Pracownia kosmetyczna
AutorWiadomość
Pracownia kosmetyczna
Pracownie kosmetyczne pozwalają członkom rodu tworzyć własnoręcznie produkty, które dopasowane są do ich bezpośrednich wymagań. W pomieszczeniu można odnaleźć kilka stanowisk z podstawowymi składnikami, gdyż większość dodatków zamawiana jest wedle zapotrzebowania. Z tych samych stanowisk mogą korzystać też ci członkowie rodziny, którzy poświęcili się sztuce eliksirów i chcą ją zgłębiać na własną rękę – każde stanowisko jest umieszczone w innej części sali, tak aby nie przeszkadzać sobie nawzajem zapachami i dźwiękami. Gotowe produkty przechowywane są w specjalnych regałach pod oknami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.08.24 8:18, w całości zmieniany 2 razy
Tworzenie eliksirów zawsze tworzyło jej przyjemność, ale przecież większą przyjemnością było obserwowanie, jak szklane buteleczki połyskiwały w wielu ludzkich dłoniach, a ktoś korzystał z jej dobrodziejstw i możliwości, które powstawały z pozornie niewielkiej dawki składników. Magia rzeczywiście potrafiła być zdumiewająca, kiedy tylko poświęcało się patrzeniu na te wszystkie drobne rzeczy. Musiała jednak powiedzieć, że w jej dłoniach nie miało sensu aby cokolwiek ostatecznie wykorzystywać, dlatego szykowała rzeczy, które miała wysłać do innych. Przynajmniej może skorzystają z tego, a jak, to już nie do końca ją interesowało. Jakby nie patrzeć, to były tylko narzędzia i nigdy nie czuła za nie wybitnej odpowiedzialności.
Pierwszy list zaadresowała do Primrose, wiedząc że należy jej się wielka wdzięczność za całe stworzenie talizmanu i tym, że tak mocno się tym zajęła, nawet jak najpewniej miała dużo innych zajęć na głowie - w końcu została odznaczona orderami i tymi innymi, więc na pewno była bardzo zajętą osobą. Przez chwilę delikatne palce błądziły pomiędzy rozmaitymi fiolkami i pudełeczkami, ostatecznie w pierwszej kolejności zatrzymując się na maści z gwiazdy wodnej. Skoro Primrose wydawała się ciągnąć w stronę aktywnych działań, to mogło jej się przydać. Dodatkowo dorzuciła do przeznaczonej dla niej paczki jedną porcję wężowych ust - lepiej było jednak dmuchać na zimne niż pozwalać sobie na ryzykowanie, zwłaszcza kiedy nie wszyscy doceniali obecną władzę.
Otrzymała jeszcze zaproszenie od Corneliusa Sallowa i Valerie Vanity jeżeli chodziło o ślub, ale nie zamierzała się na nim zjawiać. Letnia kolekcja była tuż tuż, a zaszczycanie niespokrewnionej z nią osoby swoją światłą obecnością, kiedy nie była to osoba ze szlacheckiego rodu, było jednak poniżej jej własnych przekonań. Nie wypadało jednak odmawiać na sucho i bez szacunku, dlatego wystosowała bardzo ładny i uprzejmy list, zawierając w nim również rozmaitą gamę eliksirów, tak aby nie iść tematycznie z czymkolwiek, ale aby jednak dało się z nich skorzystać.
Ostatni list przygotowała do kuzyna Tristana, wiedząc, że nawet jeśli miał szeroki dostęp do eliksirów (i nie tylko), to może przekazałby je innym, którzy gorąco wspierali ich sprawę. Zadowolona ze wszystkich listów, odsunęła się i uśmiechnęła szeroko.
Przekazuję
Primsore: Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 41), Wężowe usta (1 porcja; moc 27)
Cornelius: Eliksir grozy (1 porcja; moc 30), Wężowe usta (1 porcja; moc 27), Migotek (1 porcja), Eliksir ochrony (1 porcja)
Tristan: Eliksir grozy (1 porcja; moc 30), Eliksir rekognicji (połowicznie udany, 1 porcja), Gwieździsty pył (2 porcje), Eliksir grozy (4 porcje, moc 19), Niemo-war (1 porcja).
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
29/30 X noc
Niewiele było miejsc w Broadway Tower zdolnych ukryć mnie w całej mojej wspaniałej okazałości i nie chodziło jedynie o doskonały gust ubraniowy, który już z daleka krzyczał, że zbliżam się korytarzem lub że zaanektowałem mniejszy salon na użytek swoich uciech. Niemniej było jedno miejsce, do którego zaglądałem rzadko, wręcz w ogóle, jeśli nie zostałem do tego przymuszony, uważając je nie tyle za mało męskie, co zbytnio kojarzące mi się z pracą. Wystarczyło, że w Mungu musiałem mieć styczność z eliksirami i różnego rodzaju dziwnymi substancjami o podejrzanym zapachu, żeby jeszcze kontynuować to we wnętrzu własnego domu, dlatego unikałem pracowni kosmetycznej tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Poza tym przerażała mnie intensywność tego pomieszczenia, mnogość zapachów mieszających się ze sobą i drażniących mój nos. Zawsze kichałem, gdy tylko przekraczałem próg tej pracowni.
Kichnąłem i teraz, gdy tylko przepuściłem swojego gościa w drzwiach i pozwoliłem, by zamknęły się za nami z cichym skrzypnięciem. Sapnąłem zirytowany i podrapałem się po nosie, jakby to miało jakkolwiek pomóc w obecnej sytuacji. Zdążyłem tylko pomyśleć, że to miejsce pachniało jak sklepy z ingrediencjami prosto od Slughorna, gdy kichnąłem po raz drugi, a oczy lekko podeszły mi łzami. Jeszcze jedno takie kichnięcie i szlag trafi całą konspirację z przemykaniem się po kryjomu korytarzami, aby nie spotkał nas nikt z domowników i służby.
- Przepraszam – mruknąłem nieco upokorzony chwilą swojej słabości. Żeby to chociaż był magiczny katar! Ale nie, musiało mnie rozłożyć połączenie czarnego bzu, anyżu i piżma, jeśli dobrze wywąchałem to paskudztwo świdrujące moje receptory węchowe. - Chciałem... – zacząłem, lecz słowa zawisły w powietrzu. - Potrzebuję twojej pomocy – powiedziałem w końcu, choć uległy ton mojego głosu sprawił, że poczułem się jeszcze bardziej zażenowany. Wyjaśnianie czegoś w liście to jedno, ale zrobienie tego samego twarzą w twarz to zupełnie inna bajka, do której czytania nie przywykłem. Postanowiłem więc przejść od razu do rzeczy i rozpiąłem koszulę pod szyją, by po chwili bez zastanowienia zdjąć ją całkowicie.
- Prawie umarłem od ugryzienia... ludzkiej żmii – zakomunikowałem niemal grobowym tonem, odwracając się profilem i ukazując ślad po świeżej ranie na szyi, która wciąż paliła w głębi czarnomagicznym ogniem i śladem zębów. - Oczywiście już ją wstępnie zaopatrzyłem, musiałem jakoś wrócić do domu i nie wykrwawić się po drodze – dodałem dramatycznie, ale i z wyraźną dumą w głosie, chociaż o jakimkolwiek wykrwawieniu się nie mogło być mowy. Chciałem jednak, aby potraktowała mnie poważnie, by wiedziała, że sam poważnie traktuje ten zamach na moją osobę, na moje ciało. - Mogłabyś na to zerknąć? - Prawdopodobnie mógłbym sobie poradzić sam, byłem w końcu wykwalifikowanym uzdrowicielem, który łatał gorzej urządzonych nieszczęśników. Z całym brakiem szacunku do Miu, jej zęby i wściekłość nijak się miały do zębów rogogona zatopionych w ludzkim ciele, a jednak udało mi się utrzymać wtedy tego człowieka w stanie żywym. Nieświadomym i wegetatywnym, ale hej, oddychał! Wolałem jednak zasięgnąć opinii kogoś równie doświadczonego i znającego się na rzeczy, a przy tym na tyle dyskretnego, by nie paplał na salonach głupot na mój temat.
Niewiele było miejsc w Broadway Tower zdolnych ukryć mnie w całej mojej wspaniałej okazałości i nie chodziło jedynie o doskonały gust ubraniowy, który już z daleka krzyczał, że zbliżam się korytarzem lub że zaanektowałem mniejszy salon na użytek swoich uciech. Niemniej było jedno miejsce, do którego zaglądałem rzadko, wręcz w ogóle, jeśli nie zostałem do tego przymuszony, uważając je nie tyle za mało męskie, co zbytnio kojarzące mi się z pracą. Wystarczyło, że w Mungu musiałem mieć styczność z eliksirami i różnego rodzaju dziwnymi substancjami o podejrzanym zapachu, żeby jeszcze kontynuować to we wnętrzu własnego domu, dlatego unikałem pracowni kosmetycznej tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Poza tym przerażała mnie intensywność tego pomieszczenia, mnogość zapachów mieszających się ze sobą i drażniących mój nos. Zawsze kichałem, gdy tylko przekraczałem próg tej pracowni.
Kichnąłem i teraz, gdy tylko przepuściłem swojego gościa w drzwiach i pozwoliłem, by zamknęły się za nami z cichym skrzypnięciem. Sapnąłem zirytowany i podrapałem się po nosie, jakby to miało jakkolwiek pomóc w obecnej sytuacji. Zdążyłem tylko pomyśleć, że to miejsce pachniało jak sklepy z ingrediencjami prosto od Slughorna, gdy kichnąłem po raz drugi, a oczy lekko podeszły mi łzami. Jeszcze jedno takie kichnięcie i szlag trafi całą konspirację z przemykaniem się po kryjomu korytarzami, aby nie spotkał nas nikt z domowników i służby.
- Przepraszam – mruknąłem nieco upokorzony chwilą swojej słabości. Żeby to chociaż był magiczny katar! Ale nie, musiało mnie rozłożyć połączenie czarnego bzu, anyżu i piżma, jeśli dobrze wywąchałem to paskudztwo świdrujące moje receptory węchowe. - Chciałem... – zacząłem, lecz słowa zawisły w powietrzu. - Potrzebuję twojej pomocy – powiedziałem w końcu, choć uległy ton mojego głosu sprawił, że poczułem się jeszcze bardziej zażenowany. Wyjaśnianie czegoś w liście to jedno, ale zrobienie tego samego twarzą w twarz to zupełnie inna bajka, do której czytania nie przywykłem. Postanowiłem więc przejść od razu do rzeczy i rozpiąłem koszulę pod szyją, by po chwili bez zastanowienia zdjąć ją całkowicie.
- Prawie umarłem od ugryzienia... ludzkiej żmii – zakomunikowałem niemal grobowym tonem, odwracając się profilem i ukazując ślad po świeżej ranie na szyi, która wciąż paliła w głębi czarnomagicznym ogniem i śladem zębów. - Oczywiście już ją wstępnie zaopatrzyłem, musiałem jakoś wrócić do domu i nie wykrwawić się po drodze – dodałem dramatycznie, ale i z wyraźną dumą w głosie, chociaż o jakimkolwiek wykrwawieniu się nie mogło być mowy. Chciałem jednak, aby potraktowała mnie poważnie, by wiedziała, że sam poważnie traktuje ten zamach na moją osobę, na moje ciało. - Mogłabyś na to zerknąć? - Prawdopodobnie mógłbym sobie poradzić sam, byłem w końcu wykwalifikowanym uzdrowicielem, który łatał gorzej urządzonych nieszczęśników. Z całym brakiem szacunku do Miu, jej zęby i wściekłość nijak się miały do zębów rogogona zatopionych w ludzkim ciele, a jednak udało mi się utrzymać wtedy tego człowieka w stanie żywym. Nieświadomym i wegetatywnym, ale hej, oddychał! Wolałem jednak zasięgnąć opinii kogoś równie doświadczonego i znającego się na rzeczy, a przy tym na tyle dyskretnego, by nie paplał na salonach głupot na mój temat.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zawarte w liście słowo-klucz - pilna sprawa - czyni z wizyty w Broadway Tower priorytet wyższy od gotowania. Kilka krakersów i trzy kubki kawy pochłonięte w trakcie pracy muszą na ten moment wystarczyć. Szybki teleport, a później równie szybki spacer. W posiadłości Parkinsonów nie miała dotychczas okazji bywać; ba - w żadnym pałacu szlachetnie urodzonych nie miała przyjemności się znaleźć, nawet jeśli przed laty bywała wraz z ojcem w gościnie u rozmaitych możnych. Sama wieża wydaje się nie być niczym okazałym, jednak skryte przed wzrokiem nieproszonych gości dalsze budynki potrafią zaprzeć dech w piersi. Podobnie, co pracownia kosmetyczna.
Mieszanina zapachów drażni, zmuszając do zmarszczenia nosa. W różnych warunkach udzielała pierwszej pomocy, lecz nigdy takich.
- Na zdrowie - odpowiada z neutralną grzecznością, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu wymagającej pomocy ofiary. Po raz pierwszy unosi jasne brwi, gdy okazuje się, że sala jest pusta, a poszkodowanym jest sam gospodarz.
Daje mu chwilę, żeby pozbył się koszuli. Nagość potrafi być rozpraszająca, znacząca policzki rumieńcem, ale w pracy Zabini odsuwa od siebie wszelkie uprzedzenia, oraz wstyd. Umięśniony tors zdradza, że Harland Parkinson poza pracą jako uzdrowiciel, ma w życiu wiele czasu, na zadbanie o siebie. Arystokraci mają to do siebie, że nie muszą pracować tak ciężko, jak reszta populacji. Nagromadzone przez lata bogactwa sprawiają, że zawód stanowi dla nich rozrywkę, hobby, któremu oddają się z nudów, utrzymując wszem wobec, jakiż to przykry żywot prowadzą. Tak, Parkinson zdecydowanie należy do tego grona.
- Ludzka żmija, hm? - powtarza za nim, wznosząc brwi po raz drugi. - Czy wszystkie kobiety dzielisz na kochanki i żmije? - Suchy ton nic sobie nie robi z dramatycznych gestów Harlanda. W liście pisał o czymś niecierpiącym zwłoki, ale spacer po posiadłości Parkinsonów i kreślący się na twarzy wstyd uzdrowiciela sprawiają, że Merja trochę powątpiewa pilność sprawy. Zmienia zaraz zdanie na widok rany. - Wygląda nieciekawie - komentuje na pierwszy rzut oka, na końcu języka mając “obrzydliwie”, do którego się nie posuwa z obawy, że Parkinson wpadnie w czarną rozpacz. Mogłaby go wprawdzie doprowadzić do nieprzytomności i zwyczajnie zająć się raną, jednak odpowiedni wywiad jest tu niezbędny.
Choć od początku pojawienia się w Gloucestershire nosi na twarzy skupienie, tak teraz przybiera ono poważniejszego wyrazu. Z kieszeni długiej, wełnianej spódnicy wyciąga specjalne skórzane rękawiczki o materiale tak cienkim, że idealnie pokrywa się z dłońmi, nie ograniczając ruchów palców. Mając do czynienia z czarną magią, nie warto ryzykować dotykania czegoś gołą ręką, zwłaszcza gdy nie wiadomo, co to za cholerstwo. Powolnym, acz mało subtelnym gestem pozwala sobie chwycić czarodzieja za brodę i przytrzymać na boku, by móc lepiej przyjrzeć się ranie.
- Boli? - pytanie zdaje się być retoryczne, odpowiedź równie prosta, jednak w zależności od zastosowanej magii, może ona mieć różne objawy. - To był czar, czy klątwa? - Im więcej szczegółów pozna, tym szybciej uda się znaleźć rozwiązanie. - Nie ruszaj się - wydaje suche polecenie, nawet jeśli Harland dobrze wie, jak być przykładnym pacjentem, mając już lata doświadczenia w użeraniu się z panikującymi, niestosującymi się do zasad ludźmi. - Ładnie cię potraktowała. Nie przeszło ci może przez myśl, by zmienić typ kobiet, za którym gonisz? - W kobiecym głosie można z łatwością wyłapać sarkastyczną nutę. Dobrze pamięta go jeszcze z czasów odbywania stażu w Mungu, gdzie miała przyjemność obserwować jego szarmanckie poczynania względem pięknych pań. Na ile było to wszystko szczere, a na ile wyłącznie sposobem arystokratów na zjednywanie sobie ludzi? Jedno jest pewne, Harland musi uważać, bo następne potknięcie może skończyć się fatalnie.
Mieszanina zapachów drażni, zmuszając do zmarszczenia nosa. W różnych warunkach udzielała pierwszej pomocy, lecz nigdy takich.
- Na zdrowie - odpowiada z neutralną grzecznością, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu wymagającej pomocy ofiary. Po raz pierwszy unosi jasne brwi, gdy okazuje się, że sala jest pusta, a poszkodowanym jest sam gospodarz.
Daje mu chwilę, żeby pozbył się koszuli. Nagość potrafi być rozpraszająca, znacząca policzki rumieńcem, ale w pracy Zabini odsuwa od siebie wszelkie uprzedzenia, oraz wstyd. Umięśniony tors zdradza, że Harland Parkinson poza pracą jako uzdrowiciel, ma w życiu wiele czasu, na zadbanie o siebie. Arystokraci mają to do siebie, że nie muszą pracować tak ciężko, jak reszta populacji. Nagromadzone przez lata bogactwa sprawiają, że zawód stanowi dla nich rozrywkę, hobby, któremu oddają się z nudów, utrzymując wszem wobec, jakiż to przykry żywot prowadzą. Tak, Parkinson zdecydowanie należy do tego grona.
- Ludzka żmija, hm? - powtarza za nim, wznosząc brwi po raz drugi. - Czy wszystkie kobiety dzielisz na kochanki i żmije? - Suchy ton nic sobie nie robi z dramatycznych gestów Harlanda. W liście pisał o czymś niecierpiącym zwłoki, ale spacer po posiadłości Parkinsonów i kreślący się na twarzy wstyd uzdrowiciela sprawiają, że Merja trochę powątpiewa pilność sprawy. Zmienia zaraz zdanie na widok rany. - Wygląda nieciekawie - komentuje na pierwszy rzut oka, na końcu języka mając “obrzydliwie”, do którego się nie posuwa z obawy, że Parkinson wpadnie w czarną rozpacz. Mogłaby go wprawdzie doprowadzić do nieprzytomności i zwyczajnie zająć się raną, jednak odpowiedni wywiad jest tu niezbędny.
Choć od początku pojawienia się w Gloucestershire nosi na twarzy skupienie, tak teraz przybiera ono poważniejszego wyrazu. Z kieszeni długiej, wełnianej spódnicy wyciąga specjalne skórzane rękawiczki o materiale tak cienkim, że idealnie pokrywa się z dłońmi, nie ograniczając ruchów palców. Mając do czynienia z czarną magią, nie warto ryzykować dotykania czegoś gołą ręką, zwłaszcza gdy nie wiadomo, co to za cholerstwo. Powolnym, acz mało subtelnym gestem pozwala sobie chwycić czarodzieja za brodę i przytrzymać na boku, by móc lepiej przyjrzeć się ranie.
- Boli? - pytanie zdaje się być retoryczne, odpowiedź równie prosta, jednak w zależności od zastosowanej magii, może ona mieć różne objawy. - To był czar, czy klątwa? - Im więcej szczegółów pozna, tym szybciej uda się znaleźć rozwiązanie. - Nie ruszaj się - wydaje suche polecenie, nawet jeśli Harland dobrze wie, jak być przykładnym pacjentem, mając już lata doświadczenia w użeraniu się z panikującymi, niestosującymi się do zasad ludźmi. - Ładnie cię potraktowała. Nie przeszło ci może przez myśl, by zmienić typ kobiet, za którym gonisz? - W kobiecym głosie można z łatwością wyłapać sarkastyczną nutę. Dobrze pamięta go jeszcze z czasów odbywania stażu w Mungu, gdzie miała przyjemność obserwować jego szarmanckie poczynania względem pięknych pań. Na ile było to wszystko szczere, a na ile wyłącznie sposobem arystokratów na zjednywanie sobie ludzi? Jedno jest pewne, Harland musi uważać, bo następne potknięcie może skończyć się fatalnie.
Merja uniosła brwi, co odczytałem nie jako zachwyt nad moją sylwetką, ale mieszaninę sceptycyzmu i irytacji. Zrobiła to zachowując swoje nieco chłodne opanowanie i suchy ton, jakby zupełnie nie przejmowała się wizją mojej nagłej śmierci na środku dywanu w kosmetycznej pracowni. Już to samo w sobie było nie do pomyślenia: dywan w takim miejscu, narażony na zniszczenia? Uniosłem jednak lekko ręce w geście kapitulacji, próbując przybrać minę człowieka poważnie zranionego, mierzącego się z piekielnym bólem i heroicznie go znoszącym, co jednak nadal w żaden sposób jej nie przekonało. Ośmieliła się nawet unieść brwi wyżej!
- Dzielę je też na przyjaciółki i zło koniecznie – odburknąłem trochę urażony jej podejściem spłaszczającym mnie do roli konesera kobiecego piękna wyłącznie w celach pozamałżeńskiej przyjemności. - Poza tym skąd to założenie, że od razu chodzi o kobietę? Nie mogłem zostać ranny w pojedynku z mężczyzną, walcząc o honor damy? - zapytałem wciąż nieco naburmuszony, do tego znów walcząc z zapachami świdrującymi mi nos. Za nic w świecie nie mogłem teraz kichnąć, lecz powstrzymywanie się od tego sprawiało, że miałem na to jeszcze większą ochotę. Z niecierpliwością i wyraźną niepewnością oczekiwałem też na pierwsze spostrzeżenia dotyczące rany; sam obejrzałem ją na tyle, na ile było to możliwe i pewnie mógłbym już dawno podjąć kroki naprawcze, lecz mimo wszystko nie byłem specjalistą. Wolałem dać się połatać profesjonaliście, niż skończyć jak to warzywo od rogogona, choć „nieciekawie” raczej nie nastrajało mnie pozytywnie.
- Czarnomagiczna klątwa – powiedziałem, tłumiąc wystudiowany jęk bólu, aby zaprezentować jej bezmiar swojego cierpienia; bardziej urażonej dumy i podeptanego honoru niż czysto fizycznej dolegliwości. Te ostatnie tłumiłem skutecznie siłą woli i myśli skupionych na zemście, którą będę mógł podjąć, aby odwdzięczyć się Miu za ten piękny dar. - Niewerbalne zaklęcie, raczej jedno z lżejszych, o ile można tak mówić o czarnej magii, bo jednak przeżyłem, ale boli jak pieprzony Cruciatus – wymamrotałem, nie mogąc sobie jednak darować przesadzonego porównania. Ratująca moje bezcenne życie kobieta musiała być przecież świadoma, że ma do czynienia z czującą i wrażliwą istotą, jaką bez wątpienia byłem, więc do jasnej cholery mogłaby być odrobinę delikatniejsza z tymi rękami. Wyraziłem swój protest cichym mruknięciem, gdy złapała mnie za brodę. Zwykle, gdy robiła to kobieta, zamierzała mnie za sekundę pocałować, tym razem jednak nie chodziło o ten rodzaj zabawy. Chyba nie spodobałoby się jej, gdybym teraz oblizał usta, chociaż od samego wspomnienia bolesnego zaklęcia zaschło mi w gardle.
- To nie jest typ kobiety, za którą się goni – powiedziałem, zachowując dla siebie, że to typ kobiety, którą się posiada. Zachowałem neutralny wyraz twarzy, choć poczułem, jak coś ścisnęło mnie w środku. Jej słowa, mimo że pozornie lekkie i sarkastyczne, były jak kolejne ukłucie - przypomnienie, że może zbyt często balansuję na granicy, igrając z losem i z samym sobą, a inni ludzie zaczynają to dostrzegać. - To urocze, że martwisz się o mój wybór towarzyszek - dodałem z nutą ironii, próbując przywrócić równowagę w naszej rozmowie. - Ale wbrew temu, co można o mnie sądzić, nie każda moja znajomość jest powierzchowna. - Przez moment zastanawiałem się, czy to nie zabrzmiało jak wyznanie i czy przez przypadek nie pozwoliłem jej zobaczyć kawałka prawdy.
Nawet jeśli udawałem pewnego siebie, prawda była taka, że jej słowa trafiały tam, gdzie miały trafić. Czasem zastanawiałem się, czy moje życie nie jest tylko iluzją szlachetnych gestów, balansowaniem na cienkiej granicy między szczerością a autokreacją. Musiałem zachować większą czujność. I zmienić temat.
- A co u ciebie? - zapytałem, starając się nadać głosowi ton lekki i swobodny, choć w rzeczywistości cały byłem spięty. - Wciąż łatasz tych, którzy wsadzają paluchy i samych siebie nie tam, gdzie powinni, czy tylko dla mnie zrobiłaś wyjątek? - Chciałem skierować naszą rozmowę na grunt mniej osobisty, na sprawy, które nie dotykały mojej reputacji, moich wyborów i moich osobistych żmij.
- Dzielę je też na przyjaciółki i zło koniecznie – odburknąłem trochę urażony jej podejściem spłaszczającym mnie do roli konesera kobiecego piękna wyłącznie w celach pozamałżeńskiej przyjemności. - Poza tym skąd to założenie, że od razu chodzi o kobietę? Nie mogłem zostać ranny w pojedynku z mężczyzną, walcząc o honor damy? - zapytałem wciąż nieco naburmuszony, do tego znów walcząc z zapachami świdrującymi mi nos. Za nic w świecie nie mogłem teraz kichnąć, lecz powstrzymywanie się od tego sprawiało, że miałem na to jeszcze większą ochotę. Z niecierpliwością i wyraźną niepewnością oczekiwałem też na pierwsze spostrzeżenia dotyczące rany; sam obejrzałem ją na tyle, na ile było to możliwe i pewnie mógłbym już dawno podjąć kroki naprawcze, lecz mimo wszystko nie byłem specjalistą. Wolałem dać się połatać profesjonaliście, niż skończyć jak to warzywo od rogogona, choć „nieciekawie” raczej nie nastrajało mnie pozytywnie.
- Czarnomagiczna klątwa – powiedziałem, tłumiąc wystudiowany jęk bólu, aby zaprezentować jej bezmiar swojego cierpienia; bardziej urażonej dumy i podeptanego honoru niż czysto fizycznej dolegliwości. Te ostatnie tłumiłem skutecznie siłą woli i myśli skupionych na zemście, którą będę mógł podjąć, aby odwdzięczyć się Miu za ten piękny dar. - Niewerbalne zaklęcie, raczej jedno z lżejszych, o ile można tak mówić o czarnej magii, bo jednak przeżyłem, ale boli jak pieprzony Cruciatus – wymamrotałem, nie mogąc sobie jednak darować przesadzonego porównania. Ratująca moje bezcenne życie kobieta musiała być przecież świadoma, że ma do czynienia z czującą i wrażliwą istotą, jaką bez wątpienia byłem, więc do jasnej cholery mogłaby być odrobinę delikatniejsza z tymi rękami. Wyraziłem swój protest cichym mruknięciem, gdy złapała mnie za brodę. Zwykle, gdy robiła to kobieta, zamierzała mnie za sekundę pocałować, tym razem jednak nie chodziło o ten rodzaj zabawy. Chyba nie spodobałoby się jej, gdybym teraz oblizał usta, chociaż od samego wspomnienia bolesnego zaklęcia zaschło mi w gardle.
- To nie jest typ kobiety, za którą się goni – powiedziałem, zachowując dla siebie, że to typ kobiety, którą się posiada. Zachowałem neutralny wyraz twarzy, choć poczułem, jak coś ścisnęło mnie w środku. Jej słowa, mimo że pozornie lekkie i sarkastyczne, były jak kolejne ukłucie - przypomnienie, że może zbyt często balansuję na granicy, igrając z losem i z samym sobą, a inni ludzie zaczynają to dostrzegać. - To urocze, że martwisz się o mój wybór towarzyszek - dodałem z nutą ironii, próbując przywrócić równowagę w naszej rozmowie. - Ale wbrew temu, co można o mnie sądzić, nie każda moja znajomość jest powierzchowna. - Przez moment zastanawiałem się, czy to nie zabrzmiało jak wyznanie i czy przez przypadek nie pozwoliłem jej zobaczyć kawałka prawdy.
Nawet jeśli udawałem pewnego siebie, prawda była taka, że jej słowa trafiały tam, gdzie miały trafić. Czasem zastanawiałem się, czy moje życie nie jest tylko iluzją szlachetnych gestów, balansowaniem na cienkiej granicy między szczerością a autokreacją. Musiałem zachować większą czujność. I zmienić temat.
- A co u ciebie? - zapytałem, starając się nadać głosowi ton lekki i swobodny, choć w rzeczywistości cały byłem spięty. - Wciąż łatasz tych, którzy wsadzają paluchy i samych siebie nie tam, gdzie powinni, czy tylko dla mnie zrobiłaś wyjątek? - Chciałem skierować naszą rozmowę na grunt mniej osobisty, na sprawy, które nie dotykały mojej reputacji, moich wyborów i moich osobistych żmij.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Błagam, za kogo ty mnie masz? - spierzchnięte usta opuszcza znów westchnienie i kobieta przestępuje z jednej nogi na drugą, by posłać czarodziejowi wymowne spojrzenie. - Ja wiem, że nie znamy się dobrze, ale nie wyglądasz na kogoś, kto wdawałby się w bójki, czy pojedynki. - Niewiele pamięta z okresu ich wspólnej nauki w Mungu, ale wrażenie, jakie Parkinson wywoływał na ludziach wokół, definiowano raczej jako przyjazne, niż nastawiające do kłótni. Zwykłym uśmiechem potrafił zjednywać sobie ludzi, kilkoma słowami wesprzeć panikującego pacjenta, raczej niewielu było spoglądających nań krzywo.
- W większości przypadków czarna magia nie jest stosowana do tego, by życie odebrać, a żeby się pastwić nad ofiarą. - Suche słowa zdradzają względną niechęć wobec wspomnianej dziedziny magicznej. Merja wychodzi z założenia, że wszystko, co w świecie, jest dla ludzi, ale bez kurwa przesady. Natura ludzka opiera się na potrzebie przeżycia, ale i wciskania innym swoich racji, zwłaszcza gdy ci nie wypowiadają się pochlebnie o tym, co nam się podoba. O ileż łatwiej jest wtedy wyjąć różdżkę i wymierzyć sprawiedliwość, a także to, co Harland szumnie nazywa honorem. Ileż to dusz zostało ściągniętych z tego świata dlatego, że ktoś za punkt wspomnianego honoru obrał sobie przekonanie wszystkich innych co do własnych racji? - Komu podpadłeś, że dostałeś Cruciatusem? - Tu znów ściąga jasne brwi, bo Parkinson zdaje się chętnie unikać miejsc, w których mógłby oberwać zaklęciem, o czarnej magii nie wspominając. Zresztą gdyby miał w tym już doświadczenie, zwróciłby się z prośbą o pomoc do kogoś zaufanego, a nie poznanej przed dziesięcioma laty koleżanki z kursu.
To urocze wywołuje w Zabini chęć wywrócenia oczu, czego zresztą jakoś specjalnie nie powstrzymuje. Dlaczego miałoby jej zależeć, by wywrzeć na kimś inne, bardziej przystępne wrażenie? Ratownicy nie są od tego, by wzbudzać sympatię, bo założenie ich istnienia jest takie, że raz wpadający w tarapaty czarodziej, więcej nie porwie się na kuszenie losu - przynajmniej w rozumieniu Zabini.
- Ale przyznajesz, że wiele z tych relacji powierzchowne jest, skoro utrzymujesz taką opinię? - Nie, żeby jakoś specjalnie ją to interesowało, ale skoro Harland zdecydował się wybielić, to znaczy, że kryje się za tym coś więcej i ślepy strzał wcale nie okazał się chybiony. Ratowniczka nie obraca się wśród plotek, nie ma świadomości, co dzieje się wśród śmietanki towarzyskiej, zwłaszcza od kiedy przestała bywać z ojcem wśród zamożnych pracowników Ministerstwa. Z kieszeni szelek wyjmuje akacjową różdżkę.
- Hexa revelio - pada zaklęcie, mające sprawdzić, czy jej pacjent rzeczywiście został potraktowany plugawiącą ciało i umysł klątwą, czy to wyłącznie zadrapanie. - Fatalnie nie wygląda - mruczy pod nosem, lecz ze względu na dzielącą ich odległość, każde słowo jest przez Harlanda dobrze słyszalne. Powietrze nie przybrało mlecznej barwy, nie zadrżało od ciężaru, więc cała sprawa od razu staje się łatwiejsza. - Skóra jest poparzona, może zostać ślad. Ignominia - pada w drugiej kolejności, żeby choć trochę uspokoić szlachcica, który najwidoczniej nie jest przyzwyczajony do odnoszenia podobnych ran.
- Dla starych znajomych mam specjalny pakiet pomocowy - uśmiecha się kącikiem ust i przejmuje pałeczkę w uzewnętrznianiu się z niewygodnych faktów. Jej życie zapchane jest po brzegi obowiązkami ministerialnymi. Nie tylko dlatego, że mają braki w zespołach, ale i ze względu na niechęć Merji do powrotu do domu. Do szarych czterech ścian, w których wszystko przypomina o tym, co minęło. - Ludzka głupota nie zna granic i szczerze wątpię, by kiedykolwiek zabrakło mi pracy. Zresztą, co innego miałabym robić? - No właśnie - co miałaby robić? Gdzie się odnaleźć, skoro całe swoje życie poświęciła uzdrawianiu? Pojawia się tam, gdzie jest najbardziej potrzebna, ratując czarodziejów przed katastrofalnymi skutkami - najczęściej w wyniku ich własnego braku rozwagi. Głowa przepełniona była niegdyś górnolotnymi ideami, chęcią niesienia pomocy, a teraz? Badania nad meridianami zepchnięte zostały w kąt, życie towarzyskie podupadło, a ona sama woli zapychać swój czas adrenaliną, niż własnymi myślami. - Żyjemy w ciekawych, acz przykrych czasach, Harlandzie. Chyba że u ciebie dzieje się coś, co zmieni moje zdanie. - Posyła mu wymowne spojrzenie. Nie, wdawanie się w konflikty nie jest tu odpowiednim argumentem.
- W większości przypadków czarna magia nie jest stosowana do tego, by życie odebrać, a żeby się pastwić nad ofiarą. - Suche słowa zdradzają względną niechęć wobec wspomnianej dziedziny magicznej. Merja wychodzi z założenia, że wszystko, co w świecie, jest dla ludzi, ale bez kurwa przesady. Natura ludzka opiera się na potrzebie przeżycia, ale i wciskania innym swoich racji, zwłaszcza gdy ci nie wypowiadają się pochlebnie o tym, co nam się podoba. O ileż łatwiej jest wtedy wyjąć różdżkę i wymierzyć sprawiedliwość, a także to, co Harland szumnie nazywa honorem. Ileż to dusz zostało ściągniętych z tego świata dlatego, że ktoś za punkt wspomnianego honoru obrał sobie przekonanie wszystkich innych co do własnych racji? - Komu podpadłeś, że dostałeś Cruciatusem? - Tu znów ściąga jasne brwi, bo Parkinson zdaje się chętnie unikać miejsc, w których mógłby oberwać zaklęciem, o czarnej magii nie wspominając. Zresztą gdyby miał w tym już doświadczenie, zwróciłby się z prośbą o pomoc do kogoś zaufanego, a nie poznanej przed dziesięcioma laty koleżanki z kursu.
To urocze wywołuje w Zabini chęć wywrócenia oczu, czego zresztą jakoś specjalnie nie powstrzymuje. Dlaczego miałoby jej zależeć, by wywrzeć na kimś inne, bardziej przystępne wrażenie? Ratownicy nie są od tego, by wzbudzać sympatię, bo założenie ich istnienia jest takie, że raz wpadający w tarapaty czarodziej, więcej nie porwie się na kuszenie losu - przynajmniej w rozumieniu Zabini.
- Ale przyznajesz, że wiele z tych relacji powierzchowne jest, skoro utrzymujesz taką opinię? - Nie, żeby jakoś specjalnie ją to interesowało, ale skoro Harland zdecydował się wybielić, to znaczy, że kryje się za tym coś więcej i ślepy strzał wcale nie okazał się chybiony. Ratowniczka nie obraca się wśród plotek, nie ma świadomości, co dzieje się wśród śmietanki towarzyskiej, zwłaszcza od kiedy przestała bywać z ojcem wśród zamożnych pracowników Ministerstwa. Z kieszeni szelek wyjmuje akacjową różdżkę.
- Hexa revelio - pada zaklęcie, mające sprawdzić, czy jej pacjent rzeczywiście został potraktowany plugawiącą ciało i umysł klątwą, czy to wyłącznie zadrapanie. - Fatalnie nie wygląda - mruczy pod nosem, lecz ze względu na dzielącą ich odległość, każde słowo jest przez Harlanda dobrze słyszalne. Powietrze nie przybrało mlecznej barwy, nie zadrżało od ciężaru, więc cała sprawa od razu staje się łatwiejsza. - Skóra jest poparzona, może zostać ślad. Ignominia - pada w drugiej kolejności, żeby choć trochę uspokoić szlachcica, który najwidoczniej nie jest przyzwyczajony do odnoszenia podobnych ran.
- Dla starych znajomych mam specjalny pakiet pomocowy - uśmiecha się kącikiem ust i przejmuje pałeczkę w uzewnętrznianiu się z niewygodnych faktów. Jej życie zapchane jest po brzegi obowiązkami ministerialnymi. Nie tylko dlatego, że mają braki w zespołach, ale i ze względu na niechęć Merji do powrotu do domu. Do szarych czterech ścian, w których wszystko przypomina o tym, co minęło. - Ludzka głupota nie zna granic i szczerze wątpię, by kiedykolwiek zabrakło mi pracy. Zresztą, co innego miałabym robić? - No właśnie - co miałaby robić? Gdzie się odnaleźć, skoro całe swoje życie poświęciła uzdrawianiu? Pojawia się tam, gdzie jest najbardziej potrzebna, ratując czarodziejów przed katastrofalnymi skutkami - najczęściej w wyniku ich własnego braku rozwagi. Głowa przepełniona była niegdyś górnolotnymi ideami, chęcią niesienia pomocy, a teraz? Badania nad meridianami zepchnięte zostały w kąt, życie towarzyskie podupadło, a ona sama woli zapychać swój czas adrenaliną, niż własnymi myślami. - Żyjemy w ciekawych, acz przykrych czasach, Harlandzie. Chyba że u ciebie dzieje się coś, co zmieni moje zdanie. - Posyła mu wymowne spojrzenie. Nie, wdawanie się w konflikty nie jest tu odpowiednim argumentem.
Skrzywiłem się lekko słysząc ton jej głosu, ale nie pozwoliłem, by kontrola nad rozmową wymknęła mi się z rąk. Zamiast tego sięgnąłem po coś, co potrafiłem używać doskonale w sytuacjach, w których należało odpowiednio dobierać słowa – lekką ironię.
- Z bójkami rzeczywiście mi nie po drodze - przyznałem, unosząc brew w zamyśleniu i gładząc się po brodzie. Uszkodzenie tak pięknej twarzy choćby małym siniakiem byłoby niepowetowaną stratą dla mojej urody i całego otoczenia. Nie każdym ubiorem da się zatuszować paskudną śliwę pod okiem. - Ale pojedynki? Czasem życie stawia nas w takich sytuacjach, w których trzeba coś udowodnić. Nigdy nie wiesz, kto cię sprowokuje. A kiedy w grę wchodzą uczucia, racjonalność ma niewiele do powiedzenia. – Posłałem jej lekki uśmiech, choć nie było w nim cienia wesołości, bo w tej samej chwili zalały mnie wspomnienia ze spotkania z Miu. Prawdziwy powód mojej dzisiejszej obecności w tym miejscu.
- Jeszcze nikomu nie podpadłem, ale mamy takie czasy, że nigdy nie wiadomo. - Westchnąłem, delikatną sugestią podkreślając, że nie w smak mi toczone wojny. Wojny oznaczały mnóstwo ofiar i jeszcze więcej pracy, konieczność brudzenia sobie rąk albo, o zgrozo, uczestnictwo w walce i ryzyko oberwania niechcianym zaklęciem. Nie miałem w sobie duszy wojownika, chociaż chciałem wierzyć, że we właściwym momencie wiedziałbym, jak się zachować. Wolałem jednak pozostawić walkę tym, którzy się w niej lubowali. - Nie trzeba czarnej magii, by pastwić się nad ofiarą. Można być po prostu kobietą i wodzić mężczyznę za nos. - Ostatnie zdanie wypowiedziałem z delikatnym przekąsem, próbując odwrócić uwagę od swojej sytuacji. Czułem na sobie spojrzenie Merji, gdy przeprowadzała swoje analizy i mimowolnie się wyprostowałem, chcąc udowodnić, że moja rana - choć boleśnie godząca w moją dumę - w żaden sposób nie definiuje mnie jako ofiary. Mimo to brzmiące w ustach kobiety słowo f a t a l n i e wzbudziło we mnie nieprzyjemny dreszcz, choć okraszone było dającym nadzieję zaprzeczeniem. Nadal nie oznaczało jednak, że spłynął na mnie błogosławiony spokój, chociaż kolejne zaklęcie nieco stępiło wewnętrzny niepokój.
- Przyznaję, że to idealny plan, aby unikać małżeństwa – burknąłem. Prześlizgnąłem się spojrzeniem po akacjowej różdżce, którą trzymała w dłoni. Gdyby Merja wiedziała, kim jest osoba, która rzuciła to przeklęte zaklęcie... Nasza znajomość nie miała jednak nic wspólnego z zaufaniem, którym musiałbym ją najpierw obdarzyć, aby zdradzić się z czymś takim. Owszem, czasami tęskniłem za tamtymi latami w Mungu, za męczącym kursem, który pochłaniał każdą myśl i wolną wolną chwilę. Nawet jeśli były pełne chaosu i niedospanych nocy, miały w sobie coś stabilnego. Prostotę.
- Jesteś czarownicą – przypomniałem jej oczywistość – nie musisz się ograniczać. Jeśli masz w sobie inną pasję, czemu nie pójść za nią i nie sprawdzić, jak będzie? - Zapytałem retorycznie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co miała na myśli. Kiedy Merja wspomniała o swoich obowiązkach i braku alternatyw, zauważyłem cień melancholii w jej słowach. Sam często myślałem podobnie, a przecież nie brakowało mi pewności siebie. Jednak samo wyobrażenie sobie siebie w innej sytuacji, w realiach, w których nie byłem uzdrowicielem, ale zajmowałem się rodzinnym biznesem lub całymi dniami zbijałem bąki jak na arystokratę przystało... Nie, takich fantazji nie umiałem nawet przywołać.
- Niestety cię zawiodę, lecz wiodę parszywie nudne życie szlachcica. - Odwróciłem od niej wzrok, skupiając się na jakimś punkcie ponad jej głową. - Z tej nudy, jak widać, robię głupie rzeczy i wplątuję się w tarapaty. Dobrze jednak wiedzieć, że będę żył. Bo będę? I usuniesz ten paskudny ślad? - upewniłem się nieco dramatycznym tonem.
- Z bójkami rzeczywiście mi nie po drodze - przyznałem, unosząc brew w zamyśleniu i gładząc się po brodzie. Uszkodzenie tak pięknej twarzy choćby małym siniakiem byłoby niepowetowaną stratą dla mojej urody i całego otoczenia. Nie każdym ubiorem da się zatuszować paskudną śliwę pod okiem. - Ale pojedynki? Czasem życie stawia nas w takich sytuacjach, w których trzeba coś udowodnić. Nigdy nie wiesz, kto cię sprowokuje. A kiedy w grę wchodzą uczucia, racjonalność ma niewiele do powiedzenia. – Posłałem jej lekki uśmiech, choć nie było w nim cienia wesołości, bo w tej samej chwili zalały mnie wspomnienia ze spotkania z Miu. Prawdziwy powód mojej dzisiejszej obecności w tym miejscu.
- Jeszcze nikomu nie podpadłem, ale mamy takie czasy, że nigdy nie wiadomo. - Westchnąłem, delikatną sugestią podkreślając, że nie w smak mi toczone wojny. Wojny oznaczały mnóstwo ofiar i jeszcze więcej pracy, konieczność brudzenia sobie rąk albo, o zgrozo, uczestnictwo w walce i ryzyko oberwania niechcianym zaklęciem. Nie miałem w sobie duszy wojownika, chociaż chciałem wierzyć, że we właściwym momencie wiedziałbym, jak się zachować. Wolałem jednak pozostawić walkę tym, którzy się w niej lubowali. - Nie trzeba czarnej magii, by pastwić się nad ofiarą. Można być po prostu kobietą i wodzić mężczyznę za nos. - Ostatnie zdanie wypowiedziałem z delikatnym przekąsem, próbując odwrócić uwagę od swojej sytuacji. Czułem na sobie spojrzenie Merji, gdy przeprowadzała swoje analizy i mimowolnie się wyprostowałem, chcąc udowodnić, że moja rana - choć boleśnie godząca w moją dumę - w żaden sposób nie definiuje mnie jako ofiary. Mimo to brzmiące w ustach kobiety słowo f a t a l n i e wzbudziło we mnie nieprzyjemny dreszcz, choć okraszone było dającym nadzieję zaprzeczeniem. Nadal nie oznaczało jednak, że spłynął na mnie błogosławiony spokój, chociaż kolejne zaklęcie nieco stępiło wewnętrzny niepokój.
- Przyznaję, że to idealny plan, aby unikać małżeństwa – burknąłem. Prześlizgnąłem się spojrzeniem po akacjowej różdżce, którą trzymała w dłoni. Gdyby Merja wiedziała, kim jest osoba, która rzuciła to przeklęte zaklęcie... Nasza znajomość nie miała jednak nic wspólnego z zaufaniem, którym musiałbym ją najpierw obdarzyć, aby zdradzić się z czymś takim. Owszem, czasami tęskniłem za tamtymi latami w Mungu, za męczącym kursem, który pochłaniał każdą myśl i wolną wolną chwilę. Nawet jeśli były pełne chaosu i niedospanych nocy, miały w sobie coś stabilnego. Prostotę.
- Jesteś czarownicą – przypomniałem jej oczywistość – nie musisz się ograniczać. Jeśli masz w sobie inną pasję, czemu nie pójść za nią i nie sprawdzić, jak będzie? - Zapytałem retorycznie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co miała na myśli. Kiedy Merja wspomniała o swoich obowiązkach i braku alternatyw, zauważyłem cień melancholii w jej słowach. Sam często myślałem podobnie, a przecież nie brakowało mi pewności siebie. Jednak samo wyobrażenie sobie siebie w innej sytuacji, w realiach, w których nie byłem uzdrowicielem, ale zajmowałem się rodzinnym biznesem lub całymi dniami zbijałem bąki jak na arystokratę przystało... Nie, takich fantazji nie umiałem nawet przywołać.
- Niestety cię zawiodę, lecz wiodę parszywie nudne życie szlachcica. - Odwróciłem od niej wzrok, skupiając się na jakimś punkcie ponad jej głową. - Z tej nudy, jak widać, robię głupie rzeczy i wplątuję się w tarapaty. Dobrze jednak wiedzieć, że będę żył. Bo będę? I usuniesz ten paskudny ślad? - upewniłem się nieco dramatycznym tonem.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zabini uważa się za czarownicę, którą trudno wyprowadzić z równowagi. Nie chce dać się ponieść, a jednak jest jakaś irytująca nuta w głosie Parkionsona, która drażni czuły punkt, obok którego nie może przejść obojętnie.
- Pierdolenie - prycha, wywracając oczami na tę całą paplaninę o honorze. Rozumie potrzebę pomagania innym; sama się przecież nią kieruje przez większość swojego życia, na niej też skupiła swoją karierę, poświęcając rodzinę i ukochanego - najpierw jednego, a później i drugiego. - Naprawdę uważasz, że trzeba komuś cokolwiek udowadniać? Dlaczego zależy ci na opinii kogoś, kto nie ma do ciebie szacunku? Do ciebie, czy tam do kogoś, w czyjej obronie stajesz. - Pytania rzuca z lekkim wyrzutem i niezrozumieniem, choć sama działa z podobnych pobudek. Wielu było takich, co zarzucali, że nie poradzi sobie w czarodziejskim pogotowiu ratowniczym, że to zbyt trudny i wymagający zawód dla kobiety, zwłaszcza pochodzącej z dobrego domu. Rzucili jej wyzwanie, któremu nie mogła odmówić.
Przez moment milczy wymownie, słuchając żalu na kobiety zmyślnie wodzące za nos. Harland wpół skutecznie odwraca uwagę od swojej sytuacji, jednak jedno skojarzenie łączy się z drugim, zmuszając do pozostania w tym samym temacie.
- Nie tylko kobiety są tu perfidne. Wiesz jak trudno znaleźć w tych czasach przyzwoitego mężczyznę, który nie bawi się tobą, obiecując gruszki na wierzbie? Takiego, który nie obiecuje ci miłości, ślubu i bezpieczeństwa, by następnie bezczelnie zostawić, wymigując się wszelkich zobowiązań? - Zatrzymuje się tu na moment, by błękit spojrzenia zetknąć porozumiewawczo z mleczną czekoladą męskich oczu. Choć podczas pierwszych kilku spotkań Cornelius się nią zwyczajnie pocieszał po śmierci ukochanej żony, tak z czasem przyznał się do uczucia, jakim zaczął ją darzyć, by finalnie oznajmić, że nic z tego nie będzie. Ona sama, choć pod koniec małżeństwa już Tima nie kochała, cierpiąc w żałobie, pozwalała się sobie zanurzyć w iluzji bezpieczeństwa, jaką Sallow ją otaczał. Miał być ostoją, która zostanie z nią już na zawsze, a przynajmniej tak się przez pewien czas łudziła. Dziś każdego dnia wybiera zgorzknienie, wysoki mur, którym się otacza, nie chcąc pozwolić na to, by ponownie dać się skrzywdzić.
- Jestem czarownicą. Kobietą, wdową. Nawet w twoim świecie nie jest to dobrze postrzegane. - Mówiąc o jego świecie, ma na myśli rodziny szlacheckie, wśród których miała okazję się obracać, dobrze ich poznając. Ten krąg jest jeszcze mniej przyjazny od tego, w którym sama się obraca, wybrawszy podrzędne życie nad zamożnego męża. - Naprawdę sądzisz, że mogę wszystko? - przemawia przez nią niedowierzanie. W dzisiejszych czasach wdowy nie mają łatwo, jest ich zdecydowanie zbyt wiele, by znaleźć męża, który miałby zapewnić spokój i pewien społeczny poziom. Merja nie uważa się za kobietę słabą, czy taką, która nie potrafi sobie poradzić sama, a jednak świat chce ją taką postrzegać.
- Nuda może uratować ci życie, kiedy nie będziesz wpychał palców między drzwi. Co ci przeszkadza w Broadway Tower, albo uzdrowicielskim gabinecie? - Ma zapewnione wszystkie wygody, jakich mógłby potrzebować, o jakich sobie tylko zamarzy. Zabini ma świadomość, że życie arystokratów nie jest usłane różami, zamknięci w ciasnych konwenansach borykają się oni z wieloma problemami, ale na to jedno nie powinni narzekać.
- Do wesela się zagoi - mruczy pod nosem, na szybko chcąc ocenić szkody, jakie wyrządziło czarnomagiczne zaklęcie. Rana nie wydaje się być głęboka, ani rozległa. Na skórze widnieje zaledwie ślad, ale reakcja Parkinsona podpowiada, że musi kryć się za tym coś więcej.
- Cauma sanavi horribilis - powtarza po trzykroć, gdy z każdą kolejną próbą kłębiąca się wokół magia nie chce się uformować. Twarz blondynki przecina gniew, kiedy gwałtownie wypuszcza brodę Harlanda i przestępuje z nogi na nogę. - No przestań się wiercić! Zaraz wydłubię ci oko, jak Merlina kocham! - Nie potrafi określić, co tak naprawdę ją w tym momencie rozprasza. Czy to przywołana na myśl sylwetka Timothy’ego, czy Corneliusa? A może wyrzuty sumienia i przykrość, jaka łączy się z wyborem spychającego ją w otchłań samotności zawodu?
| Cauma sanavi horribilis 1, 2, 3 - nieudane
- Pierdolenie - prycha, wywracając oczami na tę całą paplaninę o honorze. Rozumie potrzebę pomagania innym; sama się przecież nią kieruje przez większość swojego życia, na niej też skupiła swoją karierę, poświęcając rodzinę i ukochanego - najpierw jednego, a później i drugiego. - Naprawdę uważasz, że trzeba komuś cokolwiek udowadniać? Dlaczego zależy ci na opinii kogoś, kto nie ma do ciebie szacunku? Do ciebie, czy tam do kogoś, w czyjej obronie stajesz. - Pytania rzuca z lekkim wyrzutem i niezrozumieniem, choć sama działa z podobnych pobudek. Wielu było takich, co zarzucali, że nie poradzi sobie w czarodziejskim pogotowiu ratowniczym, że to zbyt trudny i wymagający zawód dla kobiety, zwłaszcza pochodzącej z dobrego domu. Rzucili jej wyzwanie, któremu nie mogła odmówić.
Przez moment milczy wymownie, słuchając żalu na kobiety zmyślnie wodzące za nos. Harland wpół skutecznie odwraca uwagę od swojej sytuacji, jednak jedno skojarzenie łączy się z drugim, zmuszając do pozostania w tym samym temacie.
- Nie tylko kobiety są tu perfidne. Wiesz jak trudno znaleźć w tych czasach przyzwoitego mężczyznę, który nie bawi się tobą, obiecując gruszki na wierzbie? Takiego, który nie obiecuje ci miłości, ślubu i bezpieczeństwa, by następnie bezczelnie zostawić, wymigując się wszelkich zobowiązań? - Zatrzymuje się tu na moment, by błękit spojrzenia zetknąć porozumiewawczo z mleczną czekoladą męskich oczu. Choć podczas pierwszych kilku spotkań Cornelius się nią zwyczajnie pocieszał po śmierci ukochanej żony, tak z czasem przyznał się do uczucia, jakim zaczął ją darzyć, by finalnie oznajmić, że nic z tego nie będzie. Ona sama, choć pod koniec małżeństwa już Tima nie kochała, cierpiąc w żałobie, pozwalała się sobie zanurzyć w iluzji bezpieczeństwa, jaką Sallow ją otaczał. Miał być ostoją, która zostanie z nią już na zawsze, a przynajmniej tak się przez pewien czas łudziła. Dziś każdego dnia wybiera zgorzknienie, wysoki mur, którym się otacza, nie chcąc pozwolić na to, by ponownie dać się skrzywdzić.
- Jestem czarownicą. Kobietą, wdową. Nawet w twoim świecie nie jest to dobrze postrzegane. - Mówiąc o jego świecie, ma na myśli rodziny szlacheckie, wśród których miała okazję się obracać, dobrze ich poznając. Ten krąg jest jeszcze mniej przyjazny od tego, w którym sama się obraca, wybrawszy podrzędne życie nad zamożnego męża. - Naprawdę sądzisz, że mogę wszystko? - przemawia przez nią niedowierzanie. W dzisiejszych czasach wdowy nie mają łatwo, jest ich zdecydowanie zbyt wiele, by znaleźć męża, który miałby zapewnić spokój i pewien społeczny poziom. Merja nie uważa się za kobietę słabą, czy taką, która nie potrafi sobie poradzić sama, a jednak świat chce ją taką postrzegać.
- Nuda może uratować ci życie, kiedy nie będziesz wpychał palców między drzwi. Co ci przeszkadza w Broadway Tower, albo uzdrowicielskim gabinecie? - Ma zapewnione wszystkie wygody, jakich mógłby potrzebować, o jakich sobie tylko zamarzy. Zabini ma świadomość, że życie arystokratów nie jest usłane różami, zamknięci w ciasnych konwenansach borykają się oni z wieloma problemami, ale na to jedno nie powinni narzekać.
- Do wesela się zagoi - mruczy pod nosem, na szybko chcąc ocenić szkody, jakie wyrządziło czarnomagiczne zaklęcie. Rana nie wydaje się być głęboka, ani rozległa. Na skórze widnieje zaledwie ślad, ale reakcja Parkinsona podpowiada, że musi kryć się za tym coś więcej.
- Cauma sanavi horribilis - powtarza po trzykroć, gdy z każdą kolejną próbą kłębiąca się wokół magia nie chce się uformować. Twarz blondynki przecina gniew, kiedy gwałtownie wypuszcza brodę Harlanda i przestępuje z nogi na nogę. - No przestań się wiercić! Zaraz wydłubię ci oko, jak Merlina kocham! - Nie potrafi określić, co tak naprawdę ją w tym momencie rozprasza. Czy to przywołana na myśl sylwetka Timothy’ego, czy Corneliusa? A może wyrzuty sumienia i przykrość, jaka łączy się z wyborem spychającego ją w otchłań samotności zawodu?
| Cauma sanavi horribilis 1, 2, 3 - nieudane
- Pierdolenie? – powtórzyłem z niedowierzaniem, słysząc słowo, którego raczej nie uświadczyłbym na salonach i przyglądając się, jak Zabini irytuje się na coś, co w zasadzie nie powinno jej dotykać. Kiedy miała do czynienia z pojedynkiem o swój honor? – Może dlatego, że czasem to nie o opinię chodzi – odparłem po chwili zastanowienia. – Czasem stajesz w czyjejś obronie, bo tego wymaga ludzka przyzwoitość. Nie stać z boku. Reagować. Nie uczyli was tego na kursie ratowniczym? - rzuciłem z przekąsem i gorzką nutą ironii. Mogła nie dostrzegać tego co ja, lecz czym różniło się ratowanie czyjegoś zdrowia i życia od stawania w obronie honoru i bronienia swoich przekonań i uczuć? Niektórzy umierali za ideały, bo te były dla nich tak ważne.
Przekrzywiłem lekko głowę, przyglądając się jej twarzy. Jej pytania były zbyt osobiste, zbyt celne, jakby sama wiedziała, czym jest taka walka. Gdy przeszła do mężczyzn i obietnic, które kończą się zawodem, przez chwilę milczałem. Oczywiście, że znałem takich mężczyzn; oczywiście, że mogłem w oczach niektórych kobiet być jednym z nich, choć starałem się od samego początku moich przelotnych znajomości stawiać sprawę jasno; czasem balansowałem na granicy między obietnicą a rezygnacją, próbując znaleźć swoje miejsce pośród uwodzicielskiego chaosu. Może dlatego poczułem lekki dyskomfort, jakby mówiła o mnie, choć przecież nigdy nie obiecywałem nikomu gruszek na wierzbie. Mimo to całkiem możliwe, że była gdzieś czarownica, która widziała we mnie tylko kolejnego kłamcę.
- Nie zamierzam bronić męskiego rodu. Ludzie bywają podli bez względu na płeć czy pochodzenie - westchnąłem, nie dodając, że statystycznie zapewne to właśnie mężczyźni z wyższych sfer wykazują się największą podłością. Brak ograniczeń i brak siły wyższej, która mogłaby nad nimi zapanować sprawiały, że chętniej niż inni sięgali po to, co nieodpowiednie. – I wiesz co? Nie wierzę w to, że możesz wszystko. - Rzuciłem jej wyzwanie wzrokiem, unosząc brew, choć przez chwilę chciałem powiedzieć, że tak, wierzę całkowicie – bo zawsze wierzyłem, że ludzie zdeterminowani mogą wywalczyć swoje miejsce w świecie. Ale jak mogłem tego wymagać od niej, skoro sam ciągle tkwiłem w granicach wyznaczonych przez swoje nazwisko, obowiązki i oczekiwania rodziny? Może właśnie dlatego jej gniew tak mnie uwierał. Było w nim coś znajomego. - Ale wierzę, że możesz więcej, niż sądzisz, bo każda granica jest dla ludzi. - Nie dodałem, że czasem takie przekonanie to jedyna rzecz, która trzyma nas przy zdrowych zmysłach. Poza tym nieszczególnie miałem ochotę we wdawanie się w kolejną dysputę o sile i możliwości kobiet po tym, jak po ostatniej wciąż miałem ból głowy. Melisande potrafiła zaleźć za skórę, a ja wolałem nie zastanawiać się, czy zawsze taka była, czy zaczęła wchłaniać w siebie rodowe zalety Traversów.
- Możliwe, że to kwestia charakteru wiecznego marzyciela, który lubi sięgać po gwiazdy. Albo przekory. Nie jestem stworzony do nudy, Zabini, nawet jeśli czasem mogłaby mnie uratować. - Zamilkłem na moment, jakbym zastanawiał się, czy powiedzieć coś więcej. W końcu jednak wzruszyłem ramionami. Nie chodziło o wygody, lecz o to, że w tych miejscach wszystko jest przewidywalne. Każdy ruch, każdy oddech. Nie ma w tym życia, tylko rutyna, która w końcu człowieka zniszczy. A ja wciąż szukam czegoś, co mnie zatrzyma w miejscu. Coś, co sprawi, że przestanę czuć, jak czas przecieka mi przez palce.
Obserwowałem ją w milczeniu, kiedy zabierała się do leczenia. Była w tym tak precyzyjna, jak zapamiętałem, choć jej palce zadrżały, a magia zawiodła. Nie przeszkadzałem jej do momentu, gdy wypuściła moją brodę i zaczęła warczeć. Jej gniewny rozkaz, bym przestał się wiercić, wywołał we mnie niemal dziecięcą ochotę, by zrobić coś zupełnie odwrotnego. Ale widok jej twarzy, wykrzywionej frustracją, przypomniał mi, że ten dzień był najwyraźniej trudny nie tylko dla mnie.
- Przecież się nie wiercę! - odburknąłem więc urażony sugestią, że ja, Harland Parkinson, mógłbym chociaż drgnąć przy jakimkolwiek medycznym zabiegu. Wcale nie ruszało mnie to, że machała różdżką przy mojej twarzy, ani to, że mogła mi zostać paskudna blizna. Musiałem też nieco zweryfikować w myślach moje wcześniejsze słowa o tym, że Zabini może wszystko; jak widać były wyjątki i uleczenie drobnej, śmiertelnej rany wpisywało się w jeden z nich. - Uważaj, bo naprawdę wydłubiesz mi oko – mruknąłem już ciszej, bardziej z rozbawieniem niż pretensją, gdy odsuwałem od siebie czubek jej różdżki, drżący niebezpiecznie blisko mojej twarzy. - Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś? - Jej frustracja była niemal namacalna, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie chodziło wyłącznie o mnie i tę ranę. Może to tylko zmęczenie, a może echo jakiejś historii, której jeszcze nie opowiedziała. - Alkoholu czy całusa na szczęście? - zapytałem prowokująco, chcąc odwrócić jej myśli od tego, czym się teraz zajmowały. Powinna być skupiona na m n i e, wypełniając swoje medyczne zadanie, a nie błądzić nimi w miejscach, w których lecznicza magia zawodziła.
Przekrzywiłem lekko głowę, przyglądając się jej twarzy. Jej pytania były zbyt osobiste, zbyt celne, jakby sama wiedziała, czym jest taka walka. Gdy przeszła do mężczyzn i obietnic, które kończą się zawodem, przez chwilę milczałem. Oczywiście, że znałem takich mężczyzn; oczywiście, że mogłem w oczach niektórych kobiet być jednym z nich, choć starałem się od samego początku moich przelotnych znajomości stawiać sprawę jasno; czasem balansowałem na granicy między obietnicą a rezygnacją, próbując znaleźć swoje miejsce pośród uwodzicielskiego chaosu. Może dlatego poczułem lekki dyskomfort, jakby mówiła o mnie, choć przecież nigdy nie obiecywałem nikomu gruszek na wierzbie. Mimo to całkiem możliwe, że była gdzieś czarownica, która widziała we mnie tylko kolejnego kłamcę.
- Nie zamierzam bronić męskiego rodu. Ludzie bywają podli bez względu na płeć czy pochodzenie - westchnąłem, nie dodając, że statystycznie zapewne to właśnie mężczyźni z wyższych sfer wykazują się największą podłością. Brak ograniczeń i brak siły wyższej, która mogłaby nad nimi zapanować sprawiały, że chętniej niż inni sięgali po to, co nieodpowiednie. – I wiesz co? Nie wierzę w to, że możesz wszystko. - Rzuciłem jej wyzwanie wzrokiem, unosząc brew, choć przez chwilę chciałem powiedzieć, że tak, wierzę całkowicie – bo zawsze wierzyłem, że ludzie zdeterminowani mogą wywalczyć swoje miejsce w świecie. Ale jak mogłem tego wymagać od niej, skoro sam ciągle tkwiłem w granicach wyznaczonych przez swoje nazwisko, obowiązki i oczekiwania rodziny? Może właśnie dlatego jej gniew tak mnie uwierał. Było w nim coś znajomego. - Ale wierzę, że możesz więcej, niż sądzisz, bo każda granica jest dla ludzi. - Nie dodałem, że czasem takie przekonanie to jedyna rzecz, która trzyma nas przy zdrowych zmysłach. Poza tym nieszczególnie miałem ochotę we wdawanie się w kolejną dysputę o sile i możliwości kobiet po tym, jak po ostatniej wciąż miałem ból głowy. Melisande potrafiła zaleźć za skórę, a ja wolałem nie zastanawiać się, czy zawsze taka była, czy zaczęła wchłaniać w siebie rodowe zalety Traversów.
- Możliwe, że to kwestia charakteru wiecznego marzyciela, który lubi sięgać po gwiazdy. Albo przekory. Nie jestem stworzony do nudy, Zabini, nawet jeśli czasem mogłaby mnie uratować. - Zamilkłem na moment, jakbym zastanawiał się, czy powiedzieć coś więcej. W końcu jednak wzruszyłem ramionami. Nie chodziło o wygody, lecz o to, że w tych miejscach wszystko jest przewidywalne. Każdy ruch, każdy oddech. Nie ma w tym życia, tylko rutyna, która w końcu człowieka zniszczy. A ja wciąż szukam czegoś, co mnie zatrzyma w miejscu. Coś, co sprawi, że przestanę czuć, jak czas przecieka mi przez palce.
Obserwowałem ją w milczeniu, kiedy zabierała się do leczenia. Była w tym tak precyzyjna, jak zapamiętałem, choć jej palce zadrżały, a magia zawiodła. Nie przeszkadzałem jej do momentu, gdy wypuściła moją brodę i zaczęła warczeć. Jej gniewny rozkaz, bym przestał się wiercić, wywołał we mnie niemal dziecięcą ochotę, by zrobić coś zupełnie odwrotnego. Ale widok jej twarzy, wykrzywionej frustracją, przypomniał mi, że ten dzień był najwyraźniej trudny nie tylko dla mnie.
- Przecież się nie wiercę! - odburknąłem więc urażony sugestią, że ja, Harland Parkinson, mógłbym chociaż drgnąć przy jakimkolwiek medycznym zabiegu. Wcale nie ruszało mnie to, że machała różdżką przy mojej twarzy, ani to, że mogła mi zostać paskudna blizna. Musiałem też nieco zweryfikować w myślach moje wcześniejsze słowa o tym, że Zabini może wszystko; jak widać były wyjątki i uleczenie drobnej, śmiertelnej rany wpisywało się w jeden z nich. - Uważaj, bo naprawdę wydłubiesz mi oko – mruknąłem już ciszej, bardziej z rozbawieniem niż pretensją, gdy odsuwałem od siebie czubek jej różdżki, drżący niebezpiecznie blisko mojej twarzy. - Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś? - Jej frustracja była niemal namacalna, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie chodziło wyłącznie o mnie i tę ranę. Może to tylko zmęczenie, a może echo jakiejś historii, której jeszcze nie opowiedziała. - Alkoholu czy całusa na szczęście? - zapytałem prowokująco, chcąc odwrócić jej myśli od tego, czym się teraz zajmowały. Powinna być skupiona na m n i e, wypełniając swoje medyczne zadanie, a nie błądzić nimi w miejscach, w których lecznicza magia zawodziła.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pracownia kosmetyczna
Szybka odpowiedź