Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Salon
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
21.05, środa
Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Może czułby się trochę lepiej gdyby po prostu spędził ten dzień z Orestesem albo poszedł z nim spędzić dzień u Lety (Orpheus i Orestes byliby pewnie rozczarowani gdyby tak po prostu zatrzymał swojego syna w domu), ale po impulsywnej odpowiedzi na tamten list postanowił nie odwoływać planów, tak na wszelki wypadek. Wypadek, który nie nadejdzie, przecież słowa były jasne, czarno na białym, na piśmie, coś mu wypadło i miał inne plany i przepraszał i Hector powinien przewidzieć, że ludzie co którąś środę w roku mogą mieć inne plany i odpisać tak, rozumiem, ale odpisał a może jednak zdążysz? Będę czekał, gdybyś zmienił zdanie, a teraz roztrząsał każde z napisanych słów i nerwowo obracał w palcach różdżkę, dlaczego nie potrafisz przyjąć odmowy Hectorze Vale, dlaczego nigdy nie umiesz odpuścić, dlaczego zawsze musisz dyskutować?!
Zerknął nerwowo na portret ojca, błysk odległego wspomnienia, może to jego słowa zinternalizował teraz we własnej głowie. Anselm Vale też nie lubił dyskusji.
Westchnął, machnął różdżką i portret skrył się za zasłonką (na szczęście i tak się nie ruszał ani nie mówił, nigdy nie został dokończony), ale niewiele to pomogło. Ze złością (na samego siebie) uderzył dłonią w róg fotela - w nim też nie mógł sobie znaleźć miejsca, co chwila zmieniając pozycję. W końcu przerzucił nogi przez oparcie, głowę odchylił, w dłoniach uniósł Iliadę, to chyba jedyne, na czym mógł się teraz skupić. W gabinecie nie wytrzymywał, wywiesił tabliczkę, że zamknięte i przeszedł do części domowej. To zapewni mu spokój od pacjentów, ale jeśli ktoś zbliżyłby się do domu to od razu zauważy, że w salonie świeci się światło. Chyba wszystko przemyślał, jakby naprawdę wierzył w cuda.
Po prostu ma inne plany, coś mu wypadło. - powtórzył sobie po raz setny, bo ta teoria znaczyła, że wypadło mu coś w a ż n i e j s z e g o, a Hector Vale nie powinien być zazdrosny, ba, powinien być niespokojny, bo może wciąż nie pojmuje do końca istoty miłości i lęka się tych wszystkich wierszy, które malują jej dramatyczny obraz. Obraz, w którym jej płonie żarem
spopielającym wszystko wkoło, a potem wypala się równie gwałtownie. W tych wierszach nie ma feniksów, są tylko złamane serca, a Hector panicznie zastanawia się, czy może ostatnim razem zrobił coś nie tak. Nie potrafi sobie co prawda przypomnieć żadnego przykładu, ale przecież zawsze można znaleźć jakąś niedoskonałość, zbyt gwałtowne szarpnięcie za pasek i zahaczenie niecierpliwymi palcami o sweter, zbyt sprośny homerycki dowcip, albo może zacisnął dłonie na jego nadgarstku zbyt mocno, gdy rano prosił zaspany by został jeszcze chwilę? Na pewno, na pewno coś się znajdzie, coś czego nie zauważył wtedy.
Coś, cokolwiek, co odciągnie jego myśli od d r u g i e j hipotezy. Jeszcze straszniejszej - takiej, w której inne plany nie były prawdą, a jedynie wymówką - od czego? Wyobraźnie podsuwała mu jedynie najczarniejsze scenariusze, pewnie wymówką by nie martwił się czymś jeszcze gorszym.
Nie powinien być dzisiaj sam, może mógłby jeszcze ruszyć się do rodziny, inaczej czarne myśli zawładną nim całkiem. Wie jednak doskonale, że nie może - zaproponował, że w razie czego będzie czekał, więc będzie czekał, chwytał się irracjonalnej nadziei i walczył z pokusą napisania kolejnego listu. Co się stało, przepraszam, koch-
Odkłada Iliadę, litery i tak już skaczą mu przed oczyma, mocniej zaciska palce na różdżce, może Paxo pozwoli mu się skupić?
Nie zdążył - zamiast na siebie, automatycznie zwrócił różdżkę na drzwi, podnosząc się w fotelu z gwałtowną nadzieją, może powinien sprawdzić kto za nimi stoi, ale o tej porze to mogła być przecież tylko jedna osoba - a może tylko to sobie wyobrażał? Alohomora, pomyślał by zamek otworzył się przed niespodziewanym gościem, w którego wbił wzrok równie przenikliwy jak zwykle, trochę niedowierzający i - przede wszystkim - pełen ulgi.
Jesteś.
Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Może czułby się trochę lepiej gdyby po prostu spędził ten dzień z Orestesem albo poszedł z nim spędzić dzień u Lety (Orpheus i Orestes byliby pewnie rozczarowani gdyby tak po prostu zatrzymał swojego syna w domu), ale po impulsywnej odpowiedzi na tamten list postanowił nie odwoływać planów, tak na wszelki wypadek. Wypadek, który nie nadejdzie, przecież słowa były jasne, czarno na białym, na piśmie, coś mu wypadło i miał inne plany i przepraszał i Hector powinien przewidzieć, że ludzie co którąś środę w roku mogą mieć inne plany i odpisać tak, rozumiem, ale odpisał a może jednak zdążysz? Będę czekał, gdybyś zmienił zdanie, a teraz roztrząsał każde z napisanych słów i nerwowo obracał w palcach różdżkę, dlaczego nie potrafisz przyjąć odmowy Hectorze Vale, dlaczego nigdy nie umiesz odpuścić, dlaczego zawsze musisz dyskutować?!
Zerknął nerwowo na portret ojca, błysk odległego wspomnienia, może to jego słowa zinternalizował teraz we własnej głowie. Anselm Vale też nie lubił dyskusji.
Westchnął, machnął różdżką i portret skrył się za zasłonką (na szczęście i tak się nie ruszał ani nie mówił, nigdy nie został dokończony), ale niewiele to pomogło. Ze złością (na samego siebie) uderzył dłonią w róg fotela - w nim też nie mógł sobie znaleźć miejsca, co chwila zmieniając pozycję. W końcu przerzucił nogi przez oparcie, głowę odchylił, w dłoniach uniósł Iliadę, to chyba jedyne, na czym mógł się teraz skupić. W gabinecie nie wytrzymywał, wywiesił tabliczkę, że zamknięte i przeszedł do części domowej. To zapewni mu spokój od pacjentów, ale jeśli ktoś zbliżyłby się do domu to od razu zauważy, że w salonie świeci się światło. Chyba wszystko przemyślał, jakby naprawdę wierzył w cuda.
Po prostu ma inne plany, coś mu wypadło. - powtórzył sobie po raz setny, bo ta teoria znaczyła, że wypadło mu coś w a ż n i e j s z e g o, a Hector Vale nie powinien być zazdrosny, ba, powinien być niespokojny, bo może wciąż nie pojmuje do końca istoty miłości i lęka się tych wszystkich wierszy, które malują jej dramatyczny obraz. Obraz, w którym jej płonie żarem
spopielającym wszystko wkoło, a potem wypala się równie gwałtownie. W tych wierszach nie ma feniksów, są tylko złamane serca, a Hector panicznie zastanawia się, czy może ostatnim razem zrobił coś nie tak. Nie potrafi sobie co prawda przypomnieć żadnego przykładu, ale przecież zawsze można znaleźć jakąś niedoskonałość, zbyt gwałtowne szarpnięcie za pasek i zahaczenie niecierpliwymi palcami o sweter, zbyt sprośny homerycki dowcip, albo może zacisnął dłonie na jego nadgarstku zbyt mocno, gdy rano prosił zaspany by został jeszcze chwilę? Na pewno, na pewno coś się znajdzie, coś czego nie zauważył wtedy.
Coś, cokolwiek, co odciągnie jego myśli od d r u g i e j hipotezy. Jeszcze straszniejszej - takiej, w której inne plany nie były prawdą, a jedynie wymówką - od czego? Wyobraźnie podsuwała mu jedynie najczarniejsze scenariusze, pewnie wymówką by nie martwił się czymś jeszcze gorszym.
Nie powinien być dzisiaj sam, może mógłby jeszcze ruszyć się do rodziny, inaczej czarne myśli zawładną nim całkiem. Wie jednak doskonale, że nie może - zaproponował, że w razie czego będzie czekał, więc będzie czekał, chwytał się irracjonalnej nadziei i walczył z pokusą napisania kolejnego listu. Co się stało, przepraszam, koch-
Odkłada Iliadę, litery i tak już skaczą mu przed oczyma, mocniej zaciska palce na różdżce, może Paxo pozwoli mu się skupić?
Nie zdążył - zamiast na siebie, automatycznie zwrócił różdżkę na drzwi, podnosząc się w fotelu z gwałtowną nadzieją, może powinien sprawdzić kto za nimi stoi, ale o tej porze to mogła być przecież tylko jedna osoba - a może tylko to sobie wyobrażał? Alohomora, pomyślał by zamek otworzył się przed niespodziewanym gościem, w którego wbił wzrok równie przenikliwy jak zwykle, trochę niedowierzający i - przede wszystkim - pełen ulgi.
Jesteś.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kilkukrotnie podnosił pióro i podsuwał do siebie pergamin tylko po to, by zmoczyć go kilkoma kleksami czarnego tuszu i odsunąć od siebie, przesunąć na skraj biurka, za którym zasiadał tuż po zamknięciu sklepu. Wpisał to sobie w swój mały rytuał, codziennie od czwartku wieczora, gdy wysłał wreszcie pierwszy list, suchy i krótki, informujący Hectora, że nie da rady odwiedzić go w nadchodzącą środę, ale że na pewno zostanie dłużej następnym razem. Starał się pilnować dłoni, by ta nie drżała mu za mocno, by stawiał litery prosto i tak, jak robił to zawsze. Hector nie mógł się domyślić, dlaczego odwoływał wizytę, ale musiał przyjąć to do wiadomości.
Jakoś.
Bo Oliver nie potrafił. Ciągle bił się z myślami, by napisać jeszcze raz, by odwołać swoje słowa, ale wiedział, że nie będzie mógł udawać, nie przy Hectorze. Pracę w sklepie ułatwiały mu rzucane na siebie regularnie zaklęcia przeciwbólowe, rany goiły się nawet dobrze i prawie nie było powodów do obaw, poza tym, że zaczynało robić się naprawdę gorąco i swetry nie wchodziły już w grę, przerzucił się na białe koszule, których rękawy podwijał, a pod nie zakładał zawsze biały podkoszulek, na wszelki wypadek, próbując ukryć się tak, jak tylko potrafił.
Aż wreszcie Oliver mruga, kartki z kalendarza fruwają mu przed oczami, a gdy wreszcie wszystko się uspokaja, jest już środa, osiemnasta, klucz brzęczy w zamykanych drzwiach sklepu, a on zamyka się znów na zapleczu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Idź, przecież chcesz, mówi do siebie w myślach, ale zaraz odpowiada — również sobie. Nie mogę, nie w tym stanie... I obydwa głosy mają racje, a Oliver, choć rozumie siebie i swoje obawy, nie walczy przecież ze sobą po raz pierwszy. Przygotował się rano, zabrał ze sobą z domu butelkę, wyciąga ją z szuflady biurka, do której schował ją przed rozpoczęciem pracy.
Korek ustępuje zniecierpliwionym palcom, zapach alkoholu kłuje w nos i prawie kicha, ale wtedy przystawia szyjkę do ust, a te zalewają się ogniem, bo pije ognistą właśnie, na uspokojenie i odwagę, a pierwszy łyk jest podjęciem decyzji. Zaciska mocno oczy, łzy nadciągają mu do oczu, ale łyka je i w tym dziwnym pakcie ognia i wody odnajduje chwilowe ukojenie, przynajmniej te dla gardła. Wreszcie podnosi się. Zupełnie trzeźwy, jeszcze trochę — czasu i alkoholu, nim ten uderzy mu do głowy. Krótko oklepuje się po spodniach, ma klucze, ma różdżkę, utarg schowany w bezpieczne miejsce, chude palce zaciśnięte na szyjce butelki.
Może iść.
Zjawia się w Walii, w znajomym miejscu i chce wejść od strony gabinetu, jak zawsze, ale drzwi są zamknięte i wisi na nich kartka. Że zamknięte. Może to i lepiej, ale to kolejna komplikacja. A Oliver jeszcze raz przechyla butelkę, już połowy nie ma, a jemu kręci się w głowie i jest dziwnie lekko. Światło padające z salonu rozkłada się na części w półpijackim zwidzie, ale może iść, może iść jeszcze prosto, więc robi właśnie to. Nie chce myśleć o sercu, które podchodzi mu do gardła, bo boi się tak, jak jeszcze nigdy i nie powinien się bać, ale wszystko zostało już postawione na jedną kartę i nie ma odwrotu. Jeżeli ma się to skończyć — niech tak będzie. Nie potrafi żyć w kłamstwie, prawda ciągnie go za wszystkie kończyny, szarpie nim jak szmacianą lalką, a on ma przeczucie, że takich chwil jak te sprzed tygodnia może być więcej.
Oczami wyobraźni widzi skupione spojrzenie Hectora i wie, że nie da rady przed nim uciec.
Przy nim jest jak tafla szkła, zupełnie przezroczysta do czasu, aż Vale złoży na nim swe gorące pocałunki, wtedy nosi ich ślady i nabiera wreszcie ludzkich kształtów.
Zatrzymuje się przy jednym z krzewów, zrywa mięsisty liść i rozciera go pod palcami. Świeży, niemal cytrusowy zapach uderza go w nozdrza, ale prędko zaciera to kolejnym łykiem alkoholu, to ostatni moment na wycofanie.
Nie robi tego. Uparcie, wbrew sobie i w zgodzie ze sobą podchodzi wreszcie do drzwi. Nie ma siły, nie ma o d w a g i ich otworzyć.
Opiera czoło o futrynę, topiąc się w gorącym życzeniu, żeby Hector wyczuł go, jak wyczuwają się przeznaczone sobie dusze; zza drzwi, z drugiego końca domu.
Jestem, Hectorze, już jestem...
I dzieje się tak — drzwi otwierają się przed nim, a on jeszcze nie dowierza, jest zbyt zdziwiony, by zareagować od razu. Ubrany jest naprawdę bardzo schludnie — koszula, spodnie i buty nie noszą na sobie nawet odrobiny brudu czy kurzu. Włosy ma prawie ułożone, ten lok, który opada mu na środek czoła, jest tam dalej, ale reszta wydaje się być w ustalonym porządku. Okrągłe szkła okularów odbijają ciepłe światło dochodzące z zewnątrz, ale spojrzenie, spojrzenie Olivera jest zupełnie szare, choć skrzące, tak jak skrzą się jego usta, falujące w niepewnym uśmiechu, mokre jeszcze od alkoholu, którego wyraźna woń nie odpuszcza go o krok.
— Przepraszam za najście... — szepcze cicho, brak w głosie tego chłopięcego zacięcia, pewności, z którą nawigował przez ich wspólne dni. To nie jest dzielny Oliver radzący sobie w stresie z dementorem, to nie jest Oliver, który po raz kolejny umknął śmierci i pierwszego komfortu szuka w ramionach swojego ukochanego. To Oliver, który wygląda na zdrowego, ale pilnie potrzebuje pomocy, to Oliver duszący w sobie jakiś sekret, topiący siebie i ów tajemnicę w alkoholu, to Oliver, w którego szarych oczach iskrzy desperacja, który ma już pełniejsze policzki niż wtedy w marcu, ale dalej bywa zbyt słaby.
To Oliver, który odrywa się wreszcie od futryny i nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów, pozwala mówić ciału. A ciało pragnie komfortu wspólnych chwil, wargi sięgają warg o dwie sekundy przed tym, jak zamykają się drzwi wejściowe od części domowej domu na wybrzeżu Rhyl.
To Oliver, którego język pali cynamonem, alkoholem i sekretem, któremu musi stawić czoła.
Jakoś.
Bo Oliver nie potrafił. Ciągle bił się z myślami, by napisać jeszcze raz, by odwołać swoje słowa, ale wiedział, że nie będzie mógł udawać, nie przy Hectorze. Pracę w sklepie ułatwiały mu rzucane na siebie regularnie zaklęcia przeciwbólowe, rany goiły się nawet dobrze i prawie nie było powodów do obaw, poza tym, że zaczynało robić się naprawdę gorąco i swetry nie wchodziły już w grę, przerzucił się na białe koszule, których rękawy podwijał, a pod nie zakładał zawsze biały podkoszulek, na wszelki wypadek, próbując ukryć się tak, jak tylko potrafił.
Aż wreszcie Oliver mruga, kartki z kalendarza fruwają mu przed oczami, a gdy wreszcie wszystko się uspokaja, jest już środa, osiemnasta, klucz brzęczy w zamykanych drzwiach sklepu, a on zamyka się znów na zapleczu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Idź, przecież chcesz, mówi do siebie w myślach, ale zaraz odpowiada — również sobie. Nie mogę, nie w tym stanie... I obydwa głosy mają racje, a Oliver, choć rozumie siebie i swoje obawy, nie walczy przecież ze sobą po raz pierwszy. Przygotował się rano, zabrał ze sobą z domu butelkę, wyciąga ją z szuflady biurka, do której schował ją przed rozpoczęciem pracy.
Korek ustępuje zniecierpliwionym palcom, zapach alkoholu kłuje w nos i prawie kicha, ale wtedy przystawia szyjkę do ust, a te zalewają się ogniem, bo pije ognistą właśnie, na uspokojenie i odwagę, a pierwszy łyk jest podjęciem decyzji. Zaciska mocno oczy, łzy nadciągają mu do oczu, ale łyka je i w tym dziwnym pakcie ognia i wody odnajduje chwilowe ukojenie, przynajmniej te dla gardła. Wreszcie podnosi się. Zupełnie trzeźwy, jeszcze trochę — czasu i alkoholu, nim ten uderzy mu do głowy. Krótko oklepuje się po spodniach, ma klucze, ma różdżkę, utarg schowany w bezpieczne miejsce, chude palce zaciśnięte na szyjce butelki.
Może iść.
Zjawia się w Walii, w znajomym miejscu i chce wejść od strony gabinetu, jak zawsze, ale drzwi są zamknięte i wisi na nich kartka. Że zamknięte. Może to i lepiej, ale to kolejna komplikacja. A Oliver jeszcze raz przechyla butelkę, już połowy nie ma, a jemu kręci się w głowie i jest dziwnie lekko. Światło padające z salonu rozkłada się na części w półpijackim zwidzie, ale może iść, może iść jeszcze prosto, więc robi właśnie to. Nie chce myśleć o sercu, które podchodzi mu do gardła, bo boi się tak, jak jeszcze nigdy i nie powinien się bać, ale wszystko zostało już postawione na jedną kartę i nie ma odwrotu. Jeżeli ma się to skończyć — niech tak będzie. Nie potrafi żyć w kłamstwie, prawda ciągnie go za wszystkie kończyny, szarpie nim jak szmacianą lalką, a on ma przeczucie, że takich chwil jak te sprzed tygodnia może być więcej.
Oczami wyobraźni widzi skupione spojrzenie Hectora i wie, że nie da rady przed nim uciec.
Przy nim jest jak tafla szkła, zupełnie przezroczysta do czasu, aż Vale złoży na nim swe gorące pocałunki, wtedy nosi ich ślady i nabiera wreszcie ludzkich kształtów.
Zatrzymuje się przy jednym z krzewów, zrywa mięsisty liść i rozciera go pod palcami. Świeży, niemal cytrusowy zapach uderza go w nozdrza, ale prędko zaciera to kolejnym łykiem alkoholu, to ostatni moment na wycofanie.
Nie robi tego. Uparcie, wbrew sobie i w zgodzie ze sobą podchodzi wreszcie do drzwi. Nie ma siły, nie ma o d w a g i ich otworzyć.
Opiera czoło o futrynę, topiąc się w gorącym życzeniu, żeby Hector wyczuł go, jak wyczuwają się przeznaczone sobie dusze; zza drzwi, z drugiego końca domu.
Jestem, Hectorze, już jestem...
I dzieje się tak — drzwi otwierają się przed nim, a on jeszcze nie dowierza, jest zbyt zdziwiony, by zareagować od razu. Ubrany jest naprawdę bardzo schludnie — koszula, spodnie i buty nie noszą na sobie nawet odrobiny brudu czy kurzu. Włosy ma prawie ułożone, ten lok, który opada mu na środek czoła, jest tam dalej, ale reszta wydaje się być w ustalonym porządku. Okrągłe szkła okularów odbijają ciepłe światło dochodzące z zewnątrz, ale spojrzenie, spojrzenie Olivera jest zupełnie szare, choć skrzące, tak jak skrzą się jego usta, falujące w niepewnym uśmiechu, mokre jeszcze od alkoholu, którego wyraźna woń nie odpuszcza go o krok.
— Przepraszam za najście... — szepcze cicho, brak w głosie tego chłopięcego zacięcia, pewności, z którą nawigował przez ich wspólne dni. To nie jest dzielny Oliver radzący sobie w stresie z dementorem, to nie jest Oliver, który po raz kolejny umknął śmierci i pierwszego komfortu szuka w ramionach swojego ukochanego. To Oliver, który wygląda na zdrowego, ale pilnie potrzebuje pomocy, to Oliver duszący w sobie jakiś sekret, topiący siebie i ów tajemnicę w alkoholu, to Oliver, w którego szarych oczach iskrzy desperacja, który ma już pełniejsze policzki niż wtedy w marcu, ale dalej bywa zbyt słaby.
To Oliver, który odrywa się wreszcie od futryny i nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów, pozwala mówić ciału. A ciało pragnie komfortu wspólnych chwil, wargi sięgają warg o dwie sekundy przed tym, jak zamykają się drzwi wejściowe od części domowej domu na wybrzeżu Rhyl.
To Oliver, którego język pali cynamonem, alkoholem i sekretem, któremu musi stawić czoła.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Przez chwilę niedowierzanie zaciera zdrowy rozsądek i Hector widzi tylko to, co chce widzieć - Olivera, jego Olivera, tutaj, ubranego elegancko jak zwykle (lepiej mu w koszulach niż w swetrach, każdemu lepiej), z płynnym złotem błyszczących w falowanych lokach i pięknym uśmiechem na twarzy. Nie gniewa się na mnie, nie byłoby go tu. - uświadamia sobie Hector z ulgą i chce mu się śmiać z własnych lęków, chce mu się zignorować niepokój, który nie opuścił go jeszcze całkiem. Tak, jakby intuicja szeptała mu, że coś jest nie tak - a on uparcie się z nią kłócił.
Uśmiecha się, od ucha do ucha, nie jest w stanie się powstrzymać.
A potem wszystko dzieje się szybko, za szybko.
-Jakie najście? Przecież cię zaprosiłem. - odpowiada Hector żartobliwie, łagodnie, bez namysłu. Płomienie z kominka odbijają się już na twarzy Olivera, a Hectorowi robi się gorąco, to ciepło musi teraz pobrzmiewać w tembrze jego głosu. Odkłada książkę na podłogę, ale nie sięga po laskę - wie, że nie musi wstawać, że to Oliver przyjdzie do niego, jak zawsze…
Ale nie jest jak zawsze, a ta świadomość uderza w Hectora z pewnym opóźnieniem, bo wszystko dzieje się tak szybko. Najpierw zaskoczenie, potem emocje na widok ukochanego, potem… bodźce, za dużo bodźców.
Sygnały, które nie układały się w spójną całość. Krok lżejszy niż zwykle, głos równie słaby jak podczas ich pierwszego spotkania, uśmiech równie nieśmiały jak podczas pierwszej wspólnej nocy, a wreszcie ten zapach - intensywniejszy z każdym krokiem, obcy i palący. Zapach, który nie kojarzy się ani z domem (ojciec nie pił tak mocnych trunków, Hector też nie), ani z pracą, ani z nikim bliskim, a jeśli już z kimkolwiek konkretnym - to z innymi klientami, których Vale mijał w Wenus. Wyrzuty sumienia nagle ściskają go za serce - czy to przeszłość drwi z niego, igrając ze zmysłami, rozniecając poczucie winy? - ale wreszcie odrywa wzrok od pięknej twarzy Olivera, dostrzega butelkę w jego ręce i rozumie już, że nic mu się nie przywidziało. Wyjaśnienie zagadki widzi jak na dłoni, ale…
To wszystko było tak zaskakujące i niepasujące do Olivera, że Hector zdążył tylko rozchylić ze zdziwieniem usta i pomyśleć, że coś wciąż tu nie pasuje, że to nie może być jedyne wyjaśnienie, a jedynie kolejny element większej łamigłówki - ale nie powiedział nic, wszystko działo się szybko, za szybko, niezadane pytanie niknie w ustach Olivera, a Hector odruchowo zamyka oczy i wczepia się palcami w jego koszulę.
Fale sprzeczności.
Ciało reaguje samo na upragnione pocałunki, usta otwierają się szerzej, do skroni nadpływa fala gorąca, prawe ramię oplata się wokół szyi, lewa dłoń sama chce przywrzeć mocno do koszuli w okolicach serca, poczuć go, poczuć jak bije, poczuć, że to prawda, że wszystko jest jak być powinno, jak co środę, ale -
Nic nie jest takie jak powinno być, pocałunki są bardziej chaotyczne niż zwykle, obcy zapach wdziera się w nozdrza w miejsce miodowego zapachu Olivera, obcy smak pali język, a choć Oliver całuje go tak, jakby cały świat się nie liczył i jakby chciał znaleźć w tym pocałunku szczęście, to przecież wchodząc tutaj wcale nie wyglądał na szczęśliwego i…
Choć palcami szukał już włosów ukochanego, to prawa dłoń zsuwa się bezradnie z karku - a lewa zwiększa lekko nacisk nie po to, by wyczuć bijące serce, a po to by delikatnie odsunąć lekko Olivera, by Hector mógł odchylić się lekko w tył.
Złapać własny oddech i złapać rozbiegane spojrzenie szarych oczu.
Szarych, bez odcienia błękitu.
Vale przełyka nerwowo ślinę, nie potrafiąc już wypierać faktu, że coś jest nie tak. Najpierw list, teraz to.
To nie pożegnanie, prawda? - przemyka mu przez myśl i nagle robi mu się bardzo zimno, bo nie sądzi by Oliver był tak bezwzględny by potrzebować alkoholu do zerwania, ale do niedawna nie sądził nawet, że Oliver może w ogóle potrzebować alkoholu, kiedykolwiek.
Nie całowałby mnie tak na pożegnanie. - próbuje się uspokoić, ale - gdy sięga po butelkę, by musnąć lodowatymi palcami dłoń Olivera i spróbować delikatnie zabrać mu alkohol - niepokój nie mija.
Próbuje nie mrugać, próbuje się skupić, ale rzęsy drżą.
Grdyka drga, gdy Hector próbuje znaleźć właściwe słowa.
Przymyka na moment oczy - choć nie musi. Nie musi przypominać sobie wszystkiego, czego uczył się całe życie. Matka wchodząca do pokoju z zapuchniętymi oczyma, Beatrice po tym jak wypiła za dużo wina, agresywni lub zbyt płochliwi pacjenci, ten szczególny wyraz na twarzy ojca.
Kupić czas, udawać, że nic się nie stało.
Szczególnie, że tym razem boi się nie o siebie (jesteś bezpieczny, wciąż wierzy w tą obietnicę, zawsze będzie wierzył), a o niego.
-Czekaj. - prosi, zmuszając usta do uprzejmego uśmiechu. -Nie zaproponujesz mi kieliszka? Nigdy nie piłem z butelki, ale mam gdzieś szklanki do whiskey. - zakurzone.
Całuje go w czoło, szybko. Cofnął już obydwie dłonie - w jednej trzyma butelkę, wolną sięga po laskę. Muszą - musi - wstać. Myśleć trzeźwiej.
-To bardzo miło, że chciałeś mnie poczęstować, ciężko teraz zdobyć alkohol. - mówi łagodnie, cicho, trochę bez sensu, jak do dzikiej zwierzyny, jak do kota sąsiadki zanim go oswoił - i jak po tym gdy zwierzę zerkało na niego nieufnie, pamiętając lutowy atak.
Próbuje wstać, iść do kredensu, powoli.
-Usiądź, Oliverze. Co byłby ze mnie za gospodarz? - powstrzymuje go gestem, jeśli chciałby mu pomóc.
Znajduje te pieprzone szklaneczki, rzuca szybkie Chłoszczyść, nalewa do każdej whiskey, bardzo powoli.
Swoją tylko obraca w palcach i odkłada na stolik, razem z butelką - a potem wraca do Olivera, tym razem bez laski, by wsunąć mu szklankę w dłoń.
-Na zdrowie, Oliverze. - klęka przed fotelem, tak by mieli spojrzenie na jednym poziomie, prawie en face, ale zostawiając trochę przestrzeni z lewej strony, by nie czuł się jak w pułapce, jak w marcu, Hector przecież wszystko pamiętał.
Prawą dłoń układa na jego kolanie, unosi lekko podbródek, przez chwilę uśmiecha się jeszcze łagodnie, szukając spojrzenia Olivera.
Wreszcie chłodny błękit zderza się z szarością, a Hector pozwala uśmiechowi zbladnąć, pozwala niepokojowi przedrzeć się wreszcie przez maskę łagodności.
-Powiesz mi teraz - prosi cicho, równie nieśmiałym głosem jak Oliver gdy wszedł do domu, ale nie byłby sobą gdyby w tonie nie dźwięczała nuta stali. Bardzo chciałby się jej pozbyć, ale nie potrafi. -co się stało?
Uśmiecha się, od ucha do ucha, nie jest w stanie się powstrzymać.
A potem wszystko dzieje się szybko, za szybko.
-Jakie najście? Przecież cię zaprosiłem. - odpowiada Hector żartobliwie, łagodnie, bez namysłu. Płomienie z kominka odbijają się już na twarzy Olivera, a Hectorowi robi się gorąco, to ciepło musi teraz pobrzmiewać w tembrze jego głosu. Odkłada książkę na podłogę, ale nie sięga po laskę - wie, że nie musi wstawać, że to Oliver przyjdzie do niego, jak zawsze…
Ale nie jest jak zawsze, a ta świadomość uderza w Hectora z pewnym opóźnieniem, bo wszystko dzieje się tak szybko. Najpierw zaskoczenie, potem emocje na widok ukochanego, potem… bodźce, za dużo bodźców.
Sygnały, które nie układały się w spójną całość. Krok lżejszy niż zwykle, głos równie słaby jak podczas ich pierwszego spotkania, uśmiech równie nieśmiały jak podczas pierwszej wspólnej nocy, a wreszcie ten zapach - intensywniejszy z każdym krokiem, obcy i palący. Zapach, który nie kojarzy się ani z domem (ojciec nie pił tak mocnych trunków, Hector też nie), ani z pracą, ani z nikim bliskim, a jeśli już z kimkolwiek konkretnym - to z innymi klientami, których Vale mijał w Wenus. Wyrzuty sumienia nagle ściskają go za serce - czy to przeszłość drwi z niego, igrając ze zmysłami, rozniecając poczucie winy? - ale wreszcie odrywa wzrok od pięknej twarzy Olivera, dostrzega butelkę w jego ręce i rozumie już, że nic mu się nie przywidziało. Wyjaśnienie zagadki widzi jak na dłoni, ale…
To wszystko było tak zaskakujące i niepasujące do Olivera, że Hector zdążył tylko rozchylić ze zdziwieniem usta i pomyśleć, że coś wciąż tu nie pasuje, że to nie może być jedyne wyjaśnienie, a jedynie kolejny element większej łamigłówki - ale nie powiedział nic, wszystko działo się szybko, za szybko, niezadane pytanie niknie w ustach Olivera, a Hector odruchowo zamyka oczy i wczepia się palcami w jego koszulę.
Fale sprzeczności.
Ciało reaguje samo na upragnione pocałunki, usta otwierają się szerzej, do skroni nadpływa fala gorąca, prawe ramię oplata się wokół szyi, lewa dłoń sama chce przywrzeć mocno do koszuli w okolicach serca, poczuć go, poczuć jak bije, poczuć, że to prawda, że wszystko jest jak być powinno, jak co środę, ale -
Nic nie jest takie jak powinno być, pocałunki są bardziej chaotyczne niż zwykle, obcy zapach wdziera się w nozdrza w miejsce miodowego zapachu Olivera, obcy smak pali język, a choć Oliver całuje go tak, jakby cały świat się nie liczył i jakby chciał znaleźć w tym pocałunku szczęście, to przecież wchodząc tutaj wcale nie wyglądał na szczęśliwego i…
Choć palcami szukał już włosów ukochanego, to prawa dłoń zsuwa się bezradnie z karku - a lewa zwiększa lekko nacisk nie po to, by wyczuć bijące serce, a po to by delikatnie odsunąć lekko Olivera, by Hector mógł odchylić się lekko w tył.
Złapać własny oddech i złapać rozbiegane spojrzenie szarych oczu.
Szarych, bez odcienia błękitu.
Vale przełyka nerwowo ślinę, nie potrafiąc już wypierać faktu, że coś jest nie tak. Najpierw list, teraz to.
To nie pożegnanie, prawda? - przemyka mu przez myśl i nagle robi mu się bardzo zimno, bo nie sądzi by Oliver był tak bezwzględny by potrzebować alkoholu do zerwania, ale do niedawna nie sądził nawet, że Oliver może w ogóle potrzebować alkoholu, kiedykolwiek.
Nie całowałby mnie tak na pożegnanie. - próbuje się uspokoić, ale - gdy sięga po butelkę, by musnąć lodowatymi palcami dłoń Olivera i spróbować delikatnie zabrać mu alkohol - niepokój nie mija.
Próbuje nie mrugać, próbuje się skupić, ale rzęsy drżą.
Grdyka drga, gdy Hector próbuje znaleźć właściwe słowa.
Przymyka na moment oczy - choć nie musi. Nie musi przypominać sobie wszystkiego, czego uczył się całe życie. Matka wchodząca do pokoju z zapuchniętymi oczyma, Beatrice po tym jak wypiła za dużo wina, agresywni lub zbyt płochliwi pacjenci, ten szczególny wyraz na twarzy ojca.
Kupić czas, udawać, że nic się nie stało.
Szczególnie, że tym razem boi się nie o siebie (jesteś bezpieczny, wciąż wierzy w tą obietnicę, zawsze będzie wierzył), a o niego.
-Czekaj. - prosi, zmuszając usta do uprzejmego uśmiechu. -Nie zaproponujesz mi kieliszka? Nigdy nie piłem z butelki, ale mam gdzieś szklanki do whiskey. - zakurzone.
Całuje go w czoło, szybko. Cofnął już obydwie dłonie - w jednej trzyma butelkę, wolną sięga po laskę. Muszą - musi - wstać. Myśleć trzeźwiej.
-To bardzo miło, że chciałeś mnie poczęstować, ciężko teraz zdobyć alkohol. - mówi łagodnie, cicho, trochę bez sensu, jak do dzikiej zwierzyny, jak do kota sąsiadki zanim go oswoił - i jak po tym gdy zwierzę zerkało na niego nieufnie, pamiętając lutowy atak.
Próbuje wstać, iść do kredensu, powoli.
-Usiądź, Oliverze. Co byłby ze mnie za gospodarz? - powstrzymuje go gestem, jeśli chciałby mu pomóc.
Znajduje te pieprzone szklaneczki, rzuca szybkie Chłoszczyść, nalewa do każdej whiskey, bardzo powoli.
Swoją tylko obraca w palcach i odkłada na stolik, razem z butelką - a potem wraca do Olivera, tym razem bez laski, by wsunąć mu szklankę w dłoń.
-Na zdrowie, Oliverze. - klęka przed fotelem, tak by mieli spojrzenie na jednym poziomie, prawie en face, ale zostawiając trochę przestrzeni z lewej strony, by nie czuł się jak w pułapce, jak w marcu, Hector przecież wszystko pamiętał.
Prawą dłoń układa na jego kolanie, unosi lekko podbródek, przez chwilę uśmiecha się jeszcze łagodnie, szukając spojrzenia Olivera.
Wreszcie chłodny błękit zderza się z szarością, a Hector pozwala uśmiechowi zbladnąć, pozwala niepokojowi przedrzeć się wreszcie przez maskę łagodności.
-Powiesz mi teraz - prosi cicho, równie nieśmiałym głosem jak Oliver gdy wszedł do domu, ale nie byłby sobą gdyby w tonie nie dźwięczała nuta stali. Bardzo chciałby się jej pozbyć, ale nie potrafi. -co się stało?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Pisałem, że nie przyjdę — tłumaczy, gdzieś pomiędzy pocałunkami. Wargi drżą, w nagłej czułości, mrowią go od gorąca ust i głosu Hectora, od ciepła płomieni buchających z kominka. Na zewnątrz jest już cieplej; gdyby umysł nie był przyćmiony ognistym zapachem whisky, pewnie spytałby się, czemu dogrzewa dom — może ceglany dom ciężko było ogrzać? Nie zauważa nawet, że wcześniej wzrok Hectora zsuwa się w dół, że zauważa butelkę. Ta wciąż jest trzymana przez Olivera w dłoni, rozpaczliwie, jak kotwica, która jeszcze trzyma go w jednym miejscu. Czuje się lekko, trochę jak balon, ale to Hector trzyma sznurek. A gdy puści, Oliver od razu poleci w górę, odleci gdzieś daleko, może nigdy już nie dotknie stopami ziemi...
Czuje jego palce na swej koszuli i przez moment myśli, że może nie będzie tak źle. Że może nie będzie tak źle, może uda im się jeszcze trochę trwać w tym przedziwnym zawieszeniu. Nie zauważa — a może nie chce zauważyć — tego niezadanego pytania. Nie ma siły na nie odpowiadać. Chce po prostu spędzić ostatnie kilka chwil w towarzystwie swojego ukochanego, w towarzystwie miłości swego życia. Miłości, która wisi teraz na włosku, bo zdecydował się przecież opowiedzieć mu dziś swój najgorszy, najciemniejszy sekret. Czuje, że policzki pokrywają mu się karmazynem, wstyd pali jak ogień, jak ognista w przełyku. Ale Oliver myśli, Oliver ma nadzieje, że jeżeli nie wybrzmi żadne pytanie, uda mu się odciągnąć tę chwilę w nieskończoność, może zatrzymać się gdzieś pomiędzy światami.
Hector przecież oplata go swoimi rękoma, jedna dłoń ląduje na sercu, a to bije zapalczywie, w pełni strachu i wstydu. Łup, łup, łup, uderzenie za uderzeniem, teraz palą też płuca; brakuje mu oddechu, ale nie chce przestać. Czuje, jak palce Hectora podchodzą do jego karku i już gotów jest rozchylić na moment wargi, westchnąć w jego usta, tak samo, jak robi to zawsze, gdy raczy go podobnymi pieszczotami, ale...
Dłoń na sercu naciska.
Chce, żebym się odsunął.
Komunikat jest prosty.
Nie chce mnie tutaj.
Pozwala mu odsunąć się na fotel, odchylić głowę w tył. Sam oddycha ciężko, złote loki kleją się mu do czoła i jest gorąco, okropnie gorąco, skronie pulsują, szare oczy uparcie unikają podłapania kontaktu wzrokowego. Oliver kurczy się na miejscu, ramiona znów kieruje ku klatce piersiowej, stara się zapaść w sobie, nie patrz na mnie, proszę, nie patrz na mnie, ale przytul mnie, proszę, o s t a t n i r a z.
Przytulenie nie nadchodzi. Zamiast tego chłodne palce muskają te jego — palące od wstydu i gorąca. Nie chce oddać mu butelki, nie od razu. Zaciska swoje palce mocniej, wciąż nie chce jej puścić, chyba z ust wymyka się nieśmiałe nie, ale ostatecznie kapituluje.
Wzdycha więc, ale pomimo swojego dość wysokiego wzrostu wydaje się żałośnie mały. Pomimo drobnego przybrania na wadze — przecież nie wygląda już aż tak źle jak wtedy w marcu, wkroczył na dobrą ścieżkę, ale była przed nim jeszcze bardzo, bardzo długa droga — wydaje się być jeszcze bardziej kruchy niż odbicie człowieka, którego Hector całe życie widywał w swoim lustrze.
Podnosi wzrok dopiero wtedy, gdy Hector prosi go o poczekanie. Ba, podrywa wtedy głowę do góry, spojrzenie szarych oczu drży jak u spłoszonego stworzenia, Oliver się boi, wyraźnie się boi. Nie odzywa się, po prostu wodzi za nim spojrzeniem, zupełnie tak, jakby strach zupełnie go sparaliżował. Cień uśmiechu próbuje zadrżeć na jego wargach, gdy Hector całuje go w czoło, ale nie potrafi wykrzesać z siebie tego samego entuzjazmu. Tego spokojnego szczęścia, co wcześniej.
Innego końca świata nie będzie.
Chce za nim pójść — panicznie boi się zostać sam, Hector może przecież w kuchni zrobić wszystko. Wysłać sygnał do brygady ścigania wilkołaków. Do magipolicji. Jego twarz nie zdobi plakatów, Zakon Feniksa od kwietnia jest oficjalnie rozbity, ale Hector też jest nieswój i choć Oliver bardzo go kocha, choć Oliver oddałby się w ręce wszystkich funkcjonariuszy świata, wykrwawił na śmierć w chatce w Gloucestershire za tylko jeden, dodatkowy dzień razem — to Oliver obawia się też, że nie musi przecież nawet zdradzać tej ostatniej tajemnicy, by Vale naprawdę go znienawidził. Stracił już przecież żonę, matkę swojego ukochanego syna w wilkołaczym ataku.
Ale mimo wszystko pozwala się usadzić. Albo po prostu zgadza się na propozycję, zajmuje miejsce na fotelu. Od razu pochyla się do przodu. Łokcie na kolanach, twarz w dłoniach. Chce mu się płakać, napiłby się znowu ognistej. Gdy pali go w gardle, chce mu się przynajmniej płakać z innego powodu.
Nagle zimno dłoni Hectora zlewa się z zimnem szklanki z alkoholem, obie wciśnięte w jego dłonie. Patrzy na niego zdezorientowany — sam jest pochylony, magipsychiatra klęczy przed nim, jego jasne spojrzenie znowu styka się z szarością spojrzenia Summersa, który na moment wydaje się być łagodniejszy, przecież wystarczy tylko ten dotyk na kolanie i Oliver już jest spokojniejszy. I mogłoby być prawie dobrze, bo chciałby przechylić się do przodu i objąć go mocno, i pocałować jeszcze raz, tak samo gorąco i rozpaczliwie, a może jeszcze bardziej, ale potem Hector zaczyna zadawać pytania.
Drżąca dłoń odkłada szklankę na ziemię. Nie chce pić.
— Jesteś na mnie zły? — bardziej stwierdza, niż pyta, ale brzmi wyraźnie zrezygnowany. Kąciki ust znowu drżą — ale nie ma się uśmiechać, bardzo walczy z sobą, by nie rozpłakać się raz jeszcze, tak jak wtedy, gdy zasiadł na tym fotelu po raz pierwszy. Próbuje nabrać oddechu, ale drży — oddech, on, Hector, cały świat. Wreszcie jednak odchyla się w tył, podobnie jak Vale na samym początku, odchyla głowę w tył, miodowe loki spływają po obiciu fotela, a on próbuje przynajmniej zapanować nad samym sobą.
— Ja... Naprawdę nie chciałem ci o tym mówić... Martwiłbyś się o mnie za bardzo... — mówił cicho, ale w miarę składnie. Przynajmniej składał zdania logicznie, choć ciężko było zrozumieć sens wypowiadanych przez niego słów bez odpowiedniego kontekstu. — Przepraszam, Hectorze... Nie chciałem cię tym martwić, wyleczyłem się sam...
Czuje jego palce na swej koszuli i przez moment myśli, że może nie będzie tak źle. Że może nie będzie tak źle, może uda im się jeszcze trochę trwać w tym przedziwnym zawieszeniu. Nie zauważa — a może nie chce zauważyć — tego niezadanego pytania. Nie ma siły na nie odpowiadać. Chce po prostu spędzić ostatnie kilka chwil w towarzystwie swojego ukochanego, w towarzystwie miłości swego życia. Miłości, która wisi teraz na włosku, bo zdecydował się przecież opowiedzieć mu dziś swój najgorszy, najciemniejszy sekret. Czuje, że policzki pokrywają mu się karmazynem, wstyd pali jak ogień, jak ognista w przełyku. Ale Oliver myśli, Oliver ma nadzieje, że jeżeli nie wybrzmi żadne pytanie, uda mu się odciągnąć tę chwilę w nieskończoność, może zatrzymać się gdzieś pomiędzy światami.
Hector przecież oplata go swoimi rękoma, jedna dłoń ląduje na sercu, a to bije zapalczywie, w pełni strachu i wstydu. Łup, łup, łup, uderzenie za uderzeniem, teraz palą też płuca; brakuje mu oddechu, ale nie chce przestać. Czuje, jak palce Hectora podchodzą do jego karku i już gotów jest rozchylić na moment wargi, westchnąć w jego usta, tak samo, jak robi to zawsze, gdy raczy go podobnymi pieszczotami, ale...
Dłoń na sercu naciska.
Chce, żebym się odsunął.
Komunikat jest prosty.
Nie chce mnie tutaj.
Pozwala mu odsunąć się na fotel, odchylić głowę w tył. Sam oddycha ciężko, złote loki kleją się mu do czoła i jest gorąco, okropnie gorąco, skronie pulsują, szare oczy uparcie unikają podłapania kontaktu wzrokowego. Oliver kurczy się na miejscu, ramiona znów kieruje ku klatce piersiowej, stara się zapaść w sobie, nie patrz na mnie, proszę, nie patrz na mnie, ale przytul mnie, proszę, o s t a t n i r a z.
Przytulenie nie nadchodzi. Zamiast tego chłodne palce muskają te jego — palące od wstydu i gorąca. Nie chce oddać mu butelki, nie od razu. Zaciska swoje palce mocniej, wciąż nie chce jej puścić, chyba z ust wymyka się nieśmiałe nie, ale ostatecznie kapituluje.
Wzdycha więc, ale pomimo swojego dość wysokiego wzrostu wydaje się żałośnie mały. Pomimo drobnego przybrania na wadze — przecież nie wygląda już aż tak źle jak wtedy w marcu, wkroczył na dobrą ścieżkę, ale była przed nim jeszcze bardzo, bardzo długa droga — wydaje się być jeszcze bardziej kruchy niż odbicie człowieka, którego Hector całe życie widywał w swoim lustrze.
Podnosi wzrok dopiero wtedy, gdy Hector prosi go o poczekanie. Ba, podrywa wtedy głowę do góry, spojrzenie szarych oczu drży jak u spłoszonego stworzenia, Oliver się boi, wyraźnie się boi. Nie odzywa się, po prostu wodzi za nim spojrzeniem, zupełnie tak, jakby strach zupełnie go sparaliżował. Cień uśmiechu próbuje zadrżeć na jego wargach, gdy Hector całuje go w czoło, ale nie potrafi wykrzesać z siebie tego samego entuzjazmu. Tego spokojnego szczęścia, co wcześniej.
Innego końca świata nie będzie.
Chce za nim pójść — panicznie boi się zostać sam, Hector może przecież w kuchni zrobić wszystko. Wysłać sygnał do brygady ścigania wilkołaków. Do magipolicji. Jego twarz nie zdobi plakatów, Zakon Feniksa od kwietnia jest oficjalnie rozbity, ale Hector też jest nieswój i choć Oliver bardzo go kocha, choć Oliver oddałby się w ręce wszystkich funkcjonariuszy świata, wykrwawił na śmierć w chatce w Gloucestershire za tylko jeden, dodatkowy dzień razem — to Oliver obawia się też, że nie musi przecież nawet zdradzać tej ostatniej tajemnicy, by Vale naprawdę go znienawidził. Stracił już przecież żonę, matkę swojego ukochanego syna w wilkołaczym ataku.
Ale mimo wszystko pozwala się usadzić. Albo po prostu zgadza się na propozycję, zajmuje miejsce na fotelu. Od razu pochyla się do przodu. Łokcie na kolanach, twarz w dłoniach. Chce mu się płakać, napiłby się znowu ognistej. Gdy pali go w gardle, chce mu się przynajmniej płakać z innego powodu.
Nagle zimno dłoni Hectora zlewa się z zimnem szklanki z alkoholem, obie wciśnięte w jego dłonie. Patrzy na niego zdezorientowany — sam jest pochylony, magipsychiatra klęczy przed nim, jego jasne spojrzenie znowu styka się z szarością spojrzenia Summersa, który na moment wydaje się być łagodniejszy, przecież wystarczy tylko ten dotyk na kolanie i Oliver już jest spokojniejszy. I mogłoby być prawie dobrze, bo chciałby przechylić się do przodu i objąć go mocno, i pocałować jeszcze raz, tak samo gorąco i rozpaczliwie, a może jeszcze bardziej, ale potem Hector zaczyna zadawać pytania.
Drżąca dłoń odkłada szklankę na ziemię. Nie chce pić.
— Jesteś na mnie zły? — bardziej stwierdza, niż pyta, ale brzmi wyraźnie zrezygnowany. Kąciki ust znowu drżą — ale nie ma się uśmiechać, bardzo walczy z sobą, by nie rozpłakać się raz jeszcze, tak jak wtedy, gdy zasiadł na tym fotelu po raz pierwszy. Próbuje nabrać oddechu, ale drży — oddech, on, Hector, cały świat. Wreszcie jednak odchyla się w tył, podobnie jak Vale na samym początku, odchyla głowę w tył, miodowe loki spływają po obiciu fotela, a on próbuje przynajmniej zapanować nad samym sobą.
— Ja... Naprawdę nie chciałem ci o tym mówić... Martwiłbyś się o mnie za bardzo... — mówił cicho, ale w miarę składnie. Przynajmniej składał zdania logicznie, choć ciężko było zrozumieć sens wypowiadanych przez niego słów bez odpowiedniego kontekstu. — Przepraszam, Hectorze... Nie chciałem cię tym martwić, wyleczyłem się sam...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nigdy już miał nie widzieć go takiego - jak za pierwszym razem w gabinecie, jak na podłodze w łazience. Mówi się, że do trzech razy sztuka, ale Hector nie zgadza się na to, nigdy więcej, nie może tego znieść i ma uporczywe wrażenie, że to znowu jego wina. Potrzebuje tej chwili nad szklankami whiskey, potrzebuje wziąć głęboki wdech, uspokoić się, pomyśleć, ale żadne myśli nie przychodzą mu do głowy, Oliver chyba cierpi i wyraźnie się boi, a on nie wie dlaczego, a on chce pomóc, ale nie chce naciskać, a alkohol wplótł chaos do tej zagadki. Opuszki palców palą w miejscu, w których zetknęły się ich dłonie gdy zabierał mu butelkę - z ciężkim sercem, jak wtedy, gdy przed wyjściem do dziadków musiał poprosić Orestesa o zostawienie w domu cennej książki. Przymyka oczy, ale widzi pod powiekami jego spłoszone spojrzenie, bardziej rozpaczliwe niż u wleczonej za koniem rannej sarny zanim ojciec poderżnął jej gardło.
Nie wie, co robić. Został uzdrowicielem, żeby pomagać ludziom, ale gdzieś w głębi serca wie przecież, że nigdy nie rozumiał łagodności, że intuicyjnie pojmuje tylko przemoc. Czy to - że tak ostentacyjnie poszedł po te kieliszki - to też swego rodzaju przemoc? Nawet o tym nie myślał, nie tak miało być, nie chciał, ale gdy widzi go skulonego w fotelu, gdy pada przed nim na kolana (ciężko, parkiet obija się o zdrowe kolano), czuje palące wyrzuty sumienia. Potem widzi, jak mocno drży dłoń Olivera, rzęsy Hectora też drżą, gdy szklanka gwałtownie stuka o podłogę - i już nie myśli, tylko wyciąga ręce (przenosząc ciężar całego ciała na nogi) i łapie go za dłonie, nie drżyj, nie drżyjmy, podtrzymajmy się nawzajem, najpierw mocno, chyba za mocno, więc prędko luzuje uścisk.
„Jesteś na mnie zły” - wybrzmiewa w końcu ponuro, a Hector otwiera oczy z niedowierzaniem, panicznie kręci głową. Czy naprawdę mógł tak wyglądać, sprawić takie wrażenie? Czy kiedykolwiek się nauczy?
-Nie…! - wyrywa mu się prędko, bezradnie. Bierze głębszy wdech, przecież choć jeden z ich dwójki powinien być spokojny. -Cieszę się, że przyszedłeś. Zawsze się cieszę. - zapewnia łagodnie, nie spodziewał się co prawda ognistej whiskey, może nie powinien okazywać od razu zaskoczenia, może powinien po prostu go całować (dlaczego nie potrafisz niczego zrobić tak po prostu, dlaczego musisz wszystko analizować, Hectorze? - obwinia się, choć przecież z Oliverem wszystko jest - było - proste, choć nigdy nie myślał gdy szukał wargami jego ust i zachłannie błądził dłońmi po jego udach). Lewą dłonią nadal przykrywa (przytrzymuje?) dłoń Olivera, ale prawą unosi nieśmiało, by pod pretekstem odgarnięcia z czoła niesfornego pasma miodu pogładzić go po policzku. Zastyga tak, z uniesioną ręką, czując pod palcami pulsowanie jego skroni.
-Chyba nigdy nie potrafiłbym być na ciebie zły. - wyznaje cicho, pojmując tą prawdę nagle i wyznając ją impulsywnie na widok promieni słońca tańczących w złotych lokach Olivera. Nawet teraz, kruchy i przerażony, jest nieludzko wręcz piękny. I zarazem delikatny, jak te wszystkie stworzenia, których Hector nigdy nie potrafił krzywdzić (no dalej, bądź mężczyzną, szydził brat, ale dłonie drżały mu równie mocno jak teraz - i nie zadrżały dopiero, gdy pierwszy raz naznaczył krwistym rumieńcem kobiecą skórę).
-Przecież cię kocham. - dodaje, a choć mówi to często, to zawsze z tą samą nieśmiałością, jakby bał się, że zbyt wiele radości, a wszystko się popsuje (czy właśnie się psuje…?), bo nikt nigdy nie pozwolił mu cieszyć się życiem i być może w te kilka tygodni wyczerpał już limit szczęścia. Na Orestesta też nigdy nie umie się gniewać, nie potrafił też na matkę, ani nawet na ojca - choć próbował.
Na czole pojawia się cienka, pionowa zmarszczka, gdy usiłuje złożyć w sens kolejne słowa Olivera. Z pozoru nie układają się w żadną logiczną historię, ale blondyn przecież bardzo się stara, a Hector przecież nigdy nie potrzebował dużo ani nie prosił o wiele. Wydobywanie sensu ze strachu było w końcu jego pracą, a Oliverowi był wdzięczny za każdy strzęp - czasu, uwagi, czułości. Intuicyjnie rozumie, że te słowa, te przeprosiny, to odwołanie wizyty - to też wynikało z miłości, choć dziwnie, boleśnie pojmowanej. „Martwiłbyś się”, „wyleczyłem”, źrenice zwężają się nagle, a szeroko otwarte oczy odrywają się wreszcie od szarych tęczówek, by prędko zlustrować wzrokiem całego Olivera, jeszcze raz, tak jakby nie dowierzał własnym obserwacjom sprzed pięciu minut. Oprócz strachu i lekkiego upojenia nie widzi jednak nic, rany są przecież starannie skryte pod koszulą i magią zaklęcia przeciwbólowego.
Przełyka ślinę.
-Możesz przecież… chcę się martwić. Całe życie się martwię, czasami warto się martwić. - protestuje prędko, choć chciał chyba powiedzieć coś mądrzejszego - ale w słowa zakrada się myśl o Orestesie, Hector chyba nie umie kochać miłością inną niż podszyta lękiem, naprawdę myślałeś, Oliverze, że nie zamartwiam się o Ciebie, gdy tylko zamykają się za Tobą drzwi? Może dobrze to ukrywa, carpe diem obiecał sobie, gdy Oliver wyznał mu, że jest mugolakiem i z nim naprawdę stara się chwytać dzień, ale bez niego serce bije szybko i niepewnie, a do myśli wkradają się najczarniejsze scenariusze. -Gdy napisałeś, że dziś nie… bałem się, że coś się stało. - podnosi na niego pytające spojrzenie, znów próbuje nawiązać kontakt wzrokowy. Stało się, prawda? Nie zadaje nawet tego pytania, bo wie, że tak.
I że Oliver nie chciał go martwić.
-Moja matka… - zaczyna nagle, łagodnie, tonem smutnym, ale miękkim. Oswoił się już z tą opowieścią, miał przecież na to kilka lat. Zaczyna ją snuć cicho, częściowo po to, by skupić myśli Olivera na czymkolwiek innym niż jego niewytłumaczalny (jeszcze) strach. -…zaczęła chorować, gdy przeprowadziłem się do Londynu na kurs uzdrowicielski. - czuje w gardle gorycz, bo wie, że to też nieprawda, ale skraca kurtynę rodzinnych kłamstw na potrzeby opowieści. -Nie pisała mi nic, a podczas wizyt ukrywała ślady choroby, żeby mnie nie rozpraszać. Nie martwić. - zniża ton do szeptu, by ukryć emocje, Oliver chyba nie lubi jego smutku. -To dla niej kupiłem ten dom, jak już się zorientowałem. Chciałem ją wyleczyć. - uśmiecha się gorzko. -Nie wiedziałem, że nie da się jej wyleczyć, byłem młodym uzdrowicielem, pełnym zapału. Potem… potem myślałem, że gdybym wiedział wcześniej, może mógłbym ją wyleczyć. - kilka miesięcy, może lat, goryczy i wyrzutów sumienia. -Już wiem, że pewnie nie. Ale i tak żałuję, że nie wiedziałem wcześniej, może… spędziłbym z nią więcej czasu. - inaczej ustawił priorytety, nie uganiał się za Valerie, odwlekł ślub, postawił ojcu. Może, może, może.
Starał się uczyć na własnych błędach.
-Jeśli nie pokazałeś tego uzdrowicielowi, to… lepiej nie leczyć się całkiem samemu. Nawet jak jest się w tym dobrym. - dodaje wreszcie, spoglądając na niego pytająco. -Albo pokazać komuś po fakcie… - szepcze z lekkim naciskiem, ale nie nalega, jeszcze nie. Spojrzenie ma łagodne i musi jeszcze o coś spytać.
-Oliverze, zostaniesz dziś ze mną…? - mocniej ściska jego dłoń, gładzi go lekko po policzku i nie pyta już o nic więcej. Ze mną, blisko. Tylko to jest ważne, na razie, mają przecież czas… prawda? -Jeśli… się czegoś nie boisz? - szepcze ledwo słyszalnie, przez ściśnięte gardło, bo c z u j e to przecież, ale nie rozumie i nie ma odwagi spytać wprost: jeśli się mnie nie boisz?
Nie wie, co robić. Został uzdrowicielem, żeby pomagać ludziom, ale gdzieś w głębi serca wie przecież, że nigdy nie rozumiał łagodności, że intuicyjnie pojmuje tylko przemoc. Czy to - że tak ostentacyjnie poszedł po te kieliszki - to też swego rodzaju przemoc? Nawet o tym nie myślał, nie tak miało być, nie chciał, ale gdy widzi go skulonego w fotelu, gdy pada przed nim na kolana (ciężko, parkiet obija się o zdrowe kolano), czuje palące wyrzuty sumienia. Potem widzi, jak mocno drży dłoń Olivera, rzęsy Hectora też drżą, gdy szklanka gwałtownie stuka o podłogę - i już nie myśli, tylko wyciąga ręce (przenosząc ciężar całego ciała na nogi) i łapie go za dłonie, nie drżyj, nie drżyjmy, podtrzymajmy się nawzajem, najpierw mocno, chyba za mocno, więc prędko luzuje uścisk.
„Jesteś na mnie zły” - wybrzmiewa w końcu ponuro, a Hector otwiera oczy z niedowierzaniem, panicznie kręci głową. Czy naprawdę mógł tak wyglądać, sprawić takie wrażenie? Czy kiedykolwiek się nauczy?
-Nie…! - wyrywa mu się prędko, bezradnie. Bierze głębszy wdech, przecież choć jeden z ich dwójki powinien być spokojny. -Cieszę się, że przyszedłeś. Zawsze się cieszę. - zapewnia łagodnie, nie spodziewał się co prawda ognistej whiskey, może nie powinien okazywać od razu zaskoczenia, może powinien po prostu go całować (dlaczego nie potrafisz niczego zrobić tak po prostu, dlaczego musisz wszystko analizować, Hectorze? - obwinia się, choć przecież z Oliverem wszystko jest - było - proste, choć nigdy nie myślał gdy szukał wargami jego ust i zachłannie błądził dłońmi po jego udach). Lewą dłonią nadal przykrywa (przytrzymuje?) dłoń Olivera, ale prawą unosi nieśmiało, by pod pretekstem odgarnięcia z czoła niesfornego pasma miodu pogładzić go po policzku. Zastyga tak, z uniesioną ręką, czując pod palcami pulsowanie jego skroni.
-Chyba nigdy nie potrafiłbym być na ciebie zły. - wyznaje cicho, pojmując tą prawdę nagle i wyznając ją impulsywnie na widok promieni słońca tańczących w złotych lokach Olivera. Nawet teraz, kruchy i przerażony, jest nieludzko wręcz piękny. I zarazem delikatny, jak te wszystkie stworzenia, których Hector nigdy nie potrafił krzywdzić (no dalej, bądź mężczyzną, szydził brat, ale dłonie drżały mu równie mocno jak teraz - i nie zadrżały dopiero, gdy pierwszy raz naznaczył krwistym rumieńcem kobiecą skórę).
-Przecież cię kocham. - dodaje, a choć mówi to często, to zawsze z tą samą nieśmiałością, jakby bał się, że zbyt wiele radości, a wszystko się popsuje (czy właśnie się psuje…?), bo nikt nigdy nie pozwolił mu cieszyć się życiem i być może w te kilka tygodni wyczerpał już limit szczęścia. Na Orestesta też nigdy nie umie się gniewać, nie potrafił też na matkę, ani nawet na ojca - choć próbował.
Na czole pojawia się cienka, pionowa zmarszczka, gdy usiłuje złożyć w sens kolejne słowa Olivera. Z pozoru nie układają się w żadną logiczną historię, ale blondyn przecież bardzo się stara, a Hector przecież nigdy nie potrzebował dużo ani nie prosił o wiele. Wydobywanie sensu ze strachu było w końcu jego pracą, a Oliverowi był wdzięczny za każdy strzęp - czasu, uwagi, czułości. Intuicyjnie rozumie, że te słowa, te przeprosiny, to odwołanie wizyty - to też wynikało z miłości, choć dziwnie, boleśnie pojmowanej. „Martwiłbyś się”, „wyleczyłem”, źrenice zwężają się nagle, a szeroko otwarte oczy odrywają się wreszcie od szarych tęczówek, by prędko zlustrować wzrokiem całego Olivera, jeszcze raz, tak jakby nie dowierzał własnym obserwacjom sprzed pięciu minut. Oprócz strachu i lekkiego upojenia nie widzi jednak nic, rany są przecież starannie skryte pod koszulą i magią zaklęcia przeciwbólowego.
Przełyka ślinę.
-Możesz przecież… chcę się martwić. Całe życie się martwię, czasami warto się martwić. - protestuje prędko, choć chciał chyba powiedzieć coś mądrzejszego - ale w słowa zakrada się myśl o Orestesie, Hector chyba nie umie kochać miłością inną niż podszyta lękiem, naprawdę myślałeś, Oliverze, że nie zamartwiam się o Ciebie, gdy tylko zamykają się za Tobą drzwi? Może dobrze to ukrywa, carpe diem obiecał sobie, gdy Oliver wyznał mu, że jest mugolakiem i z nim naprawdę stara się chwytać dzień, ale bez niego serce bije szybko i niepewnie, a do myśli wkradają się najczarniejsze scenariusze. -Gdy napisałeś, że dziś nie… bałem się, że coś się stało. - podnosi na niego pytające spojrzenie, znów próbuje nawiązać kontakt wzrokowy. Stało się, prawda? Nie zadaje nawet tego pytania, bo wie, że tak.
I że Oliver nie chciał go martwić.
-Moja matka… - zaczyna nagle, łagodnie, tonem smutnym, ale miękkim. Oswoił się już z tą opowieścią, miał przecież na to kilka lat. Zaczyna ją snuć cicho, częściowo po to, by skupić myśli Olivera na czymkolwiek innym niż jego niewytłumaczalny (jeszcze) strach. -…zaczęła chorować, gdy przeprowadziłem się do Londynu na kurs uzdrowicielski. - czuje w gardle gorycz, bo wie, że to też nieprawda, ale skraca kurtynę rodzinnych kłamstw na potrzeby opowieści. -Nie pisała mi nic, a podczas wizyt ukrywała ślady choroby, żeby mnie nie rozpraszać. Nie martwić. - zniża ton do szeptu, by ukryć emocje, Oliver chyba nie lubi jego smutku. -To dla niej kupiłem ten dom, jak już się zorientowałem. Chciałem ją wyleczyć. - uśmiecha się gorzko. -Nie wiedziałem, że nie da się jej wyleczyć, byłem młodym uzdrowicielem, pełnym zapału. Potem… potem myślałem, że gdybym wiedział wcześniej, może mógłbym ją wyleczyć. - kilka miesięcy, może lat, goryczy i wyrzutów sumienia. -Już wiem, że pewnie nie. Ale i tak żałuję, że nie wiedziałem wcześniej, może… spędziłbym z nią więcej czasu. - inaczej ustawił priorytety, nie uganiał się za Valerie, odwlekł ślub, postawił ojcu. Może, może, może.
Starał się uczyć na własnych błędach.
-Jeśli nie pokazałeś tego uzdrowicielowi, to… lepiej nie leczyć się całkiem samemu. Nawet jak jest się w tym dobrym. - dodaje wreszcie, spoglądając na niego pytająco. -Albo pokazać komuś po fakcie… - szepcze z lekkim naciskiem, ale nie nalega, jeszcze nie. Spojrzenie ma łagodne i musi jeszcze o coś spytać.
-Oliverze, zostaniesz dziś ze mną…? - mocniej ściska jego dłoń, gładzi go lekko po policzku i nie pyta już o nic więcej. Ze mną, blisko. Tylko to jest ważne, na razie, mają przecież czas… prawda? -Jeśli… się czegoś nie boisz? - szepcze ledwo słyszalnie, przez ściśnięte gardło, bo c z u j e to przecież, ale nie rozumie i nie ma odwagi spytać wprost: jeśli się mnie nie boisz?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sam nie chce taki być. Obiecywał sobie — wtedy, na twardej ziemi cmentarza w Dolinie Godryka, gdy klęczał przed samą śmiercią, że już nigdy więcej. Już nigdy więcej nie będzie żył jako wydmuszka człowieka, nigdy więcej nie da swoim strachom ze sobą wygrać. Obiecał sobie, że się zmieni. Że wreszcie będzie mógł stanąć na nogi, wyprostować dotychczas zgarbione plecy, że nie będzie odwracał wzroku od wiatru przyszłości, który wiał w jego stronę, targał dotychczas ubraniami i miękkimi, miodowymi lokami. Obiecał sobie, że stanie na nogi. Że nigdy więcej nie pozwoli, by cokolwiek sprawiło, że pomyśli, że nie ma po co żyć.
Miał. Miał przecież więcej do tego powodów, niż udało mu się to sobie uświadomić przez tak długi czas. Ile miesięcy trwał w tym podłym zawieszeniu? Ile miesięcy dusił w sobie głód życia, tak długo, mocno, z takim zapałem, że wreszcie przeszedł on w głód fizyczny, którego z a b r a n i a ł sobie zaspokoić? Musiał kiedyś pęknąć — i zrobił to na tym samym fotelu, na którym pęka teraz ponownie, pragnąc rozpuścić się jak lód w szklance ognistej, wsiąknąć może w mebel, już na stałe stać się z nim jednością, a może wyparować, polecieć do samego wysokiego nieba i nigdy już nie zwrócić oczu na sprawy ziemskie, na sprawy ludzi, daleko poza swoim zainteresowaniem.
Coś jednak trzyma go w miejscu, a to coś to dłonie Hectora, znowu zimne, ale cieplejsze od trzymanej jeszcze wcześniej szklanki, chyba cieplejsze od jego własnych, a to nie zdarza się zbyt często, to szczególna chwila. Chciałby móc na niego spojrzeć — chciałby pokazać mu swoje oczy, zupełnie błękitne, jak wiosenne niebo, patrzył tak na niego przecież już wielokrotnie, zazwyczaj w czwartkowe poranki, gdy przeciągał się w miękkiej, pachnącej świeżością pościeli i próbował stłumić ziewnięcie. Chciałby, ale nie może. Nie czuje wystarczająco siły, by spojrzeć na niego z całą swoją szarością, bo tylko jej kłęby wypełniają teraz jego duszę, jest ciężko, ciężko, ciężko.
Głośny protest sprawia, że na moment zatrzymuje się w zupełnym bezruchu. Jest w tym krzyku, w jego gwałtowności coś niezwykle słodkiego, tak prawdziwie słodkiego, że Oliver czuje się zupełnie już źle, bezradnie, czuje, że zarówno swoją obecnością jak i nieobecnością coś Hectorowi zabiera, że jest dziwnym, niepasującym elementem układanki jego życia, choć tak bardzo chciałby być tym pasującym puzzlem, może spoiwem, chciałby, żeby Vale czerpał jak najwięcej dobra z jego obecności. Spętany niedawnymi wydarzeniami umysł nie dopuszczał do siebie myśli, że przecież to jego nagłe pojawienie się w życiu magipsychiatry sprawiło, że ten przeżywał tak naprawdę najlepsze swe dni od dekady, może nawet najlepsze w życiu.
Słowa o radości z przybycia to miód na ściśnięte w strachu serce. Oliver podskórnie czuje, że są to słowa prawdziwe, ale umysł nie chce się do nich przywiązywać, prosto odnajduje wymówkę, że tak mówić wypada, ale serce jest wdzięczne, przez kilka sekund bije wolniej, choć pewnie, a palce Hectora dotykające jego skroni czują, że pulsowanie na moment zmniejsza swą intensywność, a spojrzenie decyduje się wreszcie skrzyżować z tym jego, akurat w momencie, w którym pada drugie z wyznań.
Nie wie, kiedy to się dzieje. Kiedy jego ręce wysuwają się do przodu, kiedy on sam niemal runie przed siebie. Jedno jest pewne, udaje mu się opleść tors klęczącego Hectora równolegle z hukiem, który rozlega się, gdy kościste kolana uderzają w posadzkę salonu. Blada twarz Olivera chowa się przed wzrokiem magipsychiatry, odnajduje sobie należne miejsce w zagłębieniu jego szyi, choć syczy przy zmianie pozycji, najwyraźniej coś musi go naprawdę boleć. Ale musi przetrwać w tej pozycji, w innej nie dałby rady wysłuchać historii, którą opowiadał mu Hector.
Brały w niej udział trzy matki. Dwie były do siebie zaskakująco podobne, w Shropshire i w Dolinie Godryka stały bowiem te same łóżka, miały te same, delikatnie drżące dłonie, którymi dotykały twarzy swych synów — obu o jasnej, czasami chorobliwie białej karnacji — każda z dłoni odgarniała z czoła jeden lok — ciemnobrązowy lub miodowy. Usta szeptały prośby o uwagę, o dbanie o siebie, a szepty te dochodziły do Londynu, dochodziły do Szpitala Świętego Munga, choć rozdzielały się na korytarzu i jedne mknęły do katedry magipsychiatrii, inne zaś do katedry alchemii i uzdrowicielstwa. Oliver zacisnął mocno powieki, ciałem wstrząsnął dreszcz, historia ta była zbyt jemu bliska, zbyt intymna, rany — te spowodowane nagłym odejściem adopcyjnej matki — wciąż jeszcze zbyt świeże, a morał wymykał się jego poznaniu. Próbuje się uspokoić, próbuje nie płakać, bo przecież nie dawniej jak kilka dni wcześniej jego świat znów wywrócił się do góry nogami i mógłby powiedzieć Hectorowi o wszystkim, chce powiedzieć mu o wszystkim, ale w s z y s t k o to przecież tak dużo, a najważniejsze — najgorsze — rany, to te, z których chce teraz zerwać przykrywający je opatrunek, gdzieś w masochistycznej próbie chce pokazać je Hectorowi, proszę, zobacz, jestem dokładnie taki, przegniły, przebrzydły, zabliźniony; czy dalej jesteś w stanie mnie kochać?
— Obiecujesz, że nikomu nie powiesz? — pyta wreszcie, drżące głoski uciekają z jego gardła, gdy odsuwa się na moment, do chwili aż lędźwie nie zetkną się ponownie w fotelem. Oczy ma mokre od łez, lecz te zatrzymują się na krańcach wilgotnych rzęs, lepiąc je ze sobą. Spogląda na Hectora nieco z dołu, jak skarcone dziecko, w innym przypadku byłoby to pewnie odrobinę zabawne, może nawet urocze, w końcu wyższy jest od swojego wybranka, zazwyczaj spogląda na niego z delikatnej góry. — Zostanę, jeżeli obiecasz — dodaje, nareszcie z głosu wypływa stalowa pewność, brwi ściągają się do środka w pełni powagi, znów przypomina siebie sprzed miesięcy, ale tym razem z momentu, w którym wytykał Hectorowi, że zmęczenie zupełnie nie wpływa na jego zdolności alchemiczne. Wtedy słowa te mogły brzmieć jak przechwałki, lecz teraz nietrudno jest wyczuć, że obietnica staje się sprawą życia i śmierci, być albo nie być.
Wygląda na to, że skotłowane, zabutelkowane w środku emocje doprowadziły go do chwilowego stanu apatii. Że zdołał zebrać się w sobie, odsunąć je na bok, bo czuje, że zaraz stanie się coś istotniejszego, że będzie musiał myśleć klarownie, podejmować decyzje prędko, bez czasu na zastanowienie. Drżące dłonie odsuwa wreszcie od ciała Hectora palce sięgają guzików koszuli, po czym ustępują, jeden po drugim.
Stalowe spojrzenie Olivera wreszcie nie chce uciec od twarzy magipsychiatry, choć twarz co chwilę przecina mu grymas bólu i niepewności. Cała jego postawa jest tylko udawanym fortelem hardości, Hector zna się nie tylko na psychice czarodziejskiej, ale i na tej Summersa. Spod koszuli wystaje nieśmiało jeszcze jedna warstwa materiału, podkoszulek. Jeszcze nigdy nie był tak blisko.
Pozwolenia komuś, by wreszcie o niego zadbał.
Dłoni do bijącego w gorączce serca.
Odkrycia prawdy o sobie.
Zmierzenia się z bestią.[bylobrzydkobedzieladnie]
Miał. Miał przecież więcej do tego powodów, niż udało mu się to sobie uświadomić przez tak długi czas. Ile miesięcy trwał w tym podłym zawieszeniu? Ile miesięcy dusił w sobie głód życia, tak długo, mocno, z takim zapałem, że wreszcie przeszedł on w głód fizyczny, którego z a b r a n i a ł sobie zaspokoić? Musiał kiedyś pęknąć — i zrobił to na tym samym fotelu, na którym pęka teraz ponownie, pragnąc rozpuścić się jak lód w szklance ognistej, wsiąknąć może w mebel, już na stałe stać się z nim jednością, a może wyparować, polecieć do samego wysokiego nieba i nigdy już nie zwrócić oczu na sprawy ziemskie, na sprawy ludzi, daleko poza swoim zainteresowaniem.
Coś jednak trzyma go w miejscu, a to coś to dłonie Hectora, znowu zimne, ale cieplejsze od trzymanej jeszcze wcześniej szklanki, chyba cieplejsze od jego własnych, a to nie zdarza się zbyt często, to szczególna chwila. Chciałby móc na niego spojrzeć — chciałby pokazać mu swoje oczy, zupełnie błękitne, jak wiosenne niebo, patrzył tak na niego przecież już wielokrotnie, zazwyczaj w czwartkowe poranki, gdy przeciągał się w miękkiej, pachnącej świeżością pościeli i próbował stłumić ziewnięcie. Chciałby, ale nie może. Nie czuje wystarczająco siły, by spojrzeć na niego z całą swoją szarością, bo tylko jej kłęby wypełniają teraz jego duszę, jest ciężko, ciężko, ciężko.
Głośny protest sprawia, że na moment zatrzymuje się w zupełnym bezruchu. Jest w tym krzyku, w jego gwałtowności coś niezwykle słodkiego, tak prawdziwie słodkiego, że Oliver czuje się zupełnie już źle, bezradnie, czuje, że zarówno swoją obecnością jak i nieobecnością coś Hectorowi zabiera, że jest dziwnym, niepasującym elementem układanki jego życia, choć tak bardzo chciałby być tym pasującym puzzlem, może spoiwem, chciałby, żeby Vale czerpał jak najwięcej dobra z jego obecności. Spętany niedawnymi wydarzeniami umysł nie dopuszczał do siebie myśli, że przecież to jego nagłe pojawienie się w życiu magipsychiatry sprawiło, że ten przeżywał tak naprawdę najlepsze swe dni od dekady, może nawet najlepsze w życiu.
Słowa o radości z przybycia to miód na ściśnięte w strachu serce. Oliver podskórnie czuje, że są to słowa prawdziwe, ale umysł nie chce się do nich przywiązywać, prosto odnajduje wymówkę, że tak mówić wypada, ale serce jest wdzięczne, przez kilka sekund bije wolniej, choć pewnie, a palce Hectora dotykające jego skroni czują, że pulsowanie na moment zmniejsza swą intensywność, a spojrzenie decyduje się wreszcie skrzyżować z tym jego, akurat w momencie, w którym pada drugie z wyznań.
Nie wie, kiedy to się dzieje. Kiedy jego ręce wysuwają się do przodu, kiedy on sam niemal runie przed siebie. Jedno jest pewne, udaje mu się opleść tors klęczącego Hectora równolegle z hukiem, który rozlega się, gdy kościste kolana uderzają w posadzkę salonu. Blada twarz Olivera chowa się przed wzrokiem magipsychiatry, odnajduje sobie należne miejsce w zagłębieniu jego szyi, choć syczy przy zmianie pozycji, najwyraźniej coś musi go naprawdę boleć. Ale musi przetrwać w tej pozycji, w innej nie dałby rady wysłuchać historii, którą opowiadał mu Hector.
Brały w niej udział trzy matki. Dwie były do siebie zaskakująco podobne, w Shropshire i w Dolinie Godryka stały bowiem te same łóżka, miały te same, delikatnie drżące dłonie, którymi dotykały twarzy swych synów — obu o jasnej, czasami chorobliwie białej karnacji — każda z dłoni odgarniała z czoła jeden lok — ciemnobrązowy lub miodowy. Usta szeptały prośby o uwagę, o dbanie o siebie, a szepty te dochodziły do Londynu, dochodziły do Szpitala Świętego Munga, choć rozdzielały się na korytarzu i jedne mknęły do katedry magipsychiatrii, inne zaś do katedry alchemii i uzdrowicielstwa. Oliver zacisnął mocno powieki, ciałem wstrząsnął dreszcz, historia ta była zbyt jemu bliska, zbyt intymna, rany — te spowodowane nagłym odejściem adopcyjnej matki — wciąż jeszcze zbyt świeże, a morał wymykał się jego poznaniu. Próbuje się uspokoić, próbuje nie płakać, bo przecież nie dawniej jak kilka dni wcześniej jego świat znów wywrócił się do góry nogami i mógłby powiedzieć Hectorowi o wszystkim, chce powiedzieć mu o wszystkim, ale w s z y s t k o to przecież tak dużo, a najważniejsze — najgorsze — rany, to te, z których chce teraz zerwać przykrywający je opatrunek, gdzieś w masochistycznej próbie chce pokazać je Hectorowi, proszę, zobacz, jestem dokładnie taki, przegniły, przebrzydły, zabliźniony; czy dalej jesteś w stanie mnie kochać?
— Obiecujesz, że nikomu nie powiesz? — pyta wreszcie, drżące głoski uciekają z jego gardła, gdy odsuwa się na moment, do chwili aż lędźwie nie zetkną się ponownie w fotelem. Oczy ma mokre od łez, lecz te zatrzymują się na krańcach wilgotnych rzęs, lepiąc je ze sobą. Spogląda na Hectora nieco z dołu, jak skarcone dziecko, w innym przypadku byłoby to pewnie odrobinę zabawne, może nawet urocze, w końcu wyższy jest od swojego wybranka, zazwyczaj spogląda na niego z delikatnej góry. — Zostanę, jeżeli obiecasz — dodaje, nareszcie z głosu wypływa stalowa pewność, brwi ściągają się do środka w pełni powagi, znów przypomina siebie sprzed miesięcy, ale tym razem z momentu, w którym wytykał Hectorowi, że zmęczenie zupełnie nie wpływa na jego zdolności alchemiczne. Wtedy słowa te mogły brzmieć jak przechwałki, lecz teraz nietrudno jest wyczuć, że obietnica staje się sprawą życia i śmierci, być albo nie być.
Wygląda na to, że skotłowane, zabutelkowane w środku emocje doprowadziły go do chwilowego stanu apatii. Że zdołał zebrać się w sobie, odsunąć je na bok, bo czuje, że zaraz stanie się coś istotniejszego, że będzie musiał myśleć klarownie, podejmować decyzje prędko, bez czasu na zastanowienie. Drżące dłonie odsuwa wreszcie od ciała Hectora palce sięgają guzików koszuli, po czym ustępują, jeden po drugim.
Stalowe spojrzenie Olivera wreszcie nie chce uciec od twarzy magipsychiatry, choć twarz co chwilę przecina mu grymas bólu i niepewności. Cała jego postawa jest tylko udawanym fortelem hardości, Hector zna się nie tylko na psychice czarodziejskiej, ale i na tej Summersa. Spod koszuli wystaje nieśmiało jeszcze jedna warstwa materiału, podkoszulek. Jeszcze nigdy nie był tak blisko.
Pozwolenia komuś, by wreszcie o niego zadbał.
Dłoni do bijącego w gorączce serca.
Odkrycia prawdy o sobie.
Zmierzenia się z bestią.[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Oliver wtula się w niego nagle i gwałtownie, ale dotyk nie pali już równie mocno, jak smak whiskey na języku - znów jest właściwy, logiczny (niegdyś Hector nie sądził, że dotyk może być logiczny, dotyk szczypał jak palce matki mocno wczepione w ramiona, uważajnasiebiehector, palił jak dłoń Beatrice na policzku, ale bliskość Olivera j e s t logiczna i na swoim miejscu), dobry. Prawie dobry, Hector słyszy bowiem cichy syk przez zaciśnięte zęby - tak samo syczały tamte kobiety, gdy próbowały usiąść zanim je wyleczył (jeszcze chwila, niejasno się wyraziłem?, tak samo sam zaciskał zęby gdy noga bolała bardziej niż zwykle. Odruchowo chce się cofnąć, zerknąć na Olivera okiem uzdrowiciela - rozumie już przecież, że stało się coś złego - ale czuje mokre rzęsy w zagłębieniu szyi i już wie, że nie może. Jeszcze nie. Może inny uzdrowiciel rwałby się od razu do oglądania ran, szkolony w myśl, w której to fizyczne obrażenia są najpilniejsze i najpoważniejsze. Jednak Hector jest inny. Może własne kalectwo, a może specjalizacja, a może jedno i drugie przyzwyczaiły go do myśli, że ciało to tylko ciało. Czasem ciepłe i piękne, czasem zimne i szkaradne, ale przewidywalne - w odróżnieniu od ludzkiej duszy, od splątanych emocji i irracjonalnego rozumu. Teraz przewidywalne jest to, że Oliver nie wymaga natychmiastowej pomocy uzdrowicielskiej, że przyszedł tutaj o własnych siłach - być może znieczulony tym cholernym alkoholem - że przez jasną koszulę nie przecieka krew, a on trzyma się w pionie. Hector jest bardziej zaalarmowany tym, co widzi (albo raczej nie widzi, w umykającym spojrzeniu) w szarych oczach, w grymasie zdradzającym cierpienie równie wielkie, co miesiąc temu. Jakaś jego część chce pomóc, chce rzucić Paxo i kazać mu się położyć i drążyć i pytać, ale ta sama część każe mu się powstrzymać. Jedna szansa, tylko tyle i aż tyle ma się na terapii, by nie zawieść zaufania pacjenta. Oliver nie jest jego pacjentem, a poza tym Oliver dał mu już drugą szansę - kolejnej nie będzie. Oliver jest, po prostu jest, przy nim, a serce podpowiada mu, że nie przyszedł tutaj ani do uzdrowiciela ani do magipsychiatry, przyszedł do niego i z jakiegoś powodu namiętność splotła się z desperacją, a pragnienie bliskości ze śmiertelnym strachem i Hector nic z tego nie rozumie, poza tym, że jest wciągnięty w te sprzeczne emocje i że w jakiś sposób splatają się wokół niego. Gdyby wpadł w sidła emocji kogokolwiek innego, chyba by w nich utonął, ale teraz bierze spokojny oddech i choć pali go pragnienie rozwiązania tej zagadki, to przypomina sobie, że potrzeba cierpliwości. Przede wszystkim cierpliwości.
Jakkolwiek ta cierpliwość by nie bolała. Wprawiał się w niej przecież, słuchając obelg w szkole, planując wyprowadzkę z rodzinnego domu, wprawiał się przez osiem długich lat małżeństwa - odliczając godziny od powrotu z pracy do wyjścia do pracy, próbując przetrwać przez wieczory i noce i poranki. To nie powinno być gorsze, ale z jakiegoś powodu drżące rzęsy Olivera na jego szyi są jednak gorsze, ale próbuje tego nie okazać, tylko mówi - dalej mówi o swojej mamie, desperacko starając się przekazać pewien morał. Jak w opowieści o Hefajstosie, jak w historii Arachne, której w końcu nigdy mu nie opowiedział. Ale matka nigdy nie była Afrodytą, była po prostu szarą i niknącą w oczach Marthą Runcorn - a Oliver nie jest spokojnym i bezpiecznym i zasłuchanym w bajki na dobranoc Orestesem, Oliver cały drży. Chyba wtedy - gdzieś w połowie opowieści - Hector orientuje się, że to jego dotyk i bliskość zdają się uspokajać blondyna skuteczniej niż wszelkie słowa. Nieśmiało układa jedną dłoń na jego karku, drugą wplata od tyłu w jasne loki. Nie czuje już pulsowania tętnic pod skronią, ale zdaje mu się, że nadal słyszy szaleńcze bicie jego - ich - serc, łup, łup, łup.
Gdyby Oliver był nieco przytomniejszy, zauważyłby może, że ułożenie dłoni Vale'a nie jest przypadkowe, że jest nieco inne niż podczas wspólnych, bardziej spontanicznych poranków.
Hector starał się jak najdokładniej odwzorować sposób, w jaki to Oliver go tulił - i gładził po włosach - w Kumbrii i w domowej łazience, w jaki go wtedy pocieszał.
To działało - pamięta, choć nie jest pewien, czy potrafi zreplikować podobną czułość, czystą i niewinną i ciepłą jak słońce. Boi się, że nadal ma zimne dłonie, że to tak jakby porównywać blask księżyca w pełni na zimowym niebie do jasnej tarczy na błękitnym niebie w letnie popołudnie.
Dłoń znów przesuwa się na policzek, druga opada by schwycić Olivera za rękę, zostaniesz? Czas, on potrzebuje czasu (albo zaklęć, ale zaklęciom nie ufa) by się uspokoić, powinien zostać.
Oliver odsuwa się jednak, usta Hectora rozchylają się w niemym proteście, ale magipsychiatra powściąga cisnące się do gardła prośby. Mruga nerwowo, gdy lędźwie Olivera uderzają o fotel, jakoś za głośno, jakby był osłabiony.
Nie puszcza jeszcze jego prawej dłoni, jak kotwicy. Oczy studiują każdy gest, każdy tik. Rozżalone, wzniesione spojrzenie, sztuczną powagę, surowość zmarszczonych brwi.
Pamięta, kiedy ostatnim razem Oliver miał taką minę - gdy pod maską siły (jakże dobrze Hector znał te maski) ukrywał własną słabość, gdy wypierał swój stan zdrowia aby jak kotwicy chwycić się czegoś, co robił dobrze, od czego zależała cała jego tożsamość. (Nienawidzi się w tej chwili za to, że myśli jak magipsychiatra, ale zarazem m u s i, nie jest w stanie tego powstrzymać).
Teraz kotwicą nie jest alchemia - jest obietnica.
-Przysięgam. - wyrywa się Hectorowi momentalnie, przecież nie chce, żeby utonął, obieca mu wszystko.
-Nigdy nikomu o Tobie nie mówię, Oliverze, nigdy nie mówię o pacjentach, byłych też, nie potrzebujesz do tego obietnic - mógłby dodać, smutno i poważnie, ale sęk w tym, że d z i s i a j Oliver p o t r z e b u j e obietnicy, bardzo konkretnej. Obietnicy, którą złożył tak szybko, że może aż zbyt szybko.
Aby wzmocnić wagę deklaracji, podnosi jego rękę, ujmuje w obie własne dłonie, przyciska na krótką chwilę do własnej koszuli, do serca.
Bije szybko, ale rytmicznie.
-Obiecuję, Oliverze-Castorze. - zawsze zwraca się tak do niego w sprawach poważnych, ale dziś ze zdenerwowania przekręca kolejność, w jego głowie Castor jest w końcu najpierw Oliverem, a potem Castorem. -Nikomu nigdy nie powiem. - powtarza, spokojniej i wolniej, nie odrywając niebieskiego spojrzenia od stalowych oczu Olivera. Mówi powoli, oszczędnie i prosto - jak do spłoszonego konia, jak do dzikiego zwierzęcia, dostrzegając w Oliverze pierwsze symptomy apatii i przeładowania bodźców. Młodzieniec jest w swoim świecie, zaprasza tam Hectora - nieśmiało albo desperacko - a on nie chce i nie może kruszyć tej delikatnej równowagi. Pozwala mu cofnąć rękę, a własne dłonie opuszcza i trzyma na widoku, wierzchem do góry. Nie wie, kogo ani co widzi w nim teraz Oliver, ale to ja, tylko ja, nie jestem zagrożeniem, nawet różdżka jest daleko - na stoliczku obok fotela, musiałby po nią sięgnąć długim ruchem, obydwoje wiedzą, że nie zrobi tego ani szybko ani niezauważenie, że nie byłby w stanie.
Dłonie Olivera sięgają guziczków koszuli, a Hector stara się oddychać równomiernie i nie okazywać zaskoczenia, stara się być, ale zarazem zniknąć - jak na terapii, jak przy panikujących pacjentach, ale na żadnego z nich nie patrzy z takim samym przejęciem, przy żadnym nie wstrzymywałby mimowolnie oddechu.
Koszula, ostatni i i s t o t n y element układanki.
C o ś stało się nagle, coś sprawiło, że Oliver nie chciał dzisiaj przyjść - ale koszuli nie zdejmował przecież od z a w s z e , zawstydzony i ostrożny. Nawet odsłonięcie szyi zajęło mu kilkanaście dni, każdy dotyk w tamtych okolicach był powolny, badawczy, czy nie za daleko. Narzucona gestami subtelność kontrastowała z tym, że nogi i usta i biodra Olivera zawsze były c a ł e Hectora, prędko, od tamtej pierwszej nocy, gorączkowych pocałunków i szarpanego paska spodni. Guzików koszuli nie szarpał nigdy, nie śmiałby, ale teraz odpina je sam Oliver, gorączkowo, jeden po drugim.
O d z a w s z e , odkąd się poznali - ta myśl wypływa nagle na przód, przyćmiewając troskę o to, co stało się niedawno. O d z a w s z e coś ciążyło na psychice Olivera, rana najpoważniejsza, rana, z którą przyszedł do gabinetu. Mina, którą miał w marcu.
Jak spłoszone zwierzę.
Hector patrzy - to na jego twarz, to na podkoszulek, bardzo powoli i ostrożnie, właściwie się nie ruszając ani nie oddychając (nabrał wprawy, od dzieciństwa nabierał wprawy), ale myśli galopują jak szalone.
Nie chcę pomocy-
Od września jestem taki słaby...
— Nieznajomy. We wrześniu —
-zrób mi krzywdę -
— Musisz zadbać też o siebie, nie tylko o innych...
Jeżeli znowu się zagoi, rozdrapię to cholerstwo jeszcze raz, do mięśni, do kości -
— Uśmiechasz się, to dobrze —
-zostaw mnie wreszcie w spokoju!
— Z potencją nie mam problemu...
I... ja czasami wybucham, wiesz? I robię sobie różne rzeczy po to, by nie mieć siły zrobić ich innym..
— ... Chcę pomóc —
To taka moja kara.
— Uwierzysz mi, że też jestem z tobą szczęśliwy? —
— Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty —
— Ogółem. I chciałbym... Żeby to ogółem było już zawsze... —
— Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty
— To jest moja wina!
Oliver, Oliver, Oliver - wzburzony i smutny i łagodny i cichy i porywczy i czuły i zrozpaczony i zmęczony, dziesiątki Oliverów w sercu i myślach Hectora, bo każdego zapamiętał, każdego roztrząsał, bezustannie, tyle wskazówek i zero odpowiedzi, ale muszę stąpać wśród nich ostrożnie, ale jakkolwiek ostrożny by nie był, lód i tak się pod nimi zapadł i oto spadali w ciemną toń, a on chciałby chwycić Olivera za rękę, ale ręce Olivera są zajęte, cierpliwość, jedna szansa, tylko cierpliwość, nie mówi więc nic, nie robi gwałtownych ruchów, tylko bierze prędki wdech, jak przed skokiem na oślep.
Skaczę w przepaść. Pewnie na oślep. Pierwsze sekundy lotu są straszne. Paraliżujące. Ale jeżeli już wpadnie się między fale... Och, będziesz wiedział, że to to. - przypomina sobie, a przecież wie, już od dawna. Nawet, jeśli nie wie, co wie, jeśli tylko przeczuwa, to wie przynajmniej, że się zakochał.
Może dlatego nie czuje ani strachu ani zaskoczenia, a nie wyczuje ich też wrażliwy nos Olivera.
Czuje tylko smutek, ale smutek towarzyszy mu przecież zawsze - może od jakiegoś czasu nie tak mocno, ale smutek jest przecież znajomy, jest bezpieczny.
Będzie dobrze, m u s i być. Wkłada wszystkie swoje siły w to, by tego smutku jeszcze nie okazać, by z nienachalną uwagą i spokojną powagą śledzić wzrokiem każdy ruch Olivera, każdy skrawek ciała, który zechce mu pokazać.
Nie musisz nic pokazywać - chciałby powiedzieć, ale już za późno, głos uwiązł mu w gardle - nie może się poruszyć, nie może nic powiedzieć, bo go wystraszy, jak sarnę na skraju lasu.
Nie wiedzą jeszcze, że za oknem, w ogrodzie, więdnie właśnie krzew róży.
Jakkolwiek ta cierpliwość by nie bolała. Wprawiał się w niej przecież, słuchając obelg w szkole, planując wyprowadzkę z rodzinnego domu, wprawiał się przez osiem długich lat małżeństwa - odliczając godziny od powrotu z pracy do wyjścia do pracy, próbując przetrwać przez wieczory i noce i poranki. To nie powinno być gorsze, ale z jakiegoś powodu drżące rzęsy Olivera na jego szyi są jednak gorsze, ale próbuje tego nie okazać, tylko mówi - dalej mówi o swojej mamie, desperacko starając się przekazać pewien morał. Jak w opowieści o Hefajstosie, jak w historii Arachne, której w końcu nigdy mu nie opowiedział. Ale matka nigdy nie była Afrodytą, była po prostu szarą i niknącą w oczach Marthą Runcorn - a Oliver nie jest spokojnym i bezpiecznym i zasłuchanym w bajki na dobranoc Orestesem, Oliver cały drży. Chyba wtedy - gdzieś w połowie opowieści - Hector orientuje się, że to jego dotyk i bliskość zdają się uspokajać blondyna skuteczniej niż wszelkie słowa. Nieśmiało układa jedną dłoń na jego karku, drugą wplata od tyłu w jasne loki. Nie czuje już pulsowania tętnic pod skronią, ale zdaje mu się, że nadal słyszy szaleńcze bicie jego - ich - serc, łup, łup, łup.
Gdyby Oliver był nieco przytomniejszy, zauważyłby może, że ułożenie dłoni Vale'a nie jest przypadkowe, że jest nieco inne niż podczas wspólnych, bardziej spontanicznych poranków.
Hector starał się jak najdokładniej odwzorować sposób, w jaki to Oliver go tulił - i gładził po włosach - w Kumbrii i w domowej łazience, w jaki go wtedy pocieszał.
To działało - pamięta, choć nie jest pewien, czy potrafi zreplikować podobną czułość, czystą i niewinną i ciepłą jak słońce. Boi się, że nadal ma zimne dłonie, że to tak jakby porównywać blask księżyca w pełni na zimowym niebie do jasnej tarczy na błękitnym niebie w letnie popołudnie.
Dłoń znów przesuwa się na policzek, druga opada by schwycić Olivera za rękę, zostaniesz? Czas, on potrzebuje czasu (albo zaklęć, ale zaklęciom nie ufa) by się uspokoić, powinien zostać.
Oliver odsuwa się jednak, usta Hectora rozchylają się w niemym proteście, ale magipsychiatra powściąga cisnące się do gardła prośby. Mruga nerwowo, gdy lędźwie Olivera uderzają o fotel, jakoś za głośno, jakby był osłabiony.
Nie puszcza jeszcze jego prawej dłoni, jak kotwicy. Oczy studiują każdy gest, każdy tik. Rozżalone, wzniesione spojrzenie, sztuczną powagę, surowość zmarszczonych brwi.
Pamięta, kiedy ostatnim razem Oliver miał taką minę - gdy pod maską siły (jakże dobrze Hector znał te maski) ukrywał własną słabość, gdy wypierał swój stan zdrowia aby jak kotwicy chwycić się czegoś, co robił dobrze, od czego zależała cała jego tożsamość. (Nienawidzi się w tej chwili za to, że myśli jak magipsychiatra, ale zarazem m u s i, nie jest w stanie tego powstrzymać).
Teraz kotwicą nie jest alchemia - jest obietnica.
-Przysięgam. - wyrywa się Hectorowi momentalnie, przecież nie chce, żeby utonął, obieca mu wszystko.
-Nigdy nikomu o Tobie nie mówię, Oliverze, nigdy nie mówię o pacjentach, byłych też, nie potrzebujesz do tego obietnic - mógłby dodać, smutno i poważnie, ale sęk w tym, że d z i s i a j Oliver p o t r z e b u j e obietnicy, bardzo konkretnej. Obietnicy, którą złożył tak szybko, że może aż zbyt szybko.
Aby wzmocnić wagę deklaracji, podnosi jego rękę, ujmuje w obie własne dłonie, przyciska na krótką chwilę do własnej koszuli, do serca.
Bije szybko, ale rytmicznie.
-Obiecuję, Oliverze-Castorze. - zawsze zwraca się tak do niego w sprawach poważnych, ale dziś ze zdenerwowania przekręca kolejność, w jego głowie Castor jest w końcu najpierw Oliverem, a potem Castorem. -Nikomu nigdy nie powiem. - powtarza, spokojniej i wolniej, nie odrywając niebieskiego spojrzenia od stalowych oczu Olivera. Mówi powoli, oszczędnie i prosto - jak do spłoszonego konia, jak do dzikiego zwierzęcia, dostrzegając w Oliverze pierwsze symptomy apatii i przeładowania bodźców. Młodzieniec jest w swoim świecie, zaprasza tam Hectora - nieśmiało albo desperacko - a on nie chce i nie może kruszyć tej delikatnej równowagi. Pozwala mu cofnąć rękę, a własne dłonie opuszcza i trzyma na widoku, wierzchem do góry. Nie wie, kogo ani co widzi w nim teraz Oliver, ale to ja, tylko ja, nie jestem zagrożeniem, nawet różdżka jest daleko - na stoliczku obok fotela, musiałby po nią sięgnąć długim ruchem, obydwoje wiedzą, że nie zrobi tego ani szybko ani niezauważenie, że nie byłby w stanie.
Dłonie Olivera sięgają guziczków koszuli, a Hector stara się oddychać równomiernie i nie okazywać zaskoczenia, stara się być, ale zarazem zniknąć - jak na terapii, jak przy panikujących pacjentach, ale na żadnego z nich nie patrzy z takim samym przejęciem, przy żadnym nie wstrzymywałby mimowolnie oddechu.
Koszula, ostatni i i s t o t n y element układanki.
C o ś stało się nagle, coś sprawiło, że Oliver nie chciał dzisiaj przyjść - ale koszuli nie zdejmował przecież od z a w s z e , zawstydzony i ostrożny. Nawet odsłonięcie szyi zajęło mu kilkanaście dni, każdy dotyk w tamtych okolicach był powolny, badawczy, czy nie za daleko. Narzucona gestami subtelność kontrastowała z tym, że nogi i usta i biodra Olivera zawsze były c a ł e Hectora, prędko, od tamtej pierwszej nocy, gorączkowych pocałunków i szarpanego paska spodni. Guzików koszuli nie szarpał nigdy, nie śmiałby, ale teraz odpina je sam Oliver, gorączkowo, jeden po drugim.
O d z a w s z e , odkąd się poznali - ta myśl wypływa nagle na przód, przyćmiewając troskę o to, co stało się niedawno. O d z a w s z e coś ciążyło na psychice Olivera, rana najpoważniejsza, rana, z którą przyszedł do gabinetu. Mina, którą miał w marcu.
Jak spłoszone zwierzę.
Hector patrzy - to na jego twarz, to na podkoszulek, bardzo powoli i ostrożnie, właściwie się nie ruszając ani nie oddychając (nabrał wprawy, od dzieciństwa nabierał wprawy), ale myśli galopują jak szalone.
Nie chcę pomocy-
Od września jestem taki słaby...
— Nieznajomy. We wrześniu —
-zrób mi krzywdę -
— Musisz zadbać też o siebie, nie tylko o innych...
Jeżeli znowu się zagoi, rozdrapię to cholerstwo jeszcze raz, do mięśni, do kości -
— Uśmiechasz się, to dobrze —
-zostaw mnie wreszcie w spokoju!
— Z potencją nie mam problemu...
I... ja czasami wybucham, wiesz? I robię sobie różne rzeczy po to, by nie mieć siły zrobić ich innym..
— ... Chcę pomóc —
To taka moja kara.
— Uwierzysz mi, że też jestem z tobą szczęśliwy? —
— Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty —
— Ogółem. I chciałbym... Żeby to ogółem było już zawsze... —
— Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty — Też jestem przeklęty
— To jest moja wina!
Oliver, Oliver, Oliver - wzburzony i smutny i łagodny i cichy i porywczy i czuły i zrozpaczony i zmęczony, dziesiątki Oliverów w sercu i myślach Hectora, bo każdego zapamiętał, każdego roztrząsał, bezustannie, tyle wskazówek i zero odpowiedzi, ale muszę stąpać wśród nich ostrożnie, ale jakkolwiek ostrożny by nie był, lód i tak się pod nimi zapadł i oto spadali w ciemną toń, a on chciałby chwycić Olivera za rękę, ale ręce Olivera są zajęte, cierpliwość, jedna szansa, tylko cierpliwość, nie mówi więc nic, nie robi gwałtownych ruchów, tylko bierze prędki wdech, jak przed skokiem na oślep.
Skaczę w przepaść. Pewnie na oślep. Pierwsze sekundy lotu są straszne. Paraliżujące. Ale jeżeli już wpadnie się między fale... Och, będziesz wiedział, że to to. - przypomina sobie, a przecież wie, już od dawna. Nawet, jeśli nie wie, co wie, jeśli tylko przeczuwa, to wie przynajmniej, że się zakochał.
Może dlatego nie czuje ani strachu ani zaskoczenia, a nie wyczuje ich też wrażliwy nos Olivera.
Czuje tylko smutek, ale smutek towarzyszy mu przecież zawsze - może od jakiegoś czasu nie tak mocno, ale smutek jest przecież znajomy, jest bezpieczny.
Będzie dobrze, m u s i być. Wkłada wszystkie swoje siły w to, by tego smutku jeszcze nie okazać, by z nienachalną uwagą i spokojną powagą śledzić wzrokiem każdy ruch Olivera, każdy skrawek ciała, który zechce mu pokazać.
Nie musisz nic pokazywać - chciałby powiedzieć, ale już za późno, głos uwiązł mu w gardle - nie może się poruszyć, nie może nic powiedzieć, bo go wystraszy, jak sarnę na skraju lasu.
Nie wiedzą jeszcze, że za oknem, w ogrodzie, więdnie właśnie krzew róży.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z jakiegoś powodu w ramionach Hectora jest bezpiecznie. Nigdy nie pomyślał, że mogłoby tak być. Że zawierzenie komuś tak naprawdę obcemu mogło być w ogóle opcją, że mogło stanowić ulgę w bólu, który raz za razem, piorun za piorunem przeszywał jego ciało, o duszy już w zupełności nie wspominając. Nie wie nawet, jak bardzo przypomina przestraszone zwierzę — gdyby mógł się nad tym zastanowić, sam przyrównałby się do jednego z pierwszoroczniaków tęskniących za matką i ojcem, sam kiedyś taki był. Ale nie może odnaleźć w tej myśli komfortu, jest ona całkowicie gorzka, jest też policzkiem wymierzonym obrazowi mężczyzny, bo przecież nie jest jedenastolatkiem, nie jest już dzieckiem, jest dorosłym, o d p o w i e d z i a l n y m mężczyzną i nie powinien w ogóle pakować się w takie sytuacje, nie powinien okazywać zmęczenia, bólu, nie powinien, nie powinien, nie powinien.
A jednak przy Hectorze wydaje się kruszeć. Wydaje się, że pęka warstwa gipsu, gipsu spokoju, którym przykrywał się raz za razem, który miał go usztywnić, ochronić przed urazem, pomóc w jakiś dziwny sposób na poskładanie się w środku, ale Oliver zapomina, że mimo wszystko zawsze był wrażliwym chłopcem, że zawsze odczuwał nieco za mocno i wreszcie, gdy dopadła go jego własna tragedia — doszedł do momentu apogeum, z którego nie było już drogi: ani w dół, ani w górę. Był przy tym jednocześnie młodym mężczyzną o nabrzmiałej dumie, człowiekiem, który uparł się i przyrzekł sobie, że poradzi sobie sam. I radził, jak najlepiej umiał. Ale widmo likantropii, widmo rozpoznania, s t r a c h przed tym, jaki los spotykał innych wilkołaków, tych nieostrożnych, tych, którzy mieli mniej szczęścia od niego, którzy nie mogli liczyć na wsparcie bardziej doświadczonego przyjaciela; to wszystko sprawiało, że wokół jego szyi coraz mocniej zaciskała się pętla strachu, a już w kwietniu balansował tylko na palcach, sekundy dzieliły go od stracenia gruntu pod nogami, od zawiśnięcia, od końca. Jak jeden z wielu.
NN, mężczyzna, lat ok. 20, mówili o takich jak on ludzie pracujący w prosektoriach. I on kiedyś słyszał powagę tych słów, gdy przypadkiem zaplątał się w nie tę część szpitala, w której miał się znaleźć. Ale on nie chciał, nie chciał, nigdy nie chciał być tylko podwójną literką, bał się, że srebro łańcucha, który kupił już sobie na własność, który wciąż ciążył mu w ręce, że to wszystko doprowadzi go do niechybnego końca akurat wtedy, gdy tego końca najbardziej nie chciał. Nie teraz, gdy wreszcie słońce zaczęło przebijać się przez chmury, gdy — mimo tego, że nie było jak kiedyś, to było dobrze, środowe popołudnia i czwartkowe poranki były czymś bardzo dobrym.
Ale Oliver jest cierpliwym młodym mężczyzną i starannie odrabia zadane mu lekcje. Z każdym dobrym impulsem przychodzi następny — okrutny i na odwrót. I wie, że jest tylko jeden sposób na stałe zatrzymanie koła. Złamanie go.
Klarowność myśli powraca na moment, gdy czuje dłonie Hectora — jedną wplątaną we włosy, drugą przez chwilę na plecach, ale niedługo potem na policzku, aż wreszcie na własnej dłoni. Dotyk jest uspokajający, dotyk pozwala mu ugruntować się w rzeczywistości, dotyk pozwala wreszcie podjąć decyzję, dotychczas chyba najtrudniejszą w całym jego życiu. A tych trudnych decyzji podejmował już kilka.
Nie może być zakładnikiem własnej klątwy. Ani on, ani Hector, ani ich szczęście.
Powoli opuszcza więc głowę, znów na zwykłą wysokość, a gdy otwiera oczy, w drżącej szarości tęczówek widać pierwszą, małą plamkę błękitu i kąciki ust Olivera drżą lekko, jakby pragnął się uśmiechnąć, ale nie miał na to siły, albo może uznał, że jest to chwila zbyt poważna, by miała zostać ozdobiona uśmiechem. Na pewno jednak opadają nieco ramiona, spomiędzy bladoróżowych, pełnych warg wymyka się krótkie westchnienie ulgi. Spodziewał się takiej odpowiedzi, ale to nie słowa są uspokajające. To sposób, w jaki zostały wypowiedziane, to ta gorączkowość sprawia, że Oliver jest wewnętrznie pewien — nie na poziomie logicznego zrozumienia, na poziomie uczuć. A to otwiera drogę do dalszego myślenia.
Poważnieje natomiast, gdy padadrugie pierwsze inne imię, przy tym, które pragnie nosić jako to pierwsze. Hector jeszcze nie wie, że Oliver poznał ziarnko prawdy o sobie, że na świecie wcale nie jest taki sam, że nie jest ani Sproutem, ani Meadowesem, a Summersem, o duszy równie gorącej i porywistej jak lato w całym swym pięknie i gwałtownej zmienności. Sam nie odzywa się jednak, tkwi we własnym milczeniu, bo chyba tak jest mu prościej, bo nie mógłby ubrać tego w słowa bez kolejnego ataku, bez utrzymania kontroli, bez ucieczki, bez kolejnego łyka ognistej. To świadoma decyzja i chce być ś w i a d o m przez cały czas jej trwania.
Bierze więc głęboki wdech.
Guziki ustępują, jeden po drugim.
Początkowo nie dzieje się nic spektakularnego.
Jedyne drżenie to to drżenie jasnych, chudych rąk Olivera o długich palcach, które równie dobrze czują się w alchemicznym rzemiośle, co wplecione w ciemne loki Hectora, co na jego policzku i szyi, co splecione z zimnymi palcami magipsychiatry.
Dochodzi wreszcie do momentu, w którym ustępuje ostatni z guzików.
I dalej — wydawałoby się — nic, poza rosnącym napięciem, poza wyczekującym spojrzeniem wbitym w magipsychiatrę, jeszcze nikt się tak na niego nie patrzył, Oliver jest tego pewien. Oliver czuje się odrobinę bezpieczniej, bo wzrok ześlizgnął mu się na moment na dół, na ułożone na kolanach dłonie Hectora, wewnętrzną stroną do góry, co daje mu kolejny poziom komfortu, różdżka jest daleko, jeżeli stanie się coś złego, był pewien, że zdąży, nogimuszągojużbardzoboleć, myśl nagła, boli jak sztylet wbity w serce i wcale nie poprawia nastroju, choć w planowaniu ucieczki z pewnością powinna.
Dłonie powoli sięgają ku górze, wsuwają się pod materiał koszuli na barkach — lewa ręka na prawy bark, prawa na lewy. Unosi je lekko, a potem drobnym gestem strząsa z ramion, sycząc przy tym ponownie, znów cicho, znów przez zaciśnięte zęby.
Hector już widzi — niepokojąco czerwone ślady, które zdawają się zaciskać wokół całej kruchej sylwetki Olivera, oparzenia mają kształt łańcucha i ciągną się symetrycznie wokół całego ciała. Póki co widzi właśnie je — na obu ramionach, ale nie rozpoczynają się tam, ani nie kończą. Rany muszą więc przechodzić na klatkę piersiową młodego mężczyzny, a potem przechodzić także na jego plecy. Widać, że zostały zaleczone, że poszło to Oliverowi naprawdę dobrze jak na to, że nie odebrał właściwego uzdrowicielom wykształcenia, ale nie trzeba być uzdrowicielem, by widzieć, że są to rany bardzo świeże, jeszcze nie tygodniowe i że historia ich powstania musiała być naprawdę bolesna i smutna. Oliver z kolei nie może powiedzieć, czy Hector w trakcie swojego kursu miał kiedyś do czynienia z poszkodowanymi od czarnej magii. Nie mógł mieć pewności, czy wpadnie na dobry trop.
Ale nie to najbardziej zajmuje umysł Olivera. Dalej ma przecież na sobie podkoszulkę i jest to źródło pewnego komfortu, ale rany znajdują się również pod nią. Te od oparzenia przecież zostały mu zadane na całym tułowiu. Jednakże nawet teraz — jeżeli nie skupi się na najpilniejszych do sprawdzenia ranach — widzi też to, czego nie dało przykryć ramiączko podkoszulka. Na lewym barku jest przecież pięć szarpanych śladów, tylko część z nich znika pod materiałem. Ślady jednak nie rzucają się w oczy od piekącej, palącej, pilnej czerwieni, wyglądają już na stare i zagojone, ale zamiast jaśniejszej, zabliźnionej tkanki, połyskują nieśmiało w ciepłym świetle salonu. Gdyby wyszli teraz na zewnątrz, w świetle nieco chłodniejszym, bardziej naturalnym, przypominałyby płynne srebro.
Serce Olivera przyspiesza rytm, nabrany oddech zatrzymuje się w ustach, nie jest chyba w stanie wypuścić z siebie powietrza, jeszcze nie teraz. Źrenice rozszerzają się nieco, nie odrywa wzroku od twarzy magipsychiatry, chce wyczytać z niej jakiekolwiek emocje, choć oddech wstrzymuje przede wszystkim dlatego, że gdy zacznie oddychać, mógłby wyczuć wiszący w powietrzu strach.
Wreszcie nie własny.
Składa się jednak na ołtarz Hectora Vale, na ołtarz jego rozsądku, osądu. W jego ręce oddaje swoją przyszłość, bo właśnie są o milimetry od nazwania tego wszystkiego, milimetry od zdradzenia najpilniej strzeżonej przez niego tajemnicy; tajemnicy, która bardziej niż mugolska krew i bardziej niż ich miłość wisi nad jego życiem, która najmocniej to życie wyszczerbiła, kilkukrotnie niemal rozbijając je, nie do poskładania.
Tkwi w bezruchu.
Czeka.
Oto rozwiązanie zagadek.
A jednak przy Hectorze wydaje się kruszeć. Wydaje się, że pęka warstwa gipsu, gipsu spokoju, którym przykrywał się raz za razem, który miał go usztywnić, ochronić przed urazem, pomóc w jakiś dziwny sposób na poskładanie się w środku, ale Oliver zapomina, że mimo wszystko zawsze był wrażliwym chłopcem, że zawsze odczuwał nieco za mocno i wreszcie, gdy dopadła go jego własna tragedia — doszedł do momentu apogeum, z którego nie było już drogi: ani w dół, ani w górę. Był przy tym jednocześnie młodym mężczyzną o nabrzmiałej dumie, człowiekiem, który uparł się i przyrzekł sobie, że poradzi sobie sam. I radził, jak najlepiej umiał. Ale widmo likantropii, widmo rozpoznania, s t r a c h przed tym, jaki los spotykał innych wilkołaków, tych nieostrożnych, tych, którzy mieli mniej szczęścia od niego, którzy nie mogli liczyć na wsparcie bardziej doświadczonego przyjaciela; to wszystko sprawiało, że wokół jego szyi coraz mocniej zaciskała się pętla strachu, a już w kwietniu balansował tylko na palcach, sekundy dzieliły go od stracenia gruntu pod nogami, od zawiśnięcia, od końca. Jak jeden z wielu.
NN, mężczyzna, lat ok. 20, mówili o takich jak on ludzie pracujący w prosektoriach. I on kiedyś słyszał powagę tych słów, gdy przypadkiem zaplątał się w nie tę część szpitala, w której miał się znaleźć. Ale on nie chciał, nie chciał, nigdy nie chciał być tylko podwójną literką, bał się, że srebro łańcucha, który kupił już sobie na własność, który wciąż ciążył mu w ręce, że to wszystko doprowadzi go do niechybnego końca akurat wtedy, gdy tego końca najbardziej nie chciał. Nie teraz, gdy wreszcie słońce zaczęło przebijać się przez chmury, gdy — mimo tego, że nie było jak kiedyś, to było dobrze, środowe popołudnia i czwartkowe poranki były czymś bardzo dobrym.
Ale Oliver jest cierpliwym młodym mężczyzną i starannie odrabia zadane mu lekcje. Z każdym dobrym impulsem przychodzi następny — okrutny i na odwrót. I wie, że jest tylko jeden sposób na stałe zatrzymanie koła. Złamanie go.
Klarowność myśli powraca na moment, gdy czuje dłonie Hectora — jedną wplątaną we włosy, drugą przez chwilę na plecach, ale niedługo potem na policzku, aż wreszcie na własnej dłoni. Dotyk jest uspokajający, dotyk pozwala mu ugruntować się w rzeczywistości, dotyk pozwala wreszcie podjąć decyzję, dotychczas chyba najtrudniejszą w całym jego życiu. A tych trudnych decyzji podejmował już kilka.
Nie może być zakładnikiem własnej klątwy. Ani on, ani Hector, ani ich szczęście.
Powoli opuszcza więc głowę, znów na zwykłą wysokość, a gdy otwiera oczy, w drżącej szarości tęczówek widać pierwszą, małą plamkę błękitu i kąciki ust Olivera drżą lekko, jakby pragnął się uśmiechnąć, ale nie miał na to siły, albo może uznał, że jest to chwila zbyt poważna, by miała zostać ozdobiona uśmiechem. Na pewno jednak opadają nieco ramiona, spomiędzy bladoróżowych, pełnych warg wymyka się krótkie westchnienie ulgi. Spodziewał się takiej odpowiedzi, ale to nie słowa są uspokajające. To sposób, w jaki zostały wypowiedziane, to ta gorączkowość sprawia, że Oliver jest wewnętrznie pewien — nie na poziomie logicznego zrozumienia, na poziomie uczuć. A to otwiera drogę do dalszego myślenia.
Poważnieje natomiast, gdy pada
Bierze więc głęboki wdech.
Guziki ustępują, jeden po drugim.
Początkowo nie dzieje się nic spektakularnego.
Jedyne drżenie to to drżenie jasnych, chudych rąk Olivera o długich palcach, które równie dobrze czują się w alchemicznym rzemiośle, co wplecione w ciemne loki Hectora, co na jego policzku i szyi, co splecione z zimnymi palcami magipsychiatry.
Dochodzi wreszcie do momentu, w którym ustępuje ostatni z guzików.
I dalej — wydawałoby się — nic, poza rosnącym napięciem, poza wyczekującym spojrzeniem wbitym w magipsychiatrę, jeszcze nikt się tak na niego nie patrzył, Oliver jest tego pewien. Oliver czuje się odrobinę bezpieczniej, bo wzrok ześlizgnął mu się na moment na dół, na ułożone na kolanach dłonie Hectora, wewnętrzną stroną do góry, co daje mu kolejny poziom komfortu, różdżka jest daleko, jeżeli stanie się coś złego, był pewien, że zdąży, nogimuszągojużbardzoboleć, myśl nagła, boli jak sztylet wbity w serce i wcale nie poprawia nastroju, choć w planowaniu ucieczki z pewnością powinna.
Dłonie powoli sięgają ku górze, wsuwają się pod materiał koszuli na barkach — lewa ręka na prawy bark, prawa na lewy. Unosi je lekko, a potem drobnym gestem strząsa z ramion, sycząc przy tym ponownie, znów cicho, znów przez zaciśnięte zęby.
Hector już widzi — niepokojąco czerwone ślady, które zdawają się zaciskać wokół całej kruchej sylwetki Olivera, oparzenia mają kształt łańcucha i ciągną się symetrycznie wokół całego ciała. Póki co widzi właśnie je — na obu ramionach, ale nie rozpoczynają się tam, ani nie kończą. Rany muszą więc przechodzić na klatkę piersiową młodego mężczyzny, a potem przechodzić także na jego plecy. Widać, że zostały zaleczone, że poszło to Oliverowi naprawdę dobrze jak na to, że nie odebrał właściwego uzdrowicielom wykształcenia, ale nie trzeba być uzdrowicielem, by widzieć, że są to rany bardzo świeże, jeszcze nie tygodniowe i że historia ich powstania musiała być naprawdę bolesna i smutna. Oliver z kolei nie może powiedzieć, czy Hector w trakcie swojego kursu miał kiedyś do czynienia z poszkodowanymi od czarnej magii. Nie mógł mieć pewności, czy wpadnie na dobry trop.
Ale nie to najbardziej zajmuje umysł Olivera. Dalej ma przecież na sobie podkoszulkę i jest to źródło pewnego komfortu, ale rany znajdują się również pod nią. Te od oparzenia przecież zostały mu zadane na całym tułowiu. Jednakże nawet teraz — jeżeli nie skupi się na najpilniejszych do sprawdzenia ranach — widzi też to, czego nie dało przykryć ramiączko podkoszulka. Na lewym barku jest przecież pięć szarpanych śladów, tylko część z nich znika pod materiałem. Ślady jednak nie rzucają się w oczy od piekącej, palącej, pilnej czerwieni, wyglądają już na stare i zagojone, ale zamiast jaśniejszej, zabliźnionej tkanki, połyskują nieśmiało w ciepłym świetle salonu. Gdyby wyszli teraz na zewnątrz, w świetle nieco chłodniejszym, bardziej naturalnym, przypominałyby płynne srebro.
Serce Olivera przyspiesza rytm, nabrany oddech zatrzymuje się w ustach, nie jest chyba w stanie wypuścić z siebie powietrza, jeszcze nie teraz. Źrenice rozszerzają się nieco, nie odrywa wzroku od twarzy magipsychiatry, chce wyczytać z niej jakiekolwiek emocje, choć oddech wstrzymuje przede wszystkim dlatego, że gdy zacznie oddychać, mógłby wyczuć wiszący w powietrzu strach.
Wreszcie nie własny.
Składa się jednak na ołtarz Hectora Vale, na ołtarz jego rozsądku, osądu. W jego ręce oddaje swoją przyszłość, bo właśnie są o milimetry od nazwania tego wszystkiego, milimetry od zdradzenia najpilniej strzeżonej przez niego tajemnicy; tajemnicy, która bardziej niż mugolska krew i bardziej niż ich miłość wisi nad jego życiem, która najmocniej to życie wyszczerbiła, kilkukrotnie niemal rozbijając je, nie do poskładania.
Tkwi w bezruchu.
Czeka.
Oto rozwiązanie zagadek.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Widać jak na dłoni, że Oliver gorączkowo pragnął usłyszeć przysięgę - że jedno słowo, a pochmurne spojrzenie odrobinę złagodniało, spięcie bark zdało się mniej kurczowe. Jedno słowo to wciąż jednak za mało, kąciki ust Olivera drżą, Hectora chyba też, ale żaden z nich nie ma odwagi się uśmiechnąć. Dzieje się coś poważnego, doniosłego, a Hector pojmuje już intuicyjnie, że to coś większego od niego samego i od ich relacji, ale że zarazem Oliver boi się jego reakcji.
Serce zamiera na moment. Vale bierze przez nos głęboki wdech, usiłując się uspokoić. Na gardle zaciskają się jednak kleszcze smutku i gdyby był w stanie mówić, gdyby nie chciał go spłoszyć, wyszeptałby ze skruchą: Oliverze, ja n i g d y nie potrafiłem znaleźć właściwej reakcji, na nic, przepraszam, to będzie moja wina, jeśli nie znajdę jej teraz, uczyłem się tyle lat, ale wciąż się przecież gubię. Nigdy nie zapomni poczucia wyobcowania, które nadal go przecież nie opuszcza, maskowane tylko magipsychiatryczną ekspertyzą i wyuczoną łagodnością. Dzieci, których żartów nie rozumiał. Złość brata, której przyczyny mu umykały. Smutek matki, który zdawał się prowokować każdym stuknięciem kul i laski. Duma pana ojca, która zawsze zdawała się fałszywa. Siostry, których nie potrafił przytulić, przyjaciele, do których w godzinie próby nie potrafił się odezwać, żona, której nie potrafił znosić i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Czytał o emocjach tyle, by spróbować to wszystko zrozumieć i wiedział przecież, że Beatrice nie znienawidziła go z dnia na dzień, że musiał ją jakoś sprowokować, a teraz być może prowokuje nieświadomie strach Olivera, przepraszamprzepraszamprzepraszam.
Zastyga więc w bezruchu, dla n i e g o, ale też dla siebie. Obydwoje są teraz spłoszonymi zwierzętami, Hector nigdy nie potrafił być przecież myśliwym, zastygał w cieniu przez całe życie, błagającFurie Łaskawe Panie, by nikt go nie dojrzał, aniojciecanibrataniŚlizgonianiżona, a doszedł w tym do takiej perfekcji, że Oliver był pierwszą od ponad dekady osobą, która zobaczyła go naprawdę. Może pierwszą w ogóle.
Samemu też patrzy na niego tak uważnie, jak na nikogo - tak jakby od tego zależało wszystko, bo przecież zależy. Stracisz czujność, a stanie się coś złego - myślał od najmłodszych lat, nie potrafiąc już powiedzieć, kiedy zinternalizował tą lekcję. Na szczycie schodów? Słuchając o polowaniach? Może dopiero wtedy, gdy naprawdę stracił czujność, nie domykając drzwi biblioteki? Nie umyka jego uwadze, że Oliver nagle poważnieje - czyżby powiedział o słowo za dużo, albo nieodpowiednim tonem? A może to tylko świadomość nieuniknionego? Nie czyta mu w myślach, nie kojarzy tego jeszcze z imieniem, do głowy cisną się przecież inne myśli, inne wskazówki, przed oczyma jeszcze raz rozgrywa się scena z łazienki, toniemożesiępowtórzyć, Hector rozchyla lekko drżące usta - jeszcze mają czas, jeszcze mógłby go powstrzymać. ZapomnijmyotymOliverzeniepokazujminicniemówminiczapomnijmyotymuśmiechnijsięproszę, ale sam nie wie, czy ta chęć to poryw tchórzostwa, czy uczucia. Całe życie dążył przecież do prawdy, Herr Freud twierdził, że tylko prawda wyzwala, ale teraz rozum podpowiada jedno, a serce drugie. Wygrywa rozum (i paraliż), Hector nie przerywa, wpatruje się tylko w jego palce jak zahipnotyzowany i nienawidzi się za to trochę bardziej niż zwykle, ale to nic, nienawidził się przez całe życie, ten ucisk w sercu to nic, musi się skupić, skupić na Oliverze.
Dłonie tkwią nieruchomo na kolanach, rwący ból w lewym udzie dociera do niego tylko jak przez mgłę, wzrok podnosi się wraz z koszulą Olivera i...
...świeżych, czerwonych ran się nie spodziewał. Otwiera szerzej oczy, zmusza usta do wzięcia krótkiego wdechu (by stłumić cisnący się na nie syk lub krzyk, sam widok go zabolał, ale uzdrowiciele nie powinni poddawać się przecież takiej empatii). Oliver widzi skurcz bólu na twarzy i lekkie zmarszczenie brwi, ale wciąż trwa głucha cisza, Hector nie pyta kiedy ani kto, chyba nie chce rozdrapywać ran i mają czas, muszą mieć, prawda?
Vale nachyla się odruchowo by widzieć lepiej, nieodrywający wzroku od jego twarzy Oliver widzi jak przestaje mrugać, a gałki oczne poruszają się w ułamku sekund - od prawego ramienia, przez klatkę piersiową (pomimo podkoszulka składając w całość prognozowany rozmiar obrażeń), po lewy bark.
Tam spojrzenie magipsychiatry zatrzymuje się na dłużej - chyba odruchowo, tak jakby chciał dalej przypatrywać się poparzeniom, a nie mógł. Rzęsy przestają drżeć, czas zamiera, Hector miewa czasem taki wyraz twarzy, gdy jest myślami gdzieś bardzo daleko.
Jest bardzo daleko. Choć nie chce, wspomnienia od razu przenoszą do go prosektorium. Pięć śladów, równych, przekątnych, szarpanych, rozrywających skórę. Po kilku miesiącach zostałyby takie blizny, brat się tym interesował, mówił, że srebrne. Czerwień poparzeń i jasne blizny splatają się, tańczą przed oczami Hectora, pamięta jak wyglądały(by) na początku, nigdy nie zapomni wizyty w prosektorium, zakrzepła krew (musiała krzepnąć długo), świeże, głębokie rany.
Nie miała już twarzy. Chyba odeszła szybko, pazur rozorał też szyję. Rany biegły po przekątnej, na brzuchu i udzie zaczynały się ugryzienia (a raczej krwawa miazga) - potem Hector z chorobliwą fascynacją dopytał, które obrażenia były pierwsze (chciałby wierzyć, że upewniał się czy nie cierpiała ale wiedział, że nie, po po prostu był c i e k a w y), a brygadzista (bardziej speszony od niego) wyjaśniał, że wilkołaki przytrzymują ofiarę pazurami i kłami na raz.
Nadal nie mruga, ale spojrzenie odrywa się powoli od barku, odruchowo zjeżdża na podkoszulek - rozdrapię to cholerstwo aż do krwi - na prawy bok, po przekątnej, czyli to tam...
Dłonie drżą lekko, na trawę w ogrodzie opadają płatki róż, w i e już, nie musi pytać, układanka składa się w całość - a Oliver, n i k t - nie byłby tak zrozpaczony ani w marcu w gabinecie ani teraz, gdyby chodziło tylko o zadrapanie (statystycznie zresztą pewnie niemożliwe).
W kakofonii wspomnień dociera do Hectora własny głos, To moja żona zawsze była nieostrożna, nie ja. Aż rozszarpał ją wilkołak., trzask drzwi do łazienki. Mówił potem o własnej niezdolności do płaczu, w t e d y myślał, że to t e g o wina, ale nie, to były te wcześniejsze słowa, toznowujejwinaONAZNOWUWSZYSTKOZEPSUJE - dociera do niego i strach Olivera staje się nagle zrozumiały.
Trzeźwieje, podnosi wzrok - patrzy prosto w oczy Olivera, szeroko otwartymi oczyma, napięcie staje się nie do zniesienia, przepraszamprzepraszam. Dociera do niego nagle, że może nie powinien tam patrzeć, może Oliver chciał pokazać mu tylko oparzenia, jako uzdrowicielowi, może...
-...P..potrzeba Cauma Sanavi Horribilis, nie łagodniejszych i maści na oparzenia. Pewnie nawet Totalum, ale tego sam n..nie potrafię. - własny głos dociera do niego gdzieś z daleka, z dystansu, tak jakby pozwolił mówić komuś innemu, komuś, kto wie co robić. -I zaklęć przeciwbólowych. - a nie whiskey. Usta drżą, zmusza je do uśmiechu, co uzdrowiciele mówią gdy są empatyczni? -Będzie dobrze, zostaną blizny - zaczyna, z pewnością siebie, ba, nawet z ciepłem, -ale zagoją się szybciej i gdy minie trochę czasu, przy - opdpowiedniej mojej - nie jest ekspertem od poparzeń, ale innej opieki nie ma, nikomu nie mogą powiedzieć -opiece, będą jeszcze bledsze niż... - spojrzenie ucieka nagle na lewy bark, głos też mu ucieka, tylko na mgnienie sekundy. Momentalnie rozumie swój błąd i wraca wzrokiem do oczu Olivera, ale już za późno - już nie jest w stanie być uzdrowicielem, jest Hectorem, rzęsy drżą i wreszcie mruga, a dłonie unoszą się same, by delikatnie odgarnąć jasne loki z twarzy Olivera, by chwycić go za policzki i upewnić się, że tym razem to blondyn nie umyka wzrokiem, że tu jest, że jest żywy, że patrzy na niego.
-Tak się cieszę, że to przeżyłeś, że jesteś... - tu, ze mną, mruga szybciej, bo przecież t e g o nie da się przeżyć, to rzadkie, ona nie miała szans, on nie miałby szans, ale Oliver tu jest i najwyraźniej wyleczył się sam i Hector nie będzie, nie może pytać o nic więcej, bo wyraz twarzy Olivera jest odpowiedzią, bo jego ból jest nie do zniesienia, a szare spojrzenie lekko nieobecne. On też jest daleko, a Hector nie będzie go tam wciągał, Hector musi go z tego wyrwać i obudzić, ale przecież nie zaklęciem, słów też nie znajduje, Oliver jest daleko odkąd tutaj przyszedł, był blisko tylko gdy się całowali...
...Hector pamięta baśń o księciu i królewnie w szklanej trumnie. Czytał ją zawsze z bolesną tęsknotą, ale nigdy - n i g d y - nie utożsamiał się z księciem.
Nie ma czasu o tym pomyśleć, bo musi pomyśleć jak nachylić się tak, by nie dotknąć poparzeń - ani nie wcisnąć Olivera w fotel, bo przecież muszą ciągnąć się na plecach. Musi pomyśleć o tym, jak złapać równowagę - przenosi ciężar ciało na prawe kolano, nachyla się bliżej, dłonie zsuwają się na włosy Olivera.
Całuje go najpierw delikatnie, równie nieśmiało jak pierwszy raz w sypialni, ale szybko dostrzega, że Oliver wstrzymał oddech - odruchowo wzdycha więc, podarowując mu własny, a potem językiem szuka już jego, jak zawsze, a zarazem niechcący wreszcie znajduje też słowa. Może dlatego, że nie musi już o nich myśleć, padają szeptem, gdy tylko robi krótką przerwę na złapanie oddechu. Chaotycznie, nie po kolei, może impulsywnie - a może wręcz przeciwnie. To nic, drżące wargi odnajdujące własny rytm, -między nami - ciepły oddech - -nie zmienia - nie jest głupi, nie-między-nimi już wszystko zmieniło, ale przecież we wrześniu, nie teraz, podnosi się lekko na kolanach, by musnąć ustami jego powieki, policzki, czoło, nie może obiecać, że będzie dobrze i łamie mu to serce, ale -pomogęjakmogęprzecieżwiesz - traci równowagę, nie chwytając się Olivera, jak zwykle - teraz to on powinien być podporą, zsuwa więc lewą rękę na oparcie fotela, by oprzeć się pewniej, znów odnajduje jego usta, tym razem klęczy pewniej, więc całuje też pewniej, żarliwie.
Serce zamiera na moment. Vale bierze przez nos głęboki wdech, usiłując się uspokoić. Na gardle zaciskają się jednak kleszcze smutku i gdyby był w stanie mówić, gdyby nie chciał go spłoszyć, wyszeptałby ze skruchą: Oliverze, ja n i g d y nie potrafiłem znaleźć właściwej reakcji, na nic, przepraszam, to będzie moja wina, jeśli nie znajdę jej teraz, uczyłem się tyle lat, ale wciąż się przecież gubię. Nigdy nie zapomni poczucia wyobcowania, które nadal go przecież nie opuszcza, maskowane tylko magipsychiatryczną ekspertyzą i wyuczoną łagodnością. Dzieci, których żartów nie rozumiał. Złość brata, której przyczyny mu umykały. Smutek matki, który zdawał się prowokować każdym stuknięciem kul i laski. Duma pana ojca, która zawsze zdawała się fałszywa. Siostry, których nie potrafił przytulić, przyjaciele, do których w godzinie próby nie potrafił się odezwać, żona, której nie potrafił znosić i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Czytał o emocjach tyle, by spróbować to wszystko zrozumieć i wiedział przecież, że Beatrice nie znienawidziła go z dnia na dzień, że musiał ją jakoś sprowokować, a teraz być może prowokuje nieświadomie strach Olivera, przepraszamprzepraszamprzepraszam.
Zastyga więc w bezruchu, dla n i e g o, ale też dla siebie. Obydwoje są teraz spłoszonymi zwierzętami, Hector nigdy nie potrafił być przecież myśliwym, zastygał w cieniu przez całe życie, błagając
Samemu też patrzy na niego tak uważnie, jak na nikogo - tak jakby od tego zależało wszystko, bo przecież zależy. Stracisz czujność, a stanie się coś złego - myślał od najmłodszych lat, nie potrafiąc już powiedzieć, kiedy zinternalizował tą lekcję. Na szczycie schodów? Słuchając o polowaniach? Może dopiero wtedy, gdy naprawdę stracił czujność, nie domykając drzwi biblioteki? Nie umyka jego uwadze, że Oliver nagle poważnieje - czyżby powiedział o słowo za dużo, albo nieodpowiednim tonem? A może to tylko świadomość nieuniknionego? Nie czyta mu w myślach, nie kojarzy tego jeszcze z imieniem, do głowy cisną się przecież inne myśli, inne wskazówki, przed oczyma jeszcze raz rozgrywa się scena z łazienki, toniemożesiępowtórzyć, Hector rozchyla lekko drżące usta - jeszcze mają czas, jeszcze mógłby go powstrzymać. ZapomnijmyotymOliverzeniepokazujminicniemówminiczapomnijmyotymuśmiechnijsięproszę, ale sam nie wie, czy ta chęć to poryw tchórzostwa, czy uczucia. Całe życie dążył przecież do prawdy, Herr Freud twierdził, że tylko prawda wyzwala, ale teraz rozum podpowiada jedno, a serce drugie. Wygrywa rozum (i paraliż), Hector nie przerywa, wpatruje się tylko w jego palce jak zahipnotyzowany i nienawidzi się za to trochę bardziej niż zwykle, ale to nic, nienawidził się przez całe życie, ten ucisk w sercu to nic, musi się skupić, skupić na Oliverze.
Dłonie tkwią nieruchomo na kolanach, rwący ból w lewym udzie dociera do niego tylko jak przez mgłę, wzrok podnosi się wraz z koszulą Olivera i...
...świeżych, czerwonych ran się nie spodziewał. Otwiera szerzej oczy, zmusza usta do wzięcia krótkiego wdechu (by stłumić cisnący się na nie syk lub krzyk, sam widok go zabolał, ale uzdrowiciele nie powinni poddawać się przecież takiej empatii). Oliver widzi skurcz bólu na twarzy i lekkie zmarszczenie brwi, ale wciąż trwa głucha cisza, Hector nie pyta kiedy ani kto, chyba nie chce rozdrapywać ran i mają czas, muszą mieć, prawda?
Vale nachyla się odruchowo by widzieć lepiej, nieodrywający wzroku od jego twarzy Oliver widzi jak przestaje mrugać, a gałki oczne poruszają się w ułamku sekund - od prawego ramienia, przez klatkę piersiową (pomimo podkoszulka składając w całość prognozowany rozmiar obrażeń), po lewy bark.
Tam spojrzenie magipsychiatry zatrzymuje się na dłużej - chyba odruchowo, tak jakby chciał dalej przypatrywać się poparzeniom, a nie mógł. Rzęsy przestają drżeć, czas zamiera, Hector miewa czasem taki wyraz twarzy, gdy jest myślami gdzieś bardzo daleko.
Jest bardzo daleko. Choć nie chce, wspomnienia od razu przenoszą do go prosektorium. Pięć śladów, równych, przekątnych, szarpanych, rozrywających skórę. Po kilku miesiącach zostałyby takie blizny, brat się tym interesował, mówił, że srebrne. Czerwień poparzeń i jasne blizny splatają się, tańczą przed oczami Hectora, pamięta jak wyglądały(by) na początku, nigdy nie zapomni wizyty w prosektorium, zakrzepła krew (musiała krzepnąć długo), świeże, głębokie rany.
Nie miała już twarzy. Chyba odeszła szybko, pazur rozorał też szyję. Rany biegły po przekątnej, na brzuchu i udzie zaczynały się ugryzienia (a raczej krwawa miazga) - potem Hector z chorobliwą fascynacją dopytał, które obrażenia były pierwsze (chciałby wierzyć, że upewniał się czy nie cierpiała ale wiedział, że nie, po po prostu był c i e k a w y), a brygadzista (bardziej speszony od niego) wyjaśniał, że wilkołaki przytrzymują ofiarę pazurami i kłami na raz.
Nadal nie mruga, ale spojrzenie odrywa się powoli od barku, odruchowo zjeżdża na podkoszulek - rozdrapię to cholerstwo aż do krwi - na prawy bok, po przekątnej, czyli to tam...
Dłonie drżą lekko, na trawę w ogrodzie opadają płatki róż, w i e już, nie musi pytać, układanka składa się w całość - a Oliver, n i k t - nie byłby tak zrozpaczony ani w marcu w gabinecie ani teraz, gdyby chodziło tylko o zadrapanie (statystycznie zresztą pewnie niemożliwe).
W kakofonii wspomnień dociera do Hectora własny głos, To moja żona zawsze była nieostrożna, nie ja. Aż rozszarpał ją wilkołak., trzask drzwi do łazienki. Mówił potem o własnej niezdolności do płaczu, w t e d y myślał, że to t e g o wina, ale nie, to były te wcześniejsze słowa, toznowujejwinaONAZNOWUWSZYSTKOZEPSUJE - dociera do niego i strach Olivera staje się nagle zrozumiały.
Trzeźwieje, podnosi wzrok - patrzy prosto w oczy Olivera, szeroko otwartymi oczyma, napięcie staje się nie do zniesienia, przepraszamprzepraszam. Dociera do niego nagle, że może nie powinien tam patrzeć, może Oliver chciał pokazać mu tylko oparzenia, jako uzdrowicielowi, może...
-...P..potrzeba Cauma Sanavi Horribilis, nie łagodniejszych i maści na oparzenia. Pewnie nawet Totalum, ale tego sam n..nie potrafię. - własny głos dociera do niego gdzieś z daleka, z dystansu, tak jakby pozwolił mówić komuś innemu, komuś, kto wie co robić. -I zaklęć przeciwbólowych. - a nie whiskey. Usta drżą, zmusza je do uśmiechu, co uzdrowiciele mówią gdy są empatyczni? -Będzie dobrze, zostaną blizny - zaczyna, z pewnością siebie, ba, nawet z ciepłem, -ale zagoją się szybciej i gdy minie trochę czasu, przy - opdpowiedniej mojej - nie jest ekspertem od poparzeń, ale innej opieki nie ma, nikomu nie mogą powiedzieć -opiece, będą jeszcze bledsze niż... - spojrzenie ucieka nagle na lewy bark, głos też mu ucieka, tylko na mgnienie sekundy. Momentalnie rozumie swój błąd i wraca wzrokiem do oczu Olivera, ale już za późno - już nie jest w stanie być uzdrowicielem, jest Hectorem, rzęsy drżą i wreszcie mruga, a dłonie unoszą się same, by delikatnie odgarnąć jasne loki z twarzy Olivera, by chwycić go za policzki i upewnić się, że tym razem to blondyn nie umyka wzrokiem, że tu jest, że jest żywy, że patrzy na niego.
-Tak się cieszę, że to przeżyłeś, że jesteś... - tu, ze mną, mruga szybciej, bo przecież t e g o nie da się przeżyć, to rzadkie, ona nie miała szans, on nie miałby szans, ale Oliver tu jest i najwyraźniej wyleczył się sam i Hector nie będzie, nie może pytać o nic więcej, bo wyraz twarzy Olivera jest odpowiedzią, bo jego ból jest nie do zniesienia, a szare spojrzenie lekko nieobecne. On też jest daleko, a Hector nie będzie go tam wciągał, Hector musi go z tego wyrwać i obudzić, ale przecież nie zaklęciem, słów też nie znajduje, Oliver jest daleko odkąd tutaj przyszedł, był blisko tylko gdy się całowali...
...Hector pamięta baśń o księciu i królewnie w szklanej trumnie. Czytał ją zawsze z bolesną tęsknotą, ale nigdy - n i g d y - nie utożsamiał się z księciem.
Nie ma czasu o tym pomyśleć, bo musi pomyśleć jak nachylić się tak, by nie dotknąć poparzeń - ani nie wcisnąć Olivera w fotel, bo przecież muszą ciągnąć się na plecach. Musi pomyśleć o tym, jak złapać równowagę - przenosi ciężar ciało na prawe kolano, nachyla się bliżej, dłonie zsuwają się na włosy Olivera.
Całuje go najpierw delikatnie, równie nieśmiało jak pierwszy raz w sypialni, ale szybko dostrzega, że Oliver wstrzymał oddech - odruchowo wzdycha więc, podarowując mu własny, a potem językiem szuka już jego, jak zawsze, a zarazem niechcący wreszcie znajduje też słowa. Może dlatego, że nie musi już o nich myśleć, padają szeptem, gdy tylko robi krótką przerwę na złapanie oddechu. Chaotycznie, nie po kolei, może impulsywnie - a może wręcz przeciwnie. To nic, drżące wargi odnajdujące własny rytm, -między nami - ciepły oddech - -nie zmienia - nie jest głupi, nie-między-nimi już wszystko zmieniło, ale przecież we wrześniu, nie teraz, podnosi się lekko na kolanach, by musnąć ustami jego powieki, policzki, czoło, nie może obiecać, że będzie dobrze i łamie mu to serce, ale -pomogęjakmogęprzecieżwiesz - traci równowagę, nie chwytając się Olivera, jak zwykle - teraz to on powinien być podporą, zsuwa więc lewą rękę na oparcie fotela, by oprzeć się pewniej, znów odnajduje jego usta, tym razem klęczy pewniej, więc całuje też pewniej, żarliwie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie jest w stanie się poruszyć.
Nie lubi się tak czuć. Jak obiekt, jak coś niezwykłego, jak coś, co trzeba bardzo pilnie zbadać, potem jeszcze dokładnie opisać. Nie lubi czuć się nieludzko i to właśnie ta część najbardziej uwiera go w noszonej klątwie. Nie jest to ból — do bólu można się przecież przyzwyczaić, nawet jeżeli jest tak intensywny, jak przy przemianie, gdy woła go Ojciec—Księżyc, gdy nie może przeciwstawić się instynktowi wybijającemu się na pierwszy plan. Nie jest to także skaza, którą nosi na swojej skórze — która sprawiła, że Hector również znieruchomiał zupełnie, za wyjątkiem jego czujnych oczu, którymi obserwował zakres świeżych obrażeń kwitnących czerwienią na skórze swego ukochanego.
Ze wszystkich uciążliwości, które łączą się z likantropią, najbardziej przeszkadza mu, najbardziej boi się tylko jednego.
Odczłowieczenia.
Więc gdy spojrzenie Hectora przemyka (Oliver bardzo chce, by tylko przemknęło) po śladach po pazurach na lewym barku, oczy blondyna otwierają się jeszcze szerzej, w panice. Magipsychiatra jest zbyt drobiazgowy, by to przegapić. Zbyt przejęty, by zachować pozory grzeczności i dla komfortu swej miłości udać, że wcale tego nie widział, zachować tą wiedzę wyłącznie dla siebie. Ramiona Olivera drżą więc nagle, wydaje się, że młody alchemik został właśnie rażony prądem, ale ciało reaguje prędzej, niż logiczność nakazuje mu się powstrzymać. Prawa dłoń unosi się do góry i prędko — za prędko — przykłada ją do blizn, maskując je przynajmniej na moment. Płaci za to wysoką cenę. Poruszona nagle skóra jest przecież w dalszym ciągu wrażliwa i potrzebuje pewniejszej opieki. Oliver jest teraz jednakże w stanie myśleć tylko o tym, by Hector nie odbierał mu ludzkich przymiotów, bo przecież...
... Przecież dalej jestem twoim Oliverem, nie byłbym nim, gdyby t o się nie stało, ale stało i jestem, jestem, proszę, nie myśl nigdy, że już nie—!
Wreszcie wypuszcza powietrze, oddech mu drży i tym drżeniem wypełnia ciszę, która nastąpiła, gdy Hector znalazł się na chwilę gdzieś daleko, wraz ze swoimi wspomnieniami. Serce Olivera ściska się wtedy z całej siły, ale ostatnimi niespętanymi paniką zmysłami zmusza się do tego, by siedział dalej w miejscu, rozum podpowiada mu przecież, że wydostanie się tak czy siak. Że zanim ktoś dotrze do Walii, mogą minąć długie godziny. Ale potem przypomina sobie opowieści Hectora o Shropshire i to, że ta przeklęta ziemia graniczy przecież z Walią i nagle robi mu się zupełnie już słabo, a łzy zaczynają cieknąć po jego policzkach zupełnie niekontrolowanie, bo czuje się w pułapce, a Hector ma minę taką samą jak zawsze, gdy o czymś intensywnie myśli, a myśleć może przecież o wszystkim. Oliver jednak nie lubi się negatywnie rozczarowywać, gdzieś w podszepcie ostrożnego masochizmu zakłada, że w tej chwili ważą się jego losy, że Hector zastanawia się, jak do tego wszystkiego podejść, jak go zatrzymać, do czasu aż...
Aż tamci...
Gdy Hector podnosi wzrok, widzi przed sobą Olivera pokruszonego na kawałki. Pęknięcia w masce chłodnej dumy, którą próbował się bronić z początku, są tak głębokie i szerokie, że tylko ślepiec mógłby ich nie zauważyć, ale ta sama duma i jej brat upór każą mu trwać w niej, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wiedzy, która przecież wciąż przebija się z serca, ogłuszana przez podłą panikę, że Hector nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. Nie wydałby go, Oliver jest tego p e w i e n, ale przecież teraz władzy nad nim nie ma Oliver, a strach Olivera, to nie są tożsame byty.
Oliver pragnie powrócić do rzeczywistości, ugruntować się w niej jakoś, zakotwiczyć. Głos magipsychiatry stanowi do tego dobre medium, mówi przecież teraz logicznie i składnie, przedstawia mu plan i plan ten brzmi na tak logiczny, że Oliver naprawdę wierzy, że jakoś sobie poradzą. Nie chce robić z tego problemu dla ich obojga — między innymi dlatego tak zwlekał, między innymi dlatego odwołał w pierwszym impulsie ich spotkanie. Gdyby tęsknota go nie złamała, spotkaliby się tydzień później i może byłby już w lepszym stanie, może nie musiałoby w ogóle dochodzić do takiej sceny, może tkwiliby we wspólnej grzeczności omijania tematu obrażeń i wszystko byłoby tak, jak dawniej...
A może byłoby jeszcze gorzej. Może kiedyś po prostu nigdy nie trafiłby do Hectora, bo zwyczajnie nie zdążyłby go odwiedzić. A może zdążyłby, ale w ostatniej chwili stracił przytomność, bywał przecież tak zmęczony, że często nie potrafił się utrzymać na nogach. Może Hector sam — pchany swym dobrym sercem i chęcią pomocy — przekroczyłby wtedy barierę z koszuli i dojrzał to, co pod nią sam. I uznałby wtedy, że budował swe szczęście na fundamentach z kłamstwa, że nie zakochał się w tym Oliverze, że już dłużej nie może.
Nie chce, naprawdę nie chce go stracić. I właśnie dlatego postanawia pokazać mu wszystko na własnych warunkach.
Jest gotów na pożegnanie, ale zamiast tego otrzymuje...
Podziękowanie?
Załzawione oczy mrugają kilkukrotnie, jest mu niezwykle zimno i przez moment prawdziwie nie rozumie, co się właśnie wydarzyło. Chce pociągnąć nosem, wznieść wreszcie spojrzenie w jasnobłękitne tęczówki tego, którego kocha przecież ponad własne życie, ale nie jest chyba w stanie. Znów został popchnięty za granice szoku, ale jeżeli tak ma właśnie być — jeżeli szczęście leży za tą granicą — ufa mu przecież, ufał mu odkąd przybyli razem do tegoż salonu, po zmrożeniu do kości przez dementora. Ufa mu od ponad dwóch miesięcy, od dwóch najszczęśliwszych miesięcy w jego życiu, zbudowanych na gruzach starego świata, starych ran i blizn. Otwiera usta, by coś powiedzieć, może by westchnąć płaczliwie, ale oddech zamyka się w jego płucach i nie chce się wydostać, a serce bije szalenie, nie biło tak jeszcze chyba nigdy, a usta...
A usta mrowieją pod dotykiem warg Hectora, jest tak delikatny, jakby całował nie usta, a świeże rany właśnie. I czuje westchnienie mężczyzny, jak oddech ratujący życie i wtedy dopiero otwiera Oliver oczy szerzej, a palce w odruchu bez udziału rozumu odnajdują nadgarstek uzdrowiciela i zaciskają się na nim momentalnie, nie odchodź, to nie może być sen... Czuć jest w tym wszystkim desperację, czuje ją na swoim języku, ale nigdy wcześniej desperacja nie smakowała tak słodko, prawie jak gorąca czekolada, a może po prostu to Hector jest właśnie taki, chaotyczny i uzależniający, sprawiający jak nikt, że Oliver pragnie go smakować jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, jeszcze zachłanniej, ale wreszcie — gdy wybrzmiewają pierwsze słowa — bez strachu, że to ostatni raz.
Siedzi więc spokojnie, gdy wargi odrywają się od warg, ale nie może się powstrzymać przed zaciśnięciem powiek, bo znowu chce mu się płakać i znowu cały drży, ale wargi Hectora znaczą już jego całą twarz i wciąż jest blisko i nie robiłby tego, gdyby był nim obrzydzony, gdyby się go bał. I szepcze przecież te wszystkie słowa, że to nic nie zmienia. A choć to panika Olivera podpowiada mu, że to jest przecież odwołaną na prędce wizytą i śladami po oparzeniach łańcuchem, głośniejsze jest wreszcie serce, bo jest pewne, pewne tego wszystkiego, co wcześniej, pewne ich miłości, niemalże w niej zatwardziałe.
Wreszcie Oliver może się poruszyć. Czuje, że robi to i Hector, że znów sięga jego warg, że płomienie — wreszcie nie te parzące, wreszcie te przyjemne, płomienie, wspólnego gniewu i wspólnego żalu, płomienie ich miłości — tańczą na jego skórze, przeskakują z jednego języka na drugi przy każdym ich zetknięciu i teraz nie liczy się już ból, który poczuje, bo właśnie olbrzymi ciężar nie spada z jego serca, ale kruszy się pod naporem kolejnych wyznań i pocałunków. Wyznań, których w tej chwili nie potrafi odwzajemnić, zbyt oszołomiony wszystkim, co czuje, ale wyznań, które trafiają przecież w samo sedno jego strachu, rozbijając go na mikroskopijne kawałki. Dodając mu otuchy, pozwalając nabrać wreszcie oddech...
Udaje mu się podnieść rękę, raz jeszcze. Oderwać ją od barku, który przysłaniała, wpleść ją w ciemne włosy Hectora. Druga układa się na jego plecach i w moment przyciska go mocno do siebie i syczy w usta, bo boli, ale bliskość Hectora — sama świadomość, że to j e g o bliskość — na moment działa lepiej od Subsisto Dolorem Horribilis.
— Nie bój się mnie... — prosi tylko szeptem, zupełnie zduszonym, podszytym płaczem i chyba Hector jest w stanie wyczuć w pocałunkach słony smak łykanych przez Olivera łez. — Cokolwiek się stanie, nie bój się mnie... — prosi go w gorączce, bo tylko tego jednego nie mógłby znieść. Był gotów na odejście, był gotów na obrzydzenie. Ale nigdy nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby Hector zaczął się go bać.
Nie lubi się tak czuć. Jak obiekt, jak coś niezwykłego, jak coś, co trzeba bardzo pilnie zbadać, potem jeszcze dokładnie opisać. Nie lubi czuć się nieludzko i to właśnie ta część najbardziej uwiera go w noszonej klątwie. Nie jest to ból — do bólu można się przecież przyzwyczaić, nawet jeżeli jest tak intensywny, jak przy przemianie, gdy woła go Ojciec—Księżyc, gdy nie może przeciwstawić się instynktowi wybijającemu się na pierwszy plan. Nie jest to także skaza, którą nosi na swojej skórze — która sprawiła, że Hector również znieruchomiał zupełnie, za wyjątkiem jego czujnych oczu, którymi obserwował zakres świeżych obrażeń kwitnących czerwienią na skórze swego ukochanego.
Ze wszystkich uciążliwości, które łączą się z likantropią, najbardziej przeszkadza mu, najbardziej boi się tylko jednego.
Odczłowieczenia.
Więc gdy spojrzenie Hectora przemyka (Oliver bardzo chce, by tylko przemknęło) po śladach po pazurach na lewym barku, oczy blondyna otwierają się jeszcze szerzej, w panice. Magipsychiatra jest zbyt drobiazgowy, by to przegapić. Zbyt przejęty, by zachować pozory grzeczności i dla komfortu swej miłości udać, że wcale tego nie widział, zachować tą wiedzę wyłącznie dla siebie. Ramiona Olivera drżą więc nagle, wydaje się, że młody alchemik został właśnie rażony prądem, ale ciało reaguje prędzej, niż logiczność nakazuje mu się powstrzymać. Prawa dłoń unosi się do góry i prędko — za prędko — przykłada ją do blizn, maskując je przynajmniej na moment. Płaci za to wysoką cenę. Poruszona nagle skóra jest przecież w dalszym ciągu wrażliwa i potrzebuje pewniejszej opieki. Oliver jest teraz jednakże w stanie myśleć tylko o tym, by Hector nie odbierał mu ludzkich przymiotów, bo przecież...
... Przecież dalej jestem twoim Oliverem, nie byłbym nim, gdyby t o się nie stało, ale stało i jestem, jestem, proszę, nie myśl nigdy, że już nie—!
Wreszcie wypuszcza powietrze, oddech mu drży i tym drżeniem wypełnia ciszę, która nastąpiła, gdy Hector znalazł się na chwilę gdzieś daleko, wraz ze swoimi wspomnieniami. Serce Olivera ściska się wtedy z całej siły, ale ostatnimi niespętanymi paniką zmysłami zmusza się do tego, by siedział dalej w miejscu, rozum podpowiada mu przecież, że wydostanie się tak czy siak. Że zanim ktoś dotrze do Walii, mogą minąć długie godziny. Ale potem przypomina sobie opowieści Hectora o Shropshire i to, że ta przeklęta ziemia graniczy przecież z Walią i nagle robi mu się zupełnie już słabo, a łzy zaczynają cieknąć po jego policzkach zupełnie niekontrolowanie, bo czuje się w pułapce, a Hector ma minę taką samą jak zawsze, gdy o czymś intensywnie myśli, a myśleć może przecież o wszystkim. Oliver jednak nie lubi się negatywnie rozczarowywać, gdzieś w podszepcie ostrożnego masochizmu zakłada, że w tej chwili ważą się jego losy, że Hector zastanawia się, jak do tego wszystkiego podejść, jak go zatrzymać, do czasu aż...
Aż tamci...
Gdy Hector podnosi wzrok, widzi przed sobą Olivera pokruszonego na kawałki. Pęknięcia w masce chłodnej dumy, którą próbował się bronić z początku, są tak głębokie i szerokie, że tylko ślepiec mógłby ich nie zauważyć, ale ta sama duma i jej brat upór każą mu trwać w niej, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wiedzy, która przecież wciąż przebija się z serca, ogłuszana przez podłą panikę, że Hector nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. Nie wydałby go, Oliver jest tego p e w i e n, ale przecież teraz władzy nad nim nie ma Oliver, a strach Olivera, to nie są tożsame byty.
Oliver pragnie powrócić do rzeczywistości, ugruntować się w niej jakoś, zakotwiczyć. Głos magipsychiatry stanowi do tego dobre medium, mówi przecież teraz logicznie i składnie, przedstawia mu plan i plan ten brzmi na tak logiczny, że Oliver naprawdę wierzy, że jakoś sobie poradzą. Nie chce robić z tego problemu dla ich obojga — między innymi dlatego tak zwlekał, między innymi dlatego odwołał w pierwszym impulsie ich spotkanie. Gdyby tęsknota go nie złamała, spotkaliby się tydzień później i może byłby już w lepszym stanie, może nie musiałoby w ogóle dochodzić do takiej sceny, może tkwiliby we wspólnej grzeczności omijania tematu obrażeń i wszystko byłoby tak, jak dawniej...
A może byłoby jeszcze gorzej. Może kiedyś po prostu nigdy nie trafiłby do Hectora, bo zwyczajnie nie zdążyłby go odwiedzić. A może zdążyłby, ale w ostatniej chwili stracił przytomność, bywał przecież tak zmęczony, że często nie potrafił się utrzymać na nogach. Może Hector sam — pchany swym dobrym sercem i chęcią pomocy — przekroczyłby wtedy barierę z koszuli i dojrzał to, co pod nią sam. I uznałby wtedy, że budował swe szczęście na fundamentach z kłamstwa, że nie zakochał się w tym Oliverze, że już dłużej nie może.
Nie chce, naprawdę nie chce go stracić. I właśnie dlatego postanawia pokazać mu wszystko na własnych warunkach.
Jest gotów na pożegnanie, ale zamiast tego otrzymuje...
Podziękowanie?
Załzawione oczy mrugają kilkukrotnie, jest mu niezwykle zimno i przez moment prawdziwie nie rozumie, co się właśnie wydarzyło. Chce pociągnąć nosem, wznieść wreszcie spojrzenie w jasnobłękitne tęczówki tego, którego kocha przecież ponad własne życie, ale nie jest chyba w stanie. Znów został popchnięty za granice szoku, ale jeżeli tak ma właśnie być — jeżeli szczęście leży za tą granicą — ufa mu przecież, ufał mu odkąd przybyli razem do tegoż salonu, po zmrożeniu do kości przez dementora. Ufa mu od ponad dwóch miesięcy, od dwóch najszczęśliwszych miesięcy w jego życiu, zbudowanych na gruzach starego świata, starych ran i blizn. Otwiera usta, by coś powiedzieć, może by westchnąć płaczliwie, ale oddech zamyka się w jego płucach i nie chce się wydostać, a serce bije szalenie, nie biło tak jeszcze chyba nigdy, a usta...
A usta mrowieją pod dotykiem warg Hectora, jest tak delikatny, jakby całował nie usta, a świeże rany właśnie. I czuje westchnienie mężczyzny, jak oddech ratujący życie i wtedy dopiero otwiera Oliver oczy szerzej, a palce w odruchu bez udziału rozumu odnajdują nadgarstek uzdrowiciela i zaciskają się na nim momentalnie, nie odchodź, to nie może być sen... Czuć jest w tym wszystkim desperację, czuje ją na swoim języku, ale nigdy wcześniej desperacja nie smakowała tak słodko, prawie jak gorąca czekolada, a może po prostu to Hector jest właśnie taki, chaotyczny i uzależniający, sprawiający jak nikt, że Oliver pragnie go smakować jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, jeszcze zachłanniej, ale wreszcie — gdy wybrzmiewają pierwsze słowa — bez strachu, że to ostatni raz.
Siedzi więc spokojnie, gdy wargi odrywają się od warg, ale nie może się powstrzymać przed zaciśnięciem powiek, bo znowu chce mu się płakać i znowu cały drży, ale wargi Hectora znaczą już jego całą twarz i wciąż jest blisko i nie robiłby tego, gdyby był nim obrzydzony, gdyby się go bał. I szepcze przecież te wszystkie słowa, że to nic nie zmienia. A choć to panika Olivera podpowiada mu, że to jest przecież odwołaną na prędce wizytą i śladami po oparzeniach łańcuchem, głośniejsze jest wreszcie serce, bo jest pewne, pewne tego wszystkiego, co wcześniej, pewne ich miłości, niemalże w niej zatwardziałe.
Wreszcie Oliver może się poruszyć. Czuje, że robi to i Hector, że znów sięga jego warg, że płomienie — wreszcie nie te parzące, wreszcie te przyjemne, płomienie, wspólnego gniewu i wspólnego żalu, płomienie ich miłości — tańczą na jego skórze, przeskakują z jednego języka na drugi przy każdym ich zetknięciu i teraz nie liczy się już ból, który poczuje, bo właśnie olbrzymi ciężar nie spada z jego serca, ale kruszy się pod naporem kolejnych wyznań i pocałunków. Wyznań, których w tej chwili nie potrafi odwzajemnić, zbyt oszołomiony wszystkim, co czuje, ale wyznań, które trafiają przecież w samo sedno jego strachu, rozbijając go na mikroskopijne kawałki. Dodając mu otuchy, pozwalając nabrać wreszcie oddech...
Udaje mu się podnieść rękę, raz jeszcze. Oderwać ją od barku, który przysłaniała, wpleść ją w ciemne włosy Hectora. Druga układa się na jego plecach i w moment przyciska go mocno do siebie i syczy w usta, bo boli, ale bliskość Hectora — sama świadomość, że to j e g o bliskość — na moment działa lepiej od Subsisto Dolorem Horribilis.
— Nie bój się mnie... — prosi tylko szeptem, zupełnie zduszonym, podszytym płaczem i chyba Hector jest w stanie wyczuć w pocałunkach słony smak łykanych przez Olivera łez. — Cokolwiek się stanie, nie bój się mnie... — prosi go w gorączce, bo tylko tego jednego nie mógłby znieść. Był gotów na odejście, był gotów na obrzydzenie. Ale nigdy nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby Hector zaczął się go bać.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Wiedział, że nawet starając się nie oddychać zrobi coś nie tak i wie już, że nawet spojrzenie - chwila namysłu, toń wspomnień, toznowujejwina - mogą kogoś sparaliżować. Gdy podnosi wzrok, Oliver tkwi nieruchomo jak posąg albo ktoś spetryfikowany jednym z zaklęć, których Hector nigdy nie umiał rzucać. Tylko dłoń na barku zdradza, że jednak zdążył się poruszyć - i że wie, że Hector wie.
Przez moment żałuje, że nie był w stanie powstrzymać drżenia własnych rzęs ani potoku myśli, że nie mogli udawać jeszcze przez chwilę - ale zarazem rozumie, że teraz nie ma już odwrotu.
Że wreszcie otrzymał brakujący kawałek łamigłówki, którą próbował rozwikłać od marca - nie z powodu naukowej arogancji (choć zdawał sobie sprawę, że tak mógł być przez niektórych odbierany, a nawet że wpadał w tą pułapkę przy niektórych zamożniejszych pacjentach, którym musiał pomóc, ale w głębi serca nie chciał pomóc), a dlatego, że nigdy nie pomoże z czymś, o czym nie wie.
Nie potrafił kochać - a przynajmniej tak wciąż mu się wydawało - ale próbował sobie wmówić, że potrafi chociaż pomagać, że jest w stanie złagodzić ból Olivera jako Hector, nie jako magipsychiatra. I czasem się udawało, przyśpieszone oddechy w środowe wieczory, zaspane uśmiechy w czwartkowe poranki, promienie słońca w złotych lokach i ten rodzaj dotyku (delikatnego jak skrzydła motyla i elektryzującego jak magia iskrząca w powietrzu po burzy), który Hector do tej pory mógł sobie tylko wyobrażać. A zarazem nie potrafił przecież zapomnieć o tym, jak się poznali. O czymś, co przygniotło tego zdrowego (potrafił rozpoznać szaleńców, Oliver nie był jednym z nich) i pięknego młodzieńca aż do ziemi. Czymś, czego przebłyski nadal widział w jego spojrzeniu ilekroć szarzało, co wciąż tkwiło między nimi gdy w marcu próbowalipowoli oswoić się nawzajem, o czym pamiętał, nawet jeśli Oliver wolałby żeby zapomniał. Pamiętał, bo bał się, że jego pocałunki i wyznania są tylko balsamem, nie lekarstwem. Że wszystko co dobre skończy się zbyt szybko, jak zawsze.
Łudził się, że jeśli się dowie, to będzie lepiej. Zawsze lepiej było wiedzieć, to wyniósł z Ravenclawu, to mówił pacjentom gdy rozplątywał z nimi ich sekrety, wiedza o ruchach i słabościachprzeciwników innych pozwalała mu przetrwać w Shropshire i na szkolnych korytarzach. Chciałby nadal móc wierzyć, że będzie lepiej, choć jeden z nich powinien w to wierzyć.
Ale teraz podnosi wzrok, z dłoni i barku na pobladłą twarz i już nie jest taki pewien. Oliver skruszył się na kawałki, przeze mnie, przez to, że chciał - albo nie chciał? - mi pokazać, Hector mruga w rytm kolejnych łez spływających po policzkach blondyna (by powstrzymać własne), a w uszach dudni mu nagle głos jednej z pacjentek, magizoolog. Niezobowiązująca rozmowa o wilkołakach, wtedy jeszcze był niewrażliwym idiotą, jej równie niewrażliwe słowa o tym, że zwykle nie wytrzymują ze sobą po dwóch latach.
Wrzesień. Maj. Osiem miesięcy.
Nie, nie, nie, nie, nie.
Z jednej strony próbuje być gotów na to, że jest wojna, naprawdę próbuje - odkąd Oliver powiedział mu o własnej krwi, tym bardziej odkąd w kwietniu wrócił do domu (ten prawdziwy dom Olivera pozostaje abstrakcją, Hector podświadomie pragnie chyba, by Walia też była czasem jego domem - w środy, choćby tylko w środy. Z drugiej - nie chce, nie może pogodzić się z odliczaniem, to za prędko.
Musi coś zrobić, musi przerwać błędny krąg, musi pomóc Oliverowi - im obojgu - się teraz otrząsnąć.
Nie może płakać, choć oczy ma szkliste, a gardło ściśnięte. Nie pokaże mu swoich łez, oddaje mu zatem własny oddech - i chyba działa, czuje palce na własnym nadgarstku. Oliver musi zaciskać je równie mocno, jak Hector w t e d y w łazience, gdy nie mógł i nie chciał go puścić, nawet gdyby miało boleć. Chyba trochę boli, albo mrowi, ale nie zwraca na to uwagi, odruchowo otwiera tylko usta szerzej. Zamyka oczy, jak zawsze gdy się całują i otwiera dopiero, gdy łapie oddech - ale wtedy to powieki Olivera są już zaciśnięte. Hector podnosi wolną dłoń, by zdjąć mu okulary - powoli, delikatnie, odłożyć na oparcie fotela (nie na stolik, tam jest różdżka, stolika na razie unika) - i znów ułożyć palce na mokrym policzku, naznaczyć pocałunkami skronie i powieki i czoło i policzki i znowu usta, Oliver smakuje jak smutek i sól.
Poprosiłby go, by nie płakał, ale wie, że o to prosić nie wolno. Czasem trzeba się wypłakać.
Dłoń chwyta się fotela, a Oliver pomaga, jak zawsze, on zawsze pomaga, bo Oliver jest dobry i zawsze wie co zrobić - pomaga, bo przyciąga do siebie Hectora mocniej i dwa zbyt szybko bijące serca łapią wreszcie równowagę, choć to Vale'a zamiera na moment, gdy słyszy syk bólu. Ostrożność ściera się z namiętnością, Hector na moment poddaje się rytmowi Olivera, a potem słyszy cichy szept i mruga z niedowierzaniem.
Puszcza się znów fotela, próbując złapać balans - by móc ująć podbródek Olivera w dłoń, delikatnie ale stanowczo, próbując nakierować młodzieńca by spojrzał mu w oczy. Z bliska - są zaledwie centymetry od siebie, a choć drżące usta pragną jeszcze raz zetknąć się z rozpaloną skórą Olivera, to niektóre wyznania wymagają kontaktu wzrokowego.
-Przecież się nie boję. - tym razem nie szepcze, głos brzmi zaskakująco pewnie. Nie był nieodpowiedzialny jak ona, nigdy nie będzie, ale Oliver obiecał mu bezpieczeństwo - i znalazł się w towarzystwie kogoś, kto zna na pamięć kalendarz nieba i rzucał zaklęcia uspokajające w obecności osób nieskończenie bardziej agresywnych od tego łagodnego młodzieńca. To, że Hector nie zbagatelizuje otrzymanych właśnie informacji nie znaczy, że kiedykolwiek będzie się bał, strach nie ma nic wspólnego z w i e d z ą.
Cokolwiek się stanie. Kąciki ust drżą lekko, gdy Hector szuka właściwych słów. Nie wie przecież, co się stanie, żaden z nich nie wie, nie może wiedzieć. Przez całe życie trwał w strachu, że kiedyś - nie będzie wiedział kiedy - klątwa się uaktywni, że oszaleje (chyba woli obecne życie, w którym oszalał, ale z miłości). Mógłby powiedzieć Oliverowi, że w lutym bał się, że naprawdę oszalał, ze nie będzie już powrotu, że żaden z nich nie jest idealny i nie będzie. Że nawet Beatrice była zdrowa, płodna i bardzo piękna, a też mogłaby się stać przeklęta gdyby przeżyła tamto ugryzienie i chyba nadal nie potrafiłby się z nią rozwieść, bo ślubował, i wtedy chyba by się męczył, bo jej nienawidził, ale z Oliverem nie będzie się męczyć, bo go kocha. Mógłby powiedzieć to wszystko, ale to tylko słowa o nim, o nim, o nim, a to popołudnie nie jego, jest Olivera. Będą mieli czas, jak najwięcej czasu, PrządkiLosubłagamwasowięcejniżczternaściemiesięcyoddamzatowszystkopozaszczęściemOrestesa, dzisiaj są pilniejsze wyznania. Na przykład takie, że to nie szkodzi, cokolwiek się zdarzy, bo nikt w życiu, nawet najzdrowszy i najnormalniejszy, tego przecież nie przewidzi. W lutym Hector był z pozoru bezpieczniejszy, a ilekroć bardziej nieszczęśliwy.
Patrzy mu prosto w oczy.
-W zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe. Tego chcę, Oliverze. - przykrywa wolną dłonią jego dłoń, tą zaciśniętą na własnym nadgarstku. Słowa płyną same, bez namysłu, choć już raz je wypowiadał - w przysiędze, której nigdy nie chciał składać ani dotrzymać. Tego chcę, Oliverze - dodaje teraz, t e r a z c h c e, choć nie ma oficjalnego rytuału, w którym mógłby mu to obiecać. Czy teraz wystarczy, na klęczkach, nad jego bliznami, pieczętując to smakiem łez?
Nachyla się raz jeszcze, tym razem całuje go nieśmiało (niepewny jeszcze reakcji na własne słowa) i ostrożniej - już wcześniej słyszał syk bólu, nie wie ile jeszcze jest w stanie go ignorować. Cofa się, nieśmiało zerka na podkoszulek - nie chce patrzeć bezpośrednio na czerwone blizny. Potem zerka na stolik, na którym leży różdżka, wiedząc, że Oliver podąży za jego spojrzeniem. Jeszcze po nią nie sięga, nie bez jego zgody.
-Pozwolisz sobie pomóc? Żeby mniej bolało i lepiej się goiło? - pyta cicho, a w jasnych oczach lśni jeszcze jedno, niewypowiedziane pytanie. Oliver tego nie lubi, ale wie, że Hector jest w stanie powstrzymać przyśpieszony oddech i łzy, nie tylko pocałunkiem, a skutecznym zaklęciem. Czeka jednak na decyzję, nauczył się już nie wpływać na jego emocje, niejestwpracy. -Żebyśmy mogli się położyć. - proponuje w zamian, bo w razie czego odpoczną przecież w inny sposób - ale nie, gdy poparzenia paliłyby od dotyku pościeli.
Przez moment żałuje, że nie był w stanie powstrzymać drżenia własnych rzęs ani potoku myśli, że nie mogli udawać jeszcze przez chwilę - ale zarazem rozumie, że teraz nie ma już odwrotu.
Że wreszcie otrzymał brakujący kawałek łamigłówki, którą próbował rozwikłać od marca - nie z powodu naukowej arogancji (choć zdawał sobie sprawę, że tak mógł być przez niektórych odbierany, a nawet że wpadał w tą pułapkę przy niektórych zamożniejszych pacjentach, którym musiał pomóc, ale w głębi serca nie chciał pomóc), a dlatego, że nigdy nie pomoże z czymś, o czym nie wie.
Nie potrafił kochać - a przynajmniej tak wciąż mu się wydawało - ale próbował sobie wmówić, że potrafi chociaż pomagać, że jest w stanie złagodzić ból Olivera jako Hector, nie jako magipsychiatra. I czasem się udawało, przyśpieszone oddechy w środowe wieczory, zaspane uśmiechy w czwartkowe poranki, promienie słońca w złotych lokach i ten rodzaj dotyku (delikatnego jak skrzydła motyla i elektryzującego jak magia iskrząca w powietrzu po burzy), który Hector do tej pory mógł sobie tylko wyobrażać. A zarazem nie potrafił przecież zapomnieć o tym, jak się poznali. O czymś, co przygniotło tego zdrowego (potrafił rozpoznać szaleńców, Oliver nie był jednym z nich) i pięknego młodzieńca aż do ziemi. Czymś, czego przebłyski nadal widział w jego spojrzeniu ilekroć szarzało, co wciąż tkwiło między nimi gdy w marcu próbowali
Łudził się, że jeśli się dowie, to będzie lepiej. Zawsze lepiej było wiedzieć, to wyniósł z Ravenclawu, to mówił pacjentom gdy rozplątywał z nimi ich sekrety, wiedza o ruchach i słabościach
Ale teraz podnosi wzrok, z dłoni i barku na pobladłą twarz i już nie jest taki pewien. Oliver skruszył się na kawałki, przeze mnie, przez to, że chciał - albo nie chciał? - mi pokazać, Hector mruga w rytm kolejnych łez spływających po policzkach blondyna (by powstrzymać własne), a w uszach dudni mu nagle głos jednej z pacjentek, magizoolog. Niezobowiązująca rozmowa o wilkołakach, wtedy jeszcze był niewrażliwym idiotą, jej równie niewrażliwe słowa o tym, że zwykle nie wytrzymują ze sobą po dwóch latach.
Wrzesień. Maj. Osiem miesięcy.
Nie, nie, nie, nie, nie.
Z jednej strony próbuje być gotów na to, że jest wojna, naprawdę próbuje - odkąd Oliver powiedział mu o własnej krwi, tym bardziej odkąd w kwietniu wrócił do domu (ten prawdziwy dom Olivera pozostaje abstrakcją, Hector podświadomie pragnie chyba, by Walia też była czasem jego domem - w środy, choćby tylko w środy. Z drugiej - nie chce, nie może pogodzić się z odliczaniem, to za prędko.
Musi coś zrobić, musi przerwać błędny krąg, musi pomóc Oliverowi - im obojgu - się teraz otrząsnąć.
Nie może płakać, choć oczy ma szkliste, a gardło ściśnięte. Nie pokaże mu swoich łez, oddaje mu zatem własny oddech - i chyba działa, czuje palce na własnym nadgarstku. Oliver musi zaciskać je równie mocno, jak Hector w t e d y w łazience, gdy nie mógł i nie chciał go puścić, nawet gdyby miało boleć. Chyba trochę boli, albo mrowi, ale nie zwraca na to uwagi, odruchowo otwiera tylko usta szerzej. Zamyka oczy, jak zawsze gdy się całują i otwiera dopiero, gdy łapie oddech - ale wtedy to powieki Olivera są już zaciśnięte. Hector podnosi wolną dłoń, by zdjąć mu okulary - powoli, delikatnie, odłożyć na oparcie fotela (nie na stolik, tam jest różdżka, stolika na razie unika) - i znów ułożyć palce na mokrym policzku, naznaczyć pocałunkami skronie i powieki i czoło i policzki i znowu usta, Oliver smakuje jak smutek i sól.
Poprosiłby go, by nie płakał, ale wie, że o to prosić nie wolno. Czasem trzeba się wypłakać.
Dłoń chwyta się fotela, a Oliver pomaga, jak zawsze, on zawsze pomaga, bo Oliver jest dobry i zawsze wie co zrobić - pomaga, bo przyciąga do siebie Hectora mocniej i dwa zbyt szybko bijące serca łapią wreszcie równowagę, choć to Vale'a zamiera na moment, gdy słyszy syk bólu. Ostrożność ściera się z namiętnością, Hector na moment poddaje się rytmowi Olivera, a potem słyszy cichy szept i mruga z niedowierzaniem.
Puszcza się znów fotela, próbując złapać balans - by móc ująć podbródek Olivera w dłoń, delikatnie ale stanowczo, próbując nakierować młodzieńca by spojrzał mu w oczy. Z bliska - są zaledwie centymetry od siebie, a choć drżące usta pragną jeszcze raz zetknąć się z rozpaloną skórą Olivera, to niektóre wyznania wymagają kontaktu wzrokowego.
-Przecież się nie boję. - tym razem nie szepcze, głos brzmi zaskakująco pewnie. Nie był nieodpowiedzialny jak ona, nigdy nie będzie, ale Oliver obiecał mu bezpieczeństwo - i znalazł się w towarzystwie kogoś, kto zna na pamięć kalendarz nieba i rzucał zaklęcia uspokajające w obecności osób nieskończenie bardziej agresywnych od tego łagodnego młodzieńca. To, że Hector nie zbagatelizuje otrzymanych właśnie informacji nie znaczy, że kiedykolwiek będzie się bał, strach nie ma nic wspólnego z w i e d z ą.
Cokolwiek się stanie. Kąciki ust drżą lekko, gdy Hector szuka właściwych słów. Nie wie przecież, co się stanie, żaden z nich nie wie, nie może wiedzieć. Przez całe życie trwał w strachu, że kiedyś - nie będzie wiedział kiedy - klątwa się uaktywni, że oszaleje (chyba woli obecne życie, w którym oszalał, ale z miłości). Mógłby powiedzieć Oliverowi, że w lutym bał się, że naprawdę oszalał, ze nie będzie już powrotu, że żaden z nich nie jest idealny i nie będzie. Że nawet Beatrice była zdrowa, płodna i bardzo piękna, a też mogłaby się stać przeklęta gdyby przeżyła tamto ugryzienie i chyba nadal nie potrafiłby się z nią rozwieść, bo ślubował, i wtedy chyba by się męczył, bo jej nienawidził, ale z Oliverem nie będzie się męczyć, bo go kocha. Mógłby powiedzieć to wszystko, ale to tylko słowa o nim, o nim, o nim, a to popołudnie nie jego, jest Olivera. Będą mieli czas, jak najwięcej czasu, PrządkiLosubłagamwasowięcejniżczternaściemiesięcyoddamzatowszystkopozaszczęściemOrestesa, dzisiaj są pilniejsze wyznania. Na przykład takie, że to nie szkodzi, cokolwiek się zdarzy, bo nikt w życiu, nawet najzdrowszy i najnormalniejszy, tego przecież nie przewidzi. W lutym Hector był z pozoru bezpieczniejszy, a ilekroć bardziej nieszczęśliwy.
Patrzy mu prosto w oczy.
-W zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe. Tego chcę, Oliverze. - przykrywa wolną dłonią jego dłoń, tą zaciśniętą na własnym nadgarstku. Słowa płyną same, bez namysłu, choć już raz je wypowiadał - w przysiędze, której nigdy nie chciał składać ani dotrzymać. Tego chcę, Oliverze - dodaje teraz, t e r a z c h c e, choć nie ma oficjalnego rytuału, w którym mógłby mu to obiecać. Czy teraz wystarczy, na klęczkach, nad jego bliznami, pieczętując to smakiem łez?
Nachyla się raz jeszcze, tym razem całuje go nieśmiało (niepewny jeszcze reakcji na własne słowa) i ostrożniej - już wcześniej słyszał syk bólu, nie wie ile jeszcze jest w stanie go ignorować. Cofa się, nieśmiało zerka na podkoszulek - nie chce patrzeć bezpośrednio na czerwone blizny. Potem zerka na stolik, na którym leży różdżka, wiedząc, że Oliver podąży za jego spojrzeniem. Jeszcze po nią nie sięga, nie bez jego zgody.
-Pozwolisz sobie pomóc? Żeby mniej bolało i lepiej się goiło? - pyta cicho, a w jasnych oczach lśni jeszcze jedno, niewypowiedziane pytanie. Oliver tego nie lubi, ale wie, że Hector jest w stanie powstrzymać przyśpieszony oddech i łzy, nie tylko pocałunkiem, a skutecznym zaklęciem. Czeka jednak na decyzję, nauczył się już nie wpływać na jego emocje, niejestwpracy. -Żebyśmy mogli się położyć. - proponuje w zamian, bo w razie czego odpoczną przecież w inny sposób - ale nie, gdy poparzenia paliłyby od dotyku pościeli.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tkwi w okrutnym marazmie.
Z jednej strony chce bowiem, by Hector udawał. By mówił mu, że te ślady po łańcuchach muszą boleć, ale boli przecież wtedy, gdy się goi, by tylko na nich skupiał swoją uwagę, by tam skupione było jasnobłękitne spojrzenie jego mądrych oczu, tylko tam. Da mu się przecież spokojnie obejrzeć, nie będzie oponował, przynajmniej nie tak, jak oponuje zawsze. Przecież kiedyś dawał się oglądać uzdrowicielom, ufał im, że nie zrobią mu krzywdy, że przecież byli po to, by pomagać. Kiedyś, w innym życiu, gdy największym jego problemem był złamany nos (szczęśliwie złożony i wyleczony tak, że nie było po złamaniu śladu), mógłby przecież oddać się nawet w ręce magipsychiatry, gdyby na jego drodze stanęła ta sama banda, co kilka dni wcześniej. Jednakże odkąd stare życie rozdarło się na strzępy pod wpływem kłów i pazurów wilkołaka, był zdany wyłącznie na siebie. Nigdy nie był szczególnie odważny, wciąż uczy się tej postawy, bowiem to lojalność i sprawiedliwość zawsze były jego motorami napędowymi. Jest w stanie wystąpić w obronie słabszego, nie bacząc na negatywne konsekwencje, ale nie ma wystarczającej odwagi, by powierzyć komuś własne bolączki. Musiał nauczyć się radzić sobie z nimi sam, duma nie pozwalała mu nawet w pierwszych miesiącach zwrócić się do najlepszego przyjaciela, który przecież nigdy nie odmówiłby mu wsparcia, oszczędzając przynajmniej jednej pełnej horroru i łamanych kości nocy. N i k t, za wyjątkiem Michaela, ale Michael to przecież co innego, przecież to brat z innej krwi, Michael cierpiący na to samo, a jednak o tysiąckroć od Olivera odważniejszy, nie widział go nigdy w takim stanie. Do dzisiaj Oliver wolał zagryzać zęby, tkwić w ułudzie, że nic się nie stało. Ale wie, że im dłużej przyjdzie mu podtrzymywać tę grę przed kimś, kogo pokochał szczerze, z całego serca — tym więcej wyrządzi krzywdy. Nie sobie. Jemu.
Z drugiej zatem chce mu się krzyczeć. Krzyczałby teraz, bez słów, bo ich nigdy nie potrafi odnaleźć na czas. Ale krzyczałby, z całych sił w płucach, całych sił zgromadzonych w wychudzonym od głodu ciałem, które dopiero niedawno zaczyna odzyskiwać trochę więcej mocy, przestaje być wyłącznie szkieletem odzianym w skórę. W samym tym krzyku zamknęłoby się wszystko: cała paleta jego strachów i złości, kilka kropel nadziei, której trzyma się przecież tak mocno, jakby właśnie teraz znów zaczynał tonąć. Taka jest prawda, jestem potworem — krzyczałby przez łzy, bo nigdy tym potworem być n i e c h c i ał. Bo walczy przecież każdego dnia o to, by być możliwie jak najbardziej delikatnym, by nie odpowiadać agresją na agresję, by wyciszać instynktowny głód, bo przecież przekleństwo nie może i nie powinno go definiować. Każdy dzień od ośmiu miesięcy jest walką, zaciętą walką, którą zdarza mu się przegrać i te porażki bolą, parzą mocniej od czarnomagicznych łańcuchów na skórze. Ale walczy o swoje człowieczeństwo, bo jest człowiekiem, a likantropem wyłącznie bywa. Raz w miesiącu. Tylko raz w miesiącu (Czasami wznosi swe prośby do gwiazd, by pomogły mu wytrwać w tym postanowieniu, tak bardzo przecież boi się utraty kontroli).
Pierwszy raz w życiu jest jednak pewien, że może mieć kontrolę nad swoim przekleństwem. Jeżeli nie nad tym, co robił z nim instynkt, to przynajmniej nad informacją. Nad tym, jak kształtował własną tożsamość.
Chciał przecież być przede wszystkim Oliverem. Oliverem Summersem, teraz był tego pewien. Miał przecież tyle tożsamości, na których mógł się budować. Oliver, Castor, prefekt, alchemik, twórca talizmanów, członek Zakonu Feniksa, przyjaciel, brat, syn, znajomy, kolega, mugolak, ukochany, a daleko za nimi, dopiero gdzieś na krańcu świadomości znajdował się wilkołak. Społeczeństwo nie znosi wilkołaków, nie dowiedzą się więc o nim; ale przychylnie spoglądali na alchemików, na młodego chłopaka otwierającego sklep w Dolinie Godryka, w miejscu starej piekarni. Hector kocha go nawet po tym, jak okazał się być nie do końca tym, za kogo się podawał, gdy wyjawił mu swój pierwszy sekret, ten o płynącej w nim krwi. To tylko niewielki ułamek tego, kim jest. Musi to zapamiętać.
Myśl ta wypiera na moment wszystkie inne, pozostawiając tylko tą, że boi się, że Hector zaraz się od niego odsunie, że to naprawdę ostatni raz.
Hector robi przecież właśnie to — odsuwa się od niego, ale niezbyt daleko, bo ściąga przecież okulary, brudne już od zasychających na okrągłych szkłach łez i zaraz wraca do wcześniejszego dotyku. Zresztą, Oliver cały czas trzyma go mocno za nadgarstek, w gorącym postanowieniu, że nie chce go puścić, a dłoń Hectora podnosi mu podbródek do góry, to niema prośba, jedna z wielu, których używają do niewerbalnej komunikacji. Znają przecież swoje sygnały, czasem bez słów jest nieskończenie łatwiej, bo potrafią rozumieć się wyłącznie z gestów i intencji. Oliver przez dłuższy czas nie chce jednak otworzyć oczu. Boi się. A może wstydzi? Kamień wciąż przyciska mu klatkę piersiową, rozchylone, wilgotne od pocałunków wargi drżą jeszcze, gdy nabiera kolejny, szarpany oddech.
Ale Hector jest cierpliwy i Hector zawsze spełnia jego prośby. Nie może być egoistą, choć wciąż bardzo chce uciec, choć myśli podsuwają mu szepty, że to mogła nie być najlepsza decyzja, ale chwilowo chce je ignorować, ma nadzieję, że jeszcze ma czas, że gdyby Hector powiedział mu teraz coś okropnego, coś tak łamiącego serce, jak nic wcześniej, to przecież mu wybaczy i wciąż jest jeszcze czas na Confundusa, że zniknie z jego życia i napisze mu tylko pożegnalny list.
Powieki podnoszą się więc — powoli i z trudem, bo oczy Olivera pieką mocniej, niż zakładał na samym początku. Potrzebuje kilku chwil by załzawiony, rozmyty obraz przybrał odpowiednią ostrość, bez okularów zajmuje mu to odrobinę dłużej, ale widzi wreszcie twarz swego Hectora, Hectora przejętego, Hectora o drżących kącikach ust, Hectora mówiącego, że się nie boi (to jeszcze nie ta obietnica, ale Oliver ma zbyt zaciśnięte gardło, by uparcie obstawiać przy swoim, potrzebuje trochę czasu, by się powtórzyć).
Mówi on przecież dalej, ale im więcej słów wypowiada, tym bardziej Oliver otwiera oczy i usta, tym bardziej jest zaskoczony, tym mniej jest w stanie zarejestrować, bo zatrzymane na kilka chwil serce zaczyna bić z jeszcze większą siłą, krew mknie przez żyły, pulsuje w skroniach, a jemu robi się na przemian gorąco i zupełnie zimno, chyba kilkukrotnie w trakcie jednej minuty robił się czerwony podobnie do róż w ogrodzie, a następnie zupełnie blady, jak kartki nowych książek sprowadzanych do domowej biblioteczki.
Nie ma czasu na odpowiedź. Hector jest ciepły, ciepła dłoń przykrywa jego własną, ucieka na moment spojrzeniem z jego twarzy właśnie tam. Ciepłe są też wargi, sięgające jego własnych, w pocałunku niemalże nieśmiałym, przejmująco delikatnym, który rozpoczyna się od kolejnego westchnienia, tym razem to Oliver oddaje Hectorowi swój oddech, a potem przedłuża ten pocałunek, tak długo, jak to tylko możliwe, tak długo, aż ich płuca znów nie zaczną płonąć w prośbie o tlen.
Odsuwają się od siebie, Hector patrzy na stolik, Oliver podąża za jego wzrokiem i przełyka głośno ślinę. Chwilę walczy sam ze sobą; nie z propozycją odpoczynku w pościeli, przecież nie przychodzi do domu wyłącznie po to, ta sugestia wydaje mu się jakaś nie na miejscu, ale dziś jest za dużo emocji, każde słowo jest jak paznokcie wbijające się w skórę i zostawiające po sobie straszące czerwienią pręgi. Dlatego nie mówi ich wiele, tylko prosi o obietnicę za obietnicą, wciąż jeszcze jest przecież wystraszony, ale też...
Ufa mu.
Kiwa więc dwukrotnie głową, w spojrzeniu zawieszonym na stoliku z różdżką i własnymi okularami ukryła się cała melancholia, której nie mógł wycisnąć z siebie w formie łez. Przeszedł już przez zaprzeczenie, przez gniew, próby negocjacji i smutek. Teraz zostało mu tylko zaakceptować to, co zbliżało się nieuchronnie.
Nie było przecież innej drogi.
Tą i wszystkimi innymi, które kiedyś pojawią się w jego zasięgu, chciał przecież przejść z Hectorem.
Z jednej strony chce bowiem, by Hector udawał. By mówił mu, że te ślady po łańcuchach muszą boleć, ale boli przecież wtedy, gdy się goi, by tylko na nich skupiał swoją uwagę, by tam skupione było jasnobłękitne spojrzenie jego mądrych oczu, tylko tam. Da mu się przecież spokojnie obejrzeć, nie będzie oponował, przynajmniej nie tak, jak oponuje zawsze. Przecież kiedyś dawał się oglądać uzdrowicielom, ufał im, że nie zrobią mu krzywdy, że przecież byli po to, by pomagać. Kiedyś, w innym życiu, gdy największym jego problemem był złamany nos (szczęśliwie złożony i wyleczony tak, że nie było po złamaniu śladu), mógłby przecież oddać się nawet w ręce magipsychiatry, gdyby na jego drodze stanęła ta sama banda, co kilka dni wcześniej. Jednakże odkąd stare życie rozdarło się na strzępy pod wpływem kłów i pazurów wilkołaka, był zdany wyłącznie na siebie. Nigdy nie był szczególnie odważny, wciąż uczy się tej postawy, bowiem to lojalność i sprawiedliwość zawsze były jego motorami napędowymi. Jest w stanie wystąpić w obronie słabszego, nie bacząc na negatywne konsekwencje, ale nie ma wystarczającej odwagi, by powierzyć komuś własne bolączki. Musiał nauczyć się radzić sobie z nimi sam, duma nie pozwalała mu nawet w pierwszych miesiącach zwrócić się do najlepszego przyjaciela, który przecież nigdy nie odmówiłby mu wsparcia, oszczędzając przynajmniej jednej pełnej horroru i łamanych kości nocy. N i k t, za wyjątkiem Michaela, ale Michael to przecież co innego, przecież to brat z innej krwi, Michael cierpiący na to samo, a jednak o tysiąckroć od Olivera odważniejszy, nie widział go nigdy w takim stanie. Do dzisiaj Oliver wolał zagryzać zęby, tkwić w ułudzie, że nic się nie stało. Ale wie, że im dłużej przyjdzie mu podtrzymywać tę grę przed kimś, kogo pokochał szczerze, z całego serca — tym więcej wyrządzi krzywdy. Nie sobie. Jemu.
Z drugiej zatem chce mu się krzyczeć. Krzyczałby teraz, bez słów, bo ich nigdy nie potrafi odnaleźć na czas. Ale krzyczałby, z całych sił w płucach, całych sił zgromadzonych w wychudzonym od głodu ciałem, które dopiero niedawno zaczyna odzyskiwać trochę więcej mocy, przestaje być wyłącznie szkieletem odzianym w skórę. W samym tym krzyku zamknęłoby się wszystko: cała paleta jego strachów i złości, kilka kropel nadziei, której trzyma się przecież tak mocno, jakby właśnie teraz znów zaczynał tonąć. Taka jest prawda, jestem potworem — krzyczałby przez łzy, bo nigdy tym potworem być n i e c h c i ał. Bo walczy przecież każdego dnia o to, by być możliwie jak najbardziej delikatnym, by nie odpowiadać agresją na agresję, by wyciszać instynktowny głód, bo przecież przekleństwo nie może i nie powinno go definiować. Każdy dzień od ośmiu miesięcy jest walką, zaciętą walką, którą zdarza mu się przegrać i te porażki bolą, parzą mocniej od czarnomagicznych łańcuchów na skórze. Ale walczy o swoje człowieczeństwo, bo jest człowiekiem, a likantropem wyłącznie bywa. Raz w miesiącu. Tylko raz w miesiącu (Czasami wznosi swe prośby do gwiazd, by pomogły mu wytrwać w tym postanowieniu, tak bardzo przecież boi się utraty kontroli).
Pierwszy raz w życiu jest jednak pewien, że może mieć kontrolę nad swoim przekleństwem. Jeżeli nie nad tym, co robił z nim instynkt, to przynajmniej nad informacją. Nad tym, jak kształtował własną tożsamość.
Chciał przecież być przede wszystkim Oliverem. Oliverem Summersem, teraz był tego pewien. Miał przecież tyle tożsamości, na których mógł się budować. Oliver, Castor, prefekt, alchemik, twórca talizmanów, członek Zakonu Feniksa, przyjaciel, brat, syn, znajomy, kolega, mugolak, ukochany, a daleko za nimi, dopiero gdzieś na krańcu świadomości znajdował się wilkołak. Społeczeństwo nie znosi wilkołaków, nie dowiedzą się więc o nim; ale przychylnie spoglądali na alchemików, na młodego chłopaka otwierającego sklep w Dolinie Godryka, w miejscu starej piekarni. Hector kocha go nawet po tym, jak okazał się być nie do końca tym, za kogo się podawał, gdy wyjawił mu swój pierwszy sekret, ten o płynącej w nim krwi. To tylko niewielki ułamek tego, kim jest. Musi to zapamiętać.
Myśl ta wypiera na moment wszystkie inne, pozostawiając tylko tą, że boi się, że Hector zaraz się od niego odsunie, że to naprawdę ostatni raz.
Hector robi przecież właśnie to — odsuwa się od niego, ale niezbyt daleko, bo ściąga przecież okulary, brudne już od zasychających na okrągłych szkłach łez i zaraz wraca do wcześniejszego dotyku. Zresztą, Oliver cały czas trzyma go mocno za nadgarstek, w gorącym postanowieniu, że nie chce go puścić, a dłoń Hectora podnosi mu podbródek do góry, to niema prośba, jedna z wielu, których używają do niewerbalnej komunikacji. Znają przecież swoje sygnały, czasem bez słów jest nieskończenie łatwiej, bo potrafią rozumieć się wyłącznie z gestów i intencji. Oliver przez dłuższy czas nie chce jednak otworzyć oczu. Boi się. A może wstydzi? Kamień wciąż przyciska mu klatkę piersiową, rozchylone, wilgotne od pocałunków wargi drżą jeszcze, gdy nabiera kolejny, szarpany oddech.
Ale Hector jest cierpliwy i Hector zawsze spełnia jego prośby. Nie może być egoistą, choć wciąż bardzo chce uciec, choć myśli podsuwają mu szepty, że to mogła nie być najlepsza decyzja, ale chwilowo chce je ignorować, ma nadzieję, że jeszcze ma czas, że gdyby Hector powiedział mu teraz coś okropnego, coś tak łamiącego serce, jak nic wcześniej, to przecież mu wybaczy i wciąż jest jeszcze czas na Confundusa, że zniknie z jego życia i napisze mu tylko pożegnalny list.
Powieki podnoszą się więc — powoli i z trudem, bo oczy Olivera pieką mocniej, niż zakładał na samym początku. Potrzebuje kilku chwil by załzawiony, rozmyty obraz przybrał odpowiednią ostrość, bez okularów zajmuje mu to odrobinę dłużej, ale widzi wreszcie twarz swego Hectora, Hectora przejętego, Hectora o drżących kącikach ust, Hectora mówiącego, że się nie boi (to jeszcze nie ta obietnica, ale Oliver ma zbyt zaciśnięte gardło, by uparcie obstawiać przy swoim, potrzebuje trochę czasu, by się powtórzyć).
Mówi on przecież dalej, ale im więcej słów wypowiada, tym bardziej Oliver otwiera oczy i usta, tym bardziej jest zaskoczony, tym mniej jest w stanie zarejestrować, bo zatrzymane na kilka chwil serce zaczyna bić z jeszcze większą siłą, krew mknie przez żyły, pulsuje w skroniach, a jemu robi się na przemian gorąco i zupełnie zimno, chyba kilkukrotnie w trakcie jednej minuty robił się czerwony podobnie do róż w ogrodzie, a następnie zupełnie blady, jak kartki nowych książek sprowadzanych do domowej biblioteczki.
Nie ma czasu na odpowiedź. Hector jest ciepły, ciepła dłoń przykrywa jego własną, ucieka na moment spojrzeniem z jego twarzy właśnie tam. Ciepłe są też wargi, sięgające jego własnych, w pocałunku niemalże nieśmiałym, przejmująco delikatnym, który rozpoczyna się od kolejnego westchnienia, tym razem to Oliver oddaje Hectorowi swój oddech, a potem przedłuża ten pocałunek, tak długo, jak to tylko możliwe, tak długo, aż ich płuca znów nie zaczną płonąć w prośbie o tlen.
Odsuwają się od siebie, Hector patrzy na stolik, Oliver podąża za jego wzrokiem i przełyka głośno ślinę. Chwilę walczy sam ze sobą; nie z propozycją odpoczynku w pościeli, przecież nie przychodzi do domu wyłącznie po to, ta sugestia wydaje mu się jakaś nie na miejscu, ale dziś jest za dużo emocji, każde słowo jest jak paznokcie wbijające się w skórę i zostawiające po sobie straszące czerwienią pręgi. Dlatego nie mówi ich wiele, tylko prosi o obietnicę za obietnicą, wciąż jeszcze jest przecież wystraszony, ale też...
Ufa mu.
Kiwa więc dwukrotnie głową, w spojrzeniu zawieszonym na stoliku z różdżką i własnymi okularami ukryła się cała melancholia, której nie mógł wycisnąć z siebie w formie łez. Przeszedł już przez zaprzeczenie, przez gniew, próby negocjacji i smutek. Teraz zostało mu tylko zaakceptować to, co zbliżało się nieuchronnie.
Nie było przecież innej drogi.
Tą i wszystkimi innymi, które kiedyś pojawią się w jego zasięgu, chciał przecież przejść z Hectorem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Cisza jeszcze nigdy nie była tak głośna. Oliver tłumi w sobie - strach, krzyk, rozpacz, niepewność, wstyd? - wszystko, a Hector dobiera słowa oszczędnie i starannie, podświadomie zastygając jak przy każdej bezbronnej i przerażonej istocie. Cicho. Nieruchomo. Tak bardzo nie chce go spłoszyć, a Oliver już i tak cały drży, oczy ma mocno zaciśnięte. Hector podtrzymuje lekko jego podbródek, żałując, że nie może podtrzymać go całego; kciukiem gładzi go lekko po policzku, niemy gest otuchy - czy ta intencja jest wyczuwalna? Próbuje być teraz Hectorem, tylko Hectorem, nie magipsychiatrą, ale widzi przecież w jakim stanie jest Oliver, pamięta wszystkie trudne rozmowy jakie odbył z pacjentami, wie, że w stresie łatwo jest zinterpretować na opak każde słowo i każdy gest. Może dlatego tak bardzo próbuje się pilnować, przemyśleć każde słowo i każdy gest - zauważył już, że nawet zbyt przeciągłe spojrzenie zdążyło spłoszyć Olivera (toznowujejwina). Widzi drżące powieki i drżące wargi, widzi ile kosztuje go teraz każdy oddech, widzi jak cierpi i jak walczy i chociaż w i e, że to przez tego, który go skrzywdził (na samą myśl Hector czuje to coś, czego do końca jeszcze nie nazwał, co smakuje jak lód i stal, co słyszał często w tonie ojca i widział w oczach brata; odpycha tą myśl i to uczucie, nie chce go przestraszyć ani zastanawiać się nad tym, jak można ślepo kochać i ślepo nienawidzić dwie różne osoby związane tą samą klątwą) to nie może pozbyć się wyrzutów sumienia. Świadomości, że Oliver cierpi, bo zdecydował się mu powiedzieć (pokazać) akurat dzisiaj, że potrzebuje czasu, żeby się uspokoić, ale że każda sekunda ciągnie się nieznośnie długo.
Oliver otwiera wreszcie oczy, zawszebyłtakiodważny, wydaje się słuchać, a Hector m ó w i, choć ma świadomość, że może te słowa docierają do przestraszonego młodzieńca jak przez mgłę. Podświadomie obserwuje, szacuje, szuka nerwowych sygnałów - ale jak na kogoś w swoim położeniu Oliver wydaje trzymać się w ryzach, nie wpadł jeszcze w szok, kontroluje swoje odruchy, wreszcie przytomnie kiwa głową. Pozwala sobie pomóc, Paxo nie jest potrzebne. Hector kładzie wolną, chłodną dłoń na rozpalonym policzku, kiwa lekko głową, zmusza usta do bladego uśmiechu, wszystko będzie dobrze.
Pieczętuje obietnicę pocałunkiem - Oliver nie zareagował ani słowem, Hector nie jest pewien, czy wszystko zrozumiał, ale ma nadzieję, że nawet jeśli splecione oddechy nie są zgodą to nie są też niezgodą.
Uwierzyłbyś mi, Oliverze, gdybym powiedział, że bardziej boję się odrzucenia niż pełni księżyca?
Nie uwierzyłby, więc Hector nie mówi nic, luzuje tylko kajdany nieśmiałości i goręcej wpija usta w usta, a palce w oplecioną wokół nadgarstka dłoń.
Łapie oddech, z trudem, pocałunek zdawał się trwać wieczność. Chyba domyśla się, dlaczego Oliver tak gra na czas, ale rozumie. Kiwa z wdzięcznością głową, w odpowiedzi na niemą zgodę.
-Nie będę się bał, obiecuję. - szepcze dla pewności, gdyby pierwsza z obietnic nie była wystarczająco dosadna lub gdyby utonęła w krwi, która musi teraz szumieć w skroniach Olivera. Chciałby się z nim położyć i odpocząć, nie robić nic więcej, ale na razie boi się nawet tego, że cienka podkoszulka ociera się o pobieżnie zabliźnione rany. Żeby Oliver w ogóle zdołał odpocząć, Hector chcepomócmusipomóc, może pomóc i cieszy się, że blondyn mu na to pozwala.
Gdyby nigdy nie wyszli ze sztywnych ram gabinetu, przypomniałby sobie, jak inny był Oliver w marcu, jak rozpadał się w obliczu własnej rozpaczy (a teraz, choć pokruszony, siedzi przecież prosto), jak wiele kosztowało go zaufanie - i może byłby dumny, może pogratulowałby mu postępów, może czułby prawdziwe wzruszenie na myśl o tym, że pomógł komuś pomóc samemu sobie. Ale nie jest w stanie spojrzeć na wszystko całkowicie obiektywnie ani wykrzesać z siebie profesjonalnego optymizmu, Oliver był pacjentem tylko przez krótką godzinę, a może nie był nim nigdy - bo przy żadnym pacjencie Hector nie czuł się tak zafascynowany i zagubiony zarazem. Teraz też jest zagubiony, próbuje wykrzesać z siebie optymizm, aletotakietrudne - tama odgradzająca go zazwyczaj od cierpiących istot pękła, zupełnie pęka przy Oliverze. Ostatni raz czuł się tak, gdy był jeszcze chłopcem. Zanim dzięki uprzejmości brata i ojca zrozumiał, że nie wszystkim da się pomóc i cierpiące istoty umierają. Kochał tamto pisklę i tamtą klacz, miłością szczerą i dziecięcą, płakał po nich nieskończenie bardziej niż po własnej żonie; a uczucia, które żywi do Olivera są przecież nieskończenie silniejsze. Wie, że nie pomoże z nieuleczalną klątwą, nie jest naiwny. Wie, jak kończyła się historia istot, którym pomóc nie mógł i dłoń lekko mu drży. Wie, że może pomóc chociaż na oparzenia - pamięta ofiary pożaru, które przyniesiono do Munga gdy był na kursie, pamięta jak nawet młodzi uzdrowiciele pomagali wtedy w Cauma Sanavi Horribilis, bo pracy było tak wiele. Pamięta, jak pomagał w Walii sąsiadce, której dziecko wylało sobie na stopy wrzątek i sąsiadowi, który ratował konie z płonącej stodoły, może nie jest specjalistą z Munga, ale potrafi pomóc. Musi pomóc chociaż z tym, z czym potrafi - Oliver podleczył się sam wystarczająco by wyzdrowieć, ale nie użył najsilniejszych zaklęć, nie zrobił tego na tyle wystarczająco, by nie cierpieć, a Hector nie może znieść jego bólu.
-Spokojnie. - prosi, gdy Oliver puszcza jego nadgarstek, by drżącymi dłońmi sięgnąć wreszcie do podkoszulki. Dopiero wtedy samemu przesuwa się nieco w stronę stolika i bardzo powoli, bez gwałtownych gestów, sięga po różdżkę. Lekko zmienia ciężar ciała, lewe udo odzywa się znajomym bólem - na tyle znajomym, by Hector go zignorował. Oplata palce wokół świętego drzewa, wiedząc, że w drewnie jest zatopiony włos najniewinniejszej z istot.
Szybki gest Olivera i podkoszulka opada na ziemię, i Hector widzi wijące się wokół torsu poparzenia, widzi też (choć tym razem widzi, ale przezornie nie zawiesza wzroku) srebrzyste blizny na prawym boku, ale pomimo świadomości tego, co dzieje się co miesiąc i tego, co robią razem wbrew obyczajom, ani przez chwilę nie wątpi, że Oliver jest równie niewinny jak jednorożec, równie ciepły jak słońce, jest dobry, po prostu dobry, a Hector spotkał w życiu niewiele prawdziwie dobrych osób (i każdą kochał na swój sposób, choć dopiero Olivera romantycznie) i to takie niesprawiedliwe.
Bierze głęboki wdech, wiedząc, że magia lecznicza wymaga bezwzględnego skupienia - a zarazem serce bije mocno, to przecież pierwszy raz, gdy widzi c a ł e g o Olivera.
-Jesteś piękny. - wyrywa mu się i ma nadzieję, że te słowa nie są zbyt pochopne - ale chyba tylko głupiec nie usłyszałby, że mówi to szczerze. Mruga, uśmiecha się blado, a potem poważnieje i przesuwa wzrokiem po czerwonych pręgach, tylko po nich.
-Wspomogę to, co już podleczyłeś. Może trochę zapiec chłodem, to jedno z najsilniejszych zaklęć - ale powinno przyśpieszyć gojenie i ulżyć w bólu. - mówi już głośniej, przytomniej, wiedząc, że Oliver chciałby wiedzieć. Potem milknie i przesuwa różdżką wzdłuż czerwonawych, świeżych blizn po oparzeniach, które biegną wokół torsu i ramion Olivera niczym krwisty łańcuch. Gdyby nie rozmowy z brygadzistami, bałby się śmiertelnie, że to ślady od srebrnego łańcucha, że tak jest co miesiąc, ale na szczęście wie, że to nie to, że to coś innego. Podnosi się na chwilę, by zajrzeć do tyłu, by kumulowana w różdżce magia sięgnęła też pleców Olivera, by pokryć wszystkie poparzenia - a potem, tkając cierpliwie zaklęcie, kończy je formułą:
-Cauma Sanavi Horribilis.
A choć nie wierzył w życiu w cuda, to magia wydaje się cieplejsza i zarazem chłodniejsza (taka ma w końcu być, przyjemnie chłodna) i silniejsza niż zwykle, tak jakby lekko pulsujące pod palcami drewno zgrało się w jakiś sposób z rytmem jegozłamanego serca.
rzut - krytyczny sukces!
dopisek dla mg: blizny są po Adolebitque, tygodniowe, podleczone mechanicznie tydzień wcześniej przez Castora, ale fabularnie wciąż bolesne
Oliver otwiera wreszcie oczy, zawszebyłtakiodważny, wydaje się słuchać, a Hector m ó w i, choć ma świadomość, że może te słowa docierają do przestraszonego młodzieńca jak przez mgłę. Podświadomie obserwuje, szacuje, szuka nerwowych sygnałów - ale jak na kogoś w swoim położeniu Oliver wydaje trzymać się w ryzach, nie wpadł jeszcze w szok, kontroluje swoje odruchy, wreszcie przytomnie kiwa głową. Pozwala sobie pomóc, Paxo nie jest potrzebne. Hector kładzie wolną, chłodną dłoń na rozpalonym policzku, kiwa lekko głową, zmusza usta do bladego uśmiechu, wszystko będzie dobrze.
Pieczętuje obietnicę pocałunkiem - Oliver nie zareagował ani słowem, Hector nie jest pewien, czy wszystko zrozumiał, ale ma nadzieję, że nawet jeśli splecione oddechy nie są zgodą to nie są też niezgodą.
Uwierzyłbyś mi, Oliverze, gdybym powiedział, że bardziej boję się odrzucenia niż pełni księżyca?
Nie uwierzyłby, więc Hector nie mówi nic, luzuje tylko kajdany nieśmiałości i goręcej wpija usta w usta, a palce w oplecioną wokół nadgarstka dłoń.
Łapie oddech, z trudem, pocałunek zdawał się trwać wieczność. Chyba domyśla się, dlaczego Oliver tak gra na czas, ale rozumie. Kiwa z wdzięcznością głową, w odpowiedzi na niemą zgodę.
-Nie będę się bał, obiecuję. - szepcze dla pewności, gdyby pierwsza z obietnic nie była wystarczająco dosadna lub gdyby utonęła w krwi, która musi teraz szumieć w skroniach Olivera. Chciałby się z nim położyć i odpocząć, nie robić nic więcej, ale na razie boi się nawet tego, że cienka podkoszulka ociera się o pobieżnie zabliźnione rany. Żeby Oliver w ogóle zdołał odpocząć, Hector chcepomócmusipomóc, może pomóc i cieszy się, że blondyn mu na to pozwala.
Gdyby nigdy nie wyszli ze sztywnych ram gabinetu, przypomniałby sobie, jak inny był Oliver w marcu, jak rozpadał się w obliczu własnej rozpaczy (a teraz, choć pokruszony, siedzi przecież prosto), jak wiele kosztowało go zaufanie - i może byłby dumny, może pogratulowałby mu postępów, może czułby prawdziwe wzruszenie na myśl o tym, że pomógł komuś pomóc samemu sobie. Ale nie jest w stanie spojrzeć na wszystko całkowicie obiektywnie ani wykrzesać z siebie profesjonalnego optymizmu, Oliver był pacjentem tylko przez krótką godzinę, a może nie był nim nigdy - bo przy żadnym pacjencie Hector nie czuł się tak zafascynowany i zagubiony zarazem. Teraz też jest zagubiony, próbuje wykrzesać z siebie optymizm, aletotakietrudne - tama odgradzająca go zazwyczaj od cierpiących istot pękła, zupełnie pęka przy Oliverze. Ostatni raz czuł się tak, gdy był jeszcze chłopcem. Zanim dzięki uprzejmości brata i ojca zrozumiał, że nie wszystkim da się pomóc i cierpiące istoty umierają. Kochał tamto pisklę i tamtą klacz, miłością szczerą i dziecięcą, płakał po nich nieskończenie bardziej niż po własnej żonie; a uczucia, które żywi do Olivera są przecież nieskończenie silniejsze. Wie, że nie pomoże z nieuleczalną klątwą, nie jest naiwny. Wie, jak kończyła się historia istot, którym pomóc nie mógł i dłoń lekko mu drży. Wie, że może pomóc chociaż na oparzenia - pamięta ofiary pożaru, które przyniesiono do Munga gdy był na kursie, pamięta jak nawet młodzi uzdrowiciele pomagali wtedy w Cauma Sanavi Horribilis, bo pracy było tak wiele. Pamięta, jak pomagał w Walii sąsiadce, której dziecko wylało sobie na stopy wrzątek i sąsiadowi, który ratował konie z płonącej stodoły, może nie jest specjalistą z Munga, ale potrafi pomóc. Musi pomóc chociaż z tym, z czym potrafi - Oliver podleczył się sam wystarczająco by wyzdrowieć, ale nie użył najsilniejszych zaklęć, nie zrobił tego na tyle wystarczająco, by nie cierpieć, a Hector nie może znieść jego bólu.
-Spokojnie. - prosi, gdy Oliver puszcza jego nadgarstek, by drżącymi dłońmi sięgnąć wreszcie do podkoszulki. Dopiero wtedy samemu przesuwa się nieco w stronę stolika i bardzo powoli, bez gwałtownych gestów, sięga po różdżkę. Lekko zmienia ciężar ciała, lewe udo odzywa się znajomym bólem - na tyle znajomym, by Hector go zignorował. Oplata palce wokół świętego drzewa, wiedząc, że w drewnie jest zatopiony włos najniewinniejszej z istot.
Szybki gest Olivera i podkoszulka opada na ziemię, i Hector widzi wijące się wokół torsu poparzenia, widzi też (choć tym razem widzi, ale przezornie nie zawiesza wzroku) srebrzyste blizny na prawym boku, ale pomimo świadomości tego, co dzieje się co miesiąc i tego, co robią razem wbrew obyczajom, ani przez chwilę nie wątpi, że Oliver jest równie niewinny jak jednorożec, równie ciepły jak słońce, jest dobry, po prostu dobry, a Hector spotkał w życiu niewiele prawdziwie dobrych osób (i każdą kochał na swój sposób, choć dopiero Olivera romantycznie) i to takie niesprawiedliwe.
Bierze głęboki wdech, wiedząc, że magia lecznicza wymaga bezwzględnego skupienia - a zarazem serce bije mocno, to przecież pierwszy raz, gdy widzi c a ł e g o Olivera.
-Jesteś piękny. - wyrywa mu się i ma nadzieję, że te słowa nie są zbyt pochopne - ale chyba tylko głupiec nie usłyszałby, że mówi to szczerze. Mruga, uśmiecha się blado, a potem poważnieje i przesuwa wzrokiem po czerwonych pręgach, tylko po nich.
-Wspomogę to, co już podleczyłeś. Może trochę zapiec chłodem, to jedno z najsilniejszych zaklęć - ale powinno przyśpieszyć gojenie i ulżyć w bólu. - mówi już głośniej, przytomniej, wiedząc, że Oliver chciałby wiedzieć. Potem milknie i przesuwa różdżką wzdłuż czerwonawych, świeżych blizn po oparzeniach, które biegną wokół torsu i ramion Olivera niczym krwisty łańcuch. Gdyby nie rozmowy z brygadzistami, bałby się śmiertelnie, że to ślady od srebrnego łańcucha, że tak jest co miesiąc, ale na szczęście wie, że to nie to, że to coś innego. Podnosi się na chwilę, by zajrzeć do tyłu, by kumulowana w różdżce magia sięgnęła też pleców Olivera, by pokryć wszystkie poparzenia - a potem, tkając cierpliwie zaklęcie, kończy je formułą:
-Cauma Sanavi Horribilis.
A choć nie wierzył w życiu w cuda, to magia wydaje się cieplejsza i zarazem chłodniejsza (taka ma w końcu być, przyjemnie chłodna) i silniejsza niż zwykle, tak jakby lekko pulsujące pod palcami drewno zgrało się w jakiś sposób z rytmem jego
rzut - krytyczny sukces!
dopisek dla mg: blizny są po Adolebitque, tygodniowe, podleczone mechanicznie tydzień wcześniej przez Castora, ale fabularnie wciąż bolesne
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Różdżka wodząca po ranach na ciele Oliviera zdawała się bić chłodem jak gdyby w dłoniach magipsychiatry znajdywał się sopel lodu - zaklęcie pierw znieczulało, zaraz przyśpieszając proces gojenia się. Hector mógł dostrzec regenerację tkanki na ciele swojego pacjenta - nie na tyle gwałtowną, aby miała niepokoić, ale na tyle sprawną, że za kilkadziesiąt minut, wszystkie niedoskonałości we wciąż świeżych ranach byłego puchona powinny się zasklepić, przejść w czystą postać blizn, a na samym końcu zniknąć bez śladu.
Delikatne mrowienie i mróz były odczuwalne, jakby znieczulając ślady po magicznych łańcuchach - drętwienie ciała choć tymczasowo uciążliwe, z czasem znikało i pozostawiało po sobie ulgę.
Skupiony magipsychiatra, kiedy tylko przypomniał sobie o nie wstrzymywaniu swojego oddechu, przy pierwszym zaciągnięciu się świeżym powietrzem poczuł tę dziwną i charakterystyczną woń zimowego i chłodnego powietrza. Był wręcz pewny, że poczuł nawet ukucie chłodu na policzkach - choć w pomieszczeniu było przyjemnie ciepło.
Oliver z drugiej strony czuł szałwię - której zapach wydał mu się tak naturalny w połączeniu z zaklęciem, skupiającym się na łagodzeniu jego ran i zabliźnianiu tego, co pozostało po jego niedawnych, niekoniecznie przyjemnych, przygodach.
Interwencja w związku z wyrzuceniem przez Hectora krytycznego sukcesu. Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
W pomieszczeniu do końca wątku unosi się silna woń waszej amortencji.
Delikatne mrowienie i mróz były odczuwalne, jakby znieczulając ślady po magicznych łańcuchach - drętwienie ciała choć tymczasowo uciążliwe, z czasem znikało i pozostawiało po sobie ulgę.
Skupiony magipsychiatra, kiedy tylko przypomniał sobie o nie wstrzymywaniu swojego oddechu, przy pierwszym zaciągnięciu się świeżym powietrzem poczuł tę dziwną i charakterystyczną woń zimowego i chłodnego powietrza. Był wręcz pewny, że poczuł nawet ukucie chłodu na policzkach - choć w pomieszczeniu było przyjemnie ciepło.
Oliver z drugiej strony czuł szałwię - której zapach wydał mu się tak naturalny w połączeniu z zaklęciem, skupiającym się na łagodzeniu jego ran i zabliźnianiu tego, co pozostało po jego niedawnych, niekoniecznie przyjemnych, przygodach.
W pomieszczeniu do końca wątku unosi się silna woń waszej amortencji.
Thomas Doe
Ciało zastyga w napięciu, którego nigdy w życiu nie spodziewał się poczuć. Jako mały chłopiec marzył przecież, żeby jak najprędzej dorosnąć, być odpowiedzialnym i dzielnym, prędko założyć rodzinę i cieszyć się standardowym jak na owe czasy życiem. Dzisiaj wiedział jednak, że wymarzone za szczenięcych lat życie nie było mu pisane, nie do końca tylko z jego winy. Pierwszą część fundamentu skruszyła wojna, łamiąc przez tych kilka krótkich lat nieskończoną ilość życiorysów. Drugi z nich — likantropia oczywiście, jeden głupi błąd, pojawienie się w złym miejscu o złym czasie. Ale nawet wtedy próbował, nawet w najciemniejszym okresie swego życia miał serce pełne marzeń, serce gnające do czułości, której odmawiał sobie sam, a którą (wierzył w to szczerze, choć nie chciał przyznawać się do tego na głos, nawet przed samym sobą) ktoś był mu w stanie podarować. Gdy przymykał powieki, widział się u boku jakiejś miłej dziewczyny, z dwójką jasnowłosych dzieci, przed swoim sklepem najpewniej, bo z czasem zaczął odkładać pieniądze, by wykupić jeszcze przestrzeń nad nim, idealnie nadającą się na mieszkanie. Wszystko to prawdziwie runęło na przełomie lutego i marca, a upadek przypieczętowany został w chwili, gdy stanął w progu walijskiego gabinetu, zupełnie rozbity, próbując trzymać się resztek, strzępów świadomości.
Wyciągnięta wtedy w pomocy i fascynacji dłoń Hectora chłodziła teraz rozpalony ze wstydu policzek, przylegała do nabierającej powoli zdrowych kształtów twarzy tak, jakby stworzona była tylko do tego, jakby jej profil wyżłobiony został po to, by leżeć na skórze Olivera jak najpełniej, a jednocześnie jak najdelikatniej. Ostatecznie to ten dotyk sprawił, że blondyn zebrał się w sobie raz jeszcze. Podjął kolejny trud otworzenia oczu, pomimo strachu, który wciąż zaciskał mu się na szyi, blokując prawidłowy przepływ powietrza, posyłając kolejne, mrożące dreszcze w dół zmęczonego bólem ciała. Teraz, gdy ognista była już tylko rozmytym we mgle wspomnieniem, gdy szok powoli opada, ma wrażenie, że każdy bodziec wraca do niego ze zdwojoną siłą, przez moment boi się nawet nabrać głębszego oddechu, podniesienie klatki piersiowej zbyt gwałtownie w górę grozi poruszeniem podrażnioną skórą, kolejnym liźnięciem językiem bólu.
Ale gdy otwiera oczy, napotyka spojrzenie tych drugich, jasnoniebieskich. Ktoś powiedziałby, że podobne są do lodu, ale człowiek taki nie znałby przecież Hectora, nie tak jak zna go Oliver. Jemu uważne, delikatne, nieruchome wejrzenie przypomina o całej drodze, którą razem przeszli. Od traumatycznego początku rodzącej się w bólach relacji, znaczonej śmiercią pani Sprout i kilkukrotnym skrzyżowaniem dróg z dementorami, przez sekrety szeptane wśród bezpiecznej pokrywy z pościeli, ostrożnego budowania swego własnego, bezpiecznego świata w każde środowe popołudnie i czwartkowe poranki, przez te kilka miesięcy doświadczyli nieproporcjonalnie wiele i za każdą chwilę, każdy dzień spędzony przy boku tego człowieka był mu niezmiernie wdzięczny.
Chciałby mu to wszystko powiedzieć. O tym, że gdy tydzień temu składał się do snu w niewielkiej sypialni (ta należąca niegdyś do pani domu była przestronniejsza, ale Oliver naturalnie przywykł do spędzania nocy w tej przytulniejszej), pod powiekami nie widział już siebie i tamtej niesprecyzowanej kobiety, a dzieci stojące u jego boku nie miały jego jasnych, miodowych włosów, tylko ciemnobrązowe loki i mądre, choć chłodne oczy. Nie stał nawet przed swoim sklepem, a przed domem Hectora w Rhyl, przed ich domem, których drzwi otwierały się dopiero i z których wychodził on, o lasce, choć uśmiechnięty, szeroko, jak uśmiechał się w jego obecności, zupełnie szczery. Chciałby mu powiedzieć, ile dla niego znaczy, jak wiele mógłby dla niego przejść, że przecież gdyby była taka potrzeba, przyczołgałby się tutaj nawet ze śmiertelną raną, byleby tylko spędzić z nim te ostatnie chwile, gdyby tylko miał pewność, że Hector nie będzie z jego powodu rozpaczał, że i tak stała przed nim długa, szczęśliwa przyszłość. Chciałby mu powiedzieć, że walijski dom coraz bardziej jak dom pachniał, zapytać wreszcie, czy mógłby pospacerować w ogrodzie i zająć się trochę roślinami, bo ręce go świeżbią już od kilku dobrych tygodni i jeżeli nie zaczną o nie dbać teraz, do lata słabo rozkwitną, a w efekcie trudniej będzie im przeżyć następną zimę.
Chciałby powiedzieć mu w s z y s t k o, na dobre i złe, w zdrowiu i w chorobie, ale krew krąży szybko, a on zaciska jeszcze mocniej zęby i stara się być spokojny właśnie, bo obietnica wreszcie do niego dociera, w taki sposób, jaki chciał, by dotarła za pierwszym razem, a Hector prosi go o opanowanie, o danie mu jeszcze trochę czasu, czasu, który od samego początku ich znajomości przesypywał się im między palcami jak ziarenka piasku.
Nie pytał nigdy Hectora, czy też ma wrażenie, że mają go pokracznie za mało.
Gdy podkoszulka ląduje na ziemi jest mu jeszcze bardziej zimno, w szczególności na ramionach rysuje się nierówna faktura gęsiej skórki. Odwraca głowę w bok, jakby nie był w stanie spoglądać na własne rany, na swoje ciało, nie obrzydzało go ono od zawsze, ale teraz wydaje się, że trwa to prawdziwą wieczność, że nigdy nie było lepiej. Słyszy przytłumione swymi emocjami słowa Hectora — te o pięknie, których absolutnie się nie spodziewał. Giną one gdzieś w morzu zintensyfikowanych wrażeń, bo oto pada inkantacja zaklęcia, błękitny płomień na moment rozświetla dwie pary oczu, a chłód sprawia, że nozdrza blondyna otwierają się szerzej, on sam syczy, ale jednocześnie nabiera pierwszy, głęboki oddech.
Oddech, który pachnie szałwią, tego jest zupełnie pewien.
Czuje, że mrowienie na trasie oparzeń narasta, ale jednocześnie zimno niemal zupełnie go znieczula. Postawiony przed tym faktem doznaje niespodziewanego wyostrzenia stłumionych przez ból zmysłów, zupełnie tak, jakby powrócił do starego siebie, co objawia się z początku tylko płaczliwym pociągnięciem nosem, powolnym rozprostowaniem palców na nadgarstku Hectora (musiał zostawić po sobie ślady, ale nie na tyle mocne, by przerodziły się później w siniak). Dalej nie ma na nosie okularów, musi więc mrużyć oczy, by wyłapać wszystkie znane sobie i tak wyczekiwane detale twarzy ukochanego. Gdy nabiera kolejny wdech, zapach szałwii miesza się z kolejnym, tak pachnie tylko wiosenny deszcz, jest tego pewien, ale dziś nie padało i ma być sucho do końca tygodnia, nie ma mowy, by zapach ten przyniósł ze sobą z zewnątrz. Próbuje skupić się, przynajmniej słuchem wyłapać, czy krople nie uderzają w parapet, ale poza ich oddechami i trzaskającym nieśmiało w kominku drewnem w środku domu jest naprawdę cicho, a na zewnątrz — nie pada.
I wtedy, wśród chłodu, który goi jego rany (tego jeszcze nie widzi, chyba trochę boi się spojrzeć w dół, przyjrzeć się efektom pracy magipsychiatry) czuje coś jeszcze. Pierwsza fala ciepła, ale nie fizycznego, ciepła, które może płynąć tylko z duszy, ciepła, które potrzebne jest do stopienia skruszonego serca na powrót w zdrową, bijącą całość, przechodzi przez niego całego, bo wreszcie trafia do niego sens słów Hectora, tych szeptanych cicho i gorączkowo, najpiękniejszego wyznania, które dane było usłyszeć człowiekowi, wyznania, które tradycyjnie można było złożyć sobie wyłącznie przed oficjelem, w trakcie oficjalnej ceremonii, ale to nic, to nic nie znaczy. Hector i Oliver nie będą mogli złożyć jej sobie w towarzystwie najbliższych, byli świadomi swego położenia i tego, jak bardzo muszą kryć się ze swoją miłością, tego, że ludzie nie zrozumieją, ale nie musieli rozumieć, tak długo jak żadne nie stanie im na drodze.
Bo Oliver wie już, z kim chciałby się zestarzeć, jest nawet w stanie przełknąć gorzką pigułkę, że nigdy nie będzie mógł trzymać w ramionach własnego dziecka, ale jeżeli zostanie mu to udostępnione — pokocha Orestesa całym swoim sercem i zrobi wszystko, by zapewnić temu chłopcu jak najszczęśliwsze dzieciństwo, jak najwięcej uwagi. Choćby zawsze miał być wujkiem Oliverem, nigdy tatą, przecież może żyć z jedną rysą na sercu, czyż nie?
Bo nie wie — nie jest pewien, czy to sen, czy to nie jest tylko jedna z dobrodusznych projekcji własnego umysłu — tylko jednego. Musi się upewnić.
— C..Co... Co powiedziałeś? — wykrztusił z siebie wreszcie, spoglądając na Hectora z szeroko otwartymi oczyma. Dalej tkwił w szoku, choć wybudzał się z niego powoli, dość łagodnie. Gdy wziął kolejny wdech, w powietrzu wyczuł też zapach gorącej czekolady.
Wyciągnięta wtedy w pomocy i fascynacji dłoń Hectora chłodziła teraz rozpalony ze wstydu policzek, przylegała do nabierającej powoli zdrowych kształtów twarzy tak, jakby stworzona była tylko do tego, jakby jej profil wyżłobiony został po to, by leżeć na skórze Olivera jak najpełniej, a jednocześnie jak najdelikatniej. Ostatecznie to ten dotyk sprawił, że blondyn zebrał się w sobie raz jeszcze. Podjął kolejny trud otworzenia oczu, pomimo strachu, który wciąż zaciskał mu się na szyi, blokując prawidłowy przepływ powietrza, posyłając kolejne, mrożące dreszcze w dół zmęczonego bólem ciała. Teraz, gdy ognista była już tylko rozmytym we mgle wspomnieniem, gdy szok powoli opada, ma wrażenie, że każdy bodziec wraca do niego ze zdwojoną siłą, przez moment boi się nawet nabrać głębszego oddechu, podniesienie klatki piersiowej zbyt gwałtownie w górę grozi poruszeniem podrażnioną skórą, kolejnym liźnięciem językiem bólu.
Ale gdy otwiera oczy, napotyka spojrzenie tych drugich, jasnoniebieskich. Ktoś powiedziałby, że podobne są do lodu, ale człowiek taki nie znałby przecież Hectora, nie tak jak zna go Oliver. Jemu uważne, delikatne, nieruchome wejrzenie przypomina o całej drodze, którą razem przeszli. Od traumatycznego początku rodzącej się w bólach relacji, znaczonej śmiercią pani Sprout i kilkukrotnym skrzyżowaniem dróg z dementorami, przez sekrety szeptane wśród bezpiecznej pokrywy z pościeli, ostrożnego budowania swego własnego, bezpiecznego świata w każde środowe popołudnie i czwartkowe poranki, przez te kilka miesięcy doświadczyli nieproporcjonalnie wiele i za każdą chwilę, każdy dzień spędzony przy boku tego człowieka był mu niezmiernie wdzięczny.
Chciałby mu to wszystko powiedzieć. O tym, że gdy tydzień temu składał się do snu w niewielkiej sypialni (ta należąca niegdyś do pani domu była przestronniejsza, ale Oliver naturalnie przywykł do spędzania nocy w tej przytulniejszej), pod powiekami nie widział już siebie i tamtej niesprecyzowanej kobiety, a dzieci stojące u jego boku nie miały jego jasnych, miodowych włosów, tylko ciemnobrązowe loki i mądre, choć chłodne oczy. Nie stał nawet przed swoim sklepem, a przed domem Hectora w Rhyl, przed ich domem, których drzwi otwierały się dopiero i z których wychodził on, o lasce, choć uśmiechnięty, szeroko, jak uśmiechał się w jego obecności, zupełnie szczery. Chciałby mu powiedzieć, ile dla niego znaczy, jak wiele mógłby dla niego przejść, że przecież gdyby była taka potrzeba, przyczołgałby się tutaj nawet ze śmiertelną raną, byleby tylko spędzić z nim te ostatnie chwile, gdyby tylko miał pewność, że Hector nie będzie z jego powodu rozpaczał, że i tak stała przed nim długa, szczęśliwa przyszłość. Chciałby mu powiedzieć, że walijski dom coraz bardziej jak dom pachniał, zapytać wreszcie, czy mógłby pospacerować w ogrodzie i zająć się trochę roślinami, bo ręce go świeżbią już od kilku dobrych tygodni i jeżeli nie zaczną o nie dbać teraz, do lata słabo rozkwitną, a w efekcie trudniej będzie im przeżyć następną zimę.
Chciałby powiedzieć mu w s z y s t k o, na dobre i złe, w zdrowiu i w chorobie, ale krew krąży szybko, a on zaciska jeszcze mocniej zęby i stara się być spokojny właśnie, bo obietnica wreszcie do niego dociera, w taki sposób, jaki chciał, by dotarła za pierwszym razem, a Hector prosi go o opanowanie, o danie mu jeszcze trochę czasu, czasu, który od samego początku ich znajomości przesypywał się im między palcami jak ziarenka piasku.
Nie pytał nigdy Hectora, czy też ma wrażenie, że mają go pokracznie za mało.
Gdy podkoszulka ląduje na ziemi jest mu jeszcze bardziej zimno, w szczególności na ramionach rysuje się nierówna faktura gęsiej skórki. Odwraca głowę w bok, jakby nie był w stanie spoglądać na własne rany, na swoje ciało, nie obrzydzało go ono od zawsze, ale teraz wydaje się, że trwa to prawdziwą wieczność, że nigdy nie było lepiej. Słyszy przytłumione swymi emocjami słowa Hectora — te o pięknie, których absolutnie się nie spodziewał. Giną one gdzieś w morzu zintensyfikowanych wrażeń, bo oto pada inkantacja zaklęcia, błękitny płomień na moment rozświetla dwie pary oczu, a chłód sprawia, że nozdrza blondyna otwierają się szerzej, on sam syczy, ale jednocześnie nabiera pierwszy, głęboki oddech.
Oddech, który pachnie szałwią, tego jest zupełnie pewien.
Czuje, że mrowienie na trasie oparzeń narasta, ale jednocześnie zimno niemal zupełnie go znieczula. Postawiony przed tym faktem doznaje niespodziewanego wyostrzenia stłumionych przez ból zmysłów, zupełnie tak, jakby powrócił do starego siebie, co objawia się z początku tylko płaczliwym pociągnięciem nosem, powolnym rozprostowaniem palców na nadgarstku Hectora (musiał zostawić po sobie ślady, ale nie na tyle mocne, by przerodziły się później w siniak). Dalej nie ma na nosie okularów, musi więc mrużyć oczy, by wyłapać wszystkie znane sobie i tak wyczekiwane detale twarzy ukochanego. Gdy nabiera kolejny wdech, zapach szałwii miesza się z kolejnym, tak pachnie tylko wiosenny deszcz, jest tego pewien, ale dziś nie padało i ma być sucho do końca tygodnia, nie ma mowy, by zapach ten przyniósł ze sobą z zewnątrz. Próbuje skupić się, przynajmniej słuchem wyłapać, czy krople nie uderzają w parapet, ale poza ich oddechami i trzaskającym nieśmiało w kominku drewnem w środku domu jest naprawdę cicho, a na zewnątrz — nie pada.
I wtedy, wśród chłodu, który goi jego rany (tego jeszcze nie widzi, chyba trochę boi się spojrzeć w dół, przyjrzeć się efektom pracy magipsychiatry) czuje coś jeszcze. Pierwsza fala ciepła, ale nie fizycznego, ciepła, które może płynąć tylko z duszy, ciepła, które potrzebne jest do stopienia skruszonego serca na powrót w zdrową, bijącą całość, przechodzi przez niego całego, bo wreszcie trafia do niego sens słów Hectora, tych szeptanych cicho i gorączkowo, najpiękniejszego wyznania, które dane było usłyszeć człowiekowi, wyznania, które tradycyjnie można było złożyć sobie wyłącznie przed oficjelem, w trakcie oficjalnej ceremonii, ale to nic, to nic nie znaczy. Hector i Oliver nie będą mogli złożyć jej sobie w towarzystwie najbliższych, byli świadomi swego położenia i tego, jak bardzo muszą kryć się ze swoją miłością, tego, że ludzie nie zrozumieją, ale nie musieli rozumieć, tak długo jak żadne nie stanie im na drodze.
Bo Oliver wie już, z kim chciałby się zestarzeć, jest nawet w stanie przełknąć gorzką pigułkę, że nigdy nie będzie mógł trzymać w ramionach własnego dziecka, ale jeżeli zostanie mu to udostępnione — pokocha Orestesa całym swoim sercem i zrobi wszystko, by zapewnić temu chłopcu jak najszczęśliwsze dzieciństwo, jak najwięcej uwagi. Choćby zawsze miał być wujkiem Oliverem, nigdy tatą, przecież może żyć z jedną rysą na sercu, czyż nie?
Bo nie wie — nie jest pewien, czy to sen, czy to nie jest tylko jedna z dobrodusznych projekcji własnego umysłu — tylko jednego. Musi się upewnić.
— C..Co... Co powiedziałeś? — wykrztusił z siebie wreszcie, spoglądając na Hectora z szeroko otwartymi oczyma. Dalej tkwił w szoku, choć wybudzał się z niego powoli, dość łagodnie. Gdy wziął kolejny wdech, w powietrzu wyczuł też zapach gorącej czekolady.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź