Ogród
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Za domem znajduje się działka przeznaczona na ogród, dość pokaźna i granicząca z lasem - dom jest w końcu na obrzeżach Doliny Godryka. Choć Cattermole nie zna się na ogrodnictwie, przestrzeń za domem była jednym z głównych powodów, dla których wybrał tą posiadłość - papa Cattermole zawsze pasjonował się ogrodnictwem, a teraz ogród będzie mogła zagospodarować przyszła pani Cattermole.
Ogród
Za domem znajduje się działka przeznaczona na ogród, dość pokaźna i granicząca z lasem - dom jest w końcu na obrzeżach Doliny Godryka. Choć Cattermole nie zna się na ogrodnictwie, przestrzeń za domem była jednym z głównych powodów, dla których wybrał tą posiadłość - papa Cattermole zawsze pasjonował się ogrodnictwem, a teraz ogród będzie mogła zagospodarować przyszła pani Cattermole.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 07.04.22 0:23, w całości zmieniany 4 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już bał się, że nieznajoma rozbeczy się na dobre, ale na szczęście zapanowała nad łzami szybko. Wręcz podejrzanie szybko, ale wytłumaczył sobie, że jest starsza od jego rówieśniczek—może takie kobiety łatwiej powściągają emocje, czy coś. I przyjęła jego przeprosiny, na szczęście.
-Na słowo? – zamrugał, zbity z tropu. -Nie musisz… nie musi mi pani – właściwie jak powinien się do niej zwracać? Gdy była intruzem uwięzionym w Dunie, mówił w emocjach, maniery przypomniały mu się dopiero teraz. wierzyć na słowo, Bombino to naprawdę nieszkodliwe zaklęcie. - skoro tak się przejęła, to pewnie nie znała się na transmutacji. No i pewnie przestraszyła ją Duna, ale wygodnie pominął ten temat. Przeprosił i docierało do niego, że gdyby nie był w domu, to cała ta sytuacja mogłaby się skończyć naprawdę tragicznie – nie chciał mieć przecież na sumieniu nikogo poza szmalcownikami i paskudnymi bezpańskimi kotami z sąsiedztwa, ale przecież nikt się tu nie zapuszczał. Nie przewidział czkawki, będzie musiał to jakoś dostroić.
(Albo dezaktywować, ale nagle przyszła mu do głowy wizja pięknej wspólniczki bandytów, która teleportuje się pod cudze domy, płacze, skłania ludzi do dezaktywowania swoich zabezpieczeń, a potem wynosi kosztowności. Nie miał kosztowności, a wizja była absurdalna, a blondynka chyba w istocie nieszkodliwa i troszkę nieogarnięta, więc szybko odegnał tą wizję ze swojej wybujałej wyobraźni).
Wydawała się zresztą oszołomiona i mówiła tak, jakby nic nie pamiętała ani nic nie skojarzyła. Przypomniał mu się dowcip, że blondynki nie są zbyt bystre. Nigdy nie lubił takich dowcipów, bo zakochał się bez pamięci w blondynce, ale teraz miał złamane serce i może w żartach tkwiło ziarno prawdy?
-Nie powinniśmy… – nie, zaraz, to nie jego sprawa! Choć ręka była w jego ogrodzie… -…nie powinna pani zwrócić mu tej kończyny? Jakoś…? – Marcelowi wyhodowano nową dłoń w słoiku czy cos, ale nie był pewien, czy zawsze tak to działa, nie znał się na magimedycynie. Może można ją przyszyć, albo wskrzesić? Podejrzewał, że chyba nie, zwłaszcza po tym, jak wpadła w piasek, ale jego pytanie miało jeszcze jeden, półświadomy cel: jeśli nie wie, jak wrócić do tego medyka i jak go rozpoznać, to nie będzie wiedziała jak wrócić do mnie.
-Do domu państwa Delacroix! – zmyślił na poczekaniu, francuskie nazwiska brzmiały jakoś bardziej ambiwalentnie od angielskich, nie zamierzając zdradzać, że to jego dom rodzinny. -Mieszkam u nich w zamian za zabezpieczenie domostwa, byłem... zapobiegliwy. W zimie było słychać plotki o bandytach, i w ogóle... – skłamał, choć wcześniej zachowywał się jak właściciel. Był młody, ta bajka – choć zmyślona naprędce i pełna dziur – trochę (jego zdaniem) rozgrzeszała go z tej Duny, a poza tym chciał zagadać nieznajomą i nie powiedzieć, gdzie dokładnie są ani kim dokładnie są ci bandyci. Może mugolami, może szmalcownikami, wszystko jedno, nie?
-Hej, lepiej tego nie dotykać… – z improwizacji wyrwało go to, że blondyna znowu szperała w jego piaskach! Merlinie, nie powinna być bardziej ostrożna? Zmarszczył brwi, gotów jej przerwać, ale wtedy klapnęła na tyłek.
Zabawnie.
Roześmiał się, mimowolnie. -Szukałem tego! – wyrwało mu się, tym razem pogodniej i młodzieńczo, bez całego teatru stresu.
Musiał zgubić łopatę, gdy upili się tu z Marcelem, Oliverem i Jimem.
-Dziękuję! Mogę… jakoś pomóc? Może wody? Da pani radę się teleportować do domu? – zaoferował wreszcie.
-Na słowo? – zamrugał, zbity z tropu. -Nie musisz… nie musi mi pani – właściwie jak powinien się do niej zwracać? Gdy była intruzem uwięzionym w Dunie, mówił w emocjach, maniery przypomniały mu się dopiero teraz. wierzyć na słowo, Bombino to naprawdę nieszkodliwe zaklęcie. - skoro tak się przejęła, to pewnie nie znała się na transmutacji. No i pewnie przestraszyła ją Duna, ale wygodnie pominął ten temat. Przeprosił i docierało do niego, że gdyby nie był w domu, to cała ta sytuacja mogłaby się skończyć naprawdę tragicznie – nie chciał mieć przecież na sumieniu nikogo poza szmalcownikami i paskudnymi bezpańskimi kotami z sąsiedztwa, ale przecież nikt się tu nie zapuszczał. Nie przewidział czkawki, będzie musiał to jakoś dostroić.
(Albo dezaktywować, ale nagle przyszła mu do głowy wizja pięknej wspólniczki bandytów, która teleportuje się pod cudze domy, płacze, skłania ludzi do dezaktywowania swoich zabezpieczeń, a potem wynosi kosztowności. Nie miał kosztowności, a wizja była absurdalna, a blondynka chyba w istocie nieszkodliwa i troszkę nieogarnięta, więc szybko odegnał tą wizję ze swojej wybujałej wyobraźni).
Wydawała się zresztą oszołomiona i mówiła tak, jakby nic nie pamiętała ani nic nie skojarzyła. Przypomniał mu się dowcip, że blondynki nie są zbyt bystre. Nigdy nie lubił takich dowcipów, bo zakochał się bez pamięci w blondynce, ale teraz miał złamane serce i może w żartach tkwiło ziarno prawdy?
-Nie powinniśmy… – nie, zaraz, to nie jego sprawa! Choć ręka była w jego ogrodzie… -…nie powinna pani zwrócić mu tej kończyny? Jakoś…? – Marcelowi wyhodowano nową dłoń w słoiku czy cos, ale nie był pewien, czy zawsze tak to działa, nie znał się na magimedycynie. Może można ją przyszyć, albo wskrzesić? Podejrzewał, że chyba nie, zwłaszcza po tym, jak wpadła w piasek, ale jego pytanie miało jeszcze jeden, półświadomy cel: jeśli nie wie, jak wrócić do tego medyka i jak go rozpoznać, to nie będzie wiedziała jak wrócić do mnie.
-Do domu państwa Delacroix! – zmyślił na poczekaniu, francuskie nazwiska brzmiały jakoś bardziej ambiwalentnie od angielskich, nie zamierzając zdradzać, że to jego dom rodzinny. -Mieszkam u nich w zamian za zabezpieczenie domostwa, byłem... zapobiegliwy. W zimie było słychać plotki o bandytach, i w ogóle... – skłamał, choć wcześniej zachowywał się jak właściciel. Był młody, ta bajka – choć zmyślona naprędce i pełna dziur – trochę (jego zdaniem) rozgrzeszała go z tej Duny, a poza tym chciał zagadać nieznajomą i nie powiedzieć, gdzie dokładnie są ani kim dokładnie są ci bandyci. Może mugolami, może szmalcownikami, wszystko jedno, nie?
-Hej, lepiej tego nie dotykać… – z improwizacji wyrwało go to, że blondyna znowu szperała w jego piaskach! Merlinie, nie powinna być bardziej ostrożna? Zmarszczył brwi, gotów jej przerwać, ale wtedy klapnęła na tyłek.
Zabawnie.
Roześmiał się, mimowolnie. -Szukałem tego! – wyrwało mu się, tym razem pogodniej i młodzieńczo, bez całego teatru stresu.
Musiał zgubić łopatę, gdy upili się tu z Marcelem, Oliverem i Jimem.
-Dziękuję! Mogę… jakoś pomóc? Może wody? Da pani radę się teleportować do domu? – zaoferował wreszcie.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pani kłuło ją w uszy, dodawało lat i nadmiernej powagi. A przecież Addzie daleko było do bycia poważną, przynajmniej przez znakomitą część czasu. Dogadywała się z takimi jak on ― oczywiście, kiedy tylko okoliczności były ciut bardziej sprzyjające ― na Merlina, przecież nawet miała świetny kontakt z Liddy, a wydawała się nawet młodsza od tego… jak mu było w ogóle?
― Margaux. Nie żadna pani ― poprawiła go odruchowo, kryjąc się pod imieniem ciotki. Tej, która zostawiła u niej kiedyś bardzo paskudny płaszcz i do tej pory nie raczyła się po niego zjawić. Jak na złość, na sowy też nie odpisywała.
Pokiwała z zapałem głową, słysząc zapewnienie, że Bombino faktycznie nic wielkiego jej nie zrobi, umiejętnie grając przy tym kompletnego laika. Sama znała się przecież na transmutacji ― może nie była alfą i omegą, ale parę sztuczek wyszło jej całkiem zmyślnie ― znała skutki zamienienia w żabę. Ten młodzik musiał bardzo dobrze operować swoim potencjałem magicznym, skoro mówił to tak pewnie, bez zająknięcia.
― Jak mam zwrócić mu kończynę? ― spytała łamiącym się tonem, podkreślając beznadziejność całej sytuacji. ― Byłam tylko w środku gabinetu, nawet nie do końca kojarzę widok zza okna… ― jęknęła z ubolewaniem i przytknęła dłoń do czoła w dramatycznej pozie. ― Nigdy w życiu bym nie znalazła tamtego miejsca, nie bez wskazówek, a najlepiej mapy z wielkim czerwonym krzyżykiem w odpowiednim miejscu.
― Delacroix? ― powtórzyła z melodyjnym akcentem, ale nawet nie próbowała się z nim kryć. Jej nowe imię spójnie łączyło się z całością naprędce wykreowanej postaci ― nie do końca rozgarniętej blondynki, którą okrutny los postanowił przeciągnąć po kraju w ramach niezaplanowanej wycieczki. ― Ach, rozumiem ― dodała, wplatając francuskie słowo by jeszcze bardziej wejść w rolę, sprawić by zapamiętał głównie fakt, że musiała pochodzić z Francji. I że wylądowała w jego Dunie.
Nie wnikała w to, że jego historia miała trochę luk, że z początku władcza nuta w tonie świadczyła o tym, że był panem na włościach ― a nie wykonującym polecenia zleceniobiorcą. Najwidoczniej tak bardzo starał się ją przekonać do jakiejś naprędce zmyślonej wersji historii, że sam się w niej trochę pogubił.
Ale to dobrze. Mniejsza szansa na to, że dokładnie ją zapamięta i rozpozna wtedy, kiedy nie będzie jej to na rękę.
Dalsze słowa wpuszczała jednym uchem, a wypuszczała drugim; młody czarodziej nie stanowił zagrożenia, koniec końców wydawał się równie pogubiony co ona ― a przynajmniej z początku. Teraz, na stabilnym gruncie, z nerwami pod kontrolą, czuła się panią sytuacji.
Dlatego sięgnęła po to, co zainteresowało ją w tym momencie i co ― po krótkiej chwili ― okazało się… łopatą. Trochę zardzewiałą, ale z porządną rączką zbitą gwoździem. Adda zerknęła w górę, przyjrzała się czarodziejowi ze swojego miejsca w trawie.
Coś ją kłuło w tyłek.
― Naprawdę? ― Spojrzała na łopatę z lekkim zdziwieniem, śmiech chłopaka biorąc za dobrą monetę. ― Nie, nie trzeba ― podziękowała, zwinnie podnosząc się z ziemi i zważyła łopatę w dłoni. ― A z tą teleportacją… ― przygryzła wnętrze policzka ― nie wiem, mogę sprób―…
Ale zanim w ogóle skończyła myśl ― nadeszło znajome szarpnięcie. Zniknął ogród, zniknął także nieznajomy chłopak, zniknęła cholerna pułapka.
Hep!
|zt dla Addy
― Margaux. Nie żadna pani ― poprawiła go odruchowo, kryjąc się pod imieniem ciotki. Tej, która zostawiła u niej kiedyś bardzo paskudny płaszcz i do tej pory nie raczyła się po niego zjawić. Jak na złość, na sowy też nie odpisywała.
Pokiwała z zapałem głową, słysząc zapewnienie, że Bombino faktycznie nic wielkiego jej nie zrobi, umiejętnie grając przy tym kompletnego laika. Sama znała się przecież na transmutacji ― może nie była alfą i omegą, ale parę sztuczek wyszło jej całkiem zmyślnie ― znała skutki zamienienia w żabę. Ten młodzik musiał bardzo dobrze operować swoim potencjałem magicznym, skoro mówił to tak pewnie, bez zająknięcia.
― Jak mam zwrócić mu kończynę? ― spytała łamiącym się tonem, podkreślając beznadziejność całej sytuacji. ― Byłam tylko w środku gabinetu, nawet nie do końca kojarzę widok zza okna… ― jęknęła z ubolewaniem i przytknęła dłoń do czoła w dramatycznej pozie. ― Nigdy w życiu bym nie znalazła tamtego miejsca, nie bez wskazówek, a najlepiej mapy z wielkim czerwonym krzyżykiem w odpowiednim miejscu.
― Delacroix? ― powtórzyła z melodyjnym akcentem, ale nawet nie próbowała się z nim kryć. Jej nowe imię spójnie łączyło się z całością naprędce wykreowanej postaci ― nie do końca rozgarniętej blondynki, którą okrutny los postanowił przeciągnąć po kraju w ramach niezaplanowanej wycieczki. ― Ach, rozumiem ― dodała, wplatając francuskie słowo by jeszcze bardziej wejść w rolę, sprawić by zapamiętał głównie fakt, że musiała pochodzić z Francji. I że wylądowała w jego Dunie.
Nie wnikała w to, że jego historia miała trochę luk, że z początku władcza nuta w tonie świadczyła o tym, że był panem na włościach ― a nie wykonującym polecenia zleceniobiorcą. Najwidoczniej tak bardzo starał się ją przekonać do jakiejś naprędce zmyślonej wersji historii, że sam się w niej trochę pogubił.
Ale to dobrze. Mniejsza szansa na to, że dokładnie ją zapamięta i rozpozna wtedy, kiedy nie będzie jej to na rękę.
Dalsze słowa wpuszczała jednym uchem, a wypuszczała drugim; młody czarodziej nie stanowił zagrożenia, koniec końców wydawał się równie pogubiony co ona ― a przynajmniej z początku. Teraz, na stabilnym gruncie, z nerwami pod kontrolą, czuła się panią sytuacji.
Dlatego sięgnęła po to, co zainteresowało ją w tym momencie i co ― po krótkiej chwili ― okazało się… łopatą. Trochę zardzewiałą, ale z porządną rączką zbitą gwoździem. Adda zerknęła w górę, przyjrzała się czarodziejowi ze swojego miejsca w trawie.
Coś ją kłuło w tyłek.
― Naprawdę? ― Spojrzała na łopatę z lekkim zdziwieniem, śmiech chłopaka biorąc za dobrą monetę. ― Nie, nie trzeba ― podziękowała, zwinnie podnosząc się z ziemi i zważyła łopatę w dłoni. ― A z tą teleportacją… ― przygryzła wnętrze policzka ― nie wiem, mogę sprób―…
Ale zanim w ogóle skończyła myśl ― nadeszło znajome szarpnięcie. Zniknął ogród, zniknął także nieznajomy chłopak, zniknęła cholerna pułapka.
Hep!
|zt dla Addy
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
-MarGO? Co to za imię? - zdziwił się (jakże uprzejmie), bo imię brzmiało obco, ale nie dość obco. Było trochę dziwne, zupełnie jak germańsko brzmiący Steffen—po okresie dziecięcego buntu nawet je polubił, choć na tle swojej rodziny, Billy'ego, Teda, Theo i Liddy, wolał być czasem zwykłym Stevenem. A nieznajomym, tym, którzy nie powinni go zapamiętać, przedstawiał się właśnie tym, angielskim imieniem. Zwyczajnym, niezapadającym w pamięć.
Margo zapadnie mu w pamięć.
-To po co brała pani... brałaś do ręki cudzą rękę? - zdziwił się, nie wierząc, że nagle to on udziela komuś rad odnośnie niedotykania obrzydliwych rzeczy. Jako szczur, zwłaszcza lubiący zakładać się z kolegami o głupoty szczur... no nic, lepiej o tym nie myśleć. Trupa nigdy nie dotknął, nawet po Bezksiężycowej Nocy starał się je zwinnie wymijać w postaci gryzonia, choć do dziś pamiętał krew pod drzwiami mieszkania sąsiadki i... o tym na pewno lepiej nie myśleć. Wystarczy, że zestresowała go ta blondyna, nie musiał sobie dokładać nerwów. Westchnął w duchu, gdy dalej się tłumaczyła, uznając własne pytanie za retoryczne. Musiała być roztrzęsiona. Albo zupełnie nieroztropna. Albo jedno i drugie. Rozluźnił się trochę, bo wyglądała na emocjonalną trzpiotkę, ale humor momentalnie zepsuł mu akcent, z jakim powtórzyła zmyślone przez niego nazwisko. I to obce słowo, chyba francuskie?
Jakiego musiał mieć pecha, żeby zmyślić francuską rodzinę przy Francuzce?!
-Oo, pochodzi pani... pochodzisz z Francji? - zagaił uprzejmie, bo tak wypadało. Oby tylko nie znała żadnych Delacroix.
Na szczęście, temat się urwał, bo blondynka naprawdę nie mogła usiedzieć w miejscu i naprawdę brała do rąk wszystko, co popadnie.
Podszedł bliżej, chcąc podać jej rękę żeby pomóc jej wstać, ale wstała szybciej. Sama. Nadal trzymał wyciągniętą rękę aby podała mu łopatę, trochę pojednawczo, zadowolony z deeskalowania sytuacji. Przyniesie jej szklankę wody (może najlepiej do ogrodu, miał w domu okropny bałagan), a potem zachęci do teleportacji do domu i ich drogi się rozejdą.
-To przyniosę wodę, żebyś mogła spróbowa... - zgodził się, ale w połowie sylaby - jego i jej, bo odezwali się równocześnie - rozbrzmiał trzask i zniknęła.
Z jego łopatą.
Kopnął z irytacją piasek, po prostu nie wierząc w ten cyrk. Potem, westchnął ciężko i ruszył do domu, nalać wody sobie - i wrócić do spokojnej lektury. Musi sprawdzić te pułapki, ale najpierw odpocznie, bo przecież prawdopodobieństwo, że ktoś znowu wpadnie mu tutaj czkawką teleportacyjną było znikome, właściwie żadne.
/zt
Margo zapadnie mu w pamięć.
-To po co brała pani... brałaś do ręki cudzą rękę? - zdziwił się, nie wierząc, że nagle to on udziela komuś rad odnośnie niedotykania obrzydliwych rzeczy. Jako szczur, zwłaszcza lubiący zakładać się z kolegami o głupoty szczur... no nic, lepiej o tym nie myśleć. Trupa nigdy nie dotknął, nawet po Bezksiężycowej Nocy starał się je zwinnie wymijać w postaci gryzonia, choć do dziś pamiętał krew pod drzwiami mieszkania sąsiadki i... o tym na pewno lepiej nie myśleć. Wystarczy, że zestresowała go ta blondyna, nie musiał sobie dokładać nerwów. Westchnął w duchu, gdy dalej się tłumaczyła, uznając własne pytanie za retoryczne. Musiała być roztrzęsiona. Albo zupełnie nieroztropna. Albo jedno i drugie. Rozluźnił się trochę, bo wyglądała na emocjonalną trzpiotkę, ale humor momentalnie zepsuł mu akcent, z jakim powtórzyła zmyślone przez niego nazwisko. I to obce słowo, chyba francuskie?
Jakiego musiał mieć pecha, żeby zmyślić francuską rodzinę przy Francuzce?!
-Oo, pochodzi pani... pochodzisz z Francji? - zagaił uprzejmie, bo tak wypadało. Oby tylko nie znała żadnych Delacroix.
Na szczęście, temat się urwał, bo blondynka naprawdę nie mogła usiedzieć w miejscu i naprawdę brała do rąk wszystko, co popadnie.
Podszedł bliżej, chcąc podać jej rękę żeby pomóc jej wstać, ale wstała szybciej. Sama. Nadal trzymał wyciągniętą rękę aby podała mu łopatę, trochę pojednawczo, zadowolony z deeskalowania sytuacji. Przyniesie jej szklankę wody (może najlepiej do ogrodu, miał w domu okropny bałagan), a potem zachęci do teleportacji do domu i ich drogi się rozejdą.
-To przyniosę wodę, żebyś mogła spróbowa... - zgodził się, ale w połowie sylaby - jego i jej, bo odezwali się równocześnie - rozbrzmiał trzask i zniknęła.
Z jego łopatą.
Kopnął z irytacją piasek, po prostu nie wierząc w ten cyrk. Potem, westchnął ciężko i ruszył do domu, nalać wody sobie - i wrócić do spokojnej lektury. Musi sprawdzić te pułapki, ale najpierw odpocznie, bo przecież prawdopodobieństwo, że ktoś znowu wpadnie mu tutaj czkawką teleportacyjną było znikome, właściwie żadne.
/zt
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ogród
Szybka odpowiedź