Mona Atteberry
Nazwisko matki: Tonks
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: mugolak
Zawód: auror
Wzrost: 177 centymetrów
Waga: 55 kilogramów
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: bardzo wysoka i szczupła; duże oczy
14 i ¼ cala, dość sztywna, jarzębina, łuska smoka
gryffindor
lew
ciemne, ciasne pomieszczenie, w którym zostaję uwięziona
powietrzem tuż przed oraz w trakcie burzy
żyjących rodziców oraz dziadków
literaturą, kinematografią, śpiewem (w samotności), magicznymi runami
harpiom z holyhead
pojedynki oraz szachy czarodziejów, fascynacja tańcem
niesprecyzowana - uwielbiam wolne piosenki
keiry knightley
Niektórym ludziom udawało się prześlizgnąć przez życie z niesamowitą łatwością - przechodzili z jednej strony na drugą, zupełnie nie zważając na tłum. Byli zimni oraz zdystansowani, pozostając równocześnie niewzruszonymi na cokolwiek wystającego poza czubki idealnie wypastowanych butów. Ich serca już dawno pokrył gruby lód, umiejący przenosić się do wnętrza innych niczym prawdziwa zaraza.
Mona widziała to wszystko idealnie, gdy siedziała samotności na zniszczonej ławce w szarej scenerii londyńskiego dworca kolejowego. Wokół niej stawiano tysiące, miliony, może miliardy niemych kroków. Gwizd lokomotywy zadawał się nie wyrwać z głębokiego zamyślenia. Trwała w nim, jakby godziny stawały się sekundami, dni natomiast tylko krótkimi godzinami. Jej ogromne oczy wypatrywały pociągu, mogącego zabrać jej zmęczone, pełne trosk ciało do choć trochę lepszej przyszłości.
Mama zwykła powtarzać swojej wysokiej, ciemnowłosej córce wiele rzeczy, jednak jedna przewijała się w historii młodej aurorki setki razy. Mówiono jej, że była niewiarygodnie podobna do swojej babki, co za każdym razem wywoływało drobny uśmiech na małej twarzyczce. Mona zawsze wypytywała o życie dziadków, nie zadając żadnych, szczególnie odkrywczych pytań. Niezbyt zważała na fakt powtórnego wysłuchiwania tej samej historii o wielkiej miłości, pocałunku na deszczu uwiecznionym na ślubnej fotografii, pięknym domu z ogrodem pełnym kwiatów… Niestety za każdym razem całość kończyła się równie tragicznie - dzielny żołnierz walczący za dobro oraz niewiarygodnie kobiecej Francuzce niestrudzenie opatrującej rany pomiędzy wszystkimi głośnymi wystrzałami. Aż do ostatniego, podobnież wspólnego. Chłonąc każdy kolejny fakt, prawie przenosiła się na przerażające pole bitwy nad Sommą. W rzeczywistości natomiast trzymała mały bukiecik polnych stokrotek i wodziła wzrokiem po wypłowiałych literach znajdujących się na szarej tablicy.
Nikt nigdy nie poprosił jej, żeby przestała ronić łez nad skromnym grobem dziadków.
Na wyraz dokładnie pamiętała, jak w jedenaste urodziny ze snu wyrwało ją głośne uderzenie czegoś w okienną szybę. Obraz oszołomionej sowy z listem w dziobie wprawił ją w tak silne zdumienie, iż stała nagimi stopami na trawie mokrej od zimowej rosy przez dobre piętnaście minut. Żaden z domowników nie potraktował tej całej sytuacji poważnie, a wieszając ozdoby na choince, doszukiwano się drugiego dna w tym absurdalnym wydarzeniu powtarzającym się każdego ranka. Rozważano ewentualnie leczenie skrzydła sowy, gdy odpędzana w drugi dzień świąt nie chciała opuścić posesji i uparcie wpatrywała się w szczęśliwą rodzinę przez co najmniej dwie godziny.
Domownicy próbowali ignorować listy aż do Nowego Roku przynoszone przez to samo latające stworzenie, które nigdy nie mogła trafić wprost w otwór drzwi wejściowych.
Wszechświat zawirował. Wszystko stało się niezwykłe, inne... Jednocześnie realistyczne i abstrakcyjne. Magia z każdym krokiem stawianym po wybrukowanej Pokątnej przyjmowała konkretniejszy kształt. Nowe szaty wraz z długą różdżką przyprawiały jej wyglądu poważnej, młodej czarownicy. Natomiast wiedza zawarta w księgach z ruchomymi obrazkami (zapoznała się z nią przelotnie) zdawała się abstrahować od wszystkich potencjalnie przydanych rzeczy nauczanych w małej szkole. Zaledwie moment temu świat budowali zwyczajni ludzie; wtedy na każdym rogu mijała czarodzieja z krwi i kości. Ona, wraz z opuszczeniem peronu 9 i ¾, również stała się kimś różniącym się diametralnie od kochających rodziców.
Otworzono przed nią nowy świat, który, jak się okazało, piękno oraz pokój miał wpisane wyłącznie w swoją przeszłość.
Siedem lat edukacji w Hogwarcie odstawało się od wyobrażeń dziewczynki, przekraczającej próg Wielkiej Sali wraz z sercem wypełnionym nadzieją. Wiecznie zaczytana w księgi z działu zakazanego, wpatrzona w malownicze dziedzińce chciała spotkać naprawdę wspaniałych ludzi. Jednak szybko zasmakowała prawdziwie gorzkiego smaku życia. W jej mniemaniu nie zasługiwała na kogoś takiego.
Milczała, spoglądając niego ponad głowami głównie Ślizgonów, kiedy nie wymieniając jej nawet z imienia, nazywali ją z zaskakującą regularnością brzydką szlamą, ropuchą z oczami większymi od twarzy, paskudną żyrafą… Czuła się, jakby wszyscy nienawidzili jej osoby za sam fakt istnienia, starając się uprzykrzyć życie na miliony możliwych sposobów. Co gorsza, stała tam bezradna, marząc o czymś tak niewykonalnym, jak niewidzialność - niczego nie pragnęła bardziej niż umieć wyparować. Natychmiast. Ot tak, uciec od p r a w d y wyrzucanej pod jej adresem każdego dnia.
W sypialni, kiedy już wszyscy zdążyli wpaść w ramiona Orfeusza, przecierała mokre policzki.
Powracając na kilka chwil do drugiego roku nauki - w czerwcu, kiedy pozostawali cieszyli się zdanymi egzaminami podsumowującymi, otrzymała list opatrzony mugolskimi znaczkami. Z perspektywy czasu wolałaby go nigdy nie otwierać. Jeśli cisnęłaby go w ogień lub przez przypadek wyrzuciła razem z wczorajszym wydaniem Proroka, oszczędziłaby sobie kilkunastu cierpienia. Właśnie teść w nim zawarta rozbiła ciasny wszechświat na milion drobnych kawałków, których nawet najsilniejsze zaklęcie nie potrafiłoby złożyć ponownie w zgrabną bryłę.
Siedziała samotnie, próbując składając po raz kolejny rozmazane litery. Łzy samoczynnie napływały do oczu, ale nie czuła się smutna.
Jej rodzicie nie żyli. Spoczywali martwi w zbiorowej mogile. Nigdy nie miała ich już zobaczyć.
Matka od zawsze zafascynowana historią musiała wybrać się razem ze swoim mężem na front II wojny światowej, pomagając rannym żołnierzom w sekcji szpitali polowych. Działali do ostatniego tchu i oboje jako lekarze zginęli podczas operacji Overlord, podzielając losy przodków. Heroicznie, bez strachu w oczach nieśli pomoc swoim rodakom, próbując raz na zawsze zażegnać bezsensowne, zbyt ludzkie spory, pochłaniające ofiary w setkach tysięcy… na koniec także ich.
Ktoś walczył o władzę, a rodzice już nigdy nie mieli szans zamieszkać na ziemi nieogarniętej wojną. Wielokrotnie zadawała sobie pytanie - dlaczego? Jednak w odpowiedzi dostawała wszystkie piękne wyrazy współczucia oraz uznania, które nikomu nie mogły pomóc.
Usilnie, ale bez większego skutku poszukiwano dla niej rodziny zastępczej. Chociaż Monie wydawało się oczywistym, iż nit nie chciałby pod swoim dachem tak okropnego dziecka. Zdrajczyni krwi, żyjąca zbyt długo. Dlaczego nie podzieliła losu swoich przodków. Od dawna powinna była leżeć w zimnym, ciasnym grobie.
Po przeszło czterech latach spędzonych w niemagicznym przytułku, gdzie niejednokrotnie dzieliła własne łóżko z innymi, równie bardzo osieroconymi przez wojnę dziećmi, udało się. Pismo sporządzone przez kogoś posługującego się panieńskim nazwiskiem jej matki nie zostało przyjęte poważnie. Dziewczyna stała u progu dorosłości, więc nikt szczerze zainteresowany dzieckiem nie chciałby brać pod swoje skrzydła młodej kobiety. Daleka krewna ze strony matki bardzo przejęła się losem swojej nieznanej kuzynki i przygarnęła ją po własny dach. Aczkolwiek ich znajomość była niezwykle przelotna -mieszkała z nią przez wakacje. W ciągu roku szkolnego kobieta wyjątkowo przejęta własnym życiem wyjechała wraz z mężem do Stanów Zjednoczonych, próbując aktorskich sił na Broadwayu.
Na krzywo wyrwanej kartce z poplamionego herbatą notesu niespełniona artystka napisała słodkie kłamstwa, układające się na krótkie pożegnanie. Jesteś silna, mała. Odwiedź nas kiedyś w Nowym Jorku i powodzenia w dorosłym życiu…
Najwyższy wynik na Okropnie Wyczerpujących Testach Magicznych (wywróżony przez cały rocznik) według niej gwarantował wyłącznie pewną posadę na ciepłym krześle urzędniczki wyższej rangi. Nie potrafiła wizualizować sobie brzydkiej Atteberry w schludnej, ołówkowej spódnicy, która codziennie wertowałaby stosy dokumentów. Toteż, próbując rozpocząć naprawdę własne życie, sprzedała podniszczoną, rodzinną posiadłość i przeniosła się do ciasnego, londyńskiego mieszkania. Pomimo okropnego ciężaru na sercu podpisała dokumenty - nie miała czego szukać w mugolskiej społeczności, już na pewno nie pomiędzy ścinamy nasiąkniętymi dziecięcymi wspomnieniami nadgryzionymi przez okrutne wydarzenia wojenne.
Nieustający ruch, obojętne spojrzenia obcych Londyńczyków, także brudne powietrze pozwalały jej na moment zapomnieć o parszywej historii, ciągnącej się za nią od momentu urodzenia. Czuła dziwny rodzaj przynależności, którym rozkoszowała ją podczas chłodnych wschodów słońca.
Kolejne dwa, może nawet miesiące trzy zlały się w bezkształtną masę o przygaszonym kolorze. Podejmowała się wszystkiego, począwszy od nalewania piwa w barach przez sprzątanie w hotelach aż po handel w małych sklepikach - interesowała się wszystkim, na czym dało się zarobić przynajmniej pięć galeonów. Poszukiwała własnej drogi, nieco gubiąc się we wszystkich dzielnicach ogromnego miasta. Jednakże, kiedy wyciągnęła album z rodzinnymi fotografiami, rzeczywistość zadała jej niewyobrażalnie silny policzek. Przesiedziała całą noc pochylona nad roześmianymi twarzami sprzed piętnastu lat, nie mogąc uwierzyć w zmiany - każdą z osobną i wszystkie razem.
Czy tak właśnie miała skończyć ? Parując niemalże od świtu do świtu, aby tylko prowadzić życie z dnia na dzień? Luźną wegetację pomiędzy świadomością a snem? Właśnie ten upodlający obraz własnej twarzy chciałaby pokazać dawnej rodzinie? Ogromne cienie pod jeszcze większymi oczami, spoglądającymi ze smutkiem na kolejną uciekającą godzinę?
Musiała podjąć decyzję. Zacząć prowadzić własne życie, zamiast egzystować dla samej idei oddychania.
Kurs aurorski niejednokrotnie sprawił, że zasoby pieniężne na dany miesiąc skończyły się zaraz po piętnastym, spuszczając na jej los kolejne widmo ciemności. Sama panna Atteberry nigdy nie żałowała podjętej decyzji, odczuwając namiastkę szczęścia w dokonywanych wyborach. Pierwsza duża rzecz od śmierci rodziców sprawiała jej prawdziwą przyjemność i mogła przynieść ulgę, niezależnie od pory dnia. Czasami czuła, że nie trwała w tym wszystkim samotnie… choć ta myśl była irracjonalna. Bardziej chciałaby czuć czyjąś obecność silnie podtrzymującą na duchu. Taką, która łapała za rękę, chroniąc przed upadkiem na kolana.
Może to sami rodzice oraz dziadkowie, uśmiechali się z tej drugiej strony po raz ostatni. Po prostu szczerze cieszyli się z tak drobnej iskry w czasach po raz kolejny pozbawionych pokoju, wyrwanych z płytkiego, bezkonfliktowego snu… prawie widząc nadzieję na rzeczywiste zmiany. Bo, przynajmniej oni, nie wierzyli w żadne podziały.
Proszę jeszcze chwilę poczekać, pani pociąg na pewno przyjedzie. Wszystkie finalnie tutaj docierają. To pewna sprawa
Mona bardzo chętnie uwierzyłaby w to piękne kłamstwo, acz zegarek na jej nadgarstku wskazywał trzy kwadranse po pierwszej w nocy, natomiast sam dworzec całkowicie opustoszał. Wszystkie zbłąkane dusze odnalazły swoje drogi, pozostawiając ją samą z zaspanym wzrokiem wbitym w przestrzeń. Powoli podniosła swoje odrętwiałe kończyny i ruszając do wyjścia, rzuciła mężczyźnie szczery uśmiech. To zdecydowanie nie był dzień, w którym mogła uciec od życia.
Przenigdy nie spodziewałaby się, że patronus brzydkiej szlamy mógłby przyjąć tak przepiękną formę. Podczas pierwszego razu, kiedy osiągnął on konkretną postać, Mona zapomniała, co takiego kryło się pod słowem oddech. Pełna majestatu grzywa, groźnie rycząca paszcza oraz bystre oczy zostały przecież wyczarowane z tak skromnego wspomnienia.
Siedziała w przedziale, machając rodzicom na pożegnanie, ponieważ mieli zobaczyć się dopiero w przerwie zimowej. Opuszczała swój dom, składając ciche podziękowanie za wizję tak wspaniałego losu. Tłoczna atmosfera i słone łzy szczęścia, prowadzące wprost przed oblicze Hogwartu zawsze przynosiły choć iskierkę ciepła.
Nie rozumiała, czemu akurat przypodobała sobie lwa… lub to on przypodobał sobie Atteberry. Oprócz pochodzeniu z domu Godryka Gryffindora, waleczności dla wyższych celów, wiary w prawdziwe dobro… skrywała się w jej chudej buzi ogromna siła i odwaga? Razem z tym wiecznie niedostrzeganym pięknem!
7 | |
0 | |
20 | |
0 | |
0 | |
0 | |
0 |
Różdżka, teleportacja, 12 punktów.
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.