Lynette Aurelia Ollivander (née Malfoy)
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Lancaster Castle; Lancashire
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Żona i matka
Wzrost: 160
Waga: 54
Kolor włosów: Jasny blond, w który powoli wkradają się srebrne nitki przedwczesnej siwizny.
Kolor oczu: Błękitne
Znaki szczególne: Nienaganna postura i pełne wdzięku ruchy - już sam jej krok zdradza szlachetne pochodzenie.
9 cali Dziki bez Oko lunaballi
Beuxbatons (Gryfy)
-
Mojego męża podnoszącego na mnie rękę
Roztartym w palcach liściem mięty, sosnową żywicą, kwiatem czarnego bzu
Swoją rodzinę bezpieczną od wojny
Poezją, muzyką i astronomią
-
Piszę do szuflady, zbieram zioła, oglądam nocne niebo
Słodkiej ciszy kiedy zapada noc
Scarlett Johansson
Głowa wysoko, plecy prosto. Uśmiechaj się, ale nigdy zbyt szeroko, bo jeszcze ktoś pomyśli, że jesteś niewychowana. Twój krok musi być lekki, a gestykulacja skromna. Fryzura i strój zawsze nienaganne. Świat jest piękny dla córki lorda Malfoy, o ile ta umie stosować się do zasad. Na szczęście Lynette ma w tym spore doświadczenie. Tańczy jak ojciec jej zagra i przezornie nigdy się nie wychyla. Podobno jest nieodrodną córką swojej matki - panny Nott, która skonała próbując wydać na świat jej młodszego brata. Lynette miała wtedy zaledwie trzy lata i nie pamięta nic poza krwią na prześcieradłach (która wcale nie była błękitna). Jej brat nigdy nie zapłakał.
Ogromne nieszczęście - powtarzali wszyscy zgodnie kiwając głowami - Dziecku potrzebna jest matka - dodawali ze zrozumieniem, gdy jej brał sobie nową, dużo młodszą żonę. Macocha była piękna, ale chłodna. Przez pierwsze lata Lyn widywała ją tylko przy oficjalnych okazjach. Później nieco częściej, gdy pojawiała się w dziecięcych komnatach by doglądać własnego potomstwa. Miała w sobie niewiele czułości i całą oddała swoim własnym dzieciom.
Dla Lynette nie zostało nic.
Augustus Malfoy kochał władzę. Był człowiekiem z natury porywczym i niekoniecznie dyplomatycznym, ale nie przeszkodziło mu to w zrobieniu zawrotnej kariery w Ministerstwie Magii. Koniec końców był Malfoy'em i już samo nazwisko sprawiało, że ludzie posłusznie schodzili mu z drogi. Swoją żonę i potomstwo traktował jak część majątku, kolejną ze swoich licznych własności. Nigdy nie było wątpliwości co do tego kto sprawuję władzę w rodzinie. Wszelkie odstępstwa od normy, którą ustalił były niespuszczalne. Żona miała więc być posłuszna i piękna. Córki - Lynette i jej młodsza przyrodnia siostra - najlepiej niewidoczne, zamknięte w swoich pokojach, gdzie pobierały stosowne nauki. Syn mógł od czasu do czasu narozrabiać (bo przecież chłopcy tak czasem mają), pod warunkiem, że ojciec był w dobrym humorze, a do obiadu podano mu koniak.
Lynette i jej siostra pod opieką guwernantek odebrały oczywiście wykształcenie godne panien Malfoy. Mówiły biegle po francusku, znały odpowiednie tańce i historię nie tylko własnej rodziny, ale także wszystkich innych znaczących rodów. Wpojono im odpowiednie wartości i od najmłodszych lat przygotowywano do wkroczenia na salony. Gdyby w czasie przyjęcia ktoś je zagadnął umiałyby poprowadzić uprzejmą konwersację o sztuce (ale nigdy o polityce - to wszak nie temat którym powinny interesować się panny). Nie zbywało im pięknych sukni, biżuterii i książek o treści zaakceptowanej przez ojca. Może były w klatce, ale ta przynajmniej była ze złota.
Magia Lynette ujawniła się bardzo wcześnie choć niezbyt widowiskowo, bo przecież ona dosłownie zniknęła na jakiś czas. Szukanie niewidzialnej i z zasady cichej czterolatki po całej posiadłości dla nikogo nie było zabawne. Nie mniej jednak znaczyło to, że miała zagwarantowane miejsce w Hogwarcie... do którego nigdy jednak nie trafiła. Choć od pokoleń młodzi Malfoyowie szlifowali swoje magiczne umiejętności w Szkocji, Lynette w wieku lat dziesięciu znalazła się w drodze do Akademii Beuxbatons. Zrobiono dla niej wyjątek z powodu muzycznego talentu, który przejawiła równie szybko co ten magiczny. Szybko okazało się, że guwernantki będą musiały rozszerzyć jej naukę o lekcje śpiewu i nauki gry na fortepianie. Zdolności te miała rozwijać na równi z magicznymi w czasie kolejnych lat spędzonych na kontynencie.
Wyjazd do szkoły był przełomowym momentem jej życia. Wprawdzie w murach Akademii również obowiązywały rozliczne zasady, ale w niczym nie przypominały one tych, które znała z domu. Po raz pierwszy od zawsze poczuła się sobą. Nie umiała jeszcze powiedzieć co to znaczy, ale wiedziała, że kimkolwiek jest... z pewnością nie jest to ta panna Malfoy, którą uczyniło ją wychowanie w Wiltshire. Na przestrzeni lat szablon, w który wcisnął ją ojciec zaczął powoli zmieniać kształt. Z zaskoczeniem odkrywała kolejne rzeczy, które sprawiały jej przyjemność, a dotąd pozostawały poza jej zasięgiem. Lubiła się śmiać w sposób absolutnie nieprzystający damie: szczerze, aż do łez i bólu brzucha. Fascynowały ją gwiazdy, rośliny i inni ludzie. Dotyk zimnego wiatru na twarzy był niemal mistycznym doznaniem, a spacery po stromych zboczach Alp okazały się największą przygodą jakiej doświadczyła w swoim krótkim jeszcze życiu. Choć czas jej nauki przypadał na niespokojne lata w magicznym świecie to w Akademii Beuxbatons czuła się tak bezpiecznie jak nigdzie indziej na świecie. Z radością przedkładała szkole życie wśród Gryfów ponad zdradliwe wygody swojego rodzinnego domu.
Nauka sprawiała jej przyjemność, więc bez trudu zdobywała dobre stopnie z większości przedmiotów. Szczególnie umiłowała sobie astronomię, obronę przed czarną magią i zielarstwo (odczuwała niemal zmysłową przyjemność brudząc wypielęgnowane dłonie w ziemi i zwykle nie mogła powstrzymać się od wyobrażania sobie zdegustowanych min swoich guwernantek). Odkryła też w sobie nieznany dotąd talent - poezję - który nauka w Beuxbatons pomogła jej rozwinąć.
Z racji swojego pochodzenia automatycznie została włączona do towarzystwa innych szlachetnie urodzonych uczniów, z którymi utrzymywała pozytywne choć niezbyt zażyłe stosunki. Biegle mówiła ich językiem (i bynajmniej nie chodzi tu o francuski), ale czuła się przy nich jak panna Malfoy. A wolała być po prostu Lynette, córką Narcissy Nott, bo choć nie pamiętała matki to chciała wierzyć, że bardziej przypomina ją niż swojego ojca. Trzymała się też na dystans od uczniów mieszanego i mugolskiego pochodzenia. Głównie z uwagi na wpajaną jej przez lata niechęć do brudnej krwi, ale również po to by nie narazić się ojcu. Była pewna, że mimo dzielącej ich odległości potencjalne informacje o jej niestosownych znajomościach bez trudu znalazłyby do niego drogę i przyszłoby jej za to gorzko zapłacić.
W czasie letnich miesięcy niechętnie znów stawała się doskonałą panną Malfoy, by nie prowokować gniewu ojca. Jednak każda nowa rzecz, którą pokochała była jak mały odprysk nocnego nieba, który krył się w jej piersi. Była gotowa zbudować w ten sposób całą galaktykę.
Choć z perspektywy francuskich Alp wszystko co znajdowało się po drugiej stronie kanału zdawało się odległe i nieistotne była jedna sprawa, która przez ostatnie dwa lata nauki nieustannie ciągnęła jej myśli w stronę Zjednoczonego Królestwa. A właściwie jedna osoba.
Z powodów, których nigdy nie poznała nestor rodu nie czekał z szukaniem jej męża do czasu debiutu na pierwszym Sabacie. Kto wie może ojciec przehandlował jej rękę za jakąś przysługę? Wszak nieustannie powtarzał, że tylko do tego przydają się córki - można je wydać za mąż i coś na tym zyskać. Imię swojego przyszłego męża poznała kilka dni po zakończeniu piątego roku nauki. Havelock Ollivander. Nie umiała przypisać żadnej twarzy do tego nazwiska. Czy w ogóle ich sobie przedstawiono? Z pewnością nie był uczniem Beuxbatons, wtedy na pewno by go znała. Oczywiście nie przyszło jej do głowy by protestować. Przyjęła decyzję rodziny niemal z obojętnością. Czy cokolwiek mogło być gorsze niż życie w Wilshire po zakończeniu szkoły? Szczerze w to wątpiła.
I tak jak następujące tygodnie niemal całkowicie rozmywają się w jej pamięci, tak wspomnienie pierwszego spotkania z przyszłym mężem jest ostre i wciąż żywe. Pamięta jak niewygodnie było jej w zbyt ciasno upiętych włosach i jak ozdobna kolia (jedna z niewielu pamiątek po matce) ciążyła na szyi. Żołądek skręcał się w supeł, a urywany oddech z każdą chwilą zbliżał ją do zasłabnięcia. Wszystko to jednak ustało w momencie gdy dwuosobowa delegacja Ollivanderów wkroczyła do wystawnego salonu w Wiltshire i jej oczy zatrzymały się na tym, którego w przyszłości miała tytułować mężem. Nazwijcie to miłością do pierwszego wejrzenia jeśli chcecie. Prawda była pewnie o wiele bardziej skomplikowana. Oto pojawił się człowiek, który już na pierwszy rzut oka zdawał się absolutnym przeciwieństwem jej despotycznego ojca. Czy tego chciał czy nie był jej biletem do wolności i już za to była gotowa oddać mu wszystko co miała. Całą galaktykę sekretów, którą tak skwapliwie ukryła w swojej piersi. I choć zamienili tego dnia co najwyżej dwa niezręczne zdania, jej los był już przesądzony.
Łatwo jest być zakochaną na odległość. Gdy kocha się nie tyle człowieka co swoje wyobrażenie o nim. Lynette dała się oszołomić pierwszemu zauroczeniu i przez kolejne miesiące spędzane w Beuxbatons upewniała się w przekonaniu, że Havelock jest jej z pewnością pisany przez los. Trudno powiedzieć czy bardziej należy współczuć młodemu Ollivanderowi, którego przyszła małżonka zasypywała morzem korespondencji czy może sowom, które musiały nosić te listy pomiędzy odległymi szkołami magii. Nie zrażały jej lakoniczne odpowiedzi, a nawet ich brak. Po raz pierwszy był ktoś do kogo mogła i chciała pisać prawdziwe listy (a nie tylko suche raporty z postępów) i czerpała z tego mnóstwo satysfakcji. Nawet powroty do domu przestały ją aż tak bardzo przerażać - przecież dawały okazję do spotkania twarzą w twarz! I choć na tych spotkaniach była o wiele mniej wylewna niż w swoich niekończących się listach, wracała z nich jak na skrzydłach, niesiona siłą swojej miłości. Czy dostrzegała, że jej narzeczony nie jest nawet w połowie tak zaangażowany jak ona? Z pewnością. Po prostu znajdowała dla niego tysiąc wymówek i przekonywała samą siebie, że może jest nieśmiały, pewnie peszy go przyzwoitka, a może w ogóle jest niemową. Była zakochaną nastolatką, do tego zakochaną po raz pierwszy. Czegóż innego można było się spodziewać?
Ślub zaplanowano na kilka tygodni po jej powrocie do Wielkiej Brytanii. Mieli już za sobą długi okres narzeczeństwa, więc nie było po co zwlekać. Nigdy wcześniej nie cieszyła się tak bardzo ze złota zalegającego w skarbcu swojej rodziny. I choć odbiegała od ideału córki wyznaczonego przez ojca (było ją słychać zdecydowanie częściej niż widać) to po raz pierwszy nie ciążyło jej miano panny Malfoy. Być może dlatego, że wkrótce miała porzucić je dla zupełnie innego nazwiska.
Ceremonia przebiegła bez przeszkód, w kolumnach plotkarskich opisano ją jako uroczą , a świeżo upieczona Lady Ollivander wyruszyła w podróż do nowego domu.
Życie w nowym domu, pod nowym mianem i z nowymi obowiązkami nie było tak proste jak to sobie wyobrażała. Trudno było jej rozmawiać z krewnymi męża. Trudno powiedzieć kto był bardziej nieufny: oni wobec żmii, którą sprowadzono do ich gniazda, czy ona wobec oszałamiającej ilości obcych w gruncie rzeczy ludzi. Dom też był inny, obcy. Była przyzwyczajona do wypielęgnowanych trawników wokół siedziby w Wiltshare, po której niespiesznie przechadzały się pawie. Tutaj za oknem widziała ciągnący się w nieskończoność las, który był obcy i straszny, a w nocy budziły ją odgłosy nieznanych zwierząt. I choć jej uczucie do męża nie słabło, a wręcz rosło... to nie było jej łatwo dostosować się do jego trybu życia i specyficznego charakteru. Ale próbowała raz po raz i na każdy możliwy sposób. Jeśli jej pozwalał śledziła jego kroki podczas pracy. Zadawała tak wiele pytań jak mogła, czerpiąc z wiedzy, która dla jego rodziny była dziedzictwem, a dla niej niezrozumiała, ale piękną formą magii - uczyła się od niego więcej o otaczających ją roślinach i gwiazdach, które wydawały się nagle bliższe niż w Alpach. Czuwała przy łóżku, gdy choroba atakowała. Była niezmordowana w swoim oddaniu. Uczucia przelewała na papier. Kolejne i kolejne szuflady pełne zapisanych kartek. Częścią dzieliła się z mężem znajdując w tym kolejny sposób na okazanie mu swoich uczuć. Resztę trzymała w zamknięciu, bo mimo wszystko wciąż była żmiją w przebraniu i pewne rzeczy postanawiała zachować dla siebie.
Lata mijały. Ich rodzina powiększała się, a Lynette przemierzała kolejne nieznane lądy. Tym razem macierzyństwa. Początkowo bała się mieć dzieci, choć wiedziała, że ich pojawienie się jest nieuniknione. Nie miała pojęcia jaka powinna być matka. Swojej przecież nie pamiętała, a relację z macochą (która zawsze faworyzowała własne potomstwo) miała krótko mówiąc chłodną. Okazało się jednak, że pewne rzeczy przychodzą naturalnie i tak właśnie było z jej dziećmi. Każde z nich pokochała od pierwszej chwili i z biegiem czasu kochała tylko bardziej i bardziej. Mali Olivanderowie pomogli jej nie tylko zbliżyć się bardziej do Havelocka, ale też do jego rodziny. Nawet jeśli nigdy nie miała stać się jedną z nich, była już mniej obca. Oswojona.
Niedługo po narodzinach bliźniaków zmarł jej ojciec. Nie opłakała go, ale zdecydowanie nie przyjęła tej informacji z radością. Nie umiała nazwać swoich uczuć. Znacząco ułatwiło jej to jednak kontakty z rodziną. Bez widma Augustusa, który dotąd rządził rodziną swoją żelazną ręką wszystko stało się łatwiejsze. Stała się częstym gościem w Wiltsire odbudowując relację z rodzeństwem i kuzynostwem.
Wszystko wydawało się zmierzać w dobrą stronę.
A potem przyszła wojna.
Jak pogodzić dwie skrajnie różne części swojej osoby? Lynette zadaje sobie to pytanie już od kilku miesięcy. Z jednej strony: jest żoną Ollivandera. Matką całej gromady małych Ollivanderów. Żyje z nimi już od lat i kocha ich do szaleństwa. Z drugiej jest jej dziedzictwo. Rodzina, którą odzyskała po latach, a która teraz zgodnie stoi po drugiej stronie barykady. Są słowa. Zdrajcy krwi. Szlamy. Robactwo. Słowa, których uczono ją od maleńkości, które rozbrzmiewają gdzieś w jej wnętrzu słusznym gniewem, ale jednocześnie nie pasują do uśmiechniętej twarzy guwernantki, która uczy jej dzieci. Do jej męża. Do niej samej. Kiedyś mogła pozwolić sobie na luksus ignorancji. Nie musiała się nad tym zastanawiać. Rozmowy na temat czystości krwi nie były mile widziane w jej nowym domu (ale dlaczego nowym, przecież spędziła tu już tyle lat?), więc po prostu ich nie poruszała. Poglądy wyniesione z domu - własne poglądy - zsuwała na dalszy plan, by nie rujnować tego co udało jej się zbudować.
Rzeczywistość postanowiła ograbić ją z przywileju zapominania. Każdy kolejny dzień jest trudniejszy. Listy od rodziny na przemian grożą wydziedziczeniem i obiecują bezpieczną przystań. W którymś momencie zabrakło jej sił by je czytać, nie mówiąc nawet o sileniu się na odpowiedź.
Jest jej słabo. W słowie się kręci. Trudno unosić głowę wysoko, uśmiechać się choćby i sztucznie. Każdy kolejny krok jest trudniejszy i w końcu zostaje tylko leżenia w nieskazitelnie białej pościeli. Po co w ogóle wstawać?
Kim ona właściwie jest? Słowikiem czy żmiją?
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | 4 (rożdżka) |
Uroki: | 6 | 1 (rożdżka) |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 5 | 0 |
Alchemia: | 6 | 0 |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 18 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | II | 10 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Zielarstwo | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność (arystokratka) | II | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie poezja) | II | 7 |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Muzyka (śpiew) | II | 7 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (fortepian) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | II | 7 |
Taniec klasyczny | II | 0.5 |
Jazda konna | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 7 |
Ostatnio zmieniony przez Lynette Ollivander dnia 22.10.21 20:34, w całości zmieniany 6 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore