Valerie Gladys Vanity Krueger
Nazwisko matki: Day
Miejsce zamieszkania: Shropshire, Sallow Coppice
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Zamożny
Zawód: Celebrytka, wschodząca gwiazda czarodziejskiej piosenki
Wzrost: 155 cm
Waga: 48 kg
Kolor włosów: Blond
Kolor oczu: Jasnoniebieskie
Znaki szczególne: Dołeczki w uśmiechu; wciąż pojawiający się momentami niemiecki akcent; starannie ułożona fryzura oraz ubiór odpowiedni do okazji; niewymuszona gracja w poruszaniu się; siateczka piegów rozciągnięta na policzkach i nosie, cienka blizna ciągnąca się od prawego obojczyka w stronę lewego ucha, zazwyczaj skryta pod maskującymi zaklęciami
12 cali, brezylka, włos trzminorka
Hogwart, Slytherin
—
Mego pierwszego męża
Kruchymi maślanymi ciasteczkami, miętowymi pastylkami, świeżo wypraną pościelą, starymi książkami
siebie jako spełnioną żonę i matkę
szeroko pojętą kulturą, modą, urodą oraz tym, co w portfelach mecenasów
—
szlifuję swe umiejętności
swego głosu, na inne brak mi czasu
Amanda Seyfried
begged for a sheep
but raised a wolf.
Nie mogę zasnąć. Skotłowana pościel nie daje ani krzty komfortu, nawet drogie materiały, z których ją uszyto, zdają się dzisiejszej nocy kąsać mą skórę niczym najpodlejszej jakości wełna. Jest gorąco, jest zbyt gorąco; powietrza, potrzebuję powietrza.
Zimna podłoga kontrastuje z rozgrzaną skórą stóp, gdy wznoszę się z łóżka, prostuję kończyny, jeszcze tylko chwila, jeden, malutki moment nieuwagi, a stanęłabym na palcach, wyciągnęła ręce w górę i przeciągnęła się, zupełnie tak, jak robię to każdego ranka. Problem w tym, że wciąż jest noc, ciemna noc, noc pełna strachów i myśli zaplątanych w jasne pukle, wciśniętych w zagłębienia pościeli.
Co się ze mną dzieje?
Przecież nie było tak zawsze. Gdyby tylko się nad tym zastanowić... Bezsenne noce pojawiać się zaczęły dopiero niedawno.
Kiedyś, jeszcze dawno temu, spać pomagały mi kołysanki śpiewane przez mamę. Nie byłam dzieckiem, które można było nazwać spokojnym, czy nawet sprawiającym pozory grzeczności. Płakałam długo i często, nie dawałam spać żadnemu z domowników. Najstarszy z mych braci wspominał mi kiedyś, że pamiętał z tego okresu głównie to, że zawsze było głośno. Uspokajałam się bowiem tylko wtedy, gdy matka śpiewała mi do snu lub ojciec postanawiał uraczyć nas muzyką; czasami wystarczały wyłącznie dźwięki płynące z gramofonu ustawionego w salonie, czasami ojciec dobywał swych skrzypiec, by oddać się swemu ulubionemu zajęciu. Muzyka zawsze stanowiła centrum naszych żyć i z perspektywy czasu uważam, że w niej zamyka się sens mego życia, gdyż jest drogą, którą wskazano mi bardzo wcześnie, jedyną, którą znam, jedyną, na której czuję się bezpiecznie. I nigdy nie będę umieć z niej zejść.
Pamiętam odległe figury mych braci, zawsze pokornych przed nauczycielami; mieliśmy ich w domu mnóstwo, zdecydowanie zbyt dużo jak na rodzinę mimo wszystko średniozamożną. Jednakże nie byli to klasyczni tutorzy, nie uczyli nas przecież ani rachunków, ani obcych języków. Wszyscy oni byli ponadto przyjaciółmi mych rodziców, ojca w szczególności, grali bowiem z nim w jednej orkiestrze. Zawsze pragnęłam dogonić me rodzeństwo — milczące w skupieniu, powoli budujące perfekcję w każdym dźwięku, który zdolni byli wydobyć z powierzonego im instrumentu. Bo choć słów w naszym domu nigdy nie wymieniało się za dużo (nauczyłam się tego niezwykle wcześnie), bardzo rzadko panowała w nim absolutna cisza.
Właśnie z tego powodu pierwszy wybuch magii dziecięcej, który miał miejsce dokładnie w dniu moich trzecich urodzin, początkowo został niezauważony. Siedziałam na ciemnej, drewnianej podłodze salonu naszego domu, gdy ustawiony w reprezentatywnym miejscu fortepian zaczął wygrywać spokojne nuty kołysanki, którą zazwyczaj śpiewała mi mama. Sam, bez artysty uderzającego klawisze z kości słoniowej. Przechodzący niedaleko ojciec nie zwrócił nawet uwagi, że przy instrumencie nie zasiadał żaden z członków jego rodziny, ani tym bardziej starszy ode mnie o cztery lata brat, który przez swego tutora nazywany był niezwykle obiecującym, dzięki czemu najwięcej czasu spędzał przy instrumencie. Ale to ja, to naprawdę byłam ja! Ojciec zwrócił uwagę co prawda dopiero wtedy, gdy grać poczęły i jego przepiękne skrzypce. Mieszankę dumy i przerażenia — dumy z mych magicznych zdolności i przerażenia, że kapryśna dziecięca magia zdolna była uszkodzić instrumenty — wschodzącą w jego twarzy zapamiętałam już chyba na zawsze. Podobnie to, jak wziął mnie w ramiona, uniósł wysoko ponad podłogę tak, by nasze oczy na moment znalazły się na tej samej wysokości. Nogi zwisały mi bezwiednie w powietrzu, lecz nie bałam się. W tamtej chwili wiedziałam, że ojciec — choć milczący — nigdy nie pozwoli, by stała mi się krzywda.
Nie było go; nie było go tamtego dnia, gdy miałam już pięć lat, a mój brat dziewięć. Jego tutor już od dawna przyzwyczaił się do mojej obecności w pokoju. Lekcje brata przypadały na tę porę dnia, w której matka nie mogła się mną zaopiekować, bezpieczniej było więc pozostawić mnie pod wspólną, nauczycielsko—braterską opieką. Przyglądałam się wtedy zaciekawiona poczynaniom brata i próbowałam je naśladować. Nauczyciel pokazywał mi wtedy podstawy gry na fortepianie i choć jeszcze niewiele rozumiałam, człowiek ten mawiał, że mam wyjątkowo dobry słuch muzyczny. Niektóre mniej skomplikowane zestawy akordów potrafiłam odtworzyć z pamięci, przywołując w myślach obraz palców brata układających się na klawiaturze oraz dźwięków, które towarzyszyły temu, czy owemu układowi. Gdy próbowałam go naśladować, najczęściej kończyło się to sukcesem. Ale nie mogę powiedzieć, że byłam siostrą idealną. Ileż to razy przeszkadzałam mu w ćwiczeniach, jak mocno napięłam cięciwę jego cierpliwości do czasu, aż ta wreszcie pękła...
T r z a s k.
Okiennica uderzyła w ścianę, musiałam szarpnąć za mocno. Sama zaskoczyłam się tym dźwiękiem. Był taki znajomy, zbyt mocno osadzony w pamięci, mrowienie, które przeszło przez palce mych dłoni, gorąco rozlewające się bezpośrednio pod skórą, wszystko nagle stało się zbyt realne, zbyt jaskrawe, jakby nie minęło już ćwierćwiecze od tamtych wydarzeń. Zupełnie tak, jakbym czuła to po raz pierwszy w życiu.
Trzask łamanych kości.
Pokrywa upadła na malutkie palce tak prędko, że pierwsze, co poczułam to nie impuls, nie przeraźliwe gorąco rozrywające wszystkie nerwy. Nie był to nawet dźwięk, który odbija się od białych ścian mej czaszki, a podmuch wiatru wywołany gwałtownością gestu, który porwał jeden z jasnych kosmyków do góry i najpierw przysłonił prawe oko. Był ostatnim obrazem, który zapamiętałam, nim zacisnęłam powieki, nim świat rozbił się na miliony kawałków, nim zaczęłam spoglądać na niego przez pryzmat łez (mój prywatny kalejdoskop).
Nie zdążyłam się cofnąć. Nie zdążyłam cofnąć palców. A mój brat nie sądził, że wyrządzi mi aż taką krzywdę. Mój wrzask, nieustający, piskliwy, przy pomocy dziecięcej magii zbił każde szkło, które znajdowało się w pokoju, łącznie z szybami. Zaniepokojona matka przybiegła sprawdzić, co się stało, w mgnieniu oka zabrała mnie do uzdrowiciela.
Robił, co mógł, słyszałam zza drzwi swego pokoju, w przerwach pomiędzy pełnymi złości krokami ojca. Ale mówiłam ci, by nie zwlekać, że św. Mungo by wszystko załatwił! Ale nie, ty i twoje koncerty! Coś musiało spaść na ziemię. Myślałam, że to waza z kwiatami, która stała na komodzie naprzeciw drzwi. A więc nigdy nie będzie wirtuozem? głos ojca był przepełniony wyrzutem, a ja sama, choć nie do końca rozumiałam sens tej kłótni, poczułam niebezpieczny uścisk w klatce piersiowej. Nie na fortepianie. Ale... Jest pewna rzecz, która wypada dziewczętom i do której palce nie są potrzebne...
Zamykam okiennice.
Jest mi chyba zbyt zimno, a wiatr łaskoczący rozgrzaną skórę przypomina mi mroźne zimy w Shropshire. Jedna z takich zim zainaugurowała me starania w dalszym podążaniu wyznaczoną przez rodzinę ścieżką. Orzeczono w końcu, że choć palce mam co do zasady sprawne, nigdy nie będę w stanie kontrolować ich nacisku w sposób, który był wymagany do zawodowej gry. W domu pojawiła się kolejna guwernantka; tym razem była jednak tylko moja. Początkowo nie wiedziałam, dlaczego po prostu nie śpiewamy. Tego przecież miała mnie uczyć, nie zaś dbać o kondycję fizyczną. A jednak wiele uwagi poświęcała mojej postawie, dbała o utrzymywanie równowagi zupełnie tak, jak ćwiczyło się (w mych wyobrażeniach) dziewczęta mieszkające w dworkach. Książki stały się moimi najlepszymi przyjaciółmi, lecz nie pożerałam ich wzrokiem z wypiekami na twarzy. Trzymałam je na sobie — balansowałam trójką na głowie, utrzymując odpowiedni kąt między podbródkiem a szyją, wypychałam w górę, ćwicząc ruchy przepony, a guwernantka dokładała ich jeszcze, chcąc próbować dostrzec, na ile mogłyśmy sobie pozwolić.
Nauczycielką była wymagającą. Dopiero wiosną, gdy mogłyśmy odrzucić czapki zdobne zajęczą skórą, pozwoliła mi wreszcie na użycie swego głosu. A wtedy, zupełnie inny rodzaj dźwięku począł rozlewać się po murach Vanity Palace, dworku starego, podupadłego, choć wciąż żywego.
Myślałam, że gdy otrzymam list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa, moje lekcje zakończą się nagle, zupełnie nienaturalnie, że powrócę do nich dopiero w wakacje. Bracia prędko rozwiali moje wątpliwości. Zamiast opowiadać o cudach, których można było doświadczyć w szkole, lekcjach, które miałam odebrać i nauczycielach, przed których gniewem należało się strzec, opowiedzieli mi o Żabim Chórze i woli mej matki, bym nie zwlekała nawet jednego dnia i wstąpiła w jego szeregi przy pierwszej możliwej okazji. Ucieszyłam się na tę wiadomość. Śpiewanie prędko stało się mą nową, drugą naturą. Z zapartym tchem wyczekiwałam więc nie tyle ceremonii przydziału, nie zważając na to, w jakim domu spędzę najbliższe siedem lat. Moje serce biło szybciej na myśl o inauguracyjnym koncercie. Jaki talent mają te dzieci? Czy odnajdę wśród nich miejsce dla siebie?
Nawet gdy Tiara Przydziału zawisła nad mą głową i wykrzyczała pewnie nazwisko założyciela domu węża, zerkałam na ustawionych z boku sceny chórzystów. Moi bracia cieszyli się, że trafiłam akurat do Slytherinu, chyba pragnęli mieć odrobinę więcej kontroli nad tym, co będę robić. Upewnić się, że spełnię życzenie naszej matki. I nawet gdy jeden z nich nakładał mi porcję dyniowych pasztecików do spróbowania, wciąż nie mogłam odciągnąć wzroku od jednej, szczególnie dużej żaby w żółtawym odcieniu zieleni.
Trzymałam ją w swych dłoniach już w trakcie bożonarodzeniowej kolacji. W trakcie pierwszego występu jako chórzystka. I choć w pewnym sensie spełniłam swoje małe marzenie, wciąż czułam ten dziwny niedosyt.
Dziś, gdy mogę spoglądać na publiczność ze sceny, gdy światła reflektorów skupiają się tylko na mnie, wiem doskonale, czego mi brakowało. Słodki smak satysfakcji naprawdę potrafi uzależnić.
To wszystko jest jakieś dziwne. Wtedy przecież spałam bez zarzutu, choć działy się rzeczy przynajmniej dziwne. Europą targała Wielka Wojna Czarodziejów, której echa docierały także nad Wielką Brytanię, o której pisał braciom w listach ojciec; była też ta dziwna wojna mugoli, którą relacjonował nam najstarszy z braci, przebywający wtedy akurat w Niemczech. Bracia nie chcieli mi wszystkiego przekazywać, a i ja nie chciałam wnikać.
Miałam wreszcie swój świat — poznawałam magię, której umiejętne wykorzystanie było w rodzinie Vanity niemal równie ważne, co kontynuacja muzycznych talentów. I choć udawało mi się całkiem dobrze opanować przynajmniej numerologię oraz historię magii, czy zaklęcia z zakresu białej magii, to w urokach odnalazłam się najlepiej. Podobała mi się siła, która za nimi stała. Nie była plugawa, nie wiązała się z żadnymi konsekwencjami, nie łączyła się z plugawością i choć potężna, nadawała się do użycia również przez dziewczęta. A tak przynajmniej tłumaczyłam mojej matce, że gdyby raz jeszcze zdarzyło się to, co w roku 1942 wstrząsnęło społecznością Hogwartu, nie podzieliłabym losu Marty. Szczerze wierzyłam, że byłabym w stanie odpowiedzieć na atak. Właściwie to była jedyna okazja, w której wspomniałam tamto imię. Nie interesowała mnie ta historia, nie brałam udziału w plotkach na temat wyrzuconego ze szkoły chłopaka. W tamtym czasie zostałam solistką w chórze i miałam zdecydowanie p o w a ż n i e j s z e problemy na głowie.
Melodie własnego głosu towarzyszyły mi zawsze. Nawet wtedy, gdy Wielka Wojna Czarodziejów dotarła do Anglii, a ja miałam kończyć szkolną naukę. Wciąż nie miałam problemów ze snem, może dlatego, że najstarszy z braci zawiadamiał nas, że mugolska wojna się skończyła?
Mogłam wrócić w znajome objęcia Shropshire. Już niemal dorosła, już nie dziecko. Gotowa na rozczarowania kobiecego losu, choć ojciec wciąż mawiał, że jeszcze za wcześnie. Bym nie zwracała oczu w kierunku rezydencji zaprzyjaźnionej (t y l k o zaprzyjaźnionej) rodziny, w której bywał czasami człowiek, na którego widok serce biło mi mocniej, a policzki pokrywały się niemal niewinnym różem (w myślach mych nie było nic niewinnego, poza marzeniem o białej sukni, o nazwisku o miękkich zgłoskach doczepionym do mego imienia), ojciec poruszył wszystkie swe znajomości, organizując mi występy wszędzie tam, gdzie się dało. Podróżowałam więc do Londynu, pierwsze kroki stawiając w świecie muzycznym, w którym dominowała o n a. Celestyna Warbeck. Starsza, a przez to brzydka, o piosenkach niemalże niepoważnych. Co gorsza, o ile pamiętałam, mająca za matkę mugolkę, co powinno przecież skreślić ją z każdej sceny szanującego się czarodzieja! Postanowiłam wtedy, że zrobię wszystko, co w mej mocy, by udowodnić swą wartość. To, że nie mam nawet najmniejszego powodu uważać się za gorszą. Że wbrew temu, w co chciała wierzyć ta samozwańcza brudnokrwista diwa, jestem od niej lepsza.
Biedny ojciec. Z perspektywy czasu widzę, jak bardzo go nie doceniałam. Myślałam, że gdy całe dnie spędzam w Londynie, gdy śpiewam piosenki o miłości, wzroku nie zawieszając na żadnym ze zgromadzonych wśród publiki mężczyzn, da mi odrobinę więcej swobody. Moi bracia mieli już przecież rodziny, lub przynajmniej narzeczone. Nie trzeba było się więc bać o ciągłość rodziny Vanity, a i ja miałam przecież kiedyś się od niej odłączyć, przyjmując nazwisko męża. Ale i mi daleko było do scen z życia małżeńskiego, miałam dziewiętnaście lat i pomysł, że świat może runąć mi do stóp, gdy tylko tego zapragnę. Że śpiewem zaczaruję nawet najbardziej skamieniałe serce, a gdy i to nie pomoże, ucieknę się do sztuczek kobiecych, bo przecież ciało me było bronią równie śmiercionośną co różdżki w rękach zdolnych czarodziejów.
Trafiłam na jedno z tych skamieniałych serc. Choć wtedy — wydaje mi się — nie było równie twarde, jak może być teraz. Starał się unosić podbródek wysoko, dumny z tego, kim był, choć im dłużej go obserwowałam, tym bardziej wydawało mi się, że z pozycji tej pragnął ukryć smutek, który odbijał się w jego oczach. Dłonie miał zimne, niemal zawsze. Lubiłam za nie łapać, lubiłam pleść nasze palce razem, a jemu, jak to młodemu chłopcu, przecież był moim równolatkiem, trudno było o wyczucie. Ścisnął je raz za mocno, przypadkiem doprowadzając mnie do łez. I przytrzymał w tej pozycji, nie szepnął nawet przepraszam, bo słowo to było zbyt upokarzające, zbyt piekło w dumne podniebienie. A jednak czasem nie wytrzymywał naporu spojrzenia, czasami pozwalał przekroczyć granice i zawsze robiliśmy to razem; często bez słów, przynajmniej z jego strony, ale lubiłam jego milczenie. Mogłam przecież własnym świergotaniem zapełnić trzy sale balowe, gdybym tylko chciała. Znaliśmy się od dziecka, wiedzieliśmy o sobie z b y t d u ż o, by nasz sekret był bezpieczny. A jednak coś, jakaś dziwna siła przyciągania pchała nas do siebie w każdej wspólnej przestrzeni, a my — na granicy dorosłości — wierzyliśmy, że konsekwencje nas nie dogonią.
A może tylko ja w to wierzyłam, gdy otwierał szampana w prywatnej części jednej z restauracji, w której grałam wcześniej koncert. Świat dla nas nie istniał, tylko wypite bąbelki uderzyły do głowy, moja dłoń na gładkim materiale jego spodni i oszałamiająca bliskość, woń perfum wymieszana z alkoholem, gorący oddech na płatku ucha, gdy zarzucałam mu, że jest zbyt tchórzliwy, by mnie pocałować. Widziałam płomień w jego smutnych oczach, płonęła moja skóra, gdy dotknął mnie wreszcie, gdy dłoń ułożył na policzku z tą samą pewnością, z którą wypowiadał się o prawach rządzących naszym światem, rzeczach zbyt mądrych na me płytkie zrozumienie, gdy wreszcie złączyły się wargi, złączyły się ciała, gdy byliśmy zbyt pochłonięci, bo raz posmakowawszy przyjemności, przynajmniej ja niezdolna byłam tak łatwo odpuścić.
Nie słyszeliśmy, że w okupowanej przez nas części zjawił się ktoś jeszcze. Zbyt zajęci sobą — moje jasne włosy nawijał sobie na palce, a ja tonęłam w błękicie jego spojrzenia, cały smutek jego świata pragnąc w tej jednej chwili przejąć na siebie — nie dostrzegliśmy tego, kto wieści o naszym zbliżeniu przekazał obu panom ojcom. Łudziłam się, biedne dziewczątko, które marzenia o sławie miało duże, a rozumek mały, że zamiast rozdzielać kochanków, złączą nas małżeńską unią. Nasze rodziny pozostawały w przyjaznych stosunkach od lat, a ja gotowa byłam zapomnieć nawet o tym, za którym spojrzeniem wiodłam na samym początku, tam w Shropshire, myśląc, że pan ojciec nigdy nie zdoła wkupić się w łaski podstarzałego ojca starego kawalera. Gotowa byłam rozkochać w sobie tego chłopca, zrobić z nas obojga mężczyznę i kobietę, stać się jego podporą, chociażby za cenę muzycznego sukcesu.
Jaka ja byłam naiwna…
Katowski topór zawisł nad Vanity Palace; odrzucono mego chłopca o smutnych oczach, uznając, że jego fizyczność stała na przeszkodzie do dobrego małżeństwa. Ojciec i najstarszy z braci wyjechali wtedy na miesiąc za granicę, nie pożegnali się ze mną nawet, wżerającą się w umysł ciszą zalewając nasz rodzinny dom. Wtedy faktycznie nie mogłam spać, zupełnie jak teraz. Gdy wyobrażę sobie, gdzie byli i z kim rozmawiali, mam ochotę rozpłakać się rzewnie, ręce załamać nad mym losem, bo karę wybrali mi surową, zbyt ciężką na kruche, dziewczęce barki.
Franz Krueger był trzykrotnym wdowcem o nieprzyzwoicie grubym portfelu. Dowiedziałam się dużo później, gdy ucichły echa ceremonii ślubnej i gdy poczęłam trochę bardziej rozumieć niemiecki, że wszystkie trzy jego żony zmarły z histerii lub wyczerpania, choć żadna z nich nie dożyła lat czterdziestu. Mój najstarszy brat wpadł w jego łaski w trakcie mugolskiej wojny, był tutorem gry na wiolonczeli najstarszego syna z pierwszego małżeństwa, a dziecko to było z kolei w moim wieku. Miałam dwadzieścia lat, Franz sześćdziesiąt trzy, a wigoru i siły zazdrościli mu pewnie — na me nieszczęście — okoliczni młodzi kawalerowie. Musiałam prędko dojrzeć, by mieć choć niewielkie szanse na zachowanie godności.
Próbowałam być żoną idealną. Uczyłam się więc zasad dobrego wychowania, tkwiłam u jego boku na wszystkich bankietach, na które byliśmy zapraszani, choć śmierdział alkoholem, potem i starością. Nauczyłam się tańczyć, może nie wspaniale, lecz wystarczająco, by młodzi mężowie innych dam z czarującymi uśmiechami prosili mego męża o zgodę, bo porwę panią Krueger tylko na moment, a później porozmawiamy o interesach, Franz. Nie powiem, że nie korzystałam z tych chwil wytchnienia, że to nie przypadkiem ramiączko sukienki opadało i odsłaniało część jasnej skóry, że specjalnie myliłam sekwencję kroków, by ten, czy owy herr złapał mnie w talii mocniej, bym zobaczyła ten ogień, bo nie musieliśmy wymieniać słów, niepotrzebny był ni angielski, ni niemiecki, by zrozumieć, że iskry tańczące między ciałami żałowały, że alkoholu jest tak mało, by upić Kruegera do snu za pięć sekund, a ludzi za dużo, by wymsknąć się gdzieś niezauważonym.
Wyuczone uśmiechy słałam mężowi nawet wtedy, gdy podnosił na mnie rękę, gdy celował różdżką, a płakałam wyłącznie raz, gdy dni kobiece spóźniały się znacznie, gdy Franz spojrzał na mnie pewnej nocy i stwierdził, że albo się przeżarłam jak świnia, albo noszę w sobie kolejnego bachora.
Matką zostałam w drugim roku życia na obczyźnie. Moja córka (tylko moja, nie jego, nie tego plugawca, który nie dał mi nawet czasu na wyjście z połogu, gdy przypomniał mi, do kogo należę raz jeszcze) stała się płomykiem nadziei w bezdennej ciemności. Cieszę się ogromnie, że jest dziewczynką, że plugawe dziedzictwo ojca nie odbiło się w jej wyglądzie, że podobna jest do Vanity, nie Kruegerów. Ojciec zresztą nie przepadał za towarzystwem małej, oddawał ją więc pod opiekę mi lub którejś z zatrudnionych guwernantek. Zważył za to prędko, że im częściej wychodzimy na salony, tym większą uwagą darzą mnie ci i owi kontrahenci. W blasku męskiej uwagi czułam się pewnie, choć przy mężu wciąż grałam żonę usłużną i bez swego zdania. Któryś z nich wspomniał, że był chyba świadkiem jednego z mych koncertów w trakcie podróży do Londynu, spytał Franza, czy mogłabym zaszczycić gości jednym ze swych numerów w oryginale i...
... tyle wystarczyło.
Nieprzyzwoicie gruby portfel trzymał w sobie środki konieczne, bym stała się klejnotem w koronie Kruegerów. By ludzie kojarzyli to nazwisko z sukcesami odnoszonymi na wszystkich polach. Franz był zdolnym biznesmenem, a jego młodziutka żona Valerie miała zostać tą, która poruszała struny dusz niemieckojęzycznych czarodziejów. Powrót do ćwiczeń wokalnych okazał się być wodą, której potrzebowałam wśród pochłaniających mnie piasków nieszczęśliwego małżeńskiego pożycia. Pracowano nad moją dykcją, nad językiem niemieckim i choć miałam mówić do córki właśnie w tym języku, wciąż przemycałam rodzinny angielski. Franz nie szczędził złota, czy to na kreacje, w których miałam się pokazywać, czy to na asystę tego czy owego muzyka lub pisarza. Zaczęłam od śpiewania poezji, by później, stopniowo, wraz ze wzrostem mego lingwistycznego zrozumienia, samej przysiąść do pisania tekstów.
Trzy lata później moją twarz oglądać można było z okładki czasopisma, które w listach do matki opisywałam jako niemiecką Czarownicę, ale nieco gorszą, bo nie naszą, moje piosenki nucone były przez przechodniów, sale koncertowe powoli zaczynały się wypełniać do ostatniego widza.
Zdolna byłam uznać, że to ta część szczęścia, która była mi przypisana od samego urodzenia. Po zaprzepaszczeniu kariery pianistki, po rozstaniu z chłopcem o smutnych oczach i posmakowaniu ciężkiego charakteru Franza wreszcie mogłam być spełniona. Celestyny nie było w Niemczech, nie stanowiła dla mnie konkurencji. Czułam, że cały wszechświat mi sprzyja, że jest wreszcie po co być posłuszną mężowi, że przecież tylko kilkanaście lat udręki i odejdzie w niepamięć, ten podły człowiek. Że może był sens znoszenia ciągłych upokorzeń, coraz to bardziej wymyślnych kar, których efekty skrywałam pod szatami lub sukniami.
Aż serce znów zabiło mi prędzej.
Wiatr, który wiał wtedy we Berlinie niósł za sobą niebezpiecznie znajome nuty.
Zimy w Shropshire.
Wieści rozchodzą się prędko, zwłaszcza wśród niewielkiej społeczności anglików na obczyźnie. Delegacja z Brytyjskiego Ministerstwa Magii miała zjawić się na wizycie u swego niemieckiego odpowiednika, a Franz nie mógł przegapić okazji do interesów. Jakie były to interesy — nie miałam pojęcia. I szczerze powiedziawszy, niewiele mnie one obchodziły. Znacznie ciekawsza była dla mnie możliwość sprawdzenia się w zupełnie nowej roli. Poproszono mnie o zostanie tłumaczką dla tych z urzędników, którzy nie znali języka niemieckiego. Nigdy nie uważałam się za szczególnie patriotyczną kobietę, lecz po latach izolacji od kultury swego kraju mogłam zrobić naprawdę wszystko, by raz jeszcze poczuć się obywatelką Magicznej Wielkiej Brytanii. Nic więc dziwnego, że gdy przybyli do stolicy — poznałam ich od razu, sznyt wyspiarskiej elegancji ciężko było zakamuflować nawet wśród niemieckojęzycznych elit — zadanie swe spełniłam nie tylko najlepiej, jak potrafiłam. Nie najlepiej, jak to było możliwe. Po prostu.
N a j l e p i e j. Wyklęta córa własnego kraju wreszcie mogła odkupić winy za czyny, których nie popełniła.
Początkowo nie chciałam nawet dowierzać, że to on. Lecz gdy w przelocie skupił na mnie iskrzącą zieleń spojrzenia, nie miałam wątpliwości. Pachniał wodą kolońską, spomiędzy której przebijały się nuty zapachowe starych książek i aromat, który poznałabym wszędzie, bo powietrze Shropshire pozostawiało na oddychających nim bardzo charakterystyczne znaki. Wystarczyło, że się przedstawił. Gdy tłumaczyłam powody jego wizyty jednemu z doradców niemieckiego ministra, głos mi nie zadrżał. Nie zadrżała nawet ręka, gdy niby przypadkiem zetknęliśmy się rękawami szat w trakcie prędkiego marszu niefortunnie długimi korytarzami. Był tak blisko, pierwszy raz od lat, lecz tylko na dwa tygodnie, a na moim palcu wciąż ciążył pierścień z czerwonym oczkiem, jedyna dobra rzecz, którą podarował mi Franz.
Gdy zjawił się w naszej rezydencji, przyjęliśmy go przede wszystkim koniakiem. Franz próbował zapędzić go w kozi róg, złożyć propozycję nie do odrzucenia, lecz człowiek ten, z zaskakującym spokojem i pewnością, która słała kolejne ciepłe prądy w dół mego kręgosłupa, nie zmieniał swego stanowiska. Był przy tym niewymownie uprzejmy, choć uśmiech, jakim obdarzył mnie gdy Franz udał się na stronę, dał mi do zrozumienia, że ogromnie bawiła go ta gra. Nie spuszczałam z niego oczu. Nawet następnego dnia, gdy Franz — w ostatnim akcie desperacji — zaprosił go i resztę delegacji na prywatny recital w najdroższej z restauracji. Choć zazwyczaj nie słałam mych piosenek nikomu konkretnemu, tak cały tamten wieczór śpiewałam tylko jemu. Tym ochoczo, że nie widziałam na żadnym z jego palców ani śladu obrączki.
Gdy odjeżdżał, kazał przekazać Franzowi, że interesy najlepiej robi się na ziemi, której one dotyczą.
Niezwykłą radość sprawiało mi oglądanie, jak mąż za nim goni. Jak niepokoi się, gdy jego listy z prośbą o spotkanie pozostają bez odpowiedzi. Ktoś powie, że byłam złą żoną. I tak pewnie było, ale nie chciałam być dla niego oparciem, gdy nikt nie mógł się nam przyglądać. Nie zasługiwał na dobro, tylko na wieczne upokorzenia, których doznawał wreszcie z milczących dłoni ministerialnego urzędnika. Nadejście listu z propozycją spotkania w Londynie przegnało na moment chmury gromadzące się nad Berlinem. Jedziesz ze mną, mówił tonem gardłowym, jakby spodziewał się, że odmówię, nie próbuj dyskutować.
Niczego tak nie pragnęłam, jak znów powrócić do domu. Może nie do Shropshire, Londyn był przecież wystarczający. I choć czekał na mnie tam muzyczny potworek w postaci przebojów Celestyny, chciałam zamknąć w tej wizycie wszystkie swe wspomnienia. Zjawiliśmy się tam w trójkę — Franz, ja i nasza córka. Mała poznała wreszcie dziadków i wujków, Franz nieudolnie udawał, że nie chodził do burdeli, a ja... ja wreszcie mogłam oddychać tym ciężkim od smrodu i wilgoci powietrzem, które zapamiętałam przed laty. Gdy moja matka zajmowała się wnuczką, piłam z braćmi wino, oni grali na instrumentach, ja śpiewałam... Aż byliśmy tak pijani, że nuty przestawały się nas trzymać, wyparte przez skrywane głęboko żale. Opowiedziałam im o piekle, które urządzał mi Franz, o tym, jak odeszły jego wcześniejsze żony, jak nauczyłam się dbać o siebie tak, by ukrywać pojawiające się na ciele siniaki. Było mi dziwnie lżej. Nawet jeżeli wiedziałam, że nie do końca zdolni są uwierzyć w moją historię.
Chadzaliśmy z Franzem na bankiety — to tam zwykł upatrywać sobie swych kolejnych partnerów biznesowych. Pijany mąż wyciągnął mnie z sali siłą i choć z całych sił starałam się utrzymać na ustach uroczy, radosny uśmiech, jedno spojrzenie na grube paluchy wpijające się z całych sił w skórę mego ramienia mogły zdradzić, że uścisk był zbyt mocny. Łzy zakręciły się w oczach, gdy drugą dłonią szarpnął mnie za włosy, a następnie kilkukrotnie spoliczkował. Syczał, że robię z niego pośmiewisko. Że nasza córka na pewno nie jest jego, bo gdyby była, nie byłaby tak głupia, jak teraz. Nie wytrzymałam. Wbiłam mu obcas w śródstopie z całej siły, sysząc, że nie muszę nawet ruszać palcem, bo robi z siebie pośmiewisko nawet bez mojej asysty. Choć to słowa o naszej córce zabolały mnie najmocniej. Obiecałam mu, że nie pozwolę, by kiedykolwiek ją skrzywdził. Że zasługuje na lepszego ojca. Tamtej nocy nie wróciłam do naszego hotelu. Zatrzymałam się u mojej matki, która opiekowała się wtedy moim małym skarbem. Powróciłam dopiero gdy dwa dni później pozornie skruszony Krueger stanął w progu naszego domu z bukietem kwiatów i złotą kolią. Bez przeprosin.
A on, urzędnik z mych panieńskich marzeń stał się świadkiem sceny bankietowej. Za namową jednego z mych braci, z którym niegdyś dzielili zamiłowanie do nauki. Choć oglądał je z perspektywy mego męża.
Londyn, który znałam z czasów mojej młodości, stał się jakby czystszy. Zasługi pewnego politycznego stronnictwa nie pozostawały przeze mnie niezauważone. I choć daleko mi do osoby o jakichś określonych ideałach — doświadczenia małżeńskie wyrobiły we mnie swego rodzaju egoizm, z którym ciężko jest mi walczyć, a poza tym, zawsze miałam przed sobą konieczność walki z własnymi namiętnościami — muszę przyznać, że zgadzam się z dziełem ich różdżek. Nawet najstraszniejsze krzyki zagłuszyć potrafię przecież muzyką i śpiewem. I przy okazji kolejnych wizyt w Londynie dbałam, by nie być tylko ozdobą przy boku coraz to podlejszego męża. Zapraszano mnie na koncerty, przedstawiano jako gwiazdę niemieckiej piosenki, a ja korzystałam z każdej szansy, która przede mną stawała. Podpisywałam się na płytach, które emigranci przywozili ze sobą jeszcze z Niemiec. Uśmiechałam się wdzięcznie ze sceny, w y s t ę p o w a ł a m. Tyle, ile mogłam i jeszcze więcej.
Wciąż pozostawałam tylko gościem w mym rodzinnym kraju. Tak długo, jak żył Franz, tak długo miejsce moje było przy jego boku, w Berlinie. Ale korzystałam z jego głodu pieniądza, tego impulsu, który pchał go daleko, któremu nie potrafił się przeciwstawić. Jeździłam z nim zawsze, a on, chyba po to, by mieć ode mnie spokój, przed każdą podróżą upewniał się, że będę mogła zagrać przynajmniej jeden koncert. Zjawialiśmy się w stolicy Wielkiej Brytanii raz na pół roku.
A ostatni raz pod koniec lipca 1957.
Odwracam się od okna. Pustka małżeńskiego łoża nie jest przeraźliwa, nigdy nie była. Zawsze dawała spokój, gdy jasna pościel mogła swobodnie współgrać z rozgrzaną od nocnych marzeń skórą. Dlaczego więc dziś łoże nie chce przyjąć mnie jak swojej?
Na mej dłoni nie dojrzy się już pierścionka z czerwonym oczkiem. Podzielił los złotej kolii, schowany w szkatułce, głęboko poza mym wzrokiem.
Odkąd zostałam żoną, myślałam, że mogę liczyć tylko na siebie. Zdaje się jednak, że coś tknęło jednego z mych braci, może przeczucie, może chęć zaspokojenia ciekawości, dotarcia do źródła, powzięcie informacji, a może chodziło tylko o sumienie, obciążone wizją siostrzanego męczeństwa, które rozciągnęłam przed nim w chwili słabości. Pewnego gorącego, lipcowego wieczoru złapał mnie za dłonie, delikatnie, jakby bał się, że nawet najmniejszy ruch zdolny był wyrządzić mi krzywdę. Spoglądałam na niego zaskoczona, miałam przecież niemal trzydzieści lat, on odpowiednio więcej. A jednak odciągnął mnie od świateł, wcisnął w szczelinę pomiędzy popiersiem naszego pradziadka a skrzydłami drzwiowymi i tam, skrywając nas w zupełnych ciemnościach, objął mnie pewnie, pierwszy raz w życiu. Przepraszam, siostrzyczko, szeptał wtedy, czułam jego gorące łzy kapiące mi na czubek głowy, słyszałam smutek w głosie i czułam, jak drżał. Przepraszam, że ci to zrobiłem, dodał wreszcie, gdy nie odezwałam się ni słowem. Cóż bowiem miałam zrobić? Gdy próbował się odsunąć, przyciągnęłam go do siebie raz jeszcze, wsunęłam dłoń w jasne włosy, uspokajałam jak dziecko. Nic nie zrobiłeś braciszku, gdy to mówiłam, zdaje się, że jego serce rozbiło się na milion kawałków. Zaniósł się płaczem jeszcze głośniej, ktoś mógł nas usłyszeć. Pachniał alkoholem i tytoniem, wiedziałam, że nigdy nie zdobyłby się na podobne wyznanie na trzeźwo. Gdy wyplątywałam go z uścisku, jego dłonie odnalazły mój nadgarstek. Przez chwilę jasne oczy błysnęły w srebrnej smudze księżycowego światła, a niski baryton zadźwięczał niepokojąco.
Dźwięczy i dziś, gdy przypominam sobie jego słowa.
Powodzenia na jutrzejszym występie, kruszyno. Kto wie, jakie drzwi otworzą się przed tobą, gdy zamkniemy inne.
Pani Vanity, słyszę po każdym występie, a głosy zlewają się w jedno. Sehr geehrte Frau Krueger, czytam w listach słanych z Berlina, gdy mija miesiąc od śmierci mego małżonka. W czerni pojawiam się na pogrzebie, płaczę nawet nad losem nieboszczka, którego napadła grupa agresywnych mugoli, gdy wybrał się poza Londyn, miast bawić się na mym koncercie. Przykładam haftowane chustki do zimnych policzków, ścieram łzy cieknące w dół, a drugą ręką trzymam przy sobie córkę, klejnot mego życia. Z pasierbem nie dyskutuję długo; oddaję mu fortunę jego ojca, poza wdowią dolą i tą częścią majątku, którą opiekować się mam w imieniu mej córki. Nowa głowa rodziny pozwala mi powrócić do Wielkiej Brytanii, zabrać ze sobą dziecko pod warunkiem, że nigdy nie będę rościć sobie praw do spadku. Nie chcę mieć z Kruegerem nic wspólnego; wdowia dola wydana zostaje na zakup domu w Londynie, który utrzymuję sama, za wynagrodzenie z koncertów. Coraz częściej zjawiają się w nim moi kochani bracia. Czule zaniepokojeni i troskliwi wprowadzają mnie w zmiany, których nie mogłam być świadkiem na obczyźnie. Anglia się zmieniła, a w Vanity pozostało pragnienie wielkości. Gdy moi bracia poczęli opowiadać się za ideałami głoszonymi przez Czarnego Pana, poszłam w ich ślady. Londyn i cała Anglia zmienia się bowiem na lepsze. Historia pisze się na naszych oczach, a ja zdolna jestem przekazać ją nie tylko współczesnym, a także przyszłym pokoleniom.
Dłuży mi się samotność. I to chyba przez nią nie mogę spać. Zapalam więc świecę, drżący płomień oświetla pergamin rozłożony na biurku z ciemnego drewna. I choć jutro swym talentem zabawiać będę elitę nowego porządku, porządku, w którym miejsce odnalazło się również dla mnie, teraz chcę zanurzyć się po szyję we wszystkim, co było mi dane czuć do tej pory. W łagodnych uśmiechach, trzaskach kości, dużych dłoniach na talii, małych ściskających rąbek sukni, eterycznych muśnięciach, tej grze bez słów.
Chcąc dotrzeć na szczyt, warto zastanowić się nad tym, co można poświęcić, pani Vanity, mówił tonem dobrego doradcy, choć w zielonych oczach wciąż widzę tę samą jadowitość, której nie mogłam opierać się przez lata. Poświęcam wszystko, drogi panie, odpowiadam, mącę gęstą ciszę, gdy po raz kolejny zjawia się w mojej garderobie, gdy przygląda się, jak pokrywam usta karminem, gdy sznur pereł zaciska się na szyi. Chociaż to tylko senne marzenie.
Sztuka musi rodzić się w bólu. Inaczej nie jest prawdziwa.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +1 (różdżka) |
Uroki: | 7 | +4 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | +3 (kręg ogonowy) |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 10 | 0 |
Zwinność: | 16 | +3 (żebro) |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
język angielski | II | 0 |
język niemiecki | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Kokieteria | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | 0 | 4 |
Rozpoznawalność (artystka) | II | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie prozy) | I | 0.5 |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (śpiew) | III | 25 |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec klasyczny | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Gimnastyka | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 12 |
tradition honor excellence
Ostatnio zmieniony przez Valerie Vanity dnia 25.12.21 19:14, w całości zmieniany 3 razy
and turn the knife
i know those
party games too
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:37, w całości zmieniany 1 raz
[25.12.21] Styczeń/marzec
[09.04.22] Kwiecień/czerwiec
[16.02.23] Lipiec/sierpień
[url=[22.02.23]][22.02.23][/url] Kupidynek (kryształ)
[26.11.23] Sierpień/listopad
[30.11.22] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +3 PB
[19.11.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +3 PB
[25.12.21] Rejestracja różdżki
[20.03.22] Spokojnie jak na wojnie: +50 PD; +1 PB organizacji
[07.04.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec): +120 PD, +3PB
[08.04.22] Wykonywanie zawodu (styczeń-marzec): +15 PD;
[11.04.22] Wykonywanie zawodu (styczeń-marzec) II, +15 PD;
[15.04.22] Osiągnięcie: Wór pełen ziół; +30 PD
[03.05.22] Zdobycie osiągnięcia: Ostatnia landrynka +30 PD;
[05.05.22] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec): +15 PD;
[29.07.22] Zdobyte osiągnięcie: Wodzirej I; + 30 PD
[09.11.22] Zdobyte osiągnięcie: Węzeł małżeński; + 30 PD
[30.11.22] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +120 PD
[12.12.22] Zdobycie osiągnięcia: mały pędzibimber; +30 PD
[25.12.22] Zakup skrzata domowego; -500 PD
[28.12.22] Osiągnięcie: Weteran I; + 100 PD
[17.01.23] Osiągnięcia: Do wyboru, do koloru, Obieżyświat ; +60 PD
[23.01.23] Spokojnie jak na wojnie: +150 PD
[25.01.23] Osiągnięcie: Ostrożny sprzymierzeniec; +30 PD
[11.02.23] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec) II: +15 PD
[12.02.23] Zakup kluczyka do Gringotta; -100 PD
[13.02.23] Wykorzystanie darmowej zmiany wizerunku
[15.02.23] Zdobycie Osiągnięcia: Mroczny Znak I; +30 PD
[23.02.23] Zdobycie osiągnięcia: Gruszka na wierzbie, +30 PD
[01.03.23] Rozwój zdolności: +3 PB do reszty
[03.05.23] Powiększenie limitu zmiany wizerunku; -100 PD
[30.05.23] Zdobycie osiągnięć: Dojrzały Mors I, Na głowie kwietny ma wianek; +60 PD
[03.09.23] Zakupy: żebro pierwszej pary, terminarz-przypominajka, gramofon "Wrzeszczący żonkil", ciekawskie oko; -200 PD
[21.09.23] Zdobycie Osiągnięcia: Genealog; +60 PD
[16.11.23] Zdobycie Osiągnięcia: Witam i o zdrowie pytam; +30 PD
[19.11.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +120 PD
[22.11.23] Spokojnie jak na wojnie; +100 PD
[04.12.23] Wydarzenie: Końca świata dziś nie będzie +50PD
[10.12.23] Wykonywanie zawodu I (lipiec-sierpień); +15 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dziwny jest ten świat; +30 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Zmysł galeonów; +60 PD
[26.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Weteran II; +100 PD