Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Muzeum Ipswich
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Muzeum Ipswich
Muzeum kultury i sztuki Ipswichjest stosunkowo niewielką, regionalną galerią. Prócz starych obrazów niszowych artystów i paru reprodukcji największym zainteresowaniem cieszą się wypchane afrykańskie zwierzęta przywiezione przez łowców z dalekiego kontynentu. To tutaj znajdują się także wykopaliska Sutton Hoo. Pod głównymi pomieszczeniami przeznaczonymi dla odwiedzających, muzeum posiada rozległą sieć piwnic, w których przez wzgląd na odpowiednią wilgotność i temperaturę magazynuje dzieła sztuki, a przynajmniej takie informacje trafiają do mugolskiego świata.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:44, w całości zmieniany 1 raz
| noc z 18 na 19 marca; opowiadanie popełnione w oparciu o ten list
Czas naglił.
Gdy w napięciu wyczekiwała odpowiedzi od lorda Longbottoma, zajęła się krytycznym przeglądaniem zgromadzonych w kufrze eliksirów; po różdżkę chciała sięgać jedynie jeśli zostanie do tego zmuszona, w pierwszej kolejności planowała raczej korzystać ze swych innych talentów – potrzebowała więc specyfików, które mogły pomóc w bezszelestnym przemykaniu po obleganych terenach Suffolk lub też w uśpieniu czujności ewentualnych rozmówców. Do przytroczonych do pasa nakładek wsunęła nie tylko fiolki z wybranymi specyfikami, ale również lusterko dwukierunkowe i kompas, który miał wskazywać drogę do bezpieczeństwa. Wolała dmuchać na zimne, zwłaszcza w obliczu potencjalnego pojawienia się niepokojących cieni, tajemniczych potworów i szalejącej w Bury pożogi. Mimo wszystko nadal nie mogła w pełni uwierzyć w treść otrzymanego od bezimiennego nadawcy listu; musiała przekonać się na własne oczy, czy sytuacja Suffolk była aż tak beznadziejna, jak zostało to przedstawione na skrawku zakrwawionego pergaminu. Nie mogli wykluczyć ewentualności, że jest to jedynie zasłona dymna, zabieg, który miałby odwrócić ich uwagę od innego zagrożenia. Ale jakiego – nie umiałaby powiedzieć, jej informatorzy nie donosili o żadnych niepokojących ruchach na granicach ziem sojuszu czy innych sympatyzujących z rebelią rodów. Dlatego właśnie bezzwłocznie posłała sowę do sir Harolda, by wiedział, że rusza w teren, a także gdzie powinni jej szukać, jeśli nie wróci i nie złoży raportu – ale również miał świadomość hipotetycznego ataku.
Gdy otrzymała już krótką informację zwrotną, przez chwilę rozważała, czy powinna poprosić kogoś o pomoc. Z jednej strony bezpieczniej byłoby zapuszczać się do napadanego Suffolk ze wsparciem, co dwie różdżki to nie jedna, a z drugiej – łatwiej pozostać niezauważonym w pojedynkę. Znała siebie, swoje umiejętności, i wiedziała, jakiej taktyki powinna się trzymać, by zminimalizować ryzyko wykrycia. Poza tym, nie mogła dłużej czekać. Fox był zajęty, a tylko z nim miała możliwość nawiązania szybkiego kontaktu. Nim doczekałaby się odpowiedzi od Justine czy któregokolwiek innego Zakonnika, najpewniej minęłoby przynajmniej kolejnych kilka godzin. Zrezygnowała więc z tego pomysłu, z pełną świadomością wiążących się z tym wad i zalet decydując się na samodzielną wyprawę. Wyciągnęła z szafy proste, skrojone na mugolską modłę odzienie, po czym upewniła się, że ma przy sobie wszystko to, czego może potrzebować. Zamierzała pojawić się w Ipswich, gdzie kierowali się szukający schronienia niemagiczni, toteż najlepszym rozwiązaniem zdawało się wtopienie w tłum – wpierw jednak, przed opuszczeniem bezpiecznego Theach Fáel, musiała jeszcze zmodyfikować rysy swej twarzy, odmienić aparycję.
Niewiele później teleportowała się w okolice Wexford, skąd ruszyła w dalszą drogę na miotle; nie posiadała świstoklika, który pozwoliłby jej na szybkie, bezproblemowe przeniesienie się do innego państwa, za co teraz pluła sobie w brodę. Każda minuta, którą traciła na podróż, w ostatecznym rozrachunku mogła okazać się kluczowa. A im bliżej znajdowała się celu, tym gorsze kiełkowały w jej piersi przeczucia. Już z oddali widziała gęsty, zasnuwający nocne niebo dym, a silniejsze powiewy wiatru niosły ze sobą odór spalenizny; pokłosie nieokiełznanego ognia, który wciąż trawił zaatakowane miasto. Trzymała się w bezpiecznej odległości, wkładając całą siłę w to, by utrzymać się na grzbiecie miotły; z trudem stłamsiła chęć, by obniżyć lot, wylądować, spróbować pomóc. Nie mogła jednak ugasić szalejącej w dole pożogi. Nie mogła pomóc uciekającym z Bury St. Edmunds w lepszy sposób niż informując pozostałych o tym, co zastała na miejscu. W przypływie bezsilnej złości sięgnęła po różdżkę i skierowała ją w stronę odrażającego symbolu, który szmaragdową zielenią rozświetlał poczerniały nieboskłon. Czaszkę, spomiędzy której szczęk wypełzał budzący grozę wąż, oślizgły podpis tych, którzy stali i za tą tragedią. Lecz czy cokolwiek mogła z nią zrobić? Nie znała tej magii, a bez jej znajomości i zrozumienia, nie potrafiła jej rozproszyć.
Zapłacą za to. Za każdą krzywdę, za każde odebrane życie.
Ostrożnie skierowała się na południowy wschód, w stronę ujścia rzeki Orwell, wciskając głowę w ramiona, a brodę w sploty wełnianego szalika. Leciała już niżej, bliżej ogołoconych koron drzew, łudząc się, że w ten sposób uniknie zbędnej uwagi potencjalnych agresorów. W Suffolk wciąż mogli grasować ci, którzy odpowiadali za wyczarowanie ohydnej czaszki, ale i bojówki mugoli, posługujące się dziwnymi przedmiotami, rurkami plującymi ołowiem. Nie musiała rozumieć, w jaki sposób działały, by mieć świadomość wiążącego się z nimi zagrożenia. Przekonała się już na własne oczy, do czego są zdolni zaszczuci, spychani pod ścianę niemagowie; gdy tylko wyczuwali słabość, gdy zaczynały kierować nimi przejmujący strach i ślepa wola walki przetrwania, rzucali się do gardeł i nie baczyli przy tym na to, czy osoba dzierżąca różdżkę była im przyjacielem czy wrogiem.
Ze ściśniętym żołądkiem obserwowała ogrom dokonanych zniszczeń. Kolejny Mroczny Znak królujący nad wciąż dymiącymi gruzami, rozświetlający mroki surowej zimowej nocy, odbijający się w niespokojnej tafli morza. Wyrównała lot, po czym sięgnęła po zaklęcie Fera Ecco, by transmutować swe oczy w oczy sowy; w ten sposób mogła zobaczyć więcej bez podlatywania zbyt blisko. Ilu ich było? Tych, którzy odpowiadali za ten bestialski atak? I czy to już wyobraźnia płatała jej figla, czy naprawdę widziała przemykającą w dole cienistą, drapieżną istotę...? Na ulicach przycupniętego nad brzegiem Felixtowe nie brakowało trupów. Bezwładnych, okaleczonych ciał, dla których nie było już ratunku. Najpewniej staną się pożywką dla wygłodniałych, wychudzonych za sprawą srogiej zimy zwierząt. Lecz nawet gdyby wiedzieli o tym wcześniej, o planowanym ataku, czy mogliby mu się przeciwstawić? Choć wojna trwała dopiero – a może aż? – od roku, raz po raz dotkliwie ukazywała, że jest sztuką kompromisu. Nie byli w stanie uratować każdego. Nie mogli być wszędzie. Ona nie mogła.
Stłumiła mdłości – powodowane nie tylko malującą się przed nią makabrą, ale i głodem – po czym ostrożnie obleciała okolicę dookoła, odnotowując w pamięci wszystko to, co ujrzała. Zbłąkane inferiusy. Pożary. Jeszcze więcej ofiar dokonanej zapewne godziny temu napaści.
Kimkolwiek był ten, kto napisał do niej list, nie kłamał. Suffolk upadało pod naporem brutalnej, mrocznej siły. Czegoś nienaturalnego, wypaczonego i pozbawionego wszelkich zahamowań. Musiała jednak przekonać się, co z Ipswich, nim będzie mogła wrócić do Oazy; informacja ta mogła okazać się kluczową przy podejmowaniu decyzji, co dalej. Odczuwała w pełni uzasadnione obawy przed lądowaniem; z jednej strony była już zmęczona długą, przeplataną teleportacji podróżą, potrzebowała odpoczynku, lecz z drugiej – nie wiedziała, kogo lub co przyjdzie jej spotkać, gdy zacznie wędrować na piechotę. Jeszcze z powietrza ujrzała, że nad miastem nie jaśniał omen śmierci, a nieba nie rozświetlała łuna pożaru. Chwała Merlinowi. Trudno jednak byłoby nie zauważyć ciągnących w jego kierunku uciekinierów, najpewniej szukających schronienia przed tym, co wygnało ich z domów. Lub drogi gdzieś dalej, poza coraz to niebezpieczniejsze Wyspy.
Gdy jej stopy w końcu spotkały się ze zmarzniętym podłożem, nogi miała jak z waty; potrzebowała chwili na sprawdzenie okolicy pod kątem obecności potencjalnych intruzów, a także posilenie się zabranymi ze sobą sucharami. Kiedy już była gotowa do dalszej drogi, pomniejszyła Smugę, wcisnęła ją do przewieszonej przez ramię torby, po czym ubrudziła zaczerwienioną od mrozu twarz ziemią; jeśli miała wcielić się w rolę uchodźcy, musiała wyglądać mniej schludnie. Ostrożnie wychynęła spomiędzy drzew i żwawym krokiem przecięła łąkę, by dołączyć do innych zmierzających do pobliskiego Ipswich ludzi.
Nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Powitało ją kilka podejrzliwych, podszytych lękiem spojrzeń, lecz to wszystko. Samotne kobiety, starsi mężczyźni, całe rodziny z maleńkimi, umorusanymi od bezustannego płaczu dziećmi – wszyscy skupiali się na tym, by jak najszybciej dotrzeć do malujących się w ciemności zabudowań. Jak gdyby naprawdę mieli być tam bezpieczni. Raz po raz nocną ciszę rozdzierał warkot silnika, a krajobraz rozświetlały jaskrawe, rozedrgane reflektory nadjeżdżających pojazdów. Umykała wraz z pozostałymi na pobocze, buty mając już przemoczone od pokonywania kolejnych zasp śniegu. Próbowała podpytywać mijających ją mugoli o to, skąd przybywali, co widzieli. Spijała z ich słów każde słowo, w opowieściach o przybierającym kształt bestii ogniu i krwiożerczych istotach utkanych z cienia upatrując działalności swych pobratymców. Rozmówcy zarzekali się, że nie majaczą, że nie oszaleli. I że musi im uwierzyć.
Wierzyła. W samym Ipswich mimo późnej pory panowały hałas i panika. Jedni tłoczyli się na ulicach, inni barykadowali w swych domach, nikt jednak nie mógł spać tej nocy spokojnie. Wielu kierowało się wprost do dzielnicy portowej, by za ostatnie pieniądze spróbować wykupić sobie miejsce na pokładzie jednego z cumujących w porcie statków. Lecz czy oprawcy naprawdę mieli pozwolić im uciec? Odpłynąć ku bezpieczeństwu...?
Udawała jedną z nich. Bezbronną, zlęknioną. Obawiała się jednak nie tylko tych, którzy mogli zagrozić im wszystkim czarną, plugawą magią – ale również idących ramię w ramię, uzbrojonych w noże i pistolety mugoli. I tylko obracane w palcach lusterko dodawało jej otuchy.
Nim nastał poranek, była już pewna, że otrzymana wiadomość nie stanowiła przynęty, nie miała odwrócić ich uwagi. Wysłuchała niezliczonych świadectw makabry, widziała rannych, czuła ich strach. I wiedziała, że jak najszybciej musi stawić się w ratuszu, by złożyć ustny raport z tego, czego udało jej się dowiedzieć.
| zt
Czas naglił.
Gdy w napięciu wyczekiwała odpowiedzi od lorda Longbottoma, zajęła się krytycznym przeglądaniem zgromadzonych w kufrze eliksirów; po różdżkę chciała sięgać jedynie jeśli zostanie do tego zmuszona, w pierwszej kolejności planowała raczej korzystać ze swych innych talentów – potrzebowała więc specyfików, które mogły pomóc w bezszelestnym przemykaniu po obleganych terenach Suffolk lub też w uśpieniu czujności ewentualnych rozmówców. Do przytroczonych do pasa nakładek wsunęła nie tylko fiolki z wybranymi specyfikami, ale również lusterko dwukierunkowe i kompas, który miał wskazywać drogę do bezpieczeństwa. Wolała dmuchać na zimne, zwłaszcza w obliczu potencjalnego pojawienia się niepokojących cieni, tajemniczych potworów i szalejącej w Bury pożogi. Mimo wszystko nadal nie mogła w pełni uwierzyć w treść otrzymanego od bezimiennego nadawcy listu; musiała przekonać się na własne oczy, czy sytuacja Suffolk była aż tak beznadziejna, jak zostało to przedstawione na skrawku zakrwawionego pergaminu. Nie mogli wykluczyć ewentualności, że jest to jedynie zasłona dymna, zabieg, który miałby odwrócić ich uwagę od innego zagrożenia. Ale jakiego – nie umiałaby powiedzieć, jej informatorzy nie donosili o żadnych niepokojących ruchach na granicach ziem sojuszu czy innych sympatyzujących z rebelią rodów. Dlatego właśnie bezzwłocznie posłała sowę do sir Harolda, by wiedział, że rusza w teren, a także gdzie powinni jej szukać, jeśli nie wróci i nie złoży raportu – ale również miał świadomość hipotetycznego ataku.
Gdy otrzymała już krótką informację zwrotną, przez chwilę rozważała, czy powinna poprosić kogoś o pomoc. Z jednej strony bezpieczniej byłoby zapuszczać się do napadanego Suffolk ze wsparciem, co dwie różdżki to nie jedna, a z drugiej – łatwiej pozostać niezauważonym w pojedynkę. Znała siebie, swoje umiejętności, i wiedziała, jakiej taktyki powinna się trzymać, by zminimalizować ryzyko wykrycia. Poza tym, nie mogła dłużej czekać. Fox był zajęty, a tylko z nim miała możliwość nawiązania szybkiego kontaktu. Nim doczekałaby się odpowiedzi od Justine czy któregokolwiek innego Zakonnika, najpewniej minęłoby przynajmniej kolejnych kilka godzin. Zrezygnowała więc z tego pomysłu, z pełną świadomością wiążących się z tym wad i zalet decydując się na samodzielną wyprawę. Wyciągnęła z szafy proste, skrojone na mugolską modłę odzienie, po czym upewniła się, że ma przy sobie wszystko to, czego może potrzebować. Zamierzała pojawić się w Ipswich, gdzie kierowali się szukający schronienia niemagiczni, toteż najlepszym rozwiązaniem zdawało się wtopienie w tłum – wpierw jednak, przed opuszczeniem bezpiecznego Theach Fáel, musiała jeszcze zmodyfikować rysy swej twarzy, odmienić aparycję.
Niewiele później teleportowała się w okolice Wexford, skąd ruszyła w dalszą drogę na miotle; nie posiadała świstoklika, który pozwoliłby jej na szybkie, bezproblemowe przeniesienie się do innego państwa, za co teraz pluła sobie w brodę. Każda minuta, którą traciła na podróż, w ostatecznym rozrachunku mogła okazać się kluczowa. A im bliżej znajdowała się celu, tym gorsze kiełkowały w jej piersi przeczucia. Już z oddali widziała gęsty, zasnuwający nocne niebo dym, a silniejsze powiewy wiatru niosły ze sobą odór spalenizny; pokłosie nieokiełznanego ognia, który wciąż trawił zaatakowane miasto. Trzymała się w bezpiecznej odległości, wkładając całą siłę w to, by utrzymać się na grzbiecie miotły; z trudem stłamsiła chęć, by obniżyć lot, wylądować, spróbować pomóc. Nie mogła jednak ugasić szalejącej w dole pożogi. Nie mogła pomóc uciekającym z Bury St. Edmunds w lepszy sposób niż informując pozostałych o tym, co zastała na miejscu. W przypływie bezsilnej złości sięgnęła po różdżkę i skierowała ją w stronę odrażającego symbolu, który szmaragdową zielenią rozświetlał poczerniały nieboskłon. Czaszkę, spomiędzy której szczęk wypełzał budzący grozę wąż, oślizgły podpis tych, którzy stali i za tą tragedią. Lecz czy cokolwiek mogła z nią zrobić? Nie znała tej magii, a bez jej znajomości i zrozumienia, nie potrafiła jej rozproszyć.
Zapłacą za to. Za każdą krzywdę, za każde odebrane życie.
Ostrożnie skierowała się na południowy wschód, w stronę ujścia rzeki Orwell, wciskając głowę w ramiona, a brodę w sploty wełnianego szalika. Leciała już niżej, bliżej ogołoconych koron drzew, łudząc się, że w ten sposób uniknie zbędnej uwagi potencjalnych agresorów. W Suffolk wciąż mogli grasować ci, którzy odpowiadali za wyczarowanie ohydnej czaszki, ale i bojówki mugoli, posługujące się dziwnymi przedmiotami, rurkami plującymi ołowiem. Nie musiała rozumieć, w jaki sposób działały, by mieć świadomość wiążącego się z nimi zagrożenia. Przekonała się już na własne oczy, do czego są zdolni zaszczuci, spychani pod ścianę niemagowie; gdy tylko wyczuwali słabość, gdy zaczynały kierować nimi przejmujący strach i ślepa wola walki przetrwania, rzucali się do gardeł i nie baczyli przy tym na to, czy osoba dzierżąca różdżkę była im przyjacielem czy wrogiem.
Ze ściśniętym żołądkiem obserwowała ogrom dokonanych zniszczeń. Kolejny Mroczny Znak królujący nad wciąż dymiącymi gruzami, rozświetlający mroki surowej zimowej nocy, odbijający się w niespokojnej tafli morza. Wyrównała lot, po czym sięgnęła po zaklęcie Fera Ecco, by transmutować swe oczy w oczy sowy; w ten sposób mogła zobaczyć więcej bez podlatywania zbyt blisko. Ilu ich było? Tych, którzy odpowiadali za ten bestialski atak? I czy to już wyobraźnia płatała jej figla, czy naprawdę widziała przemykającą w dole cienistą, drapieżną istotę...? Na ulicach przycupniętego nad brzegiem Felixtowe nie brakowało trupów. Bezwładnych, okaleczonych ciał, dla których nie było już ratunku. Najpewniej staną się pożywką dla wygłodniałych, wychudzonych za sprawą srogiej zimy zwierząt. Lecz nawet gdyby wiedzieli o tym wcześniej, o planowanym ataku, czy mogliby mu się przeciwstawić? Choć wojna trwała dopiero – a może aż? – od roku, raz po raz dotkliwie ukazywała, że jest sztuką kompromisu. Nie byli w stanie uratować każdego. Nie mogli być wszędzie. Ona nie mogła.
Stłumiła mdłości – powodowane nie tylko malującą się przed nią makabrą, ale i głodem – po czym ostrożnie obleciała okolicę dookoła, odnotowując w pamięci wszystko to, co ujrzała. Zbłąkane inferiusy. Pożary. Jeszcze więcej ofiar dokonanej zapewne godziny temu napaści.
Kimkolwiek był ten, kto napisał do niej list, nie kłamał. Suffolk upadało pod naporem brutalnej, mrocznej siły. Czegoś nienaturalnego, wypaczonego i pozbawionego wszelkich zahamowań. Musiała jednak przekonać się, co z Ipswich, nim będzie mogła wrócić do Oazy; informacja ta mogła okazać się kluczową przy podejmowaniu decyzji, co dalej. Odczuwała w pełni uzasadnione obawy przed lądowaniem; z jednej strony była już zmęczona długą, przeplataną teleportacji podróżą, potrzebowała odpoczynku, lecz z drugiej – nie wiedziała, kogo lub co przyjdzie jej spotkać, gdy zacznie wędrować na piechotę. Jeszcze z powietrza ujrzała, że nad miastem nie jaśniał omen śmierci, a nieba nie rozświetlała łuna pożaru. Chwała Merlinowi. Trudno jednak byłoby nie zauważyć ciągnących w jego kierunku uciekinierów, najpewniej szukających schronienia przed tym, co wygnało ich z domów. Lub drogi gdzieś dalej, poza coraz to niebezpieczniejsze Wyspy.
Gdy jej stopy w końcu spotkały się ze zmarzniętym podłożem, nogi miała jak z waty; potrzebowała chwili na sprawdzenie okolicy pod kątem obecności potencjalnych intruzów, a także posilenie się zabranymi ze sobą sucharami. Kiedy już była gotowa do dalszej drogi, pomniejszyła Smugę, wcisnęła ją do przewieszonej przez ramię torby, po czym ubrudziła zaczerwienioną od mrozu twarz ziemią; jeśli miała wcielić się w rolę uchodźcy, musiała wyglądać mniej schludnie. Ostrożnie wychynęła spomiędzy drzew i żwawym krokiem przecięła łąkę, by dołączyć do innych zmierzających do pobliskiego Ipswich ludzi.
Nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Powitało ją kilka podejrzliwych, podszytych lękiem spojrzeń, lecz to wszystko. Samotne kobiety, starsi mężczyźni, całe rodziny z maleńkimi, umorusanymi od bezustannego płaczu dziećmi – wszyscy skupiali się na tym, by jak najszybciej dotrzeć do malujących się w ciemności zabudowań. Jak gdyby naprawdę mieli być tam bezpieczni. Raz po raz nocną ciszę rozdzierał warkot silnika, a krajobraz rozświetlały jaskrawe, rozedrgane reflektory nadjeżdżających pojazdów. Umykała wraz z pozostałymi na pobocze, buty mając już przemoczone od pokonywania kolejnych zasp śniegu. Próbowała podpytywać mijających ją mugoli o to, skąd przybywali, co widzieli. Spijała z ich słów każde słowo, w opowieściach o przybierającym kształt bestii ogniu i krwiożerczych istotach utkanych z cienia upatrując działalności swych pobratymców. Rozmówcy zarzekali się, że nie majaczą, że nie oszaleli. I że musi im uwierzyć.
Wierzyła. W samym Ipswich mimo późnej pory panowały hałas i panika. Jedni tłoczyli się na ulicach, inni barykadowali w swych domach, nikt jednak nie mógł spać tej nocy spokojnie. Wielu kierowało się wprost do dzielnicy portowej, by za ostatnie pieniądze spróbować wykupić sobie miejsce na pokładzie jednego z cumujących w porcie statków. Lecz czy oprawcy naprawdę mieli pozwolić im uciec? Odpłynąć ku bezpieczeństwu...?
Udawała jedną z nich. Bezbronną, zlęknioną. Obawiała się jednak nie tylko tych, którzy mogli zagrozić im wszystkim czarną, plugawą magią – ale również idących ramię w ramię, uzbrojonych w noże i pistolety mugoli. I tylko obracane w palcach lusterko dodawało jej otuchy.
Nim nastał poranek, była już pewna, że otrzymana wiadomość nie stanowiła przynęty, nie miała odwrócić ich uwagi. Wysłuchała niezliczonych świadectw makabry, widziała rannych, czuła ich strach. I wiedziała, że jak najszybciej musi stawić się w ratuszu, by złożyć ustny raport z tego, czego udało jej się dowiedzieć.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 5 kwietnia
Echa ceremonii odznaczenia wojennych bohaterów jeszcze nie zdążyły ucichnąć w jego pamięci, odzywając się zarówno skrawkami pijanych wspomnień, jak i głuchym łupaniem w lewej skroni – kiedy ponownie wszedł na pokład Szalonej Selmy, pozwalając, by otrzeźwiło go chłodne, morskie powietrze, i żeby targający peleryną wiatr wypchnął spod powiek resztki zbyt krótkiego snu. Bez względu na to, jak śmiałe nie byłyby rzucane niedawno deklaracje, wojna trwała dalej – odnieśli serię zwycięstw, odzyskali kontrolę nad ogarniętymi chaosem hrabstwami, a jednak: zagrożenie, póki co nieruchome i uśpione, wciąż wisiało nad przycupniętym u ujścia rzeki Ipswich, gdzie kotłowały się resztki mugolskiego, wypartego z pozostałych terenów wojska.
Gdy tylko otrzymał list od Corneliusa, bez zawahania – i za zgodą wuja nestora – rozkazał statkom Traversów pozostanie w pobliżu Felixstowe, nad którym nadal unosił się dym znad dogasającego fortu. Ze zwiniętymi żaglami i zarzuconymi kotwicami, miały czujnie obserwować rozwój wydarzeń – nie pozwalając żadnemu okrętowi, szalupie czy tratwie wydostać się na otwarte morze. Układ terenu im sprzyjał, każdy statek, który wypłynąłby z Ipswich, musiałby najpierw pokonać całą długość rzeki Orwell, a następnie przemknąć wąskim przesmykiem obok Shotley Gate, czego w sposób niezauważony dokonać się nie dało – lecz Manannan widział już skalę zniszczenia, jakiej potrafiły dokonać metalowe, niemagiczne twory, i nie miał zamiaru dać im okazji do przeprowadzenia kolejnego ataku. Najchętniej zaatakowałby sam – zdawał sobie jednak sprawę, że wróg zdążył już obwarować się w portowym miasteczku, ostrzał z niewielkiego, rzecznego skrawka byłby w tym układzie nieskuteczny, a żeby zaatakować z lądu – potrzebowali więcej informacji.
Dlatego właśnie po kilku dniach dołączył do swojej załogi, zwalniając z obowiązków pierwszego i samemu postanawiając rozeznać się w sytuacji. Zgodnie ze słowami żeglarzy od przeszło dwóch tygodni praktycznie nic się nie zmieniło: z portu w Ipswich nie wypłynął żaden statek, wzdłuż nabrzeża regularnie przemieszczały się patrole, ale nie wyglądało na to, by mugole gromadzili się w bardziej zwarte czy zorganizowane grupy. Zebrawszy się w opuszczonych budynkach, prawdopodobnie nadal lizali rany po przegranej bitwie, być może podziemnymi kanałami uzupełniając zapasy i broń, a może zwyczajnie czekając na cud – ponad ulicami można było dostrzec przemykające nierzadko sowy, z całą pewnością trwała więc wymiana informacji, ale z kim i jakich – tego nie udało się jeszcze ustalić.
Nie przepadał za działaniem na ślepo, nie w takich okolicznościach – nie miał też zamiaru wysłać swoich ludzi w pułapkę, zanim więc zdecydował się na podjęcie jakiejkolwiek decyzji, spędził cały dzień pod postacią wędrownego sokoła – obserwując miasteczko i jego fortyfikacje, a przede wszystkim: zapamiętując, jak wyglądał typowy rozkład dnia wśród mugolskich niedobitków. Szybko zorientował się, że nie wszyscy przestrzegali wojskowej dyscypliny, niektórym – wyraźnie zmęczonym – zdarzało się opuszczać wartę nie czekając na zmienników, momentami pełnili ją też pojedynczo; nie mieli wystarczającej ilości ludzi? Czy może zwyczajnie dotarły do nich wieści ze świętującej stolicy i nie spodziewali się ataku? Ostatnia opcja wydawała mu się mało prawdopodobna, nie wierzył, by mugole nie zauważyli statków czekających u ujścia rzeki; z drugiej strony – nie miał wysokiego mniemania na ich temat, w forcie – mimo sporej liczebności – działali chaotycznie, a widok krakena wyraźnie wywołał wśród nich panikę. Możliwe, że to właśnie obecność morskiej bestii hamowała ich aktualne działania, bo kraken – wbrew przewidywaniom – nie opuścił zatoki, nadal widoczny pod powierzchnią wody w okolicach Felixstowe.
Kolejnego dnia niewielki oddział złożony z członków załogi Szalonej Selmy, zaopatrzony w informacje zebrane przez Manannana, wyprawił się w okolice Ipswich, żeby po kilku godzinach wrócić w powiększonym o pojmanego mugola składzie. Żołnierz, ubrany w wysłużony mundur, który wyglądał, jakby przetrwał już niejedną walkę, mógł mieć co najwyżej dwadzieścia pięć lat, co czyniło go doskonałym kandydatem do przesłuchania, choć kiedy pod pokładem oplotły go magiczne łańcuchy, głowę zadartą miał wysoko, a wyraz twarzy – zacięty. Manannan musiał mu przyznać, że jeżeli się bał, to tego nie okazywał; ciekaw był – na jak długo wystarczy mu odwagi.
Pierwsza seria pytań sugerowała, że całkiem długo; mężczyzna milczał uparcie, nie dając się onieśmielić groźbom. Być może w nie nie wierzył, a może miał jeszcze zbyt mało styczności z czarodziejami – Manannan prawie się z tego cieszył, czas nie gonił go aż tak bardzo, a po pierwszej lekcji udzielonej przez Deirdre szukał okazji do przećwiczenia zaklęć. – Zapytam jeszcze raz – zapowiedział, niby od niechcenia opierając się o przytrzymującą górny pokład kolumnę; w prowizorycznej celi, w której zamknęli mugola, byli tylko oni dwaj, chwilę wcześniej odprawił resztę załogi, nie potrzebując ich wsparcia. Z pojedynczym, pozbawionym magicznych zdolności mężczyzną miał poradzić sobie sam, spętany i pozbawiony metalowej broni – był zupełnie bezbronny. – Na co czekacie? Wiem, że planowaliście atak pierwszego kwietnia – oznajmił, nie chciał, by myślał, że błądzili po omacku; musiał wiedzieć, że kłamstwa nie miały sensu. – Co was powstrzymało? Na kiedy wyznaczono wam termin wymarszu? Odpowiedz – zażądał.
– Nic nie wiem – wyrzucił z siebie mugol; przez ostatnich parę minut powtarzał to jak mantrę.
– Luxatio – wymówił starannie Manannan, kierując różdżkę na lewy łokieć mężczyzny. W powietrzu rozległo się ciche trzaśnięcie, żołnierz krzyknął; Travers podciągnął kącik ust z zadowoleniem, przyglądając mu się uważnie, jakby sam był ciekaw, czego może dokonać. Po części – był, jego konikiem była transmutacja; sięganie po czarną magię wciąż smakowało jak swego rodzaju eksperyment. – Wiem, że pomagają wam czarodzieje. Kto dokładnie? Nazwiska – przeszedł do kolejnych pytań, dając żołnierzowi czas, żeby dokładnie zastanowił się nad odpowiedziami na poprzednie.
– Nie wiem! Nikt nam nie pomaga! – wysyczał mężczyzna przez zęby; w głosie, wcześniej niewzruszonym, zaczęła pobrzmiewać złość – i lęk? Czy może mu się wydawało?
– To nie wiesz, czy nikt? Kłamiesz – stwierdził Manannan. Znów uniósł różdżkę. – Nie powiesz mi chyba, że to wy wysyłacie sowy do swoich koleżków? Myocardii dolor – rzucił, celując w klatkę piersiową żołnierza. Zacisnął zęby, tym razem wyraźnie powstrzymując się przed krzykiem, ale zbladł wyraźnie, zginając się w pół. Travers czekał cierpliwie wiedząc, że im dłużej będzie trwało zaklęcie – tym dotkliwiej będzie odczuwane.
– Co ty robisz? Przestań – wydyszał mugol, Manannan nie poruszył jednak nadgarstkiem, nie rozluźnił zaciśniętych na różdżce palców.
– Nazwiska – powtórzył.
– Nie znam! Wiem tylko, że mieli przysłać więcej tych – tych fiolek, wybuchają, jak się je rozbije. Ale transport nie dotarł! – krzyknął mężczyzna, nerwowo, słowa zlepiały się ze sobą. Później odetchnął głębiej, choć wciąż spazmatycznie, gdy zaklęcie przestało działać. Unieruchomiona łańcuchem dłoń drgnęła, Manannan podejrzewał, że w próbie sięgnięcia do mostka – ale magiczne więzy napięły się jedynie, przytrzymując ją w miejscu.
– No proszę, jednak coś wiesz – skomentował, udając zaskoczenie. – Nadal na niego czekacie? Kiedy ma dotrzeć kolejny? – zapytał. Jeżeli wojsko czekało na posiłki – to był to idealny moment, żeby przejąć ich zapasy, zanim dotrą do Ipswich; a razem z nimi – informacje na temat zdrajców, którzy udzielali im pomocy. – I w jaki sposób? Powietrzem? Morzem? – pytał dalej, coraz bardziej poirytowany oporną współpracą żołnierza.
– Nie wiem, nie udzielają nam takich... – zaczął, tym razem jednak Manannan nie dał mu szansy dokończyć.
– Distorsio – wypowiedział, kierując koniec różdżki na bark mężczyzny. Znów trzasnęło, mugol, nieprzygotowany, wrzasnął; jego ciało się napięło, a później jakby osłabło, opadając niżej na łańcuchach. Żałosne – jak bardzo słabi i niewytrzymali byli mugole. – Powietrzem, czy morzem? Lądem? – powtórzył Travers, wpatrując się w twarz żołnierza.
– M-morzem – wydyszał; na czoło wstąpił mu pot, oddychał ciężko. – Za dwa dni, mają przybić do portu w Shotley Gate.
– Wspaniale – skomentował Manannan, opuszczając różdżkę. Nie było sensu wypytywać mugola dalej, za moment miał stracić kontakt z rzeczywistością; mógł dać mu chwilę, by przypomniał sobie więcej – sam musiał w tym czasie wydać rozkazy i zastanowić się nad planem działania. Jeżeli zapowiedziane wsparcie zbliżało się morzem, to z całą pewnością nie miało minąć ich statków – ale jeżeli wycofaliby je częściowo i ukryli, być może udałoby im się zorganizować zasadzkę. – Poleż tu sobie i zastanów się nad kolejnymi odpowiedziami – rzucił. Machnął różdżką raz jeszcze, krótko, magiczne łańcuchy zniknęły. Nie były potrzebne – wychodząc, zatrzasnął za sobą metalowe drzwi prowizorycznej celi. Nie obawiał się, że żołnierz spróbuje je otworzyć, nawet jeśliby to zrobił – jedyną jego drogę ucieczki stanowił skok za burtę.
| zt
Echa ceremonii odznaczenia wojennych bohaterów jeszcze nie zdążyły ucichnąć w jego pamięci, odzywając się zarówno skrawkami pijanych wspomnień, jak i głuchym łupaniem w lewej skroni – kiedy ponownie wszedł na pokład Szalonej Selmy, pozwalając, by otrzeźwiło go chłodne, morskie powietrze, i żeby targający peleryną wiatr wypchnął spod powiek resztki zbyt krótkiego snu. Bez względu na to, jak śmiałe nie byłyby rzucane niedawno deklaracje, wojna trwała dalej – odnieśli serię zwycięstw, odzyskali kontrolę nad ogarniętymi chaosem hrabstwami, a jednak: zagrożenie, póki co nieruchome i uśpione, wciąż wisiało nad przycupniętym u ujścia rzeki Ipswich, gdzie kotłowały się resztki mugolskiego, wypartego z pozostałych terenów wojska.
Gdy tylko otrzymał list od Corneliusa, bez zawahania – i za zgodą wuja nestora – rozkazał statkom Traversów pozostanie w pobliżu Felixstowe, nad którym nadal unosił się dym znad dogasającego fortu. Ze zwiniętymi żaglami i zarzuconymi kotwicami, miały czujnie obserwować rozwój wydarzeń – nie pozwalając żadnemu okrętowi, szalupie czy tratwie wydostać się na otwarte morze. Układ terenu im sprzyjał, każdy statek, który wypłynąłby z Ipswich, musiałby najpierw pokonać całą długość rzeki Orwell, a następnie przemknąć wąskim przesmykiem obok Shotley Gate, czego w sposób niezauważony dokonać się nie dało – lecz Manannan widział już skalę zniszczenia, jakiej potrafiły dokonać metalowe, niemagiczne twory, i nie miał zamiaru dać im okazji do przeprowadzenia kolejnego ataku. Najchętniej zaatakowałby sam – zdawał sobie jednak sprawę, że wróg zdążył już obwarować się w portowym miasteczku, ostrzał z niewielkiego, rzecznego skrawka byłby w tym układzie nieskuteczny, a żeby zaatakować z lądu – potrzebowali więcej informacji.
Dlatego właśnie po kilku dniach dołączył do swojej załogi, zwalniając z obowiązków pierwszego i samemu postanawiając rozeznać się w sytuacji. Zgodnie ze słowami żeglarzy od przeszło dwóch tygodni praktycznie nic się nie zmieniło: z portu w Ipswich nie wypłynął żaden statek, wzdłuż nabrzeża regularnie przemieszczały się patrole, ale nie wyglądało na to, by mugole gromadzili się w bardziej zwarte czy zorganizowane grupy. Zebrawszy się w opuszczonych budynkach, prawdopodobnie nadal lizali rany po przegranej bitwie, być może podziemnymi kanałami uzupełniając zapasy i broń, a może zwyczajnie czekając na cud – ponad ulicami można było dostrzec przemykające nierzadko sowy, z całą pewnością trwała więc wymiana informacji, ale z kim i jakich – tego nie udało się jeszcze ustalić.
Nie przepadał za działaniem na ślepo, nie w takich okolicznościach – nie miał też zamiaru wysłać swoich ludzi w pułapkę, zanim więc zdecydował się na podjęcie jakiejkolwiek decyzji, spędził cały dzień pod postacią wędrownego sokoła – obserwując miasteczko i jego fortyfikacje, a przede wszystkim: zapamiętując, jak wyglądał typowy rozkład dnia wśród mugolskich niedobitków. Szybko zorientował się, że nie wszyscy przestrzegali wojskowej dyscypliny, niektórym – wyraźnie zmęczonym – zdarzało się opuszczać wartę nie czekając na zmienników, momentami pełnili ją też pojedynczo; nie mieli wystarczającej ilości ludzi? Czy może zwyczajnie dotarły do nich wieści ze świętującej stolicy i nie spodziewali się ataku? Ostatnia opcja wydawała mu się mało prawdopodobna, nie wierzył, by mugole nie zauważyli statków czekających u ujścia rzeki; z drugiej strony – nie miał wysokiego mniemania na ich temat, w forcie – mimo sporej liczebności – działali chaotycznie, a widok krakena wyraźnie wywołał wśród nich panikę. Możliwe, że to właśnie obecność morskiej bestii hamowała ich aktualne działania, bo kraken – wbrew przewidywaniom – nie opuścił zatoki, nadal widoczny pod powierzchnią wody w okolicach Felixstowe.
Kolejnego dnia niewielki oddział złożony z członków załogi Szalonej Selmy, zaopatrzony w informacje zebrane przez Manannana, wyprawił się w okolice Ipswich, żeby po kilku godzinach wrócić w powiększonym o pojmanego mugola składzie. Żołnierz, ubrany w wysłużony mundur, który wyglądał, jakby przetrwał już niejedną walkę, mógł mieć co najwyżej dwadzieścia pięć lat, co czyniło go doskonałym kandydatem do przesłuchania, choć kiedy pod pokładem oplotły go magiczne łańcuchy, głowę zadartą miał wysoko, a wyraz twarzy – zacięty. Manannan musiał mu przyznać, że jeżeli się bał, to tego nie okazywał; ciekaw był – na jak długo wystarczy mu odwagi.
Pierwsza seria pytań sugerowała, że całkiem długo; mężczyzna milczał uparcie, nie dając się onieśmielić groźbom. Być może w nie nie wierzył, a może miał jeszcze zbyt mało styczności z czarodziejami – Manannan prawie się z tego cieszył, czas nie gonił go aż tak bardzo, a po pierwszej lekcji udzielonej przez Deirdre szukał okazji do przećwiczenia zaklęć. – Zapytam jeszcze raz – zapowiedział, niby od niechcenia opierając się o przytrzymującą górny pokład kolumnę; w prowizorycznej celi, w której zamknęli mugola, byli tylko oni dwaj, chwilę wcześniej odprawił resztę załogi, nie potrzebując ich wsparcia. Z pojedynczym, pozbawionym magicznych zdolności mężczyzną miał poradzić sobie sam, spętany i pozbawiony metalowej broni – był zupełnie bezbronny. – Na co czekacie? Wiem, że planowaliście atak pierwszego kwietnia – oznajmił, nie chciał, by myślał, że błądzili po omacku; musiał wiedzieć, że kłamstwa nie miały sensu. – Co was powstrzymało? Na kiedy wyznaczono wam termin wymarszu? Odpowiedz – zażądał.
– Nic nie wiem – wyrzucił z siebie mugol; przez ostatnich parę minut powtarzał to jak mantrę.
– Luxatio – wymówił starannie Manannan, kierując różdżkę na lewy łokieć mężczyzny. W powietrzu rozległo się ciche trzaśnięcie, żołnierz krzyknął; Travers podciągnął kącik ust z zadowoleniem, przyglądając mu się uważnie, jakby sam był ciekaw, czego może dokonać. Po części – był, jego konikiem była transmutacja; sięganie po czarną magię wciąż smakowało jak swego rodzaju eksperyment. – Wiem, że pomagają wam czarodzieje. Kto dokładnie? Nazwiska – przeszedł do kolejnych pytań, dając żołnierzowi czas, żeby dokładnie zastanowił się nad odpowiedziami na poprzednie.
– Nie wiem! Nikt nam nie pomaga! – wysyczał mężczyzna przez zęby; w głosie, wcześniej niewzruszonym, zaczęła pobrzmiewać złość – i lęk? Czy może mu się wydawało?
– To nie wiesz, czy nikt? Kłamiesz – stwierdził Manannan. Znów uniósł różdżkę. – Nie powiesz mi chyba, że to wy wysyłacie sowy do swoich koleżków? Myocardii dolor – rzucił, celując w klatkę piersiową żołnierza. Zacisnął zęby, tym razem wyraźnie powstrzymując się przed krzykiem, ale zbladł wyraźnie, zginając się w pół. Travers czekał cierpliwie wiedząc, że im dłużej będzie trwało zaklęcie – tym dotkliwiej będzie odczuwane.
– Co ty robisz? Przestań – wydyszał mugol, Manannan nie poruszył jednak nadgarstkiem, nie rozluźnił zaciśniętych na różdżce palców.
– Nazwiska – powtórzył.
– Nie znam! Wiem tylko, że mieli przysłać więcej tych – tych fiolek, wybuchają, jak się je rozbije. Ale transport nie dotarł! – krzyknął mężczyzna, nerwowo, słowa zlepiały się ze sobą. Później odetchnął głębiej, choć wciąż spazmatycznie, gdy zaklęcie przestało działać. Unieruchomiona łańcuchem dłoń drgnęła, Manannan podejrzewał, że w próbie sięgnięcia do mostka – ale magiczne więzy napięły się jedynie, przytrzymując ją w miejscu.
– No proszę, jednak coś wiesz – skomentował, udając zaskoczenie. – Nadal na niego czekacie? Kiedy ma dotrzeć kolejny? – zapytał. Jeżeli wojsko czekało na posiłki – to był to idealny moment, żeby przejąć ich zapasy, zanim dotrą do Ipswich; a razem z nimi – informacje na temat zdrajców, którzy udzielali im pomocy. – I w jaki sposób? Powietrzem? Morzem? – pytał dalej, coraz bardziej poirytowany oporną współpracą żołnierza.
– Nie wiem, nie udzielają nam takich... – zaczął, tym razem jednak Manannan nie dał mu szansy dokończyć.
– Distorsio – wypowiedział, kierując koniec różdżki na bark mężczyzny. Znów trzasnęło, mugol, nieprzygotowany, wrzasnął; jego ciało się napięło, a później jakby osłabło, opadając niżej na łańcuchach. Żałosne – jak bardzo słabi i niewytrzymali byli mugole. – Powietrzem, czy morzem? Lądem? – powtórzył Travers, wpatrując się w twarz żołnierza.
– M-morzem – wydyszał; na czoło wstąpił mu pot, oddychał ciężko. – Za dwa dni, mają przybić do portu w Shotley Gate.
– Wspaniale – skomentował Manannan, opuszczając różdżkę. Nie było sensu wypytywać mugola dalej, za moment miał stracić kontakt z rzeczywistością; mógł dać mu chwilę, by przypomniał sobie więcej – sam musiał w tym czasie wydać rozkazy i zastanowić się nad planem działania. Jeżeli zapowiedziane wsparcie zbliżało się morzem, to z całą pewnością nie miało minąć ich statków – ale jeżeli wycofaliby je częściowo i ukryli, być może udałoby im się zorganizować zasadzkę. – Poleż tu sobie i zastanów się nad kolejnymi odpowiedziami – rzucił. Machnął różdżką raz jeszcze, krótko, magiczne łańcuchy zniknęły. Nie były potrzebne – wychodząc, zatrzasnął za sobą metalowe drzwi prowizorycznej celi. Nie obawiał się, że żołnierz spróbuje je otworzyć, nawet jeśliby to zrobił – jedyną jego drogę ucieczki stanowił skok za burtę.
| zt
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Muzeum Ipswich
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk