? — zwróciła się miękkim głosem w kierunku kobiety z zawiniątkiem. Saoirse wciąż dawała wyraźne sygnały, że chciała tym razem spróbować spojrzeć na świat z ramion znajdującej się obok młodej kobiety.
— Alice, milady — brązowe oczy kobiety otwarły się szerzej, jakby nie dowierzała, że lady Greengrass mogła być szczerze zainteresowana jej personaliami. Zaczęła bujać kwilące dziecko, przytuliwszy je do swej piersi mocniej. — A moja córeczka, moja córeczka, droga pani nazywa się Gertrude, po mamie mojego męża — i choć wyraźna duma pobrzmiewała w jej głosie, Mare nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ton kobiety posmutniał mocno.
— Ja nazywam się Saoirse! — rudowłosa dziewczynka odezwała się co prawda niepytana, lecz Mare nie zamierzała jej za to ganić. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się do niej, gładząc rude loki ręką odzianą w zieloną rękawiczkę. — Mamusiu, mogę do pani?
— Jeżeli pani Alice się zgodzi — młoda matka wydawała się być nieco zaskoczona, lecz prędko skinęła głową, zgadzając się. Mare odstawiła więc Saoirse na ziemię, która przytuliła się ufnie do nowej cioci. — Zaopiekuję się Gertrude — dodała po chwili, wyciągając dłonie w kierunku zawiniątka. Gdy matka przekazała jej małą dziewczynkę, a sama wzięła w swe ręce wyjątkowo ciekawską prawie—trzylatkę, Mare skupiła się na uspokojeniu dziecka. Kwilić przestało dopiero po upływie kilku minut, w trakcie których znów ustąpiła pola do przemowy Aenor.
— Dla Feniksa spalenie to nowy początek. A my wszyscy, jak tu stoimy, pójdziemy jego przykładem. Bądźmy więc świadkami i głosicielami nadziei. Przez dalszą ciężką pracę pokażmy, że nie da się nas zniewolić strachem. Unieśmy więc głowy w górę, otrzyjmy łzy. Swoje, naszych sąsiadów. Proszę was wszystkich, byśmy raz jeszcze sobie zaufali. Pozwólmy, by ta noc stanowiła dla nas źródło siły jeszcze większej, takiej, której światłość będzie prowadzić nas wprost do zwycięstwa i pokoju. Panna Fancourt i ja zrobimy pierwszy krok — spoglądnęła w kierunku swej towarzyszki, zapraszając ją do zbliżenia się — Jeżeli ktokolwiek z tutaj zgromadzonych chciałby podzielić się swymi troskami lub historią, proszę, by się nie wstydził. Nawet problemy, które zdają się wam najbłahsze, będziemy szczęśliwe, mogąc nim zaradzić. Tak, aby nikt z nas nie miał wątpliwości, że miasto Taunton i hrabstwo Somerset są miejscami prawdziwie bezpiecznymi.
Aenor tak jak skończyła mówić, tak nie zamierzała zbyt szybko otwierać znów ust. Widać było po niej, że była osobą bardzo konkretną i tak jak człowiek mógłby błędnie myśleć, że jako dziennikarka będzie drążyła temat tysiącem słów we wszystkie strony, tak ona zaskakiwała nastawieniem kompletnie odmiennym. Lubiła jasno stawiać sprawę, naciskać na mocniejsze tony bez względnych upiększeń w kwiecistych zdaniach, a jednak słuchając lady Mare wciąż zdawała się rosnąć w niebywałą ciekawość jej doboru słów i tego, jak obficie ta podeszła do tematu. Pomyślała przez krótki moment, że gdyby miała w tamtym momencie wskazać człowieka, który według niej emanował przywództwem, wskazałaby właśnie na nią, mimo iż bała się, że pewnych jej wyrafinowanych słów niektórzy mieszczanie mogli zwyczajnie nie zrozumieć.
Obserwowała całą sytuację ze spokojem w ciemnych oczach, wpatrując się w twarz kobiety, która przekazała płaczące dziecko. Fancourt dopiero po chwili się ocknęła, dopiero gdy brzęcząca cisza zadzwoniła jej w uszach po tym jak na moment odpłynęła w przestrzenie jedynie własnych myśli, gdzieś z tyłu głowy oczami wyobraźni mając już niemal wymalowany nagłówek artykułu, który tak się przecież prosił o zaistnienie w tej sytuacji. Musiała go jednak odłożyć w czasie, gdy poczuła na sobie wzrok ludzi, których trzeba było jeszcze przecież trochę popchnąć do działania. Część z twarzy wśród tłumu wciąż mroził strach i brak wiary, gdy w oczach innych zdążyła już zabłysnąć iskra odwagi. Aenor wyprostowała się, zasłaniając się szczelniej płaszczem tak, aby nie dopadł jej mróz.
— Mówiąc o krwi i równości, słowa tu rzucane nie są jedynie czczą gadaniną dla uspokojenia serc, a prawdą tak szczerą i krystaliczną, jak mróz na waszych policzkach. W świecie, w którym nie można być pewnym bezpieczeństwa przez wzgląd na swoją pozycję czy krew, mówię wam dzisiaj bardzo prosto i wyraźnie, że te rzeczy nie mają kompletnie znaczenia w obliczu pomocy, którą otrzymacie. Nawet ci najbardziej przerażeni, ułudnie myślący, ze najmniej przydatni, są w stanie zdziałać niesamowite rzeczy. Nie chowajcie się więc. — Wzięła krótki oddech, gdy na jej, do tej pory dość bezemocjonalnej twarzy, wykwitł nagle delikatny uśmiech. Mówiono jej, że uśmiech bywa zaraźliwy, że momentami potrafi też dodawać odwagi lub zapewniać otuchę. Liczyła więc na to, że zobaczy ten uśmiech powoli rozbiegający się po ludziach, którzy zobaczywszy ją, będą w stanie podnosić na duchu innych.
Podeszła do lady Mare, gdy ta zachęciła ją do podejścia, wsłuchując się po raz kolejny w jej słowa. Spoglądała na tłum, widząc niektóre zmieszane twarze, pewne poruszenie, myślenie, przekonanie lub nie, gdy wśród głów, czapek i łez zobaczyła pewne poruszenie. Jedna osoba, mężczyzna, wychodził na przód. Mimo swojej nieskromnej budowy i równie chwalebnego wzrostu robił to niesamowicie nieśmiało, jakby nie chciał, żeby go zauważono. Wystąpił wreszcie do pierwszego rzędu, próbując złapać z Aenor jakikolwiek kontakt wzrokowy, nie wiedząc najpewniej, że ta już od paru sekund poświęcała mu całą swoją uwagę.
— Przepraszam, ale... jak mamy pomagać lub się bronić, gdy nie mamy magii? Jesteśmy bezbronni — zauważył nieśmiało z nutką pewnego przekąsu. Fancourt dostrzegła, że parę osób z tyłu pokiwało głowami, zgadzając się z mężczyzną, aczkolwiek ona jedynie poszerzyła swój uśmiech, podchodząc bliżej niego.
— Nigdy nie mówiłam, że potrzebna jest do tego magia — zaczęła krótko, po czym uniosła palec do skroni. — Gdy wróg używa przemocy, odpowiedź tą samą przemocą bardzo często nie jest dobrym rozwiązaniem. To mądre umysły i dobre pomysły zawsze rozstawiały pionki na planszy. Choć czarodzieje są w stanie grać w szachy nie poruszając nawet palcem, prędzej czy później zapomną jak trzymać pionek w dłoni, podczas gdy ty dobrze znasz ciężar każdej z figur. To nie magia jest narzędziem, przez które masz patrzeć na stan sytuacji, a twoje doświadczenia, których inni nie mają, a które tobie dają przewagę. — Wskazała dłonią na ludzi stojących obok niego. — Jeśli teraz czujesz, że masz w sercu tyle siły, by dać oparcie innym, magia nie jest ci do tego potrzebna — zakończyła spokojnie, wpatrując się w swojego rozmówcę. Mężczyzna zamilkł, patrząc jej w oczy jeszcze przez krótszą chwilę, gdy nagle pokiwał głową, z początku dość niepewnie, by po chwili uśmiechnąć się wojowniczo, znów skinąć głową i zniknąć nagle w tłumie dość pośpiesznym krokiem. Nie uciekał, a szedł pomagać.
Obserwowała całą sytuację ze spokojem w ciemnych oczach, wpatrując się w twarz kobiety, która przekazała płaczące dziecko. Fancourt dopiero po chwili się ocknęła, dopiero gdy brzęcząca cisza zadzwoniła jej w uszach po tym jak na moment odpłynęła w przestrzenie jedynie własnych myśli, gdzieś z tyłu głowy oczami wyobraźni mając już niemal wymalowany nagłówek artykułu, który tak się przecież prosił o zaistnienie w tej sytuacji. Musiała go jednak odłożyć w czasie, gdy poczuła na sobie wzrok ludzi, których trzeba było jeszcze przecież trochę popchnąć do działania. Część z twarzy wśród tłumu wciąż mroził strach i brak wiary, gdy w oczach innych zdążyła już zabłysnąć iskra odwagi. Aenor wyprostowała się, zasłaniając się szczelniej płaszczem tak, aby nie dopadł jej mróz.
— Mówiąc o krwi i równości, słowa tu rzucane nie są jedynie czczą gadaniną dla uspokojenia serc, a prawdą tak szczerą i krystaliczną, jak mróz na waszych policzkach. W świecie, w którym nie można być pewnym bezpieczeństwa przez wzgląd na swoją pozycję czy krew, mówię wam dzisiaj bardzo prosto i wyraźnie, że te rzeczy nie mają kompletnie znaczenia w obliczu pomocy, którą otrzymacie. Nawet ci najbardziej przerażeni, ułudnie myślący, ze najmniej przydatni, są w stanie zdziałać niesamowite rzeczy. Nie chowajcie się więc. — Wzięła krótki oddech, gdy na jej, do tej pory dość bezemocjonalnej twarzy, wykwitł nagle delikatny uśmiech. Mówiono jej, że uśmiech bywa zaraźliwy, że momentami potrafi też dodawać odwagi lub zapewniać otuchę. Liczyła więc na to, że zobaczy ten uśmiech powoli rozbiegający się po ludziach, którzy zobaczywszy ją, będą w stanie podnosić na duchu innych.
Podeszła do lady Mare, gdy ta zachęciła ją do podejścia, wsłuchując się po raz kolejny w jej słowa. Spoglądała na tłum, widząc niektóre zmieszane twarze, pewne poruszenie, myślenie, przekonanie lub nie, gdy wśród głów, czapek i łez zobaczyła pewne poruszenie. Jedna osoba, mężczyzna, wychodził na przód. Mimo swojej nieskromnej budowy i równie chwalebnego wzrostu robił to niesamowicie nieśmiało, jakby nie chciał, żeby go zauważono. Wystąpił wreszcie do pierwszego rzędu, próbując złapać z Aenor jakikolwiek kontakt wzrokowy, nie wiedząc najpewniej, że ta już od paru sekund poświęcała mu całą swoją uwagę.
— Przepraszam, ale... jak mamy pomagać lub się bronić, gdy nie mamy magii? Jesteśmy bezbronni — zauważył nieśmiało z nutką pewnego przekąsu. Fancourt dostrzegła, że parę osób z tyłu pokiwało głowami, zgadzając się z mężczyzną, aczkolwiek ona jedynie poszerzyła swój uśmiech, podchodząc bliżej niego.
— Nigdy nie mówiłam, że potrzebna jest do tego magia — zaczęła krótko, po czym uniosła palec do skroni. — Gdy wróg używa przemocy, odpowiedź tą samą przemocą bardzo często nie jest dobrym rozwiązaniem. To mądre umysły i dobre pomysły zawsze rozstawiały pionki na planszy. Choć czarodzieje są w stanie grać w szachy nie poruszając nawet palcem, prędzej czy później zapomną jak trzymać pionek w dłoni, podczas gdy ty dobrze znasz ciężar każdej z figur. To nie magia jest narzędziem, przez które masz patrzeć na stan sytuacji, a twoje doświadczenia, których inni nie mają, a które tobie dają przewagę. — Wskazała dłonią na ludzi stojących obok niego. — Jeśli teraz czujesz, że masz w sercu tyle siły, by dać oparcie innym, magia nie jest ci do tego potrzebna — zakończyła spokojnie, wpatrując się w swojego rozmówcę. Mężczyzna zamilkł, patrząc jej w oczy jeszcze przez krótszą chwilę, gdy nagle pokiwał głową, z początku dość niepewnie, by po chwili uśmiechnąć się wojowniczo, znów skinąć głową i zniknąć nagle w tłumie dość pośpiesznym krokiem. Nie uciekał, a szedł pomagać.
Z przyjemnością oddała się słuchaniu słów panny Fancourt. Jako dziennikarka wiedziała, jak dobierać słowa trafnie oraz odpowiednio do okazji i zamierzonego przez nie efektu. Dwie kobiety kontra przerażony tłum — jedynie wyjątkowa siła woli, typowo gryfońska chęć niesienia pomocy pomimo wszystkiego, co złe, co wstrzykiwało w ludzi paraliżującą truciznę strachu, pozwoliła im dalej panować nad tłumem. Dwie kobiety kontra przerażony tłum — delikatności brakowało miastu Taunton, zbesztanemu nieudolnie czarną magią.
Lady Greengrass z niemowlęciem w rękach; niemowlęciem, które powoli przestawało kwilić. Panna Fancourt głosząca słowa, które musiały przecież dotrzeć do dusz nie tylko czarodziejów, ale również niemagicznych. Zielone spojrzenie przesuwało się po tylu twarzach, ile mogła dostrzec w ciemności nocy rozświetlanej okolicznymi latarniami. Ileż pięknych słów cisnęło się na język... Ale czy słowa mogłyby wystarczyć w tym przypadku?
Gdy jeden z rosłych mężczyzn wystąpił przed szereg, Mare uśmiechnęła się do niego uprzejmie, po czym skinęła głową na znak powitania. Wciąż miała w objęciach dziecko, ponadto narzucona od najmłodszych lat etykieta nie pozwalała damie na szczególne kłanianie się przed bądź co bądź człowiekiem z gminu. Mimo to nawet takie drobne przywitanie wydawało się speszyć nieco mężczyznę; w słabym świetle pokrywającym nocne miasto ledwo widoczne były czerwone uszy. A może to tylko zimno styczniowego wieczora potraktowało delikatną skórę tak niefrasobliwie?
— Żadne z nas, jak tu stoimy, nie pragnie poświęcenia dla samego poświęcenia. Ofiary dla ofiary — odezwała się wreszcie, korzystając z ostatnich chwil, gdy zaklęcie zwiększające siłę jej głosu dalej działało. Mężczyzna, z którym rozmawiała Aenor był tego odpowiednim przykładem. Co więcej, postawa towarzyszącej jej czarownicy dała Mare kolejny punkt do poruszenia. Wiadomość do przekazania. — Obrona jest słowem ciężkim, wymagającym. Lecz dziś chciałabym prosić was nie o złożenie własnych żyć na szali. Pójście w bój zostawmy tym, którzy świadomi są konsekwencji, których niezachwiana odwaga pchnie ku przeznaczeniu. Wszyscy są dla nas równie ważni. Nie smućcie się więc, nie pozwólcie zagnieździć się w waszych umysłach myśli, że wasze działania są niewystarczające. Małymi krokami podążamy ku lepszemu jutru. Jeżeli więc zjawi się u was ranny, potrzebujący pomocy — nie odmawiajcie mu. Jeżeli zwróci się do was sąsiad pogrążony w żałobie, bądźcie obok, służcie dobrym słowem. Dzieci, pomóżcie rodzicom, gdy wracają wieczorami zmęczeni, postarajcie się nie sprawiać dodatkowych kłopotów i wracajcie do domu przed zmrokiem.
Nie zawsze walka była jedyną i szlachetną formą pomocy w obliczu wojennej zawieruchy. Słyszała wielokrotnie od własnego brata — Roratio, nie Archibalda — że gdy na wojennym froncie stają nieprzygotowani, nawet napełnieni najszczerszymi chęciami pomocy, częściej stanowią niespodziewany balast. Ona sama sądziła, że młodszy brat jest zbyt młody, by ruszyć w bój. Może dalej był, choć w świetle prawa osiągnął już pełnoletniość, lecz jeżeli wierzyć jego wcześniejszym opiekunom, sprawował się wspaniale, był zdolnym czarodziejem. Nigdy nie przestanie się o niego martwić, tak samo jak nigdy nie przestanie spoglądać z niepokojem ku swej córce, teraz rozprawiającej ściszonym głosem o czymś, czego nie mogła usłyszeć. Alice uśmiechała się jednak zauroczona, a Gertrude złapała jeden z uciekających spod peleryny rudych kosmyków włosów czarownicy.
— Pani dobrodziejko, jeśli można... — głos starszego mężczyzny, o włosach w kolorze mleka wybił się ponad inne; był to człowiek o posturze zgiętej przez lata prawdopodobnie ciężkiej pracy fizycznej, poruszający się przy pomocy drewnianej laski. Rodzaju drewna nie mogła rozpoznać przez słabe oświetlenie, lecz była pewna, że rodzina jej męża potrafiłaby zgadnąć je bez problemu. — Jestem już stary, sama dobrodziejka widzi... Ale synów pięciu mam. To zdrowi chłopcy, gotowi w bój iść. Tylko jeden, ten najmłodszy, on dziecko w drodze ma. Mój ósmy wnuk, dobrodziejka widzi. Żona jego, dobra dziewczyna, martwi się piekielnie, że on z boju nie wróci, nie idzie jej przetłumaczyć... Za miasto go na pewno nie puści... Mówi dobrodziejka, że nie musimy się bić?
Uważne spojrzenie staruszka przesunęło się najpierw po Aenor, by wreszcie zatrzymać się na lady Greengrass, która podobnie jak w przypadku wcześniejszego rozmówcy powitała starszego mężczyznę skinięciem głowy i uprzejmym uśmiechem.
— Tak jak mówiłam, zarówno ja, jak i lordowie Somerset, nie jesteśmy powołani do tego, by zmuszać kogokolwiek do ofiarności. Bohaterstwo ma wiele barw i wraz z panną Fancourt przybyłyśmy tutaj, by je wskazać. Siła nasza leży w różnorodności i jestem pewna, że będzie pan dumny tak z synów żywych i prawych, jak i tych, którzy w zgodzie ze swymi przekonaniami postanowili ponieść najwyższą ofiarę — mężczyzna przesunął się bliżej obu przemawiających kobiet, po czym w wyjątkowo szarmanckiej manierze chwycił dłoń Aenor, by zimitować pocałunek złożony na jej dłoni; nie było czasu pytać o zgodę, a nigdy nie przekroczyłby tak ważnej dla kobiet granicy. Następnie przystanął przed Mare, przed którą skłonił się prosto, w sposób właściwy prostym ludziom.
— Moja żona, pani dobrodziejko, czapki szyje dla miejscowych sierot. Nie ma jej tu dzisiaj ze mną, obłożnie chora jest, z łóżka wstać nie może, ale wciąż szyje i szyje...
— Proszę przekazać żonie, że wieść o jej bohaterstwie niesie się szeroko przez Taunton i Somerset aż do Derbyshire i Staffordshire — och, chciałaby koniecznie poznać tę szczęśliwą kobietę, której mąż pomimo wieku nie popadał w marazm, wciąż garnąc się do brania pod uwagę najlepszego interesu swych najbliższych.
Tymczasem do Aenor podeszła inna kobieta. Nieco szczupła, o twarzy raczej nijakiej, poza wydatnym, nieco zakrzywionym nosem. Nie mówiła wiele, właściwie nic — usta ściśnięte miała w wąską kreskę, a podbródek drżał jej dość wymownie. Kilka pociągnięć nosem dawało sygnał, że była na skraju płaczu i zrobić chciała jedyną rzecz, o której pomyślała.
Odnaleźć komfort w bliskości osoby, której zaufała.
Potrzebowała pocieszenia.[bylobrzydkobedzieladnie]
Lady Greengrass z niemowlęciem w rękach; niemowlęciem, które powoli przestawało kwilić. Panna Fancourt głosząca słowa, które musiały przecież dotrzeć do dusz nie tylko czarodziejów, ale również niemagicznych. Zielone spojrzenie przesuwało się po tylu twarzach, ile mogła dostrzec w ciemności nocy rozświetlanej okolicznymi latarniami. Ileż pięknych słów cisnęło się na język... Ale czy słowa mogłyby wystarczyć w tym przypadku?
Gdy jeden z rosłych mężczyzn wystąpił przed szereg, Mare uśmiechnęła się do niego uprzejmie, po czym skinęła głową na znak powitania. Wciąż miała w objęciach dziecko, ponadto narzucona od najmłodszych lat etykieta nie pozwalała damie na szczególne kłanianie się przed bądź co bądź człowiekiem z gminu. Mimo to nawet takie drobne przywitanie wydawało się speszyć nieco mężczyznę; w słabym świetle pokrywającym nocne miasto ledwo widoczne były czerwone uszy. A może to tylko zimno styczniowego wieczora potraktowało delikatną skórę tak niefrasobliwie?
— Żadne z nas, jak tu stoimy, nie pragnie poświęcenia dla samego poświęcenia. Ofiary dla ofiary — odezwała się wreszcie, korzystając z ostatnich chwil, gdy zaklęcie zwiększające siłę jej głosu dalej działało. Mężczyzna, z którym rozmawiała Aenor był tego odpowiednim przykładem. Co więcej, postawa towarzyszącej jej czarownicy dała Mare kolejny punkt do poruszenia. Wiadomość do przekazania. — Obrona jest słowem ciężkim, wymagającym. Lecz dziś chciałabym prosić was nie o złożenie własnych żyć na szali. Pójście w bój zostawmy tym, którzy świadomi są konsekwencji, których niezachwiana odwaga pchnie ku przeznaczeniu. Wszyscy są dla nas równie ważni. Nie smućcie się więc, nie pozwólcie zagnieździć się w waszych umysłach myśli, że wasze działania są niewystarczające. Małymi krokami podążamy ku lepszemu jutru. Jeżeli więc zjawi się u was ranny, potrzebujący pomocy — nie odmawiajcie mu. Jeżeli zwróci się do was sąsiad pogrążony w żałobie, bądźcie obok, służcie dobrym słowem. Dzieci, pomóżcie rodzicom, gdy wracają wieczorami zmęczeni, postarajcie się nie sprawiać dodatkowych kłopotów i wracajcie do domu przed zmrokiem.
Nie zawsze walka była jedyną i szlachetną formą pomocy w obliczu wojennej zawieruchy. Słyszała wielokrotnie od własnego brata — Roratio, nie Archibalda — że gdy na wojennym froncie stają nieprzygotowani, nawet napełnieni najszczerszymi chęciami pomocy, częściej stanowią niespodziewany balast. Ona sama sądziła, że młodszy brat jest zbyt młody, by ruszyć w bój. Może dalej był, choć w świetle prawa osiągnął już pełnoletniość, lecz jeżeli wierzyć jego wcześniejszym opiekunom, sprawował się wspaniale, był zdolnym czarodziejem. Nigdy nie przestanie się o niego martwić, tak samo jak nigdy nie przestanie spoglądać z niepokojem ku swej córce, teraz rozprawiającej ściszonym głosem o czymś, czego nie mogła usłyszeć. Alice uśmiechała się jednak zauroczona, a Gertrude złapała jeden z uciekających spod peleryny rudych kosmyków włosów czarownicy.
— Pani dobrodziejko, jeśli można... — głos starszego mężczyzny, o włosach w kolorze mleka wybił się ponad inne; był to człowiek o posturze zgiętej przez lata prawdopodobnie ciężkiej pracy fizycznej, poruszający się przy pomocy drewnianej laski. Rodzaju drewna nie mogła rozpoznać przez słabe oświetlenie, lecz była pewna, że rodzina jej męża potrafiłaby zgadnąć je bez problemu. — Jestem już stary, sama dobrodziejka widzi... Ale synów pięciu mam. To zdrowi chłopcy, gotowi w bój iść. Tylko jeden, ten najmłodszy, on dziecko w drodze ma. Mój ósmy wnuk, dobrodziejka widzi. Żona jego, dobra dziewczyna, martwi się piekielnie, że on z boju nie wróci, nie idzie jej przetłumaczyć... Za miasto go na pewno nie puści... Mówi dobrodziejka, że nie musimy się bić?
Uważne spojrzenie staruszka przesunęło się najpierw po Aenor, by wreszcie zatrzymać się na lady Greengrass, która podobnie jak w przypadku wcześniejszego rozmówcy powitała starszego mężczyznę skinięciem głowy i uprzejmym uśmiechem.
— Tak jak mówiłam, zarówno ja, jak i lordowie Somerset, nie jesteśmy powołani do tego, by zmuszać kogokolwiek do ofiarności. Bohaterstwo ma wiele barw i wraz z panną Fancourt przybyłyśmy tutaj, by je wskazać. Siła nasza leży w różnorodności i jestem pewna, że będzie pan dumny tak z synów żywych i prawych, jak i tych, którzy w zgodzie ze swymi przekonaniami postanowili ponieść najwyższą ofiarę — mężczyzna przesunął się bliżej obu przemawiających kobiet, po czym w wyjątkowo szarmanckiej manierze chwycił dłoń Aenor, by zimitować pocałunek złożony na jej dłoni; nie było czasu pytać o zgodę, a nigdy nie przekroczyłby tak ważnej dla kobiet granicy. Następnie przystanął przed Mare, przed którą skłonił się prosto, w sposób właściwy prostym ludziom.
— Moja żona, pani dobrodziejko, czapki szyje dla miejscowych sierot. Nie ma jej tu dzisiaj ze mną, obłożnie chora jest, z łóżka wstać nie może, ale wciąż szyje i szyje...
— Proszę przekazać żonie, że wieść o jej bohaterstwie niesie się szeroko przez Taunton i Somerset aż do Derbyshire i Staffordshire — och, chciałaby koniecznie poznać tę szczęśliwą kobietę, której mąż pomimo wieku nie popadał w marazm, wciąż garnąc się do brania pod uwagę najlepszego interesu swych najbliższych.
Tymczasem do Aenor podeszła inna kobieta. Nieco szczupła, o twarzy raczej nijakiej, poza wydatnym, nieco zakrzywionym nosem. Nie mówiła wiele, właściwie nic — usta ściśnięte miała w wąską kreskę, a podbródek drżał jej dość wymownie. Kilka pociągnięć nosem dawało sygnał, że była na skraju płaczu i zrobić chciała jedyną rzecz, o której pomyślała.
Odnaleźć komfort w bliskości osoby, której zaufała.
Potrzebowała pocieszenia.[bylobrzydkobedzieladnie]
Dopiero po chwili, patrząc na zgromadzonych wokół ludzi oraz słuchając słów Mare, zdała sobie sprawę z tego, że ludzie bali się nie tylko dla samego strachu przed nieznanym i przerażającym, nie tylko śmierci i mrocznych znaków wyrytych zielonym atramentem na sklepieniu nieba, ale bali się też tracić, walczyć i iść na front. Nie myślała o tym w ten sposób, bowiem nie dopuszczała w głowie myśli o tym, że ktokolwiek z zebranych tutaj ludzi mógłby chcieć stawać do walki. Od tego był przecież Zakon, to on miał poświęcać krew za tych, których chroni całą piersią. Otworzyło jej to trochę oczy na zrozumienie tego jak głęboko zakorzeniony było ich przerażenie ściskające gardło. Choć z początku tego nie czuła, gdy z kamienną, acz troskliwą twarzą podchodziła do mieszkańców, gdy mówiła pięknymi słowami próbując podnieść ich na duchu, w żadnej z tych chwil jej serce nie było tak poruszone, jak w tamtym momencie. Dopadło ją współczucie, które ścisnęło jej płuca i skręciło jak lichą cytrynkę. Zagryzła na moment wargę, w zamyśleniu pozwalając aby słowa lady wciąż i wciąż owijały się wokół jej głowy, wbijając w nie szpilki nowej świadomości. Wpatrywała się w twarz umęczonego ciężką nocą, starszego człowieka, który w całej swojej wypowiedzi ani razu nie zatroszczył się o swoje własne życie, troskliwością swych słów otaczając swoje dzieci i wnuczęta. Rzadko coś takiego widziała, ale uznawała to za krystaliczny wzór miłości, gdy we własnym sercu nie było miejsca na swoje „ja”, szczególnie gdy to serce było przepełnione pięcioma synami z rodzinami oraz żoną.
Uśmiechnęła się do niego nieco rozczulona, gdy po wypowiedzi lady Greengrass chwycił ją za dłoń w ugrzecznionym pocałunku. Nie pozwoliła mu puścić tej dłoni od razu, delikatnie i bardzo subtelnie zaciskając palce w drobnym uścisku, aby dodać mu tym gestem otuchy.
— Niech żona syna się nie martwi i niech trzymają się razem. Nikogo nie będziemy skazywać na bój i śmierć — zapewniła go jeszcze tymi prostymi słowami, nim puściła jego dłoń. Włożyła ramiona do własnych rękawów, aby nieco je ogrzać, z nieustającym przejęciem słuchając o dobroduszności jego żony. Niesamowita to była rodzina, w jej oczach tak bohaterska, że poczuła żal, iż nie była w stanie poznać ich wcześniej. W pewnej chwili pomyślała nawet o tym, jak motywujący byłby artykuł wspominający o tym małżeństwie, gdy w kącie oka dostrzegła kogoś, kogo wzrok wręcz tragicznie przyciągał ją do siebie. Odwróciła się w stronę kobiety, z początku z prostym pytaniem na twarzy, jednak kiedy dostrzegła drżenie jej podbródka i łzy powoli cisnące się do zeszklonych już oczu, natychmiast wyprostowała się niczym najsztywniejsza struna.
— Ojeju.. — szepnęła bardziej do samej siebie, niżli do kobiety, po czym wyciągnęła ramiona ze schowanych rękawów płaszcza i otworzyła je przed przerażoną dziewczyną. — Chodź, chodź, wszystko będzie dobrze — szepnęła z ciepłym z uśmiechem, zapraszając ją do siebie, aby ją objąć.
Uśmiechnęła się do niego nieco rozczulona, gdy po wypowiedzi lady Greengrass chwycił ją za dłoń w ugrzecznionym pocałunku. Nie pozwoliła mu puścić tej dłoni od razu, delikatnie i bardzo subtelnie zaciskając palce w drobnym uścisku, aby dodać mu tym gestem otuchy.
— Niech żona syna się nie martwi i niech trzymają się razem. Nikogo nie będziemy skazywać na bój i śmierć — zapewniła go jeszcze tymi prostymi słowami, nim puściła jego dłoń. Włożyła ramiona do własnych rękawów, aby nieco je ogrzać, z nieustającym przejęciem słuchając o dobroduszności jego żony. Niesamowita to była rodzina, w jej oczach tak bohaterska, że poczuła żal, iż nie była w stanie poznać ich wcześniej. W pewnej chwili pomyślała nawet o tym, jak motywujący byłby artykuł wspominający o tym małżeństwie, gdy w kącie oka dostrzegła kogoś, kogo wzrok wręcz tragicznie przyciągał ją do siebie. Odwróciła się w stronę kobiety, z początku z prostym pytaniem na twarzy, jednak kiedy dostrzegła drżenie jej podbródka i łzy powoli cisnące się do zeszklonych już oczu, natychmiast wyprostowała się niczym najsztywniejsza struna.
— Ojeju.. — szepnęła bardziej do samej siebie, niżli do kobiety, po czym wyciągnęła ramiona ze schowanych rękawów płaszcza i otworzyła je przed przerażoną dziewczyną. — Chodź, chodź, wszystko będzie dobrze — szepnęła z ciepłym z uśmiechem, zapraszając ją do siebie, aby ją objąć.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Weston-super-Mare
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset