Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Salon
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z napięciem spogląda na drobiny magii skrzące się wokół blizn - tych czerwonych. Jasnoniebieskie tęczówki, pogodne i ostre jak bezchmurne zimowe niebo, przenikliwie lustrują każdy cal skóry, medycyna zawsze była silniejsza od nieśmiałości, zawsze pomagała Hectorowi przebić szybę oddzielającą go od świata. Oliver czuje to spojrzenie, równie bystre jak podczas ich pierwszego spotkania, ale czuje też, że Vale przygląda się z uwagą tylko czerwonym bliznom - a na te srebrne spogląda tak normalnie jak na całą resztę jego ciała.
Rozchyla lekko pełne usta, widząc jak tkanki regenerują się szybciej niż przewidział, właściwie tak szybko jak podczas nieosiągalnego dla niego Cauma Sanavi Totalum. Czuje się trochę pusty, jakby wraz z magią oddał Oliverowi część własnej siły, własnej duszy, własnego serca, ale zarazem lekki, wniesiony ponad własne troski na fali ulgi. Goi się, prawidłowo. Więcej niż prawidłowo. Własne zaklęcie pachnie mrozem i Hector rozumie już, że magia zadziałała jakoś i n a c z e j, ale w dobry, pomocny sposób. I tylko to się liczy, wygładzająca się powoli skóra i chłód łagodzący ból.
Uśmiecha się lekko, mimowolnie, kąciki ust drżą z tłumionej dumy - bo od marca kocha Olivera, a od zawsze kocha leczyć i te miłości splatają się teraz wśród zapachu starych książek. Zawsze pragnął pomagać, widzieć efekt własnych starań, należeć, ale łatwiej było krzywdzić, ale może nawet w najciemniejszych miesiącach swojego życia zadawał ból po to, by po upływie opłaconej godziny móc wyleczyć czyjeś rady.
Podnosi wzrok znad zaleczonych ran, szuka spojrzenia Olivera - nawet w całej jego szarości. Widzi lekkie rozkojarzenie, typowe dla magicznego znieczulenia, typowe dla odrętwienia spowodowanego konfrontacją z własną traumą, obronna reakcja organizmu. Widzi też mężczyznę, którego kocha, wbrew wychowaniu, wbrew przyzwoitości. Zawsze bał się, że miłość parzy - ale ta, nawet gdy hartuje się w ogniu, jest naturalna i orzeźwiająca, jak podmuchy Cauma Sanavi Horribilis. Pragnie go przytulić, ale boi się podrażnić jego rany, musi dać magii jeszcze trochę czasu. Jemu też da tyle czasu, ile potrzeba.
Oliver zdobywa się na ciche pytanie, a Hector nie byłby zdziwiony, gdyby nie zapamiętał nic, z tego co dzisiaj mówił. Niektóre rzeczy były bardzo ważne, inne jedynie praktyczne, inne wyrwały mu się prosto z serca, bez udziału rozsądku. Mógłby zacząć tylko od tych ważnych, ale jest lojalny i cierpliwy, powtórzy Oliverowi wszystko.
-Że użyję jednego z najsilniejszych znanych mi zaklęć, by przyśpieszyć gojenie tego, co sam już podleczyłeś - i że może najpierw trochę zapiec, ale ulży ci w bólu. Udało się, czujesz? - uśmiecha się nieśmiało, chyba lubi tłumaczyć efekty swoich zaklęć, choć robi to rzadko, Oliver widział jak odmiennie podchodził do pacjentów w Lynmouth niż teraz do niego. Może Hector nie strzępi języka przy publiczności, która nie słucha, może lubi opowiadać o magii tylko jemu i Orestesowi. -I... - przełyka ślinę, mruga nieśmiało, coraz szybciej. -że jesteś piękny. - dodaje ochrypłym szeptem, choć może powinien smakować te słowa dłużej, bo mają smak czekolady. -Bo pierwszy raz - widzę cię - bo - zdjąłeś koszulę. - próbuje dodać na własne usprawiedliwienie, urywanymi sylabami, może to zaklęcie, a może to emocje, ale kręci mu się w głowie. A rozszerzone źrenice odcinają się wyraźnie od jasnych oczu, Oliver zna to zamglone spojrzenie, poznał je w łazience gabinetu i zrozumiał już w łóżku i widzi - musiałby być ślepy, by nie zauważyć - że Hector nie kłamie.
-I jeszcze... - z powagą spogląda mu prosto w oczy, znów muska palcami jego podbródek, spójrz na mnie, nie uciekaj. -Posłuchaj, bo to bardzo ważne. Mogę powtórzyć, ile razy będzie potrzeba - czy uwierzyłeś mi za pierwszym, ukochany? Czy uwierzysz teraz? -ale chcę, żebyś zrozumiał. - wolną ręką teraz to on chwyta Olivera za nadgarstek, uspokajająco zaciska palce na jego pulsie. Wciąż szybkim, choć wolniejszym niż przed chwilą. Magia zadziałała, może słowa też zadziałały.
-Wiem, że niektóre rany nigdy się nie goją i niektóre lęki zawsze wracają, że czasem trzeba opłakiwać osobę, którą... kiedyś się było, albo mogło być. - uśmiech jest szczery, ale smutny, nogę przeszywa fantomowy ból. -Wiem, że nie mogę ci obiecać, że będzie łatwiej, ale... mogę obiecać, że będą łatwiejsze dni. Szczęśliwsze. Chcę je z tobą dzielić, wszystkie dni, i te łatwe i te trudne. - mocniej ściska jego dłoń, biorąc głęboki wdech. Roztrząsa już jak rozpocząć kolejne zdanie, by nie zabolało, ale wymijające "to" odczłowiecza, może niektórych słów nie wolno omijać, może należy je nazwać. Nie zostawić analitycznemu umysłowi Olivera pola do wątpliwości, do umniejszenia jego obietnicy. -Poznałem cię takiego. I... tak, jak tobie nie przeszkadza to, że byłem p...przeklęty - uśmiecha się jeszcze smutniej, a nie mówiłem, że niektóre blizny nigdy się nie goją, strach przed szaleństwem nigdy nie mija. I nigdy nikomu o nim nie mówił, ale powiedział Oliverowi, w łazience, a on nie powiedział nic, tylko go przytulał, a potem się całowali i Hector uwierzył, że może da się żyć, prawdziwie żyć, p o m i m o tego lęku. -...chcę, żebyś wiedział, że mi nie przeszkadza likantropia. - mówi spokojnie, spokojniej niż o samym sobie, wymawiając to słowo bez emocji i bez odrazy. Tonem uzdrowiciela, naukowca. -I że wiem z czym się wiąże - nie tylko z powodu pamiętnej wizyty w kostnicy, to brat w dzieciństwie uparcie czytał o likantropach - z posępną fascynacją. A Hector go słuchał, bo wtedy go kochał. -i że chcę pomóc, na tyle na ile mnie dopuścisz, na ile mogę. Mogę też milczeć, jeśli tak wolisz, ale pamiętaj, że jestem. - dodaje prędko, równie spokojnie, ale na jednym wydechu, nie cofając spojrzenia. -I mówiłem, że to nic między nami nie zmienia, rozumiesz? - pyta nagląco, bo Oliver musi to zrozumieć, nie będę się ciebie bał, i ty nie bój się mnie. -K o c h a m c i ę. - artykułuje każdą sylabę i przenosi palce z brody Olivera na jego policzek, odgarnia niesforny lok.
Przenosi też ciężar ciała, z dwóch kolan na jedno. To istotne.
-I że - kontynuuje i mruga, ale tylko raz. Jest równie pewny jak słów o likantropii, choć te - miększe i cichsze - przychodzą mu z większymi emocjami i nieporównywalnie większą dozą nieśmiałości. -chcę być z tobą w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe, Oliverze. - powtarza, nachylając się bliżej (właściwie chwiejąc, klęczy już za długo i trudno mu balansować równowagę na jednym kolanie) i zniżając głos do szeptu. -Jeśli... jeśli chcesz? - pytanie wybrzmiewa wyraźnie, ale cichutko, a na bladą twarz Hectora wpełza niepasujący do niego rumieniec nieśmiałości. Nigdy nie umiałeś odpuścić, Hectorze - ojcowski wyrzut rozbrzmiewa gdzieś w ciemnych kątach duszy, wypominając mu, że gdy zbije wreszcie szklaną szybę, gdy odda czemuś lub komuś swoje serce, angażuje się stuprocentowo, z Vale-owską pasją, od której członkowie rodziny tak bardzo usiłowali się uchronić. Co, jeśli to za dużo? Nie, nie podda się wątpliwościom - nie mruga, szukając odpowiedzi w spojrzeniu Olivera, tym razem składając siebie i swoje uczucia - może zbyt żywe, może zbyt mocne - na ołtarz jego osądu.
Rozchyla lekko pełne usta, widząc jak tkanki regenerują się szybciej niż przewidział, właściwie tak szybko jak podczas nieosiągalnego dla niego Cauma Sanavi Totalum. Czuje się trochę pusty, jakby wraz z magią oddał Oliverowi część własnej siły, własnej duszy, własnego serca, ale zarazem lekki, wniesiony ponad własne troski na fali ulgi. Goi się, prawidłowo. Więcej niż prawidłowo. Własne zaklęcie pachnie mrozem i Hector rozumie już, że magia zadziałała jakoś i n a c z e j, ale w dobry, pomocny sposób. I tylko to się liczy, wygładzająca się powoli skóra i chłód łagodzący ból.
Uśmiecha się lekko, mimowolnie, kąciki ust drżą z tłumionej dumy - bo od marca kocha Olivera, a od zawsze kocha leczyć i te miłości splatają się teraz wśród zapachu starych książek. Zawsze pragnął pomagać, widzieć efekt własnych starań, należeć, ale łatwiej było krzywdzić, ale może nawet w najciemniejszych miesiącach swojego życia zadawał ból po to, by po upływie opłaconej godziny móc wyleczyć czyjeś rady.
Podnosi wzrok znad zaleczonych ran, szuka spojrzenia Olivera - nawet w całej jego szarości. Widzi lekkie rozkojarzenie, typowe dla magicznego znieczulenia, typowe dla odrętwienia spowodowanego konfrontacją z własną traumą, obronna reakcja organizmu. Widzi też mężczyznę, którego kocha, wbrew wychowaniu, wbrew przyzwoitości. Zawsze bał się, że miłość parzy - ale ta, nawet gdy hartuje się w ogniu, jest naturalna i orzeźwiająca, jak podmuchy Cauma Sanavi Horribilis. Pragnie go przytulić, ale boi się podrażnić jego rany, musi dać magii jeszcze trochę czasu. Jemu też da tyle czasu, ile potrzeba.
Oliver zdobywa się na ciche pytanie, a Hector nie byłby zdziwiony, gdyby nie zapamiętał nic, z tego co dzisiaj mówił. Niektóre rzeczy były bardzo ważne, inne jedynie praktyczne, inne wyrwały mu się prosto z serca, bez udziału rozsądku. Mógłby zacząć tylko od tych ważnych, ale jest lojalny i cierpliwy, powtórzy Oliverowi wszystko.
-Że użyję jednego z najsilniejszych znanych mi zaklęć, by przyśpieszyć gojenie tego, co sam już podleczyłeś - i że może najpierw trochę zapiec, ale ulży ci w bólu. Udało się, czujesz? - uśmiecha się nieśmiało, chyba lubi tłumaczyć efekty swoich zaklęć, choć robi to rzadko, Oliver widział jak odmiennie podchodził do pacjentów w Lynmouth niż teraz do niego. Może Hector nie strzępi języka przy publiczności, która nie słucha, może lubi opowiadać o magii tylko jemu i Orestesowi. -I... - przełyka ślinę, mruga nieśmiało, coraz szybciej. -że jesteś piękny. - dodaje ochrypłym szeptem, choć może powinien smakować te słowa dłużej, bo mają smak czekolady. -Bo pierwszy raz - widzę cię - bo - zdjąłeś koszulę. - próbuje dodać na własne usprawiedliwienie, urywanymi sylabami, może to zaklęcie, a może to emocje, ale kręci mu się w głowie. A rozszerzone źrenice odcinają się wyraźnie od jasnych oczu, Oliver zna to zamglone spojrzenie, poznał je w łazience gabinetu i zrozumiał już w łóżku i widzi - musiałby być ślepy, by nie zauważyć - że Hector nie kłamie.
-I jeszcze... - z powagą spogląda mu prosto w oczy, znów muska palcami jego podbródek, spójrz na mnie, nie uciekaj. -Posłuchaj, bo to bardzo ważne. Mogę powtórzyć, ile razy będzie potrzeba - czy uwierzyłeś mi za pierwszym, ukochany? Czy uwierzysz teraz? -ale chcę, żebyś zrozumiał. - wolną ręką teraz to on chwyta Olivera za nadgarstek, uspokajająco zaciska palce na jego pulsie. Wciąż szybkim, choć wolniejszym niż przed chwilą. Magia zadziałała, może słowa też zadziałały.
-Wiem, że niektóre rany nigdy się nie goją i niektóre lęki zawsze wracają, że czasem trzeba opłakiwać osobę, którą... kiedyś się było, albo mogło być. - uśmiech jest szczery, ale smutny, nogę przeszywa fantomowy ból. -Wiem, że nie mogę ci obiecać, że będzie łatwiej, ale... mogę obiecać, że będą łatwiejsze dni. Szczęśliwsze. Chcę je z tobą dzielić, wszystkie dni, i te łatwe i te trudne. - mocniej ściska jego dłoń, biorąc głęboki wdech. Roztrząsa już jak rozpocząć kolejne zdanie, by nie zabolało, ale wymijające "to" odczłowiecza, może niektórych słów nie wolno omijać, może należy je nazwać. Nie zostawić analitycznemu umysłowi Olivera pola do wątpliwości, do umniejszenia jego obietnicy. -Poznałem cię takiego. I... tak, jak tobie nie przeszkadza to, że byłem p...przeklęty - uśmiecha się jeszcze smutniej, a nie mówiłem, że niektóre blizny nigdy się nie goją, strach przed szaleństwem nigdy nie mija. I nigdy nikomu o nim nie mówił, ale powiedział Oliverowi, w łazience, a on nie powiedział nic, tylko go przytulał, a potem się całowali i Hector uwierzył, że może da się żyć, prawdziwie żyć, p o m i m o tego lęku. -...chcę, żebyś wiedział, że mi nie przeszkadza likantropia. - mówi spokojnie, spokojniej niż o samym sobie, wymawiając to słowo bez emocji i bez odrazy. Tonem uzdrowiciela, naukowca. -I że wiem z czym się wiąże - nie tylko z powodu pamiętnej wizyty w kostnicy, to brat w dzieciństwie uparcie czytał o likantropach - z posępną fascynacją. A Hector go słuchał, bo wtedy go kochał. -i że chcę pomóc, na tyle na ile mnie dopuścisz, na ile mogę. Mogę też milczeć, jeśli tak wolisz, ale pamiętaj, że jestem. - dodaje prędko, równie spokojnie, ale na jednym wydechu, nie cofając spojrzenia. -I mówiłem, że to nic między nami nie zmienia, rozumiesz? - pyta nagląco, bo Oliver musi to zrozumieć, nie będę się ciebie bał, i ty nie bój się mnie. -K o c h a m c i ę. - artykułuje każdą sylabę i przenosi palce z brody Olivera na jego policzek, odgarnia niesforny lok.
Przenosi też ciężar ciała, z dwóch kolan na jedno. To istotne.
-I że - kontynuuje i mruga, ale tylko raz. Jest równie pewny jak słów o likantropii, choć te - miększe i cichsze - przychodzą mu z większymi emocjami i nieporównywalnie większą dozą nieśmiałości. -chcę być z tobą w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe, Oliverze. - powtarza, nachylając się bliżej (właściwie chwiejąc, klęczy już za długo i trudno mu balansować równowagę na jednym kolanie) i zniżając głos do szeptu. -Jeśli... jeśli chcesz? - pytanie wybrzmiewa wyraźnie, ale cichutko, a na bladą twarz Hectora wpełza niepasujący do niego rumieniec nieśmiałości. Nigdy nie umiałeś odpuścić, Hectorze - ojcowski wyrzut rozbrzmiewa gdzieś w ciemnych kątach duszy, wypominając mu, że gdy zbije wreszcie szklaną szybę, gdy odda czemuś lub komuś swoje serce, angażuje się stuprocentowo, z Vale-owską pasją, od której członkowie rodziny tak bardzo usiłowali się uchronić. Co, jeśli to za dużo? Nie, nie podda się wątpliwościom - nie mruga, szukając odpowiedzi w spojrzeniu Olivera, tym razem składając siebie i swoje uczucia - może zbyt żywe, może zbyt mocne - na ołtarz jego osądu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zupełnie zaskakujące — Oliver wycisza się powoli, coraz bardziej, z każdym nabieranym przez niego oddechem. Napięta w strachu i wyczekiwaniu twarz powoli rozluźnia się, tak samo jak rozluźnia się ciało. Jest w stanie wreszcie przymknąć piekące go powieki, gdzieś podskórnie czuje, że nie musi już stać na straży. Nie rozumie jeszcze d l a c z e g o, kieruje się wyłącznie swoją intuicją, ale wie, że coś się skończyło, że zagrożenie zniknęło, gdzieś daleko, poza horyzont. Może to dlatego, że to okrutne pieczenie wreszcie umyka gdzieś, wreszcie nie zajmuje pierwszego miejsca w jego świadomości, pozwalając mu przejrzeć na oczy jaśniej, wyraźniej, nie tylko przy pomocy zmysłu wzroku, ale też przez szkła logiki, którą zawsze w sobie lubił, jako kontrę względem naturalnej dla siebie emocjonalności.
Wreszcie grdyka porusza się — wciąż jeszcze trochę panicznie, bowiem Oliver zmusić się musi do przełknięcia śliny, odruch jeszcze nie przychodzi mu zupełnie naturalnie, ciało potrzebuje odrobiny czasu, by wyrwać się z odrętwienia, w które wprowadził się sam, na wszelki wypadek, dla ich wspólnego bezpieczeństwa (choć Hector mógł bardzo szybko i trafnie przyjąć, że takie wycofanie się w głąb siebie, swoista dysocjacja była używana przez Olivera nie po to, by ochronić Hectora, ale dla ratowania siebie samego i swej nadszarpniętej tożsamości). Dopiero po przełknięciu śliny powoli przesuwa wzrok w dół, nęcą go migoczące w powietrzu cząstki magii, jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Powoli składa w swej głowie wszystkie zmienne, jak przez mgłę lub sen słyszał, że Hector rzucić miał Cauma Sanavi Horribilis, nie zaś Totalum, ale efekt zaklęcia przypomina bardziej ten drugi, najsilniejszy wariant. Chciałby chyba zadać pytanie — zadałby je na pewno, gdyby znajdował się w lepszym stanie, ale teraz wszystkie próby jego sformułowania są duszone przez ten cudowny zapach. Szałwia miesza się z wiosennym deszczem, wiosenny deszcz z gorącą czekoladą, a gorąca czekolada wreszcie dopuszcza do siebie zapach świeżo skopanej ziemii. I tyle wystarczy, by Oliver wreszcie otworzył oczy szerzej, by zrozumiał, że czuł kiedyś ten zapach, kilkukrotnie, a pierwszy raz na piątym roku w Hogwarcie, na zajęciach z eliksirów. Spierzchnięte z nerwów usta wreszcie wyginają się w uśmiech, szarobłękitne tęczówki błyszczą w charakterystyczny sposób, magipsychiatra zna go doskonale, Oliver rozwiązał część zagadki.
Dalej nie wie tylko dlaczego czuje tak wyraźnie zapach swej amortencji. Jest ciekawy, czy Hector również go czuje — a może do jego nosa dochodzi jakaś inna woń?
Mógłby posądzić ukochanego o przygotowanie tego eliksiru; nie byłoby to nic szczególnie zaskakującego, biorąc pod uwagę to, jak bardzo obnosił się alchemiczną licencją przy pierwszym spotkaniu. Mógłby też uznać, że to może odrobinę dziwna, ale zawsze jakaś forma pomocy, może chwilowe remedium na małżeńskie problemy.
Mógłby.
Ale Hector zaczął mówić.
W pierwszym odruchu pragnie zmarszczyć brwi i odpowiedzieć, że nie o to pytał. Ułamki sekund dzielą go od delikatnie zirytowanej miny, ale nim zdąży ją przybrać, Hector pyta go, czy czuje. Oczywiście, że tak. Samo to przypomnienie sprawia, że klatka piersiowa młodego alchemika podnosi się powoli i równie powoli, choć głęboko, opada. Spomiędzy lekko rozchylonych warg Summersa ucieka westchnienie, wyraźnie pokazujące ulgę, jaka spłynęła na niego dzięki uzdrawiającemu zaklęciu. Jeszcze chwilę wcześniej nie był w stanie nabrać tak pełnego oddechu, rany poważnie utrudniały mu poruszanie się.
— Czuję — przyznaje wreszcie, głos zdążył mu zachrypnąć, pozwala sobie na krótkie odkaszlnięcie i słucha dalej. Słowa o pięknie przychodzą do niego raz jeszcze i ponownie nie jest na nie przygotowany. Powoli opuszcza głowę, miodowe loki na chwilę służą mu za zasłonę, za którą może się schować, ale nie zasłaniają przecież całej twarzy. Usta same układają się do drżącego z emocji uśmiechu — nie wie, czy powinien podziękować (nie wierzył przecież we własne piękno, nie wtedy, gdy może rany po palących łańcuchach powoli bledły, ale te o tysiąckroć gorsze zostaną z nim do końca życia), czy może roześmiać się, jakkolwiek rozładować rosnące w nim napięcie. Chwilowo wydycha tylko powietrze głośniej przez nos i spogląda na Hectora spod opuszczonej głowy, kilka loków zasłania mu oczy, ale nie zupełnie.
Opiera się jedną ręką za plecami, nadgarstek drugiej trafia wprost w czuły, choć mocny uścisk zimnych palców Hectora. Czuje je jeszcze na własnym podbródku. Z trudem podnosi głowę, wciąż jest chyba tym wszystkim skrępowany, skrajnie zawstydzony. Blade dotychczas policzki przybierają powoli barwę jasnego różu, a skrzące spojrzenia krzyżują się wreszcie.
Teraz nie potrzebowaliby słów, wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę.
Położyć ją na bijącym szalenie sercu.
Ale wcześniej poprosił o powtórzenie, powinien więc go wysłuchać w pełni skupienia.
To nie są proste słowa. Pod palcami Hectora szczęka Olivera zaciska się mocniej, a blondyn walczy ze sobą, żeby nie odwrócić wzroku. Jest w świadomości odkrytego sekretu coś upokarzającego, tak samo mocno jak uwalniającego. Najchętniej nie rozmawiałby na ten temat, pobieżnie zamiatając go pod przysłowiowy dywan. Rozumiał, że nie istniały osoby, które z własnej woli lubiły go poruszać — sam był jedną z nich i musiał czuć się prawdziwie źle, nie tylko na ciele, ale też i na duszy, aby przyjść tu dzisiaj. W dalszym ciągu nie szukał tutaj pomocy, bardziej uległ przejęciu i trosce, którą Hector zasypywał go od samego początku. Uległ też własnemu strachowi, jego uściskowi na białej szyi.
Bywały słowa, które dawały ukojenie, ale nie rozwiązywały problemu.
Likantropia była tym właśnie problemem, ale Oliver z zaskoczeniem musiał przyznać — przede wszystkim przed samym sobą — że ta rozmowa nie piecze tak mocno, jak się spodziewał. Chciałby ją przerwać: tu i teraz. Ale wytrzyma. Wytrzyma dla zapewnień spokojnie płynących z ust Hectora, chwilowo łagodzących narastający wstyd. Jutro zmartwi się tym raz jeszcze. Dzisiaj... Dzisiaj chciał już tylko odpocząć.
Ale to jeszcze nie teraz. Hector mówił dalej, zbaczając powoli z tematu likantropii gdzieś indziej. To powtórzenia tego fragmentu oczekiwał Oliver najbardziej, to on sprawił, że wyprostował się nagle, a uważne spojrzenie skupił w jasnych tęczówkach ukochanego.
Hector również rusza się, klęka na jedno kolano.
Serce Olivera przyspiesza znacząco; wydaje się, że wystarczy jeszcze chwila i eksploduje.
— Hector... — tylko jego imię jest w stanie przecisnąć mu się przez gardło, ale usta od razu wyginają się w szeroki uśmiech, tak niepasujący do obrazu rozbitego młodzieńca sprzed chwili, do myślącego o własnym szaleństwie nieznajomego z marca. Vale jest blisko, szeptem przywraca mu pewność co do własnej pamięci — to te słowa powiedział mu wcześniej, gdy był skrępowany bólem. To nie pomyłka, nie podszepty wymęczonego umysłu. To wszystko... Prawda.
Milczy, przez dłuższy moment, nieświadomy tego, że ta cisza może właśnie rozrywać serce jego wybranka. Ale w tym samym czasie uśmiecha się szeroko, a spojrzeniem wodzi łagodnie po twarzy człowieka, któremu chce ofiarować swoją teraźniejszość i całą przyszłość. Po długich, ciemnych rzęsach łaskoczących różowiejące policzki, po alabastrowej cerze, prostym nosie i ustach, które tak uwielbiał całować.
— Co to w ogóle za pytanie... — odpowiada wreszcie, również szeptem, ale brzmi na prawdziwie szczęśliwego; dzwonki śmiechu dźwięczą gdzieś na krańcach głosek. — Oczywiście, że chcę — dodaje po chwili, samemu układając dłonie na policzkach mężczyzny. Styka ich czoła ze sobą, przymyka powoli powieki, lecz prędko jedna z rąk zsuwa się w dół, kieruje nogami Hectora tak, aby usiadł wygodniej, nie nadwyrężał ich dla niego. Dopiero wtedy, gdy wciąż są blisko, podnosi powieki, na sekundę odsuwa się o kilka centymetrów, by przechylić głowę w bok, znów przymknąć oczy i...
— W zdrowiu i chorobie, w biedzie i bogactwie, do końca moich dni.
... Przypieczętować obietnicę przepełnionym czułością pocałunkiem.
Wreszcie grdyka porusza się — wciąż jeszcze trochę panicznie, bowiem Oliver zmusić się musi do przełknięcia śliny, odruch jeszcze nie przychodzi mu zupełnie naturalnie, ciało potrzebuje odrobiny czasu, by wyrwać się z odrętwienia, w które wprowadził się sam, na wszelki wypadek, dla ich wspólnego bezpieczeństwa (choć Hector mógł bardzo szybko i trafnie przyjąć, że takie wycofanie się w głąb siebie, swoista dysocjacja była używana przez Olivera nie po to, by ochronić Hectora, ale dla ratowania siebie samego i swej nadszarpniętej tożsamości). Dopiero po przełknięciu śliny powoli przesuwa wzrok w dół, nęcą go migoczące w powietrzu cząstki magii, jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Powoli składa w swej głowie wszystkie zmienne, jak przez mgłę lub sen słyszał, że Hector rzucić miał Cauma Sanavi Horribilis, nie zaś Totalum, ale efekt zaklęcia przypomina bardziej ten drugi, najsilniejszy wariant. Chciałby chyba zadać pytanie — zadałby je na pewno, gdyby znajdował się w lepszym stanie, ale teraz wszystkie próby jego sformułowania są duszone przez ten cudowny zapach. Szałwia miesza się z wiosennym deszczem, wiosenny deszcz z gorącą czekoladą, a gorąca czekolada wreszcie dopuszcza do siebie zapach świeżo skopanej ziemii. I tyle wystarczy, by Oliver wreszcie otworzył oczy szerzej, by zrozumiał, że czuł kiedyś ten zapach, kilkukrotnie, a pierwszy raz na piątym roku w Hogwarcie, na zajęciach z eliksirów. Spierzchnięte z nerwów usta wreszcie wyginają się w uśmiech, szarobłękitne tęczówki błyszczą w charakterystyczny sposób, magipsychiatra zna go doskonale, Oliver rozwiązał część zagadki.
Dalej nie wie tylko dlaczego czuje tak wyraźnie zapach swej amortencji. Jest ciekawy, czy Hector również go czuje — a może do jego nosa dochodzi jakaś inna woń?
Mógłby posądzić ukochanego o przygotowanie tego eliksiru; nie byłoby to nic szczególnie zaskakującego, biorąc pod uwagę to, jak bardzo obnosił się alchemiczną licencją przy pierwszym spotkaniu. Mógłby też uznać, że to może odrobinę dziwna, ale zawsze jakaś forma pomocy, może chwilowe remedium na małżeńskie problemy.
Mógłby.
Ale Hector zaczął mówić.
W pierwszym odruchu pragnie zmarszczyć brwi i odpowiedzieć, że nie o to pytał. Ułamki sekund dzielą go od delikatnie zirytowanej miny, ale nim zdąży ją przybrać, Hector pyta go, czy czuje. Oczywiście, że tak. Samo to przypomnienie sprawia, że klatka piersiowa młodego alchemika podnosi się powoli i równie powoli, choć głęboko, opada. Spomiędzy lekko rozchylonych warg Summersa ucieka westchnienie, wyraźnie pokazujące ulgę, jaka spłynęła na niego dzięki uzdrawiającemu zaklęciu. Jeszcze chwilę wcześniej nie był w stanie nabrać tak pełnego oddechu, rany poważnie utrudniały mu poruszanie się.
— Czuję — przyznaje wreszcie, głos zdążył mu zachrypnąć, pozwala sobie na krótkie odkaszlnięcie i słucha dalej. Słowa o pięknie przychodzą do niego raz jeszcze i ponownie nie jest na nie przygotowany. Powoli opuszcza głowę, miodowe loki na chwilę służą mu za zasłonę, za którą może się schować, ale nie zasłaniają przecież całej twarzy. Usta same układają się do drżącego z emocji uśmiechu — nie wie, czy powinien podziękować (nie wierzył przecież we własne piękno, nie wtedy, gdy może rany po palących łańcuchach powoli bledły, ale te o tysiąckroć gorsze zostaną z nim do końca życia), czy może roześmiać się, jakkolwiek rozładować rosnące w nim napięcie. Chwilowo wydycha tylko powietrze głośniej przez nos i spogląda na Hectora spod opuszczonej głowy, kilka loków zasłania mu oczy, ale nie zupełnie.
Opiera się jedną ręką za plecami, nadgarstek drugiej trafia wprost w czuły, choć mocny uścisk zimnych palców Hectora. Czuje je jeszcze na własnym podbródku. Z trudem podnosi głowę, wciąż jest chyba tym wszystkim skrępowany, skrajnie zawstydzony. Blade dotychczas policzki przybierają powoli barwę jasnego różu, a skrzące spojrzenia krzyżują się wreszcie.
Teraz nie potrzebowaliby słów, wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę.
Położyć ją na bijącym szalenie sercu.
Ale wcześniej poprosił o powtórzenie, powinien więc go wysłuchać w pełni skupienia.
To nie są proste słowa. Pod palcami Hectora szczęka Olivera zaciska się mocniej, a blondyn walczy ze sobą, żeby nie odwrócić wzroku. Jest w świadomości odkrytego sekretu coś upokarzającego, tak samo mocno jak uwalniającego. Najchętniej nie rozmawiałby na ten temat, pobieżnie zamiatając go pod przysłowiowy dywan. Rozumiał, że nie istniały osoby, które z własnej woli lubiły go poruszać — sam był jedną z nich i musiał czuć się prawdziwie źle, nie tylko na ciele, ale też i na duszy, aby przyjść tu dzisiaj. W dalszym ciągu nie szukał tutaj pomocy, bardziej uległ przejęciu i trosce, którą Hector zasypywał go od samego początku. Uległ też własnemu strachowi, jego uściskowi na białej szyi.
Bywały słowa, które dawały ukojenie, ale nie rozwiązywały problemu.
Likantropia była tym właśnie problemem, ale Oliver z zaskoczeniem musiał przyznać — przede wszystkim przed samym sobą — że ta rozmowa nie piecze tak mocno, jak się spodziewał. Chciałby ją przerwać: tu i teraz. Ale wytrzyma. Wytrzyma dla zapewnień spokojnie płynących z ust Hectora, chwilowo łagodzących narastający wstyd. Jutro zmartwi się tym raz jeszcze. Dzisiaj... Dzisiaj chciał już tylko odpocząć.
Ale to jeszcze nie teraz. Hector mówił dalej, zbaczając powoli z tematu likantropii gdzieś indziej. To powtórzenia tego fragmentu oczekiwał Oliver najbardziej, to on sprawił, że wyprostował się nagle, a uważne spojrzenie skupił w jasnych tęczówkach ukochanego.
Hector również rusza się, klęka na jedno kolano.
Serce Olivera przyspiesza znacząco; wydaje się, że wystarczy jeszcze chwila i eksploduje.
— Hector... — tylko jego imię jest w stanie przecisnąć mu się przez gardło, ale usta od razu wyginają się w szeroki uśmiech, tak niepasujący do obrazu rozbitego młodzieńca sprzed chwili, do myślącego o własnym szaleństwie nieznajomego z marca. Vale jest blisko, szeptem przywraca mu pewność co do własnej pamięci — to te słowa powiedział mu wcześniej, gdy był skrępowany bólem. To nie pomyłka, nie podszepty wymęczonego umysłu. To wszystko... Prawda.
Milczy, przez dłuższy moment, nieświadomy tego, że ta cisza może właśnie rozrywać serce jego wybranka. Ale w tym samym czasie uśmiecha się szeroko, a spojrzeniem wodzi łagodnie po twarzy człowieka, któremu chce ofiarować swoją teraźniejszość i całą przyszłość. Po długich, ciemnych rzęsach łaskoczących różowiejące policzki, po alabastrowej cerze, prostym nosie i ustach, które tak uwielbiał całować.
— Co to w ogóle za pytanie... — odpowiada wreszcie, również szeptem, ale brzmi na prawdziwie szczęśliwego; dzwonki śmiechu dźwięczą gdzieś na krańcach głosek. — Oczywiście, że chcę — dodaje po chwili, samemu układając dłonie na policzkach mężczyzny. Styka ich czoła ze sobą, przymyka powoli powieki, lecz prędko jedna z rąk zsuwa się w dół, kieruje nogami Hectora tak, aby usiadł wygodniej, nie nadwyrężał ich dla niego. Dopiero wtedy, gdy wciąż są blisko, podnosi powieki, na sekundę odsuwa się o kilka centymetrów, by przechylić głowę w bok, znów przymknąć oczy i...
— W zdrowiu i chorobie, w biedzie i bogactwie, do końca moich dni.
... Przypieczętować obietnicę przepełnionym czułością pocałunkiem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Napięcie w nim narasta, nie umie dawać komplementów, boi się ich - słów zbyt gorących, zbyt szczerych, dlaczegonieumieszodpuścićHectorze. Kojarzą się za słabością, z nagością, ale teraz to Oliver jest półnagi - nie on - i Oliver nie złości się ani nie śmieje z niego, Oliver peszy się tak zupełnie rozkosznie jakby pozostawał błogo nieświadomy własnego piękna i napięcie nagle opada, a usta Hectora też wyginają się w mimowolnym, drżącym uśmiechu.
Balansując ostrożnie na kolanach, podnosi wolną dłoń aby odgarnąć uparte loki z jego czoła. Wie, że opuszczając głowę, Oliver celowo chowa się za ich zasłoną, ale jego uśmiech ośmiela, a poza tym jest z natury przekorny.
-I pięknie się peszysz. - dodaje uparcie, miękko, w zgłoskach dźwięczy ciepłe rozbawienie. Potem znów układa palce na jego brodzie, nie uciekaj, proszę, te słowa s ą trudne i Hector doskonale o tym wie, wie jak jego samego upokarza mówienie o kalectwie, jak ciężko czuć ludzki wzrok na dłoni trzymającej laskę i myśleć, że wszyscy wiedzą. Jak okropnie czuł się na dźwięk pytań o przyczyny tego kalectwa, litości i niedowierzania i tej najgorszej z reakcji - przekonania, że zrobił coś źle, że nogę można wyleczyć. Nie można, bo to klątwa, ale p r a w d y się wstydził, prawda jest brudna i skażona mrokiem i przeszła mu przez gardło tylko przy Oliverze, na zimnych kafelkach łazienki, wśród dreszczy i łez. Podejrzewa, że Oliver czuje się ze swoją klątwą podobnie i nie chce o tym mówić, jużniebędzieotymówił, ale musi go zapewnić, że wszystko w porządku. Jasno, klarownie, gdy jest słuchany i słyszany, w sposób nie pozostawiający pola do innej interpretacji. Zna już Olivera i ostre ścieżki jego myśli - wie, że blondyn jest gotów wychwycić nieścisłości i luki, czuje to sercem. A rozum, rozum magipsychiatry, podpowiada mu, że ktoś tak straumatyzowany nagłą krzywdą zinterpretowałby te luki na własną niekorzyść, że kiedyś, może nie teraz, ale w gorszy dzień, zwątpiłby w jego miłość. A zwątpić nie może, nie może, bo Hector chce być jego ostoją i choć księżyc zmienia wszystko dla Olivera, to Vale chce być jego gwiazdą polarną, stałą i niezmienną. Drogowskazem, do którego może wracać po każdej pełni, który nie zniknie ani teraz ani za dwa lata (serce znów ściska lodowaty strach), chcębyćtwoimdomemchoćbytylkowśrody powie mu zaraz, ale w innych słowach.
Mi nie przeszkadza likantropia pada teraz i te słowa paść musiały, a Hector czeka cierpliwie aż przebiją się przez maskę wstydu i złości, aż zakiełkują. Nie oczekuje reakcji, nie oczekuje odpowiedzi, pragnie po prostu by zakorzeniły się w świadomości i podświadomości Olivera, gotowe wypłynąć w każdej chwili zwątpienia. I powie mu to tyle razy, ile będzie trzeba - nigdy, jeśli Oliver woli o tym nie rozmawiać, albo co miesiąc, jeśli trzeba będzie uśmierzyć jego strach. Nie wie, jak jeszcze może pomóc, nieświadom, że Oliver otrzymuje już w tej kwestii nieustanną pomoc kogoś bardziej doświadczonego i wprawionego w kwestiach bezpieczeństwa. Hector właściwie niewiele wie o wilkołakach, poza tym, jak wyglądają ślady ich kłów i pazurów i tym, co opowiadał mu Parys - i ku jego zaskoczeniu, to w stronę brata biegną na moment jego myśli, on by wiedział, zawsze wiedział jak zabić, więc wiedziałby jak zachować życie, bo dla Vale'ów to dwie strony jednej monety, bo do tamtego feralnego wieczoru w bibliotece Hector czuł się przy bracie bezpiecznie właśnie dlatego, że bywał tak niebezpieczny. Nie rozmawiał z nim od dawna - przyszedł na pogrzeb, ale Hectora przeraziło tam jego spojrzenie i to, że wiedział, co oznacza. Ale teraz... teraz mógłby chyba z nim porozmawiać, mógłby wyciągnąć rękę, dla Olivera.
Ale to później. Miał czas, by o tym pomyśleć, czas by w samotności rozważyć wszystkie zagrożenia, by odliczać dni do kolejnej pełni i myśleć o dwóch latach, by przypomnieć sobie o rejestrze i śnić ciężkie koszmary. Na razie nawet o tym nie myśli - myśli o Oliverze, nie o wilkołaku, bo Oliver zawsze będzie dla niego po prostu Oliverem. Oliverem, któremu właśnie wyznaje coś bardzo doniosłego, a na policzki wpełzają mu rumieńce, a mięśnie ud drżą z bólu i chyba ze strachu.
Oczekiwanie jest nieznośne i Hector nie drży już, drżą tylko rzęsy, a on zamiera w pokorze.
Oliver się uśmiecha i Hector pozwala sobie nie wstrzymywać już oddechu. Mruga coraz szybciej, z zaskoczeniem orientując się, że Oliver wygląda na szczęśliwego, że tak szczęśliwego jeszcze go nie widział.
Oczywiście, że chcę - trzy słowa, a w oczach Hectora momentalnie lśnią łzy, łzy szczęścia, bo i on uśmiecha się coraz szerzej, a potem opuszcza głowę i zastyga, czoło przy czole, chwilo trwaj.
-Do końca moich dni. - powtarza szeptem, niedowierzanie mija, nawet myśl o dwóch latach mija, zostaje tylko radość. Posłusznie pozwala się nakierować ukochanemu - jemu jedynemu pozwala dotykać swoich nóg, on jedyny robi to delikatnie, w sposób niebudzący wstydu - i siada, a potem odwzajemnia pocałunek, czule, drżąco. Przez chwilę ma ochotę go pogłębić, ale pamięta o czymś jeszcze. Miał poczekać, miał znaleźć zaufanego jubilera i dowiedzieć się, czy meridian i złoto można w ogóle złączyć, ale ta okazja jest zbyt doniosła, a Oliver potrzebuje tego meridianu.
Może gdyby miał go wcześniej... nie, poparzenia zniknęły, Hector postara się nie zadręczać.
-Czekaj... - szepcze, gdy biorą wdech. Powoli podnosi się na ścierpłych nogach, sięga do zamykanego na klucz regału, wyjmuje coś powoli.
-Mam coś... dla ciebie. - siada obok, na dywanie, choć wolałby klęknąć - ale coś we wzroku Olivera go powstrzymuje.
-To meridian cor. W tłumaczeniu serca. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował... zastrzyku siły, wzmocnienia wytrzymałości, na jakiś kwadrans do pół godziny... Ściśnij go mocno, skup się na jego energii, wyzwól ją. Myślisz, że potrafisz? Korund możesz zachować - coś w czarnofioletowym kamieniu może kojarzyć się Oliverowi z Hectorem, z ciężkimi kurtynami w sypialni i salonie (teraz zasłoniętymi, jak zawsze, gdy są razem), z kruczymi lokami. -Właściwie... chciałem poszukać kogoś, kto mógłby go złączyć z... tym. - otwiera ciemne pudełeczko, na którym lśnią dwa złote sygnety. -Są mojego ojca, chciałbym żebyś... miał jeden. - ojciec chciał je dać synom, ale prędko okazało się, że obydwaj są rozczarowaniem. Jeden zbyt dużym, by w ogóle go przyjąć, więc Hector oddawał pierścień bez wyrzutów sumienia. Drugi zbyt połamanym, by w ogóle odważyć się nosić rodowe dziedzictwo, choć kiedyś wynajął łamacza klątw do sprawdzenia całego spadku - wciąż lękał się, że ojciec miał wrogów i tego, że nie wiedział kogo. Sygnety były bezpieczne. -N..nie musisz go nosić, jeśli nie chcesz, ale... to zawsze dowód na... pochodzenie, jeśli będziesz... wolał być anonimowy i... - znów oblewa się rumieńcem. -Moglibyśmy je nosić obydwoje. - dodaje ciszej. W środku mają wyryte "V", ale poza tym wyglądają inaczej - jeden jest smukły i cienki, drugi grubszy, ostrzejszy, jeden nosił ojciec i chyba mógłby go nosić ten, który wzgardził, a drugi miał być Hectora, ale przecież Oliver nie musi znać całej tej historii - Hectora nie stać na nowe sygnety, nie w tych czasach, a te są rodzinne i mogłyby być ich, po prostu ich. Wsuwa pierścień i meridian w dłoń Olivera, wciąż zbyt nieśmiały by włożyć je na jego palec, ale amortencja wciąż unosi się w powietrzu i stopniowo pokonuje tą nieśmiałość, pokonuje też rozsądne myśli o tym, że powinni odpocząć. Oliver jest tutaj, tak blisko, gorący i żywy i półnagi, a Hector spogląda na niego rozszerzonymi źrenicami, myśli umykają gdzieś daleko, liczy się tylko bliskość. Skraca ostatnie dzielące ich centymetry, wplatając lewą dłoń w jasne włosy, tym razem pocałunek jest głębszy, zachłanny. Prawą dłoń najpierw kładzie na jego nagim karku, ale potem sunie nią niżej, coraz niżej, wzdłuż kręgosłupa - po raz pierwszy bez warstw swetra i koszuli. Chciałby poczuć go całego, ale nie chce go peszyć, instynktowni wyczuwa, że to plecy - niepoorana bliznami - będą najbezpieczniejsze. Zsuwa dłoń na kość ogonową, a potem niżej, pod spodnie. Zaciska palce na pośladku Olivera, przyciągając go do siebie, biodra do bioder, potrzebuje chyba wziąć wdech, ale nie chce, więc jęczy coś cicho w jego usta, a potem zsuwa wargi niżej, na szczękę i na szyję i całuje go dalej, za uchem i wzdłuż szyi i chyba nie przestanie dopóki nie usłyszy krzyku protestu albo krzyku rozkoszy.
Balansując ostrożnie na kolanach, podnosi wolną dłoń aby odgarnąć uparte loki z jego czoła. Wie, że opuszczając głowę, Oliver celowo chowa się za ich zasłoną, ale jego uśmiech ośmiela, a poza tym jest z natury przekorny.
-I pięknie się peszysz. - dodaje uparcie, miękko, w zgłoskach dźwięczy ciepłe rozbawienie. Potem znów układa palce na jego brodzie, nie uciekaj, proszę, te słowa s ą trudne i Hector doskonale o tym wie, wie jak jego samego upokarza mówienie o kalectwie, jak ciężko czuć ludzki wzrok na dłoni trzymającej laskę i myśleć, że wszyscy wiedzą. Jak okropnie czuł się na dźwięk pytań o przyczyny tego kalectwa, litości i niedowierzania i tej najgorszej z reakcji - przekonania, że zrobił coś źle, że nogę można wyleczyć. Nie można, bo to klątwa, ale p r a w d y się wstydził, prawda jest brudna i skażona mrokiem i przeszła mu przez gardło tylko przy Oliverze, na zimnych kafelkach łazienki, wśród dreszczy i łez. Podejrzewa, że Oliver czuje się ze swoją klątwą podobnie i nie chce o tym mówić, jużniebędzieotymówił, ale musi go zapewnić, że wszystko w porządku. Jasno, klarownie, gdy jest słuchany i słyszany, w sposób nie pozostawiający pola do innej interpretacji. Zna już Olivera i ostre ścieżki jego myśli - wie, że blondyn jest gotów wychwycić nieścisłości i luki, czuje to sercem. A rozum, rozum magipsychiatry, podpowiada mu, że ktoś tak straumatyzowany nagłą krzywdą zinterpretowałby te luki na własną niekorzyść, że kiedyś, może nie teraz, ale w gorszy dzień, zwątpiłby w jego miłość. A zwątpić nie może, nie może, bo Hector chce być jego ostoją i choć księżyc zmienia wszystko dla Olivera, to Vale chce być jego gwiazdą polarną, stałą i niezmienną. Drogowskazem, do którego może wracać po każdej pełni, który nie zniknie ani teraz ani za dwa lata (serce znów ściska lodowaty strach), chcębyćtwoimdomemchoćbytylkowśrody powie mu zaraz, ale w innych słowach.
Mi nie przeszkadza likantropia pada teraz i te słowa paść musiały, a Hector czeka cierpliwie aż przebiją się przez maskę wstydu i złości, aż zakiełkują. Nie oczekuje reakcji, nie oczekuje odpowiedzi, pragnie po prostu by zakorzeniły się w świadomości i podświadomości Olivera, gotowe wypłynąć w każdej chwili zwątpienia. I powie mu to tyle razy, ile będzie trzeba - nigdy, jeśli Oliver woli o tym nie rozmawiać, albo co miesiąc, jeśli trzeba będzie uśmierzyć jego strach. Nie wie, jak jeszcze może pomóc, nieświadom, że Oliver otrzymuje już w tej kwestii nieustanną pomoc kogoś bardziej doświadczonego i wprawionego w kwestiach bezpieczeństwa. Hector właściwie niewiele wie o wilkołakach, poza tym, jak wyglądają ślady ich kłów i pazurów i tym, co opowiadał mu Parys - i ku jego zaskoczeniu, to w stronę brata biegną na moment jego myśli, on by wiedział, zawsze wiedział jak zabić, więc wiedziałby jak zachować życie, bo dla Vale'ów to dwie strony jednej monety, bo do tamtego feralnego wieczoru w bibliotece Hector czuł się przy bracie bezpiecznie właśnie dlatego, że bywał tak niebezpieczny. Nie rozmawiał z nim od dawna - przyszedł na pogrzeb, ale Hectora przeraziło tam jego spojrzenie i to, że wiedział, co oznacza. Ale teraz... teraz mógłby chyba z nim porozmawiać, mógłby wyciągnąć rękę, dla Olivera.
Ale to później. Miał czas, by o tym pomyśleć, czas by w samotności rozważyć wszystkie zagrożenia, by odliczać dni do kolejnej pełni i myśleć o dwóch latach, by przypomnieć sobie o rejestrze i śnić ciężkie koszmary. Na razie nawet o tym nie myśli - myśli o Oliverze, nie o wilkołaku, bo Oliver zawsze będzie dla niego po prostu Oliverem. Oliverem, któremu właśnie wyznaje coś bardzo doniosłego, a na policzki wpełzają mu rumieńce, a mięśnie ud drżą z bólu i chyba ze strachu.
Oczekiwanie jest nieznośne i Hector nie drży już, drżą tylko rzęsy, a on zamiera w pokorze.
Oliver się uśmiecha i Hector pozwala sobie nie wstrzymywać już oddechu. Mruga coraz szybciej, z zaskoczeniem orientując się, że Oliver wygląda na szczęśliwego, że tak szczęśliwego jeszcze go nie widział.
Oczywiście, że chcę - trzy słowa, a w oczach Hectora momentalnie lśnią łzy, łzy szczęścia, bo i on uśmiecha się coraz szerzej, a potem opuszcza głowę i zastyga, czoło przy czole, chwilo trwaj.
-Do końca moich dni. - powtarza szeptem, niedowierzanie mija, nawet myśl o dwóch latach mija, zostaje tylko radość. Posłusznie pozwala się nakierować ukochanemu - jemu jedynemu pozwala dotykać swoich nóg, on jedyny robi to delikatnie, w sposób niebudzący wstydu - i siada, a potem odwzajemnia pocałunek, czule, drżąco. Przez chwilę ma ochotę go pogłębić, ale pamięta o czymś jeszcze. Miał poczekać, miał znaleźć zaufanego jubilera i dowiedzieć się, czy meridian i złoto można w ogóle złączyć, ale ta okazja jest zbyt doniosła, a Oliver potrzebuje tego meridianu.
Może gdyby miał go wcześniej... nie, poparzenia zniknęły, Hector postara się nie zadręczać.
-Czekaj... - szepcze, gdy biorą wdech. Powoli podnosi się na ścierpłych nogach, sięga do zamykanego na klucz regału, wyjmuje coś powoli.
-Mam coś... dla ciebie. - siada obok, na dywanie, choć wolałby klęknąć - ale coś we wzroku Olivera go powstrzymuje.
-To meridian cor. W tłumaczeniu serca. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował... zastrzyku siły, wzmocnienia wytrzymałości, na jakiś kwadrans do pół godziny... Ściśnij go mocno, skup się na jego energii, wyzwól ją. Myślisz, że potrafisz? Korund możesz zachować - coś w czarnofioletowym kamieniu może kojarzyć się Oliverowi z Hectorem, z ciężkimi kurtynami w sypialni i salonie (teraz zasłoniętymi, jak zawsze, gdy są razem), z kruczymi lokami. -Właściwie... chciałem poszukać kogoś, kto mógłby go złączyć z... tym. - otwiera ciemne pudełeczko, na którym lśnią dwa złote sygnety. -Są mojego ojca, chciałbym żebyś... miał jeden. - ojciec chciał je dać synom, ale prędko okazało się, że obydwaj są rozczarowaniem. Jeden zbyt dużym, by w ogóle go przyjąć, więc Hector oddawał pierścień bez wyrzutów sumienia. Drugi zbyt połamanym, by w ogóle odważyć się nosić rodowe dziedzictwo, choć kiedyś wynajął łamacza klątw do sprawdzenia całego spadku - wciąż lękał się, że ojciec miał wrogów i tego, że nie wiedział kogo. Sygnety były bezpieczne. -N..nie musisz go nosić, jeśli nie chcesz, ale... to zawsze dowód na... pochodzenie, jeśli będziesz... wolał być anonimowy i... - znów oblewa się rumieńcem. -Moglibyśmy je nosić obydwoje. - dodaje ciszej. W środku mają wyryte "V", ale poza tym wyglądają inaczej - jeden jest smukły i cienki, drugi grubszy, ostrzejszy, jeden nosił ojciec i chyba mógłby go nosić ten, który wzgardził, a drugi miał być Hectora, ale przecież Oliver nie musi znać całej tej historii - Hectora nie stać na nowe sygnety, nie w tych czasach, a te są rodzinne i mogłyby być ich, po prostu ich. Wsuwa pierścień i meridian w dłoń Olivera, wciąż zbyt nieśmiały by włożyć je na jego palec, ale amortencja wciąż unosi się w powietrzu i stopniowo pokonuje tą nieśmiałość, pokonuje też rozsądne myśli o tym, że powinni odpocząć. Oliver jest tutaj, tak blisko, gorący i żywy i półnagi, a Hector spogląda na niego rozszerzonymi źrenicami, myśli umykają gdzieś daleko, liczy się tylko bliskość. Skraca ostatnie dzielące ich centymetry, wplatając lewą dłoń w jasne włosy, tym razem pocałunek jest głębszy, zachłanny. Prawą dłoń najpierw kładzie na jego nagim karku, ale potem sunie nią niżej, coraz niżej, wzdłuż kręgosłupa - po raz pierwszy bez warstw swetra i koszuli. Chciałby poczuć go całego, ale nie chce go peszyć, instynktowni wyczuwa, że to plecy - niepoorana bliznami - będą najbezpieczniejsze. Zsuwa dłoń na kość ogonową, a potem niżej, pod spodnie. Zaciska palce na pośladku Olivera, przyciągając go do siebie, biodra do bioder, potrzebuje chyba wziąć wdech, ale nie chce, więc jęczy coś cicho w jego usta, a potem zsuwa wargi niżej, na szczękę i na szyję i całuje go dalej, za uchem i wzdłuż szyi i chyba nie przestanie dopóki nie usłyszy krzyku protestu albo krzyku rozkoszy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może chciałby coś powiedzieć — ale jest człowiekiem nauki, lubi tak o sobie myśleć, a ludzie nauki niezbyt często lubują się w słowach, znacznie trudniej im jest zebrać te odpowiednie, właściwe do okazji. Hector zresztą peszy go jeszcze bardziej. To zabawne pomyślałby Oliver, gdyby tylko mógł, wszak widzieli się już w bardziej nieskromnych sytuacjach, okolicznościach, pozach. A jednak teraz, gdy zrzucił z siebie ciężar swej zbroi — za którą chował się uparcie przez ostatnie miesiące, której nie ściągnie przed nikim innym, jeszcze bardzo długo, z ostrożności, ze strachu, który wciąż znajdował się gdzieś obok, lepki i rzeczywisty jak nigdy — teraz czuł się jakoś nieśmialej niż wcześniej, a dłoń Vale odgarniająca mu z twarzy loki była jeszcze gorętsza niż wcześniej, słowa pachniały, pachniały gorącą czekoladą, choć powinny pachnieć ognistą whisky, ale spomiędzy czekolady przebijały się nuty szałwii, a Oliver wpatrywał się w Hectora z zaskoczeniem odbijającym się w bardziej błękitnym niż szarym spojrzeniu, z rozchylonymi wargami drżącymi z emocji i urywanego oddechu, niezdolny do wypowiedzenia ani jednego.
W ostatniej chwili składa więc policzek na kościstym jeszcze ramieniu, spogląda na niego z dołu, robi to niespodziewanie rzadko, a taka perspektywa zdarza im się przede wszystkim wtedy, gdy składają się do snu. Wtedy lubi składać głowę na klatce piersiowej Hectora, ze stabilnym rytmem bicia jego serca łatwiej jakoś odnaleźć mu spokój, prędzej odpływa do krainy snów. W ciągu dnia Oliver pragnie przecież być filarem, na którym wesprzeć może się jego ukochany, chce uchronić go od wszelkich niedogodności. Zapomina wtedy o swych własnych słabostkach, przecież istotne jest to, by doprowadzić stado do bezpiecznego miejsca. Nie poznał jeszcze jego syna, Orestes orbituje jednak wokół ich relacji, tak być musi, a Summers nie zamierza podejmować żadnej istotnej dla nich decyzji bez wzięcia pod uwagę dobra tego chłopca. Żadne dziecko nie powinno odpowiadać za decyzje dorosłych, niezależnie od ich powagi.
Teraz jednak to Hector podejmuje decyzje. Cierpliwie i rzeczowo tłumaczy tory swych myśli, Oliver słucha go z uwagą, zgodnie z przewidywaniami gotów do wychwycenia najmniejszej nawet nieścisłości, wciśnięcia jej w gojące się prędko rany, tylko po to, by otworzyć je raz jeszcze, teraz już metaforycznie, przypomnieć sobie, że nic przecież nie jest dane raz na zawsze, a szczęście w szczególności działa uzależniająco na tak tragiczne dusze, jak ta, którą los wcisnął w jego ciało. Ale tak się nie dzieje; Hector nie pozostawia pola na wątpliwości, a Oliver słucha go z zapartym tchem, tak jak w tamtym śnie musi przypomnieć sobie, jak się oddycha. Nie jest świadomy upływu czasu, zegara tykającego złowrogo w tyle głowy Hectora, zegara, który odmierza dwa lata od września 1957, który daje im teraz wyłącznie topniejące półtora roku.
Spycha zamiast tego słowa o likantropii, gdzieś dalej, do przemyślenia na później. Gdyby zajął się nimi teraz, zająłby się ogniem, znowu. Ale nie chce, jest zbyt zmęczony, by znieść kolejne szczypiące w oczy łzy, by rozedrzeć gardło wrzaskiem, że mi likantropia przeszkadza!, bo to przecież nie problem kogoś innego, przynajmniej nie we wszystkie inne noce miesiąca za wyjątkiem pełni. Gniew tli się w Oliverze chyba zawsze, to ten element duszy, nad którym musi pracować, to efekt podświadomego tkwienia w niebezpieczeństwie, bo spycha przecież wszystkie powody, dla których musi, powinien się bać gdzieś na margines świadomości. Nie może, nie może, musi być silny, musi być odważny i dzielny. Ale prawda jest taka, że nigdy nie miał na sobie barw odważnego, złoto—czerwonego lwa. Zawsze w żółci i czerni, w lojalności, nie był przygotowany na to, że kiedyś będzie nosić w sobie aż trzy śmiertelne sekrety, sekret krwi, sekret klątwy i sekret miłości. Ale z natury jest też przekorny, z natury pracuje ciężko na to, czego wreszcie doświadcza, uparł się teraz, że nie odda n i c z e g o, że nie zrezygnuje z miłości do Hectora, choć ta możę być — jak i życie Summersa — okrutnie skrócona przez konsekwencje innych zobowiązań, ciążących na wciąż chudych barkach.
Na usta cisną się słowa równie poważne, równie doniosłe, ale te słowa nie smakują już gorącą czekoladą, słowa smakują metalicznie, są krwią, jego krwią, jest pewien. Hector oddaje swoje życie nie tylko s w e m u Oliverowi, oddaje życie i serce nie tylko likantropowi, przede wszystkim oddaje serce rebeliantowi, a blondyn jest świadom, że nie może mu obiecać konkretnej liczby lat. Obiecuje więc, że do końca dni — nigdy nie składa przysiąg, których nie jest w stanie dotrzymać.
Ale rozmowa o rebelii nie jest rozmową na teraz. Hector zresztą domyśla się, jak domyśla się wielu rzeczy, Oliver nie jest tylko pewny, jak dalece jest świadomy, że to nie zabawa.
Później.
Serce przyspiesza, a ciemne chmury natychmiast uciekają z jego umysłu, bo widzi łzy (!) Hectora, a pierwszym odruchem jest przytknięcie dłoni do bladego policzka, starcie ich kciukiem, cierpliwie i z namaszczeniem, gdy uśmiech migocze na jego własnych wargach, rozedrgany i szczęśliwy jednocześnie.
— Kocham cię — szepcze w jego wargi, pewnie jak nigdy i ta pewność właśnie pozwala mu wypuścić go z objęć, odprowadzić wzrokiem tam, dokąd zmierzał, choć łapał się wciąż na myśli, że prosi go w ciszy swego serca o powrót, jak najszybciej, nawet tak niewielki dystans, pozostający wszak w zasięgu wzroku, tego samego pokoju, sprawia, że tęskni. To dziwnie piękne uczucie, taka miłość. Bezwarunkowa tęsknota, nieskończone nienasycenie.
Hector też musi je czuć, wraca przecież prędko. Z czymś w ręku, wzrok twórcy talizmanów, samozwańczego znawcy kamieni skupia się na...
— To korund — oznajmia prędzej, niż rozum jest w stanie przetrawić informacje o meridianie. Dla niego wszak to tylko zwykły kamień, o magicznym przeznaczeniu. Studiował ostatnio nowe kombinacje run, te, które wydawały mu się kiedyś zupełnie nieosiągalne. Myśli momentalnie wracają do sklepu w Dolinie Godryka, do księgi runicznej i jego własnych zapisków pozostawionych na biurku, robił to przecież dzisiaj, nim zjawił się tutaj. Korund i mokait stanowiły podstawy talizmanu z runą tajemnej mocy, tej samej, którą kiedyś pragnął połączyć z Wyrd, runą fatum. Przedstawiłby ją kiedyś Hectorowi, wszak Norny podobne były chyba do jego łaskawych pań, ale on spoglądał na nią z czysto naukowego punktu widzenia, powiązanie ze starymi boginiami zachowując w pamięci jako nieistotną dla siebie ciekawostkę. Ale tak jak Pertho prowadziła Olivera, tak Wyrd mogła stać się ich wspólną runą, tą, którą powinni nakreślić teraz, tutaj, na podłodze. Runę ogromnej przemiany, otwarcia drogi do innego świata, uwolnienia jego mocy. Tak samo jak Wyrd dodano wiele później niż podstawowe runy Futharku, przez co wielu posługujących się tym alfabetem zwykło ją odrzucać, tak i ich miłość, ich nowy początek było teraz czymś, co nie znajdzie zrozumienia w szerokim społeczeństwie. Było czymś, z czego czerpali nadzieję, co dawało im moc, całą siłę na utrzymywanie masek przy innych, na rozgrzanie płomieni miłości za zamkniętymi drzwiami, zakrytymi dokładnie zasłonami. Dopisałby do Wyrd jeszcze Hagalaz, jako przygotowanie do zmian na lepsze, bo tylko to mogło ich przecież czekać. Nie przyjmował innej możliwości.
Wpatrzony w korund przez moment wydawał się nieobecny — i tak właśnie było, myśli pognały go wszak do rozważań runicznych, które skończyły się nagłym mrugnięciem i przechyleniem głowy w bok, gdy wpatrywał się w kamień, gdy ścisnął go w dłoni. Rozgrzał się pod jego dotykiem. Na usta cisnęło mu się pytanie o to, czym był meridian, ale w jego ręce znalazło się coś jeszcze. Sygnet, bez wątpienia sygnet. Wzniósł oczy na Hectora, powoli zaciskając i rozluźniając palce.
— Hector... — to twoje, nie mogę... słowa nie przeszły przez gardło, ale w spojrzeniu, niedowierzającym, zamknęło się wystarczająco, by magipsychiatra zrozumiał ponowne speszenie ukochanego. Tego samego, który bez słowa już wsuwa pierścień na palec, chyba serdeczny, nigdy nie był dobry w takie zwyczaje, może sygnet powinien nosić gdzieś indziej?
Nie ma czasu o tym myśleć, kręci mu się w głowie, gdy coraz mocniej uderzają go zapachy kojarzące się z ciepłem, z miłością, z przyjemnością. Brunet przyciąga go do siebie, dłoń na nagim karku mogłaby wystarczyć, Oliver przymyka prędko powieki i wzdycha głęboko w jego wargi, nim będzie w stanie odwzajemnić ten pocałunek z taką samą zachłannością i intensywnością. Dłoń Hectora sunie dalej, plecy nieprzyzwyczajone do takiego dotyku wyginają się w łuk, klatka piersiowa jako pierwsza przylega do drugiej, przez plecy przebiega dreszcz, Hector czuje pod palcami formującą się gęsią skórkę.
Oliver otwiera oczy w zaskoczeniu, gdy dłoń nie zatrzymuje się na granicy spodni, gdy wsuwa się pod nie, dłoń na pośladku, przyciągnięcie, Hector zawsze miał silne ręce, biodra o biodra, pocałunki ześlizgnięte z ust na krawędź szczęki i szyję, Oliver musi odrzucić głowę w tył, w tym samym ruchu poruszając swymi złocistymi lokami, zaskoczony, zbyt głośny jak na pilnującego się Summersa jęk przerywa chwilową ciszę, drżące dłonie odnajdują wreszcie ramiona Hectora, odsuwają go odrobinę, choć w tym samym czasie nogi oplatają się chciwie wokół jego bioder, nie chce od niego uciekać.
— Kręci mi się w głowie... — wyznaje słabym głosem, policzki szczypią czerwienią, to nie jest już drobny rumieniec, Oliver jest rozpalony. Rozpalony i słaby, bo strach i ból odebrały mu zdecydowanie zbyt dużo siły, ale Hector czuje, że jego dotyk wciąż działa, jak powinien. Oliver przecież ostrzega, choć z rozkosznym uśmiechem, ale w Hectorze walczą dwie strony tej samej monety.
Kochanek i uzdrowiciel.
W ostatniej chwili składa więc policzek na kościstym jeszcze ramieniu, spogląda na niego z dołu, robi to niespodziewanie rzadko, a taka perspektywa zdarza im się przede wszystkim wtedy, gdy składają się do snu. Wtedy lubi składać głowę na klatce piersiowej Hectora, ze stabilnym rytmem bicia jego serca łatwiej jakoś odnaleźć mu spokój, prędzej odpływa do krainy snów. W ciągu dnia Oliver pragnie przecież być filarem, na którym wesprzeć może się jego ukochany, chce uchronić go od wszelkich niedogodności. Zapomina wtedy o swych własnych słabostkach, przecież istotne jest to, by doprowadzić stado do bezpiecznego miejsca. Nie poznał jeszcze jego syna, Orestes orbituje jednak wokół ich relacji, tak być musi, a Summers nie zamierza podejmować żadnej istotnej dla nich decyzji bez wzięcia pod uwagę dobra tego chłopca. Żadne dziecko nie powinno odpowiadać za decyzje dorosłych, niezależnie od ich powagi.
Teraz jednak to Hector podejmuje decyzje. Cierpliwie i rzeczowo tłumaczy tory swych myśli, Oliver słucha go z uwagą, zgodnie z przewidywaniami gotów do wychwycenia najmniejszej nawet nieścisłości, wciśnięcia jej w gojące się prędko rany, tylko po to, by otworzyć je raz jeszcze, teraz już metaforycznie, przypomnieć sobie, że nic przecież nie jest dane raz na zawsze, a szczęście w szczególności działa uzależniająco na tak tragiczne dusze, jak ta, którą los wcisnął w jego ciało. Ale tak się nie dzieje; Hector nie pozostawia pola na wątpliwości, a Oliver słucha go z zapartym tchem, tak jak w tamtym śnie musi przypomnieć sobie, jak się oddycha. Nie jest świadomy upływu czasu, zegara tykającego złowrogo w tyle głowy Hectora, zegara, który odmierza dwa lata od września 1957, który daje im teraz wyłącznie topniejące półtora roku.
Spycha zamiast tego słowa o likantropii, gdzieś dalej, do przemyślenia na później. Gdyby zajął się nimi teraz, zająłby się ogniem, znowu. Ale nie chce, jest zbyt zmęczony, by znieść kolejne szczypiące w oczy łzy, by rozedrzeć gardło wrzaskiem, że mi likantropia przeszkadza!, bo to przecież nie problem kogoś innego, przynajmniej nie we wszystkie inne noce miesiąca za wyjątkiem pełni. Gniew tli się w Oliverze chyba zawsze, to ten element duszy, nad którym musi pracować, to efekt podświadomego tkwienia w niebezpieczeństwie, bo spycha przecież wszystkie powody, dla których musi, powinien się bać gdzieś na margines świadomości. Nie może, nie może, musi być silny, musi być odważny i dzielny. Ale prawda jest taka, że nigdy nie miał na sobie barw odważnego, złoto—czerwonego lwa. Zawsze w żółci i czerni, w lojalności, nie był przygotowany na to, że kiedyś będzie nosić w sobie aż trzy śmiertelne sekrety, sekret krwi, sekret klątwy i sekret miłości. Ale z natury jest też przekorny, z natury pracuje ciężko na to, czego wreszcie doświadcza, uparł się teraz, że nie odda n i c z e g o, że nie zrezygnuje z miłości do Hectora, choć ta możę być — jak i życie Summersa — okrutnie skrócona przez konsekwencje innych zobowiązań, ciążących na wciąż chudych barkach.
Na usta cisną się słowa równie poważne, równie doniosłe, ale te słowa nie smakują już gorącą czekoladą, słowa smakują metalicznie, są krwią, jego krwią, jest pewien. Hector oddaje swoje życie nie tylko s w e m u Oliverowi, oddaje życie i serce nie tylko likantropowi, przede wszystkim oddaje serce rebeliantowi, a blondyn jest świadom, że nie może mu obiecać konkretnej liczby lat. Obiecuje więc, że do końca dni — nigdy nie składa przysiąg, których nie jest w stanie dotrzymać.
Ale rozmowa o rebelii nie jest rozmową na teraz. Hector zresztą domyśla się, jak domyśla się wielu rzeczy, Oliver nie jest tylko pewny, jak dalece jest świadomy, że to nie zabawa.
Później.
Serce przyspiesza, a ciemne chmury natychmiast uciekają z jego umysłu, bo widzi łzy (!) Hectora, a pierwszym odruchem jest przytknięcie dłoni do bladego policzka, starcie ich kciukiem, cierpliwie i z namaszczeniem, gdy uśmiech migocze na jego własnych wargach, rozedrgany i szczęśliwy jednocześnie.
— Kocham cię — szepcze w jego wargi, pewnie jak nigdy i ta pewność właśnie pozwala mu wypuścić go z objęć, odprowadzić wzrokiem tam, dokąd zmierzał, choć łapał się wciąż na myśli, że prosi go w ciszy swego serca o powrót, jak najszybciej, nawet tak niewielki dystans, pozostający wszak w zasięgu wzroku, tego samego pokoju, sprawia, że tęskni. To dziwnie piękne uczucie, taka miłość. Bezwarunkowa tęsknota, nieskończone nienasycenie.
Hector też musi je czuć, wraca przecież prędko. Z czymś w ręku, wzrok twórcy talizmanów, samozwańczego znawcy kamieni skupia się na...
— To korund — oznajmia prędzej, niż rozum jest w stanie przetrawić informacje o meridianie. Dla niego wszak to tylko zwykły kamień, o magicznym przeznaczeniu. Studiował ostatnio nowe kombinacje run, te, które wydawały mu się kiedyś zupełnie nieosiągalne. Myśli momentalnie wracają do sklepu w Dolinie Godryka, do księgi runicznej i jego własnych zapisków pozostawionych na biurku, robił to przecież dzisiaj, nim zjawił się tutaj. Korund i mokait stanowiły podstawy talizmanu z runą tajemnej mocy, tej samej, którą kiedyś pragnął połączyć z Wyrd, runą fatum. Przedstawiłby ją kiedyś Hectorowi, wszak Norny podobne były chyba do jego łaskawych pań, ale on spoglądał na nią z czysto naukowego punktu widzenia, powiązanie ze starymi boginiami zachowując w pamięci jako nieistotną dla siebie ciekawostkę. Ale tak jak Pertho prowadziła Olivera, tak Wyrd mogła stać się ich wspólną runą, tą, którą powinni nakreślić teraz, tutaj, na podłodze. Runę ogromnej przemiany, otwarcia drogi do innego świata, uwolnienia jego mocy. Tak samo jak Wyrd dodano wiele później niż podstawowe runy Futharku, przez co wielu posługujących się tym alfabetem zwykło ją odrzucać, tak i ich miłość, ich nowy początek było teraz czymś, co nie znajdzie zrozumienia w szerokim społeczeństwie. Było czymś, z czego czerpali nadzieję, co dawało im moc, całą siłę na utrzymywanie masek przy innych, na rozgrzanie płomieni miłości za zamkniętymi drzwiami, zakrytymi dokładnie zasłonami. Dopisałby do Wyrd jeszcze Hagalaz, jako przygotowanie do zmian na lepsze, bo tylko to mogło ich przecież czekać. Nie przyjmował innej możliwości.
Wpatrzony w korund przez moment wydawał się nieobecny — i tak właśnie było, myśli pognały go wszak do rozważań runicznych, które skończyły się nagłym mrugnięciem i przechyleniem głowy w bok, gdy wpatrywał się w kamień, gdy ścisnął go w dłoni. Rozgrzał się pod jego dotykiem. Na usta cisnęło mu się pytanie o to, czym był meridian, ale w jego ręce znalazło się coś jeszcze. Sygnet, bez wątpienia sygnet. Wzniósł oczy na Hectora, powoli zaciskając i rozluźniając palce.
— Hector... — to twoje, nie mogę... słowa nie przeszły przez gardło, ale w spojrzeniu, niedowierzającym, zamknęło się wystarczająco, by magipsychiatra zrozumiał ponowne speszenie ukochanego. Tego samego, który bez słowa już wsuwa pierścień na palec, chyba serdeczny, nigdy nie był dobry w takie zwyczaje, może sygnet powinien nosić gdzieś indziej?
Nie ma czasu o tym myśleć, kręci mu się w głowie, gdy coraz mocniej uderzają go zapachy kojarzące się z ciepłem, z miłością, z przyjemnością. Brunet przyciąga go do siebie, dłoń na nagim karku mogłaby wystarczyć, Oliver przymyka prędko powieki i wzdycha głęboko w jego wargi, nim będzie w stanie odwzajemnić ten pocałunek z taką samą zachłannością i intensywnością. Dłoń Hectora sunie dalej, plecy nieprzyzwyczajone do takiego dotyku wyginają się w łuk, klatka piersiowa jako pierwsza przylega do drugiej, przez plecy przebiega dreszcz, Hector czuje pod palcami formującą się gęsią skórkę.
Oliver otwiera oczy w zaskoczeniu, gdy dłoń nie zatrzymuje się na granicy spodni, gdy wsuwa się pod nie, dłoń na pośladku, przyciągnięcie, Hector zawsze miał silne ręce, biodra o biodra, pocałunki ześlizgnięte z ust na krawędź szczęki i szyję, Oliver musi odrzucić głowę w tył, w tym samym ruchu poruszając swymi złocistymi lokami, zaskoczony, zbyt głośny jak na pilnującego się Summersa jęk przerywa chwilową ciszę, drżące dłonie odnajdują wreszcie ramiona Hectora, odsuwają go odrobinę, choć w tym samym czasie nogi oplatają się chciwie wokół jego bioder, nie chce od niego uciekać.
— Kręci mi się w głowie... — wyznaje słabym głosem, policzki szczypią czerwienią, to nie jest już drobny rumieniec, Oliver jest rozpalony. Rozpalony i słaby, bo strach i ból odebrały mu zdecydowanie zbyt dużo siły, ale Hector czuje, że jego dotyk wciąż działa, jak powinien. Oliver przecież ostrzega, choć z rozkosznym uśmiechem, ale w Hectorze walczą dwie strony tej samej monety.
Kochanek i uzdrowiciel.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Oliver przyjął sygnet, a z chwilą gdy złoto znalazło się na serdecznym palcu, Hector wypuścił powietrze z ulgą i samemu wsunął swój pierścień na puste miejsce po obrączce. Chwilę później Oliver znajduje się w jego ramionach, a w bliskości nie czuć słabości, nie czuć lęku - Vale podtrzymuje kark i plecy kochanka, przyciąga go mocno do siebie. Dłoń zaciska się mocno pod materiałem spodni, Oliver odchyla odruchowo głowę, a Hector zachłannie sunie językiem po jego krtani, chwyta wargami delikatną skórę na szyi. Słyszy jęk Olivera i nim samym wstrząsa dreszcz rozkoszy, woń amortencji spłata się z miodowym zapachem skóry blondyna, dłonie Hectora stają się gorące.
Gorące są też policzki Olivera, choć kochanek odsuwa go tak delikatnie, że w pierwszej chwili Vale nie rozumie. Źrenice nadal ma rozszerzone, zapach miłosnego eliksiru oszałamia, ale jeszcze bardziej upaja powaga złożonych sobie przed chwilą obietnic - słodszych niż ciężar powierzonego sekretu, balansujących trudności dzisiejszych wyznań.
Bierze głęboki oddech i przygląda mu się uważniej. Dłoń na policzku drży lekko, drugą wysuwa zza paska. Kilka miesięcy temu cofnąłby ręce, przerażony, że przesadził, że Oliver rozpadnie się pod jego dotykiem, bo szczęście zawsze bywało takie kruche. Ostatnie tygodnie nauczyły go odwagi - choć ma ochotę, nie cofa dłoni, choć dotyk staje się delikatniejszy, ucisk przechodzi w łagodne muśnięcia.
-Połóżmy się... - mruga, jemu też kręci się w głowie, choć tylko z powodu amrrtencji i gorącego dotyku. -...w sypialni. - tam łatwiej będzie odetchnąć, zebrać myśli. -Musisz odpocząć... - proponuje, w pół słowa przypominając sobie o dumie kochanka. -...to pewnie przez to zaklęcie i przyśpieszony proces gojenia, gojenie męczy. - zmyśla na poczekaniu i delikatnie całuje Olivera w rozpalone czoło.
Wstają i trudno powiedzieć, kto opiera się o kogo - jeden jest wycieńczony emocjami, drugi opiera się to na lasce, to na kochanku. Wkrótce leżą już na łóżku, splecione nogi, wtuleni w siebie, Oliver na sercu Hectora, otulony jego ramieniem. W drugiej, wolnej ręce, Vale trzyma książkę - proponuje, że mu poczyta i czyta, mity i baśnie, wybierając te mniej tragiczne. W połowie mitu o Ikarze zauważa, że Oliver oddycha wolniej, regularniej. Nie śmie się poruszyć, zerknąć na jego oczy i sprawdzić, czy na pewno śpi - ale bierze to za oznakę snu. Kończy mit, nie zostawia opowieści niedokończonych, a potem wypuszcza powoli powietrze z płuc i bierze dziwnie urywany wdech.
Teraz, gdy nie musi już uważać na każdą reakcję, dociera do niego powaga sytuacji. Prześladowana krew, likantropia, ile nieszczęść może spaść na jednego człowieka?
Zasłużyłeś - Hector słyszy podszept sumienia, od przeznaczenia nie da się uciec. C i e s z y ł się, że żona nie przeżyła ugryzienia wilkołaka, że nie musiał zajmować się nią w t y m stanie, ale nieszczęście spadło na osobę, którą prawdziwie kochał, a to jeszcze gorsze. Życie za życie, ale o n przecież nie zasłużył.
Wpłata dłoń w złote włosy, przyciska usta do czubka jego głowy, zaciska mocno oczy.
-Nie zostawiaj mnie... - szepcze łamiącym się głosem, myśląc, że Oliver go nie słyszy. Świat odebrał mu już wszystkich, albo zostawili go sami. Siostra, matka, ojciec. Brat, który już w szkole wycofał się wgłąb siebie. Wojna prawie odebrała mu jedynych przyjaciół. Chronił Orestesa obsesyjnie, nie chcąc oddać światu chociaż jego, ale dzięki Oliverowi dotarło do niego, że syn nie jest j e d y n y m, co mu w życiu pozostało, że istnieje rodzaj szczęścia, którego nie doświadczy w nadopiekuńczym rodzicielstwie. -Proszę, nie zostawiaj mnie samego... - klatka piersiowa zaczyna drżeć, a Hector mocno przygryza dolną wargę i usiłuje oddychać spokojniej, by nie zbudzić kochanka. Teraz, gdy oczy ma zamknięte, a hardość zniknęła z tonu głosu, Oliver wydaje się taki kruchy, taki delikatny w jego ramionach. Wie, ile musiała go kosztować dzisiejsza rozmowa - i choć ulżyło mu, że już wie o wszystkim, to złowieszcza przepowiednia zagnieździła się na dnie serca, zwykle nie wytrzymują dłużej niż dwa lata.
Ale żaden z t a m t y c h nie zasypiał w ramionach czujnego magipsychiatry, prawda?
Może żaden nie był... tak kochany.
Gładzi delikatnie kark blondyna, okręca na palcu jasne loki, obiecując sobie, że zrobi wszystko, wszystko, by zatrzymać go przy sobie. Nie był w stanie pomóc własnej matce, ale był wtedy młodszy, mniej uważny, a teraz wie, będzie uważał. Myśli biegną do piwnicy, rzadko wykorzystywanej, biegną do brata, biegną we wszystkie miejsca, w których mógłby - mogliby - znaleźć pomoc.
Wreszcie biegną do tamtego wilkołaka, niespętanego łańcuchami we wrześniową noc. Hector nie pyta, ale wie, że Oliver n i g d y nie narażałby innych, a na myśl o t a m t y m czuje dobrze znaną, lodowatą nienawiść. Ciemność, towarzyszącą mu przez całe życie. Przełyka ze wstydem ślinę, czy Oliver widzi czasem tą ciemność, czy kocha go p o m i m o jej?
-Byłem taki nieszczęśliwy, zanim cię poznałem... - szepcze, jakby usprawiedliwiająco, a potem przytula go mocniej i usiłuje śnić o czymś innym niż kolejne groby i trzepot mściwych skrzydeł.
/zt x 2
Gorące są też policzki Olivera, choć kochanek odsuwa go tak delikatnie, że w pierwszej chwili Vale nie rozumie. Źrenice nadal ma rozszerzone, zapach miłosnego eliksiru oszałamia, ale jeszcze bardziej upaja powaga złożonych sobie przed chwilą obietnic - słodszych niż ciężar powierzonego sekretu, balansujących trudności dzisiejszych wyznań.
Bierze głęboki oddech i przygląda mu się uważniej. Dłoń na policzku drży lekko, drugą wysuwa zza paska. Kilka miesięcy temu cofnąłby ręce, przerażony, że przesadził, że Oliver rozpadnie się pod jego dotykiem, bo szczęście zawsze bywało takie kruche. Ostatnie tygodnie nauczyły go odwagi - choć ma ochotę, nie cofa dłoni, choć dotyk staje się delikatniejszy, ucisk przechodzi w łagodne muśnięcia.
-Połóżmy się... - mruga, jemu też kręci się w głowie, choć tylko z powodu amrrtencji i gorącego dotyku. -...w sypialni. - tam łatwiej będzie odetchnąć, zebrać myśli. -Musisz odpocząć... - proponuje, w pół słowa przypominając sobie o dumie kochanka. -...to pewnie przez to zaklęcie i przyśpieszony proces gojenia, gojenie męczy. - zmyśla na poczekaniu i delikatnie całuje Olivera w rozpalone czoło.
Wstają i trudno powiedzieć, kto opiera się o kogo - jeden jest wycieńczony emocjami, drugi opiera się to na lasce, to na kochanku. Wkrótce leżą już na łóżku, splecione nogi, wtuleni w siebie, Oliver na sercu Hectora, otulony jego ramieniem. W drugiej, wolnej ręce, Vale trzyma książkę - proponuje, że mu poczyta i czyta, mity i baśnie, wybierając te mniej tragiczne. W połowie mitu o Ikarze zauważa, że Oliver oddycha wolniej, regularniej. Nie śmie się poruszyć, zerknąć na jego oczy i sprawdzić, czy na pewno śpi - ale bierze to za oznakę snu. Kończy mit, nie zostawia opowieści niedokończonych, a potem wypuszcza powoli powietrze z płuc i bierze dziwnie urywany wdech.
Teraz, gdy nie musi już uważać na każdą reakcję, dociera do niego powaga sytuacji. Prześladowana krew, likantropia, ile nieszczęść może spaść na jednego człowieka?
Zasłużyłeś - Hector słyszy podszept sumienia, od przeznaczenia nie da się uciec. C i e s z y ł się, że żona nie przeżyła ugryzienia wilkołaka, że nie musiał zajmować się nią w t y m stanie, ale nieszczęście spadło na osobę, którą prawdziwie kochał, a to jeszcze gorsze. Życie za życie, ale o n przecież nie zasłużył.
Wpłata dłoń w złote włosy, przyciska usta do czubka jego głowy, zaciska mocno oczy.
-Nie zostawiaj mnie... - szepcze łamiącym się głosem, myśląc, że Oliver go nie słyszy. Świat odebrał mu już wszystkich, albo zostawili go sami. Siostra, matka, ojciec. Brat, który już w szkole wycofał się wgłąb siebie. Wojna prawie odebrała mu jedynych przyjaciół. Chronił Orestesa obsesyjnie, nie chcąc oddać światu chociaż jego, ale dzięki Oliverowi dotarło do niego, że syn nie jest j e d y n y m, co mu w życiu pozostało, że istnieje rodzaj szczęścia, którego nie doświadczy w nadopiekuńczym rodzicielstwie. -Proszę, nie zostawiaj mnie samego... - klatka piersiowa zaczyna drżeć, a Hector mocno przygryza dolną wargę i usiłuje oddychać spokojniej, by nie zbudzić kochanka. Teraz, gdy oczy ma zamknięte, a hardość zniknęła z tonu głosu, Oliver wydaje się taki kruchy, taki delikatny w jego ramionach. Wie, ile musiała go kosztować dzisiejsza rozmowa - i choć ulżyło mu, że już wie o wszystkim, to złowieszcza przepowiednia zagnieździła się na dnie serca, zwykle nie wytrzymują dłużej niż dwa lata.
Ale żaden z t a m t y c h nie zasypiał w ramionach czujnego magipsychiatry, prawda?
Może żaden nie był... tak kochany.
Gładzi delikatnie kark blondyna, okręca na palcu jasne loki, obiecując sobie, że zrobi wszystko, wszystko, by zatrzymać go przy sobie. Nie był w stanie pomóc własnej matce, ale był wtedy młodszy, mniej uważny, a teraz wie, będzie uważał. Myśli biegną do piwnicy, rzadko wykorzystywanej, biegną do brata, biegną we wszystkie miejsca, w których mógłby - mogliby - znaleźć pomoc.
Wreszcie biegną do tamtego wilkołaka, niespętanego łańcuchami we wrześniową noc. Hector nie pyta, ale wie, że Oliver n i g d y nie narażałby innych, a na myśl o t a m t y m czuje dobrze znaną, lodowatą nienawiść. Ciemność, towarzyszącą mu przez całe życie. Przełyka ze wstydem ślinę, czy Oliver widzi czasem tą ciemność, czy kocha go p o m i m o jej?
-Byłem taki nieszczęśliwy, zanim cię poznałem... - szepcze, jakby usprawiedliwiająco, a potem przytula go mocniej i usiłuje śnić o czymś innym niż kolejne groby i trzepot mściwych skrzydeł.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1.07
Nie powinien się cieszyć z niczyjej śmierci - powtarzał sobie na pogrzebie ojca, na pogrzebie żony, czytając list o pogrzebie ciotki. Ledwo ją znał, mieszkała z mężem w Niemczech, a patronizujący ton rzadkich listów wskazywał na to, że była dość podobna do ojca. Zostawiła im - a raczej jemu, najstarszemu i najbliżej spokrewnionemu z nią Vale’owi - za to część spadku, nie na tyle pokaźną by zmienić niczyje życie, ale cenną w czasach wojennego kryzysu. Wyraźnie zaznaczyła, że Hector powinien otrzymać skrzata domowego i że nie godzi się, by wychowywał syna samotnie. Przebiegł wzrokiem po ostatnich prośbach o to, by zadbał o małżeństwo siostry (j e d n e j siostry, o Lecie najwyraźniej zapomniała) i cisnął list w płomienie. Potrzebował jedynie wyciągów bankowych załączonych przez wykonawcę testamentu i przetłumaczonych już na angielski.
Wiedział, że nie musiał z tym robić nic. To wszystko przypadło jemu, tak było wyraźnie zaznaczone, w praktyce był jedynym spadkobiercą. Czułby się jednak niezręcznie wobec rodzeństwa, a poza tym chyba wierzył w przeznaczenie.
Po pierwsze, powinien omówić kwestie finansowe z drugim mężczyzną w rodzinie - kobiety tradycyjnie nie miały zbyt wiele do powiedzenia, ale już wszystko obliczył i pozostawi siostrom uczciwą kwotę.
Po drugie, od dawna miał złe przeczucia i od kilku miesięcy zbierał się w sobie. Chwytał za pióro, potem je odkładał, nie mogąc znaleźć wiarygodnej wymówki. Teraz nadeszła, prawdziwa, konkretna i czasochłonna. Przeznaczenie.
Poprawił kołnierz i spinki do mankietów, nerwowo wygładził marynarkę, odgarnął niesforny lok z czoła. Kontrolne spojrzenie w lustro, zmęczona twarz, kolejne siwe pasma we włosach. Wziął głęboki oddech, zmusił kąciki ust do bladego uśmiechu (po co? Ta maska była niepotrzebna, nie przy nim), krytycznie ocenił własne odbicie. Nie było dobrze, ale było lepiej. Stokroć lepiej niż rok temu, niż osiem lat temu.
Zawsze ledwo trzymał się na powierzchni, ale zaczął tonąć tuż po ślubie. Przez jakiś czas odpowiednio przyrządzony tr…eliksir zdawał się jedynym, ostatecznym wyjściem. Potem pojawił się Orestes - nie mógł i nie chciał go zostawić, sytuacja bez wyjścia.
Łagodny uśmiech i wysoko uniesiona głowa mogły zwieść prawie każdego. Udawał zawodowo. Przed rodziną zawsze było trudniej, ale Leta niemalże nie pamiętała własnego brata, a Orestes nie znał innego ojca.
Tylko jego nigdy nie zdołałby okłamać, co stało się porażająco jasne podczas tamtego przypadkowego spotkania na Pokątnej w lipcu zeszłego roku, gdy uparcie unikał jego wzroku. Inne, rzadkie okazje, odbywały się bez żony, wtedy łatwiej było zepchnąć poczucie niemocy gdzieś na bok.
Jedno skrzyżowanie spojrzeń, a bliźniak odgadłby wszystko, jak za dawnych czasów. Hector nie chciał do tego dopuścić, chyba nie chciał go sobą martwić, choć w głębi serca najbardziej bał się tego, że Victora wcale to nie zmartwi.
Albo że niczego nie zauważy, że z ich dawnej więzi nie zostało już nic.
Zacisnął dłonie na umywalce i spojrzał we własne oczy, w oczy brata, w oczy ich ojca. Blizny pozostawione przez Beatrice zagoiły się, prawie doszli do siebie z Orestesem po wstrząsającym sposobie w jaki zginęła, życie po raz pierwszy od kilku lat wydawało się nie tyle znośne, co dobre. Pomimo niedogodności w dostępie do żywności, po pogrzebie żony wrócił mu nawet apetyt i wyglądał lepiej niż przed rokiem. Czuł się lepiej. Czuł się na tyle silny, by stawić czoła złym przeczuciom.
Wrócił do salonu, zaparzył herbaty, wyjął butelkę magicznego laudanum i kieliszki. Pedantycznie ustawił wszystko na stole, usiadł w ulubionym fotelu, położył laskę tak, aby nie była widoczna. Otworzył drzwi różdżką, bez zbędnych formalności. Wolał nie wstawać bez potrzeby - pomimo upływu tylu lat zawsze czuł się z laską niezręcznie w obecności Victora, tak jakby kawałek drewna budował między nimi niewidzialną ścianę.
Obrzucił stojącą w progu sylwetkę przenikliwym spojrzeniem, starając się wyłapać, co zmieniło się przez ostatnie miesiące - ale przez moment nie widział nic, tylko czuł jak serce zatrzymało się na pół sekundy w nagłym zrywie żalu i tęsknoty (nie strachu, nigdy się go nie bał, prawda?), jak zazdrość stanęła mu gdzieś w gardle. Zawsze, pomimo niezliczonych prób odepchnięcia podobnych myśli, zastanawiał się czy gdyby nie klątwa byłby równie wysoki i postawny jak Victor i ojciec. Zawsze zazdrościł bratu siły. Szerokich ramion, jasnych włosów, pewnego kroku. Podobieństwa do matki. Przełknął prędko ślinę, zdławił gorycz zawiści, spróbował uspokoić rytm serca.
Nie robić sobie nadziei.
- Przygotowałem wszystkie wyliczenia. - gestem wskazał na pedantycznie ułożone na stoliku papiery, potem na fotel, usiądź. Nie odrywał od niego wzroku, próbując wychwycić nowe blizny, szramy, podchwycić kontakt wzrokowy. Zapomniał, że powinien mrugać, ale przy nim nigdy nie musiał przecież o tym pamiętać. - Właściwie, nie tylko dlatego napisałem. - nigdy nie sądził, że potrafi go okłamać, nigdy nawet nie próbował. Spadek wydawał się boleśnie oczywistym pretekstem, nie miał zamiaru obrażać inteligencji brata i udawać, że w istocie chodziło tylko o pieniądze. -Zastanawiałem się - zaczął, ostrożnie dobierając słowa i czując na plecach fantomowy chłód - choć napalił w kominku, nawet teraz, w lipcu. Martwiłem się, ta wojna trwa dłużej niż myślałem, widziałem jak… -...czy wszystko u ciebie w porządku.
Nie powinien się cieszyć z niczyjej śmierci - powtarzał sobie na pogrzebie ojca, na pogrzebie żony, czytając list o pogrzebie ciotki. Ledwo ją znał, mieszkała z mężem w Niemczech, a patronizujący ton rzadkich listów wskazywał na to, że była dość podobna do ojca. Zostawiła im - a raczej jemu, najstarszemu i najbliżej spokrewnionemu z nią Vale’owi - za to część spadku, nie na tyle pokaźną by zmienić niczyje życie, ale cenną w czasach wojennego kryzysu. Wyraźnie zaznaczyła, że Hector powinien otrzymać skrzata domowego i że nie godzi się, by wychowywał syna samotnie. Przebiegł wzrokiem po ostatnich prośbach o to, by zadbał o małżeństwo siostry (j e d n e j siostry, o Lecie najwyraźniej zapomniała) i cisnął list w płomienie. Potrzebował jedynie wyciągów bankowych załączonych przez wykonawcę testamentu i przetłumaczonych już na angielski.
Wiedział, że nie musiał z tym robić nic. To wszystko przypadło jemu, tak było wyraźnie zaznaczone, w praktyce był jedynym spadkobiercą. Czułby się jednak niezręcznie wobec rodzeństwa, a poza tym chyba wierzył w przeznaczenie.
Po pierwsze, powinien omówić kwestie finansowe z drugim mężczyzną w rodzinie - kobiety tradycyjnie nie miały zbyt wiele do powiedzenia, ale już wszystko obliczył i pozostawi siostrom uczciwą kwotę.
Po drugie, od dawna miał złe przeczucia i od kilku miesięcy zbierał się w sobie. Chwytał za pióro, potem je odkładał, nie mogąc znaleźć wiarygodnej wymówki. Teraz nadeszła, prawdziwa, konkretna i czasochłonna. Przeznaczenie.
Poprawił kołnierz i spinki do mankietów, nerwowo wygładził marynarkę, odgarnął niesforny lok z czoła. Kontrolne spojrzenie w lustro, zmęczona twarz, kolejne siwe pasma we włosach. Wziął głęboki oddech, zmusił kąciki ust do bladego uśmiechu (po co? Ta maska była niepotrzebna, nie przy nim), krytycznie ocenił własne odbicie. Nie było dobrze, ale było lepiej. Stokroć lepiej niż rok temu, niż osiem lat temu.
Zawsze ledwo trzymał się na powierzchni, ale zaczął tonąć tuż po ślubie. Przez jakiś czas odpowiednio przyrządzony tr…eliksir zdawał się jedynym, ostatecznym wyjściem. Potem pojawił się Orestes - nie mógł i nie chciał go zostawić, sytuacja bez wyjścia.
Łagodny uśmiech i wysoko uniesiona głowa mogły zwieść prawie każdego. Udawał zawodowo. Przed rodziną zawsze było trudniej, ale Leta niemalże nie pamiętała własnego brata, a Orestes nie znał innego ojca.
Tylko jego nigdy nie zdołałby okłamać, co stało się porażająco jasne podczas tamtego przypadkowego spotkania na Pokątnej w lipcu zeszłego roku, gdy uparcie unikał jego wzroku. Inne, rzadkie okazje, odbywały się bez żony, wtedy łatwiej było zepchnąć poczucie niemocy gdzieś na bok.
Jedno skrzyżowanie spojrzeń, a bliźniak odgadłby wszystko, jak za dawnych czasów. Hector nie chciał do tego dopuścić, chyba nie chciał go sobą martwić, choć w głębi serca najbardziej bał się tego, że Victora wcale to nie zmartwi.
Albo że niczego nie zauważy, że z ich dawnej więzi nie zostało już nic.
Zacisnął dłonie na umywalce i spojrzał we własne oczy, w oczy brata, w oczy ich ojca. Blizny pozostawione przez Beatrice zagoiły się, prawie doszli do siebie z Orestesem po wstrząsającym sposobie w jaki zginęła, życie po raz pierwszy od kilku lat wydawało się nie tyle znośne, co dobre. Pomimo niedogodności w dostępie do żywności, po pogrzebie żony wrócił mu nawet apetyt i wyglądał lepiej niż przed rokiem. Czuł się lepiej. Czuł się na tyle silny, by stawić czoła złym przeczuciom.
Wrócił do salonu, zaparzył herbaty, wyjął butelkę magicznego laudanum i kieliszki. Pedantycznie ustawił wszystko na stole, usiadł w ulubionym fotelu, położył laskę tak, aby nie była widoczna. Otworzył drzwi różdżką, bez zbędnych formalności. Wolał nie wstawać bez potrzeby - pomimo upływu tylu lat zawsze czuł się z laską niezręcznie w obecności Victora, tak jakby kawałek drewna budował między nimi niewidzialną ścianę.
Obrzucił stojącą w progu sylwetkę przenikliwym spojrzeniem, starając się wyłapać, co zmieniło się przez ostatnie miesiące - ale przez moment nie widział nic, tylko czuł jak serce zatrzymało się na pół sekundy w nagłym zrywie żalu i tęsknoty (nie strachu, nigdy się go nie bał, prawda?), jak zazdrość stanęła mu gdzieś w gardle. Zawsze, pomimo niezliczonych prób odepchnięcia podobnych myśli, zastanawiał się czy gdyby nie klątwa byłby równie wysoki i postawny jak Victor i ojciec. Zawsze zazdrościł bratu siły. Szerokich ramion, jasnych włosów, pewnego kroku. Podobieństwa do matki. Przełknął prędko ślinę, zdławił gorycz zawiści, spróbował uspokoić rytm serca.
Nie robić sobie nadziei.
- Przygotowałem wszystkie wyliczenia. - gestem wskazał na pedantycznie ułożone na stoliku papiery, potem na fotel, usiądź. Nie odrywał od niego wzroku, próbując wychwycić nowe blizny, szramy, podchwycić kontakt wzrokowy. Zapomniał, że powinien mrugać, ale przy nim nigdy nie musiał przecież o tym pamiętać. - Właściwie, nie tylko dlatego napisałem. - nigdy nie sądził, że potrafi go okłamać, nigdy nawet nie próbował. Spadek wydawał się boleśnie oczywistym pretekstem, nie miał zamiaru obrażać inteligencji brata i udawać, że w istocie chodziło tylko o pieniądze. -Zastanawiałem się - zaczął, ostrożnie dobierając słowa i czując na plecach fantomowy chłód - choć napalił w kominku, nawet teraz, w lipcu. Martwiłem się, ta wojna trwa dłużej niż myślałem, widziałem jak… -...czy wszystko u ciebie w porządku.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaśmiał się ponuro, kiedy dostał od niego sowę; wymówka do spotkania jeszcze nigdy nie była tak trywialna i kusząca jednocześnie. Akurat teraz, w tym momencie, kiedy przydałby mu się zastrzyk dodatkowej gotówki, Hector przypominał sobie o jakichś zaległościach spadkowych i nieuregulowanych kwestiach finansowych. Gdyby jego brat parał się szpiegostwem, a nie grzebał ludziom w głowach, to może pomyślałby, że to wszystko sprytnie ukartował.
Mógł napisać wprost, nie kryć się pod wygodną wymówką, przynajmniej wiedziałby czego tak właściwie od niego chciał. Już od tylu lat uciekał przed własną rodziną, tak wytrwale ignorował istnienie niektórych osób, że naturalnie wypierał ze świadomości te najbardziej oczywiste powody.
Radził sobie, żył. Nic więcej nie powinno go obchodzić.
Wiedziony chęcią przytulenia ładnej sumki, pojawił się w Walii, dokładnie tamskąd kiedyś wyszła niejaka Beatrice, a on zadbał o to, by nigdy nie wróciła gdzie mieszkał jego brat. Parterowy domek, całkiem spokojna okolica, niczego sobie ogród. Victor złapał się na mechanicznym odruchu wyszukiwania możliwych wejść i wyjść. Parter, a więc wszystkie okna były łatwo dostępne. Drzwi frontowe wyglądały solidnie, ale wątpił, by zamek tych od strony ogrodu był równie dobrze wykonany ― zazwyczaj nie był. Jeśli nic się nie zmieniło ― a nie sądził, by się zmieniło ― Hector mieszkał tu z synem sam. Nie byłoby świadków.
Zaciągnął się dymem papierosa, po raz kolejny spychając w cień teoretyczną myśl o tym, czy wykonałby zlecenie na własnego brata. Nie chciał tego roztrząsać. Wyniku procesu myślowego też nie chciał znać, mógł okazać się niewygodny.
Rzucił niedopałek na ziemię, przygniótł go butem, wcisnął dłonie w kieszenie ciemnego płaszcza. Nie miał ochoty na pogawędki o niczym, zamierzał załatwić sprawę szybko, konkretnie i nade wszystko nie poddać się tym magipsychiatrycznym bzdurom i sztuczkom, których na nim kiedyś próbował. Nie znosił zasranych uzdrowicieli, nie potrzebował pomocy.
Salon odnalazł bez trudu, choć na samą myśl o tym, że zaraz nawiedzi go fala chujowych wspomnień robiło mu się niedobrze. Chciał to wszystko po prostu zostawić za sobą. Nie czuł się członkiem tej rodziny, zresztą ostatnich parę lat bardzo sumiennie na to pracował, unikając kontaktu, ignorując listy. Powinni go skreślić z listy żyjących krewnych ― Victor Vale, którego każdy z nich pamiętał, umarł lata temu.
Odruchowo zauważył poustawiane równo szklanki ― prawie jak od linijki ― rozłożone idealnie papiery na biurku, schowaną laskę. Tak, Hector lubił ją chować, jakby ukrycie kawałka drewna cokolwiek zmieniało. Zmywało winę.
“Przygotowałem wszystkie wyliczenia”. Victor uniósł brew.
To na chuj mnie tu ściągnąłeś?
Spojrzał wyczekująco w stronę papierów, potem wrócił wzrokiem do herbaty i trunku. Nie będzie mu mówił, co ma robić, czy usiąść teraz, czy za chwilę. Wziął do ręki jeden z dokumentów, przejrzał go pobieżnie, choć nie znał się na prawniczym bełkocie ani trochę.
Nie chciał na niego patrzeć; wyglądał jak ojciec. Patrzył czasem jak ojciec. Modulował głos jak ojciec. Nawet siedział jak ten pojeb.
Odłożył niedbale kartkę, zburzył pedantyczny porządek, w końcu usiadł ciężko w fotelu. Bolał go bark, był niewyspany, ostatnie zlecenie poszło chujowo. Nie miał nastroju na sentymenty.
― Mogłeś pisać wprost ― burknął. ― Jestem w jednym kawałku, zadowala cię ta informacja? ― Nie chciał o sobie mówić, Hector nie wiedział o jego życiu prawie niczego. Nie wiedział o Mary, o Familii, o tym, czym się teraz zajmował. Pozostawał błogo nieświadomy i Victor nie miał żadnego zamiaru wyciągać go z tej nieświadomości.
Sięgnął po butelkę laudanum ― w poważaniu mając, czy powinien rozlewać gospodarz, czy nie ― nalał sobie do szklanki. Po chwili wahania nalał również bratu (nadal mieli do omówienia sprawy finansowe, prawda, to żaden sentyment).
― Ile tego jest? ― przeszedł do konkretów. ― I po kim właściwie? Nie wspomniałeś o tym w liście.
Mógł napisać wprost, nie kryć się pod wygodną wymówką, przynajmniej wiedziałby czego tak właściwie od niego chciał. Już od tylu lat uciekał przed własną rodziną, tak wytrwale ignorował istnienie niektórych osób, że naturalnie wypierał ze świadomości te najbardziej oczywiste powody.
Radził sobie, żył. Nic więcej nie powinno go obchodzić.
Wiedziony chęcią przytulenia ładnej sumki, pojawił się w Walii, dokładnie tam
Zaciągnął się dymem papierosa, po raz kolejny spychając w cień teoretyczną myśl o tym, czy wykonałby zlecenie na własnego brata. Nie chciał tego roztrząsać. Wyniku procesu myślowego też nie chciał znać, mógł okazać się niewygodny.
Rzucił niedopałek na ziemię, przygniótł go butem, wcisnął dłonie w kieszenie ciemnego płaszcza. Nie miał ochoty na pogawędki o niczym, zamierzał załatwić sprawę szybko, konkretnie i nade wszystko nie poddać się tym magipsychiatrycznym bzdurom i sztuczkom, których na nim kiedyś próbował. Nie znosił zasranych uzdrowicieli, nie potrzebował pomocy.
Salon odnalazł bez trudu, choć na samą myśl o tym, że zaraz nawiedzi go fala chujowych wspomnień robiło mu się niedobrze. Chciał to wszystko po prostu zostawić za sobą. Nie czuł się członkiem tej rodziny, zresztą ostatnich parę lat bardzo sumiennie na to pracował, unikając kontaktu, ignorując listy. Powinni go skreślić z listy żyjących krewnych ― Victor Vale, którego każdy z nich pamiętał, umarł lata temu.
Odruchowo zauważył poustawiane równo szklanki ― prawie jak od linijki ― rozłożone idealnie papiery na biurku, schowaną laskę. Tak, Hector lubił ją chować, jakby ukrycie kawałka drewna cokolwiek zmieniało. Zmywało winę.
“Przygotowałem wszystkie wyliczenia”. Victor uniósł brew.
To na chuj mnie tu ściągnąłeś?
Spojrzał wyczekująco w stronę papierów, potem wrócił wzrokiem do herbaty i trunku. Nie będzie mu mówił, co ma robić, czy usiąść teraz, czy za chwilę. Wziął do ręki jeden z dokumentów, przejrzał go pobieżnie, choć nie znał się na prawniczym bełkocie ani trochę.
Nie chciał na niego patrzeć; wyglądał jak ojciec. Patrzył czasem jak ojciec. Modulował głos jak ojciec. Nawet siedział jak ten pojeb.
Odłożył niedbale kartkę, zburzył pedantyczny porządek, w końcu usiadł ciężko w fotelu. Bolał go bark, był niewyspany, ostatnie zlecenie poszło chujowo. Nie miał nastroju na sentymenty.
― Mogłeś pisać wprost ― burknął. ― Jestem w jednym kawałku, zadowala cię ta informacja? ― Nie chciał o sobie mówić, Hector nie wiedział o jego życiu prawie niczego. Nie wiedział o Mary, o Familii, o tym, czym się teraz zajmował. Pozostawał błogo nieświadomy i Victor nie miał żadnego zamiaru wyciągać go z tej nieświadomości.
Sięgnął po butelkę laudanum ― w poważaniu mając, czy powinien rozlewać gospodarz, czy nie ― nalał sobie do szklanki. Po chwili wahania nalał również bratu (nadal mieli do omówienia sprawy finansowe, prawda, to żaden sentyment).
― Ile tego jest? ― przeszedł do konkretów. ― I po kim właściwie? Nie wspomniałeś o tym w liście.
Sama odpowiedź na list była postępem - bo pomimo niechęci do osobistych spotkań, Hector pisywał przecież do brata, wytrwale, na wszystkie ważne okazje, pomimo milczenia. Może z biegiem czasu coraz rzadziej. Dlaczego odpisał? I to dwukrotnie, bo nawet przekleństwo Hector uznał za pewien sukces i podtrzymanie kontaktu.
Przeanalizował już wszystkie możliwe powody i musiał logicznie przyznać, że pewnie chodziło o pieniądze.
Ale gdzieś w głowie błąkała się uparta myśl, że nie widzieli się tak dawno, praktycznie od początku wojny - że może Victor też chciałby… mógłby… zastanowić się, co u niego.
Odruchowo spiął mięśnie, wyprostował się w fotelu. Nie czynił żadnych gwałtownych gestów, jak wtedy gdy jeszcze w dzieciństwie obserwował brata bijącego tamtego chłopca, szeroko otwartymi oczyma. Za to Victor uparcie unikał jego wzroku, więc Hector odruchowo podążył za jego spojrzeniem. Papiery, alkohol, okno, drzwi? Półka z książkami, klasyka Szekspira ojca, ale na nie Victor nawet nie popatrzył. Hector kochał je wszystkie, ale przecież oddałby mu połowę, gdyby tylko poprosił.
-Mogłem. - przyznał, obserwując sposób w jaki siada brat. Zmrużył lekko oczy, przechylił głowę w bok. -Ale pieniądze same się nie podzielą. - i nie wiem, czy byś odpisał.
-To widzę. - też był zawsze w jednym kawałku, nawet wtedy gdy warzył tamtą truciznę na wszelki wypadek.
Przydała się zresztą komu innemu.
Prawdziwie połamanych dusz nie widać gołym okiem. Nawet bliźniakowi musiałby spojrzeć w oczy żeby cokolwiek zauważyć, co obecnie wydawało się niemożliwe.
-Co z twoim barkiem? - widział sposób, w jaki się poruszał i usiadł. Tak, by go nie nadwyrężyć, a i tak zauważył (nie, nie zauważył, Victor nie pokazywał po sobie nic. P o c z u ł, jak wtedy gdy ojciec sięgał po pas, ale t e g o nie potrafił medycznie wyjaśnić) ból, gdy ramię otarło się o oparcie fotela i gdy Victor musiał się nachylić w stronę butelki.
Miał już zaproponować herbatę lub alkohol, ale brat go uprzedził. Otworzył usta, by spytać o herbatę, ale po sekundzie uznał, że Victor chyba nie będzie zainteresowany.
-Dziękuję. - Nie rozumiał dlaczego brzmiał tak formalnie, jakby miał w domu oficjalnego gościa, jakby byli sobie obcy. Sięgnął po szklaneczkę, zawahał się na moment - czy chciał pozostać trzeźwy? Mógłby wtedy przyglądać się mu dalej, profesjonalnie.
Wypił laudanum jednym duszkiem, bez toastu. Toast wzniósłby za spotkanie, ale Victor nie lubił takich sentymentów. Dolał sobie - i bratu, jeśli już opróżnił własną szklaneczkę.
-Pięćdziesiąt galeonów dla ciebie, dla mnie odpowiednik tej kwoty, po dwadzieścia dla sióstr. Możemy zostawić im biżuterię, złotnik wycenił ją na jakieś dziesięć galeonów - albo rozdzielić. O tym chciałem porozmawiać. - nie było jej w inwentarzu, w teorii mogli rozporządzać tymi błyskotkami dowolnie. Zaczął od konkretów finansowych, to chyba brata najbardziej interesowało. Zanim odpowiedział na drugie pytanie, upił jeszcze łyk whiskey. -Bezdzietna siostra ojca - na jednym wydechu, laudanum pomogło. -z Niemiec. Odwiedziła nas raz, ćwierć wieku temu. - czasem zastanawiał się, czy ojciec traktował ją jak resztę rodziny. Potem przeczytał jej protekcjonalny list, ale z własnego doświadczenia wiedział, że kopane suki gryzą. -Było tak nudno, że ukryliśmy się przed nią na strychu, pamiętasz? Bawiliśmy się w Spartan. - podniósł wzrok, znów poszukał jego spojrzenia, oczy pojaśniały. Mieli po pięć lat, wtedy jeszcze mógł biegać. Matka była w ciąży, a ojciec utrzymywał przed gośćmi pozory, nie działo się nic złego. To była dobra wizyta, dobre wspomnienia. -I próbowaliśmy zbudować z klocków konia trojańskiego. - uśmiechnął się blado. Do wspomnień i do Victora.
Przeanalizował już wszystkie możliwe powody i musiał logicznie przyznać, że pewnie chodziło o pieniądze.
Ale gdzieś w głowie błąkała się uparta myśl, że nie widzieli się tak dawno, praktycznie od początku wojny - że może Victor też chciałby… mógłby… zastanowić się, co u niego.
Odruchowo spiął mięśnie, wyprostował się w fotelu. Nie czynił żadnych gwałtownych gestów, jak wtedy gdy jeszcze w dzieciństwie obserwował brata bijącego tamtego chłopca, szeroko otwartymi oczyma. Za to Victor uparcie unikał jego wzroku, więc Hector odruchowo podążył za jego spojrzeniem. Papiery, alkohol, okno, drzwi? Półka z książkami, klasyka Szekspira ojca, ale na nie Victor nawet nie popatrzył. Hector kochał je wszystkie, ale przecież oddałby mu połowę, gdyby tylko poprosił.
-Mogłem. - przyznał, obserwując sposób w jaki siada brat. Zmrużył lekko oczy, przechylił głowę w bok. -Ale pieniądze same się nie podzielą. - i nie wiem, czy byś odpisał.
-To widzę. - też był zawsze w jednym kawałku, nawet wtedy gdy warzył tamtą truciznę na wszelki wypadek.
Przydała się zresztą komu innemu.
Prawdziwie połamanych dusz nie widać gołym okiem. Nawet bliźniakowi musiałby spojrzeć w oczy żeby cokolwiek zauważyć, co obecnie wydawało się niemożliwe.
-Co z twoim barkiem? - widział sposób, w jaki się poruszał i usiadł. Tak, by go nie nadwyrężyć, a i tak zauważył (nie, nie zauważył, Victor nie pokazywał po sobie nic. P o c z u ł, jak wtedy gdy ojciec sięgał po pas, ale t e g o nie potrafił medycznie wyjaśnić) ból, gdy ramię otarło się o oparcie fotela i gdy Victor musiał się nachylić w stronę butelki.
Miał już zaproponować herbatę lub alkohol, ale brat go uprzedził. Otworzył usta, by spytać o herbatę, ale po sekundzie uznał, że Victor chyba nie będzie zainteresowany.
-Dziękuję. - Nie rozumiał dlaczego brzmiał tak formalnie, jakby miał w domu oficjalnego gościa, jakby byli sobie obcy. Sięgnął po szklaneczkę, zawahał się na moment - czy chciał pozostać trzeźwy? Mógłby wtedy przyglądać się mu dalej, profesjonalnie.
Wypił laudanum jednym duszkiem, bez toastu. Toast wzniósłby za spotkanie, ale Victor nie lubił takich sentymentów. Dolał sobie - i bratu, jeśli już opróżnił własną szklaneczkę.
-Pięćdziesiąt galeonów dla ciebie, dla mnie odpowiednik tej kwoty, po dwadzieścia dla sióstr. Możemy zostawić im biżuterię, złotnik wycenił ją na jakieś dziesięć galeonów - albo rozdzielić. O tym chciałem porozmawiać. - nie było jej w inwentarzu, w teorii mogli rozporządzać tymi błyskotkami dowolnie. Zaczął od konkretów finansowych, to chyba brata najbardziej interesowało. Zanim odpowiedział na drugie pytanie, upił jeszcze łyk whiskey. -Bezdzietna siostra ojca - na jednym wydechu, laudanum pomogło. -z Niemiec. Odwiedziła nas raz, ćwierć wieku temu. - czasem zastanawiał się, czy ojciec traktował ją jak resztę rodziny. Potem przeczytał jej protekcjonalny list, ale z własnego doświadczenia wiedział, że kopane suki gryzą. -Było tak nudno, że ukryliśmy się przed nią na strychu, pamiętasz? Bawiliśmy się w Spartan. - podniósł wzrok, znów poszukał jego spojrzenia, oczy pojaśniały. Mieli po pięć lat, wtedy jeszcze mógł biegać. Matka była w ciąży, a ojciec utrzymywał przed gośćmi pozory, nie działo się nic złego. To była dobra wizyta, dobre wspomnienia. -I próbowaliśmy zbudować z klocków konia trojańskiego. - uśmiechnął się blado. Do wspomnień i do Victora.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W całym tym wojennym rozpierdolu starał się nie myśleć, a przynajmniej nie myśleć za dużo. Nie rozpamiętywać, nie wyławiać wspomnień, nie analizować. Nie myśleć co by było gdyby. Od dawna uważał, że relacje tylko szkodzą. Zaburzają osąd, sprawiają, że nie myśli się zupełnie trzeźwo, a on ― na Merlina ― musiał myśleć trzeźwo. Nie martwić się tym, dlaczego jego brat w oczach miał wypisaną milczącą prośbę o śmierć, nie myśleć o owdowiałej siostrze, nie zaprzątać sobie głowy tą drugą. Nie fantazjować o świętym spokoju w górach, o małej chacie wtulonej w sosnowy zagajnik.
Musiał być dobrze osadzony w rzeczywistości, nie mógł się wahać, bo sekunda niepewności mogła kosztować go zbyt wiele. Poza tym, przywiązanie się do kogokolwiek niosło ryzyko. Ryzyko, że dostanie na tę osobę zlecenie.
Bezpieczniej było się odciąć.
Skrzywił się, kiedy spytał o bark. Oczywiście, że zauważył. Hector zawsze widział zbyt wiele, a odkąd został uzdrowicielem, a potem szaleńcem mieszającym ludziom w głowach, dostrzegał tylko więcej i więcej. Dlatego ― między innymi ― wolał się z nim nie spotykać. Nie wiedział, czy to jakaś magiczna więź łącząca braci urodzonych tego samego dnia, czy jeszcze coś innego, ale zawsze miał wrażenie, że Hector wie za dużo. Nawet, jeśli nic nie powiedział, nawet jeśli panował nad mimiką.
― Nic szczególnego ― mruknął wymijająco. ― Czy ty zawsze musisz się na mnie gapić? ― zirytował się nagle. ― Daj sobie na wstrzymanie, chociaż teraz.
Trzymać się z daleka, spalić mosty. Trzymać się z daleka, spalić mosty…
Sądząc po tym, jak formalnie zachowywał się Hector ― chyba udało mu się skutecznie postawić między nimi mur. Twardy, solidny, wystarczająco mocny, by móc przetrwać to idiotyczne spotkanie. Upił łyk laudanum, ciecz rozlała się na języku znajomym ciepłem. Nie skrzywił się nawet ― odkąd Mary wcieliła go do Familii, pił różne świństwa, przywykł do dziwnego smaku, do palącego gardła. To chociaż było całkiem smaczne, ocenił ponuro.
― Nie mam głowy do upłynniania błyskotek ― zastrzegł od razu ― wezmę tylko pieniądze. Z resztą zrób co chcesz, w końcu jesteś głową rodziny ― ostatnie dwa słowa wypowiedział ze stosownym przekąsem. Nigdy nie pogodził się z tym, że to Hector urodził się szybciej, że to on był starszy. W jego wyobraźni, to on, Victor, powinien mieć nad wszystkim pieczę, strzec rodziny jak lew.
Może gdyby jego dziecięca fantazja się ziściła, teraz nie byłby społecznym odpadem pływającym w rynsztoku.
Chociaż, z drugiej strony, lubił swój rynsztok.
― Mhm ― mruknął znów, tracąc całe zainteresowanie sprawą spadku. Wystarczyło tylko wspomnienie ojca i już miał dosyć.
Udał, że nie widzi tego bladego uśmiechu, że w ogóle nic nie widzi. Tak było prościej, tak było bezpieczniej. Nie myśleć, nie czuć, nie wracać wspomnieniami do przeszłości. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, co powiedziałby pan doktor Vale, gdyby wiedział, czym zajmuje się jego brat. Gdyby wiedział, ile przetrącił karków, ile zabił ludzi. Że na rękach ma nie tylko krew magicznych stworzeń, ale także kobiet i dzieci. Że nie grymasił, kiedy Mary podsuwała mu kolejne zlecenie; nie próbował nic zmienić. Poddał się. Pozbawił skrupułów.
Zrobił to, co w domu wydawało się nie do pomyślenia. Mary zrobiła z nim to, czego ojciec nie mógł.
Zamknął na chwilę oczy, odruchowo zakołysał szklanką; laudanum zaszemrało cicho, obmywając szklane ścianki.
― Pamiętam ― przyznał niechętnie, z ociąganiem. Nie chciał tam wracać, nie chciał o tym mówić. Nie po to tu przyszedł. ― Odbiegasz od tematu, Hector ― upomniał brata, siląc się na obojętny ton; wypierając, że i dla niego są to miłe wspomnienia do których zdarza mu się mimowolnie wracać. Wtedy, kiedy nikt nie patrzy.
― Prócz spadku masz coś jeszcze na liście do odhaczenia?
Musiał być dobrze osadzony w rzeczywistości, nie mógł się wahać, bo sekunda niepewności mogła kosztować go zbyt wiele. Poza tym, przywiązanie się do kogokolwiek niosło ryzyko. Ryzyko, że dostanie na tę osobę zlecenie.
Bezpieczniej było się odciąć.
Skrzywił się, kiedy spytał o bark. Oczywiście, że zauważył. Hector zawsze widział zbyt wiele, a odkąd został uzdrowicielem, a potem szaleńcem mieszającym ludziom w głowach, dostrzegał tylko więcej i więcej. Dlatego ― między innymi ― wolał się z nim nie spotykać. Nie wiedział, czy to jakaś magiczna więź łącząca braci urodzonych tego samego dnia, czy jeszcze coś innego, ale zawsze miał wrażenie, że Hector wie za dużo. Nawet, jeśli nic nie powiedział, nawet jeśli panował nad mimiką.
― Nic szczególnego ― mruknął wymijająco. ― Czy ty zawsze musisz się na mnie gapić? ― zirytował się nagle. ― Daj sobie na wstrzymanie, chociaż teraz.
Trzymać się z daleka, spalić mosty. Trzymać się z daleka, spalić mosty…
Sądząc po tym, jak formalnie zachowywał się Hector ― chyba udało mu się skutecznie postawić między nimi mur. Twardy, solidny, wystarczająco mocny, by móc przetrwać to idiotyczne spotkanie. Upił łyk laudanum, ciecz rozlała się na języku znajomym ciepłem. Nie skrzywił się nawet ― odkąd Mary wcieliła go do Familii, pił różne świństwa, przywykł do dziwnego smaku, do palącego gardła. To chociaż było całkiem smaczne, ocenił ponuro.
― Nie mam głowy do upłynniania błyskotek ― zastrzegł od razu ― wezmę tylko pieniądze. Z resztą zrób co chcesz, w końcu jesteś głową rodziny ― ostatnie dwa słowa wypowiedział ze stosownym przekąsem. Nigdy nie pogodził się z tym, że to Hector urodził się szybciej, że to on był starszy. W jego wyobraźni, to on, Victor, powinien mieć nad wszystkim pieczę, strzec rodziny jak lew.
Może gdyby jego dziecięca fantazja się ziściła, teraz nie byłby społecznym odpadem pływającym w rynsztoku.
Chociaż, z drugiej strony, lubił swój rynsztok.
― Mhm ― mruknął znów, tracąc całe zainteresowanie sprawą spadku. Wystarczyło tylko wspomnienie ojca i już miał dosyć.
Udał, że nie widzi tego bladego uśmiechu, że w ogóle nic nie widzi. Tak było prościej, tak było bezpieczniej. Nie myśleć, nie czuć, nie wracać wspomnieniami do przeszłości. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, co powiedziałby pan doktor Vale, gdyby wiedział, czym zajmuje się jego brat. Gdyby wiedział, ile przetrącił karków, ile zabił ludzi. Że na rękach ma nie tylko krew magicznych stworzeń, ale także kobiet i dzieci. Że nie grymasił, kiedy Mary podsuwała mu kolejne zlecenie; nie próbował nic zmienić. Poddał się. Pozbawił skrupułów.
Zrobił to, co w domu wydawało się nie do pomyślenia. Mary zrobiła z nim to, czego ojciec nie mógł.
Zamknął na chwilę oczy, odruchowo zakołysał szklanką; laudanum zaszemrało cicho, obmywając szklane ścianki.
― Pamiętam ― przyznał niechętnie, z ociąganiem. Nie chciał tam wracać, nie chciał o tym mówić. Nie po to tu przyszedł. ― Odbiegasz od tematu, Hector ― upomniał brata, siląc się na obojętny ton; wypierając, że i dla niego są to miłe wspomnienia do których zdarza mu się mimowolnie wracać. Wtedy, kiedy nikt nie patrzy.
― Prócz spadku masz coś jeszcze na liście do odhaczenia?
Soul for sale
Nie powinien pić. Musiał się skupić na myśleniu, analizie, obserwacji. Myśleć całkowicie trzeźwo, odciąć się od emocji, osadzić w rzeczywistości. Tak, jak w pracy - gdzie zbyt pochopne słowo mogło zaprzepaścić miesiące postępów i gdzie wciąż musiał podejmować to ryzyko, przebijać się przez mury ostrymi jak brzytwa prowokacjami. Victor byłby wściekły, gdyby wiedział, że Hector obserwuje go równie bacznie jak swoich pacjentów - i może dlatego dopił duszkiem drugą szklaneczkę. Kierując się wyrzutami sumienia, próbą uszanowania granic brata, a przede wszystkim dla dodania sobie odwagi.
Zawsze zazdrościł Gryfonom odwagi. Możliwości wyciszenia gonitwy myśli, klarowności w działaniu. Zawsze, gdy zależało mu zbyt mocno, myślał zbyt wiele i ostatecznie paraliżował go strach. Bardzo nie chciał poddać się wątpliwościom dzisiaj, choć już się zaczynały.
- Co z ciebie za głowa rodziny -
- Jesteś tak n a t r ę t n y, lepiej jak zostawisz rodzeństwo w spokoju -
-Daj sobie na wstrzymanie, chociaż teraz -
Gdy głos brata splótł się z tymi ojca i żony, Hector wreszcie zamrugał i odwrócił wzrok.
Nie podchodzić za blisko, nie spłoszyć go.
Melancholy złagodniała dopiero wtedy, gdy podszedł do niej powoli, gdy cierpliwie oswoił klacz zanim jej dosiadł. Sam, bez niczyjej pomocy.
A potem ojciec zatłukł ją pod oknami biblioteki, może nigdy nie powinien się starać, może lepiej było zostawić chorowitą klacz w spokoju…
Skinął sztywno głową.
- Mogę je albo sprzedać i podzielić po równo, albo dać kolię Lecie. Jest warta więcej. - odpowiedział bezbarwnie, jakby relacjonował rodzicom postępy w nauce. -Wolałbym ich nie sprzedawać. - najwyżej Leta sama go o to poprosi, chciał by miała coś cennego. W końcu kolczyki się jej podobały.
Wychwycił przekąs i mocniej zacisnął palce na kieliszku, aż pobielały. Nie sądził, że po latach Victor nadal będzie potrafił wyprowadzić go z równowagi, ale głupie myśli, głupie słowa same cisnęły się na język. Myślisz, że tego chciałem? Ciężar odpowiedzialności za obydwie siostryi brata, dom, w którym do dziś nie chciał postawić kroku i z którego ewakuował matkę jeszcze przed śmiercią rodziców, niechciane małżeństwo. Czy gdyby urodził się kilkadziesiąt minut później, mógłby pozostać beztroskim kawalerem, jak Victor?
A może ojciec wykorzystałby go tak czy siak? Teść miał przed wojną dobrą pozycję w Horyzontach Magii, a Anselm Vale potrzebował swojej publiczności.
-Mógłbym zrobić co chcę, ale nie zapraszałbym cię tu gdybym chciał. - przypomniał, może nieco chłodno. Wziął głębszy wdech, co się z nim działo? Potrafił zachować pewność siebie przy ludziach, których się brzydził albo zwyczajnie bał. Potrafił być łagodny i udawać ciepło przy ludziach tak delikatnych, że przy każdym ostrzejszym słowie mogli się rozpaść jak domek z kart. Potrafił wesprzeć kobietę o złamanym sercu po stracie dziecka, potrafił przeprowadzić aborcję, potrafił wmówić teściom, że tęsknił za swoją żoną. Potrafił nauczyć się rozmawiać w sposób, którego oczekiwali inni - dzisiejszy Hector mrugał w regularnych interwałach (chyba, że dzisiaj) i nigdy nie wyjaśniałby obrażonemu sąsiadowi zasad gry w chowanego.
Zastanawiał się, czy Victor w pewnym momencie uwierzył w ojcowską narrację, że Hector nie potrafi niczego. O czym rozmawiali na tych swoich polowaniach…?
Tylko spokojnie.
-Jesteśmy rodziną, to nasz spadek. - dodał cieplejszym tonem.
Długo ćwiczył te słowa.
Znów odważył się spojrzeć na brata, ale zderzył się z murem zamkniętych powiek. Wstrzymał oddech, chyba instynktownie spodziewając się werbalnego ciosu.
Pamiętał.
Z ulgą wypuścił powietrze z ust, wspomnienia pomknęły do śmiesznych, czekoladowych żab, które przywiozła im ciotka z Niemiec. Już chciał coś o nich powiedzieć, ale został upomniany jakby nadal mieli po kilka lat - i ku swojemu zdziwieniu się tak poczuł.
Nie mów do mnie t y m tonem, Vic.
Dolał sobie alkoholu. Victor nadal trzymał szklankę w dłoniach i instynkt podpowiadał mu, by nie ryzykować dotyku, trzymać się z daleka.
-To nie lista do odhaczenia. - zaprotestował, zbyt prędko, zbyt gorączkowo, zbyt szczerze. Czuł się niekomfortowo, źle, nago, kochał wszystkie przećwiczone role. Do dawnych czasów nie było powrotu, ale przy Victorze nie założy żadnej z nowych masek, to nawet nie miałoby sensu. Próbował na Pokątnej, ale tylko sam siebie pokaleczył - tak bardzo, że dawne pokusy wtedy wróciły.
-Masz rację, mogłem wysłać ci wszystko listem. - przyznał, wbijając wzrok w szklaneczkę. -Ale nie chciałem. Nie wiem, co zdarzy się kolejnego dnia, nie wiem nawet czy za tydzień będzie można gdzieś kupić laudanum, nie wiem co się z tobą dzieje. - słowa popłynęły prędko, różniąc się od wersji, którą przećwiczył rano. Oderwał wzrok od szklaneczki, jeszcze raz poszukał spojrzeniem brata, ale tym razem bez śladu wcześniejszej przenikliwości. -Przepraszam, Vic, powinienem być… odzywać się częściej. - odezwał się, zupełnie jakby to on nie odpisywał na listy. Przywykł zresztą do brania winy na siebie, wtedy bracia mogli liczyć na łagodniejszą karę. I wiedział, że gdzieś po drodze coś zepsuł - korciło go nawet spytać kiedy i co, miał tyle hipotez, ale chyba bał się usłyszeć wersję Victora.
Tym bardziej, że doszedł już do pewnej prawdy, równania tak skomplikowanego, że rozwiązywał je całe lata, ale boleśnie klarownego.
-Ojciec byłby z nas dumny. - przebijać się przez mury ostrymi jak brzytwa prowokacjami, niektóre nawyki wcale nie były zawodowe i może gdyby nie nadopiekuńcza matka i złamana noga miałby jeszcze większą skłonność do ryzyka.
Wypowiedział słowo „ojciec” z dziwnym, gorzkim przekąsem.
Powinieneś przyjść na pogrzeb, Victor. Doradziłbym ci to, gdybyś raczył mi o tym powiedzieć albo chociaż nie znikać.
-Nigdy nie chciał, żebyśmy byli blisko, zawsze chciał nas skłócić, wymusić dystans - słowa płynęły same, od razu, skoro już zaczął to musiał dokończyć, laudanum złagodziło wstyd. Wiedział, że alkoohol go ośmielił, ale wnioski, boleśnie szczere, dusił w sobie przez lata. -A teraz rozmawiamy o pieniądzach jakbyśmy byli obcymi ludźmi. - czy Anselm śmiał się właśnie w grobie? Minęło tyle lat, powinni zostawić jego ducha za sobą. -Nie chcę tego. - lata tłumienia smutku zaprocentowały, głos wcale mu się nie załamał.
Zawsze zazdrościł Gryfonom odwagi. Możliwości wyciszenia gonitwy myśli, klarowności w działaniu. Zawsze, gdy zależało mu zbyt mocno, myślał zbyt wiele i ostatecznie paraliżował go strach. Bardzo nie chciał poddać się wątpliwościom dzisiaj, choć już się zaczynały.
- Co z ciebie za głowa rodziny -
- Jesteś tak n a t r ę t n y, lepiej jak zostawisz rodzeństwo w spokoju -
-Daj sobie na wstrzymanie, chociaż teraz -
Gdy głos brata splótł się z tymi ojca i żony, Hector wreszcie zamrugał i odwrócił wzrok.
Nie podchodzić za blisko, nie spłoszyć go.
Melancholy złagodniała dopiero wtedy, gdy podszedł do niej powoli, gdy cierpliwie oswoił klacz zanim jej dosiadł. Sam, bez niczyjej pomocy.
A potem ojciec zatłukł ją pod oknami biblioteki, może nigdy nie powinien się starać, może lepiej było zostawić chorowitą klacz w spokoju…
Skinął sztywno głową.
- Mogę je albo sprzedać i podzielić po równo, albo dać kolię Lecie. Jest warta więcej. - odpowiedział bezbarwnie, jakby relacjonował rodzicom postępy w nauce. -Wolałbym ich nie sprzedawać. - najwyżej Leta sama go o to poprosi, chciał by miała coś cennego. W końcu kolczyki się jej podobały.
Wychwycił przekąs i mocniej zacisnął palce na kieliszku, aż pobielały. Nie sądził, że po latach Victor nadal będzie potrafił wyprowadzić go z równowagi, ale głupie myśli, głupie słowa same cisnęły się na język. Myślisz, że tego chciałem? Ciężar odpowiedzialności za obydwie siostry
A może ojciec wykorzystałby go tak czy siak? Teść miał przed wojną dobrą pozycję w Horyzontach Magii, a Anselm Vale potrzebował swojej publiczności.
-Mógłbym zrobić co chcę, ale nie zapraszałbym cię tu gdybym chciał. - przypomniał, może nieco chłodno. Wziął głębszy wdech, co się z nim działo? Potrafił zachować pewność siebie przy ludziach, których się brzydził albo zwyczajnie bał. Potrafił być łagodny i udawać ciepło przy ludziach tak delikatnych, że przy każdym ostrzejszym słowie mogli się rozpaść jak domek z kart. Potrafił wesprzeć kobietę o złamanym sercu po stracie dziecka, potrafił przeprowadzić aborcję, potrafił wmówić teściom, że tęsknił za swoją żoną. Potrafił nauczyć się rozmawiać w sposób, którego oczekiwali inni - dzisiejszy Hector mrugał w regularnych interwałach (chyba, że dzisiaj) i nigdy nie wyjaśniałby obrażonemu sąsiadowi zasad gry w chowanego.
Zastanawiał się, czy Victor w pewnym momencie uwierzył w ojcowską narrację, że Hector nie potrafi niczego. O czym rozmawiali na tych swoich polowaniach…?
Tylko spokojnie.
-Jesteśmy rodziną, to nasz spadek. - dodał cieplejszym tonem.
Długo ćwiczył te słowa.
Znów odważył się spojrzeć na brata, ale zderzył się z murem zamkniętych powiek. Wstrzymał oddech, chyba instynktownie spodziewając się werbalnego ciosu.
Pamiętał.
Z ulgą wypuścił powietrze z ust, wspomnienia pomknęły do śmiesznych, czekoladowych żab, które przywiozła im ciotka z Niemiec. Już chciał coś o nich powiedzieć, ale został upomniany jakby nadal mieli po kilka lat - i ku swojemu zdziwieniu się tak poczuł.
Nie mów do mnie t y m tonem, Vic.
Dolał sobie alkoholu. Victor nadal trzymał szklankę w dłoniach i instynkt podpowiadał mu, by nie ryzykować dotyku, trzymać się z daleka.
-To nie lista do odhaczenia. - zaprotestował, zbyt prędko, zbyt gorączkowo, zbyt szczerze. Czuł się niekomfortowo, źle, nago, kochał wszystkie przećwiczone role. Do dawnych czasów nie było powrotu, ale przy Victorze nie założy żadnej z nowych masek, to nawet nie miałoby sensu. Próbował na Pokątnej, ale tylko sam siebie pokaleczył - tak bardzo, że dawne pokusy wtedy wróciły.
-Masz rację, mogłem wysłać ci wszystko listem. - przyznał, wbijając wzrok w szklaneczkę. -Ale nie chciałem. Nie wiem, co zdarzy się kolejnego dnia, nie wiem nawet czy za tydzień będzie można gdzieś kupić laudanum, nie wiem co się z tobą dzieje. - słowa popłynęły prędko, różniąc się od wersji, którą przećwiczył rano. Oderwał wzrok od szklaneczki, jeszcze raz poszukał spojrzeniem brata, ale tym razem bez śladu wcześniejszej przenikliwości. -Przepraszam, Vic, powinienem być… odzywać się częściej. - odezwał się, zupełnie jakby to on nie odpisywał na listy. Przywykł zresztą do brania winy na siebie, wtedy bracia mogli liczyć na łagodniejszą karę. I wiedział, że gdzieś po drodze coś zepsuł - korciło go nawet spytać kiedy i co, miał tyle hipotez, ale chyba bał się usłyszeć wersję Victora.
Tym bardziej, że doszedł już do pewnej prawdy, równania tak skomplikowanego, że rozwiązywał je całe lata, ale boleśnie klarownego.
-Ojciec byłby z nas dumny. - przebijać się przez mury ostrymi jak brzytwa prowokacjami, niektóre nawyki wcale nie były zawodowe i może gdyby nie nadopiekuńcza matka i złamana noga miałby jeszcze większą skłonność do ryzyka.
Wypowiedział słowo „ojciec” z dziwnym, gorzkim przekąsem.
Powinieneś przyjść na pogrzeb, Victor. Doradziłbym ci to, gdybyś raczył mi o tym powiedzieć albo chociaż nie znikać.
-Nigdy nie chciał, żebyśmy byli blisko, zawsze chciał nas skłócić, wymusić dystans - słowa płynęły same, od razu, skoro już zaczął to musiał dokończyć, laudanum złagodziło wstyd. Wiedział, że alkoohol go ośmielił, ale wnioski, boleśnie szczere, dusił w sobie przez lata. -A teraz rozmawiamy o pieniądzach jakbyśmy byli obcymi ludźmi. - czy Anselm śmiał się właśnie w grobie? Minęło tyle lat, powinni zostawić jego ducha za sobą. -Nie chcę tego. - lata tłumienia smutku zaprocentowały, głos wcale mu się nie załamał.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na wspomnienie o Lecie jakoś złagodniał, w zimnym błękicie oczu mignęła milsza iskra. Mimo tego, jak się dystansował, jak uciekał od rodziny, w myślach zawsze traktował Letę ciepło, z namiastką uczucia.
― Więc daj jej kolię ― odpowiedział sucho, bez zagłębiania się w szczegóły swojej decyzji.
Nie patrzył w jego stronę, świadomie zdecydował się na brak cennych wniosków płynących z obserwacji. Tłumaczył to sobie tym, że go to nie obchodzi, że nie dba o jego stan ducha i jest tutaj tylko w interesach, ale gdzieś na dnie duszy tliła się świadomość, że trzymał dystans z przymusu, który narzucił sobie sam, wtedy, w Familii. Że wbrew wszystkiemu, wbrew postanowieniom i przekonaniom, nadal o niego dbał.
Przecież inaczej nie pozbyłby się Beatrice. Nie pozbyłby się ojca.
Odrzucił jednak te myśli, nim na dobre zdążyły wykiełkować w jego umyśle, po raz kolejny powtarzając sobie, że żyje sam. Spojrzał w dół, do szklanki. Opróżnił ją już w połowie, nie śpieszył się, w przeciwieństwie do Hectora. Co jego brat usiłował zalać alkoholem? Wspomnienia? Własne sztywniactwo? Spróbował sięgnąć pamięcią wstecz, przypomnieć sobie, jaki właściwie był jego brat, ale… chyba nie pamiętał.
Wypierał wspomnienia tak długo, że teraz były ledwie zatartym, wypranym z koloru obrazem z którego trudno cokolwiek odczytać.
“Jesteśmy rodziną”.
― Ja nie mam rodziny, Hector ― wyjaśnił mu chłodno, jednym haustem dopił trunek. ― Łączy nas nazwisko i krew, ale nic poza tym. ― W jego głosie przebrzmiewała tylko zimna obojętność. ― Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale tego nie dostaniesz. To nie są stare dobre czasy, nie współpracujemy ze sobą.
Nie masz krwi na rękach. Nie byłbyś zdolny do tego, by je sobie pobrudzić. Jakby na zawołanie, pamięć podsunęła mu wspomnienie Hectora tłukącego laską tamtego dzieciaka, wtedy, kiedy on najpierw obił typowi mordę za rzucanie się do brata, ale odrzucił tę myśl ― to nie było to samo. Dziecięca furia nie była tym samym, co chłodna kalkulacja, działanie perfekcyjnie odmierzone na czyjąś szkodę. To nie były miesiące ćwiczeń, poznawania słabości ciała ludzkiego, trenowania odpowiedniego chwytu, by skręcić komuś kark szybko i bezproblemowo.
Odetchnął głębiej, odstawił szklankę na stolik.
― I trzeba było tak zrobić ― warknął, kiedy Hector wspomniał o liście. ― A nie pływać w sentymentach.
Podniósł się z fotela, przeszedł po gabinecie. Jak na kogoś, kim targało obecnie parę sprzecznych emocji, zachowywał się wyjątkowo spokojnie, wręcz zimno. Jakby wypieranie uczuć miał opanowane do perfekcji.
Splótł ramiona na piersi, stanął znów przy biurku. Opanowanie kosztowało tylko coraz więcej.
― Nie rób z siebie ofiary, Vale ― burknął. ― Nie odwracaj kota ogonem. To ja milczę i nie odpisuję na listy, więc za co mnie przepraszasz? Nie próbuj mi mieszać w głowie tym swoim magipsychiatrycznym gównem.
Zacisnął palce na przedramieniu, kiedy wspomniał tego starego skurwiela. Jeszcze tylko tego brakowało. Myślał, że jeśli zepchnie go ze schodów, to skończy go prześladować, ale nie. Widmo ojca śledziło go nawet zza grobu.
Hectorowi złamał się głos, ale nie wzbudziło to w nim niczego poza irytacją. Czy ktokolwiek w ogóle dbał o to, czego chce on, Victor? Czy nadal trwali w okresie dzieciństwa i młodości, kiedy liczyły się potrzeby wszystkich naokoło, tylko nie jego?
Zagryzł zęby tak, że aż rozbolała go szczęka.
― Ale ja chcę― warknął znowu. ― Pogrzebałem rodzinę lata temu, wymieniłem ją na inną, Vale. Słyszysz? Inną rodzinę. Taką, do której pasuję. ― Miał dziwne wrażenie, że Hector i tak nie zrozumie o czym mówi, więc kontynuował: ― Przestań doszukiwać się we mnie śladów brata z przeszłości. Co mam ci powiedzieć, żebyś w końcu zrozumiał? Że zamordowałem ojca? Że nie żałuję? Że to wcale nie była moja jedyna ofiara?
― Więc daj jej kolię ― odpowiedział sucho, bez zagłębiania się w szczegóły swojej decyzji.
Nie patrzył w jego stronę, świadomie zdecydował się na brak cennych wniosków płynących z obserwacji. Tłumaczył to sobie tym, że go to nie obchodzi, że nie dba o jego stan ducha i jest tutaj tylko w interesach, ale gdzieś na dnie duszy tliła się świadomość, że trzymał dystans z przymusu, który narzucił sobie sam, wtedy, w Familii. Że wbrew wszystkiemu, wbrew postanowieniom i przekonaniom, nadal o niego dbał.
Przecież inaczej nie pozbyłby się Beatrice. Nie pozbyłby się ojca.
Odrzucił jednak te myśli, nim na dobre zdążyły wykiełkować w jego umyśle, po raz kolejny powtarzając sobie, że żyje sam. Spojrzał w dół, do szklanki. Opróżnił ją już w połowie, nie śpieszył się, w przeciwieństwie do Hectora. Co jego brat usiłował zalać alkoholem? Wspomnienia? Własne sztywniactwo? Spróbował sięgnąć pamięcią wstecz, przypomnieć sobie, jaki właściwie był jego brat, ale… chyba nie pamiętał.
Wypierał wspomnienia tak długo, że teraz były ledwie zatartym, wypranym z koloru obrazem z którego trudno cokolwiek odczytać.
“Jesteśmy rodziną”.
― Ja nie mam rodziny, Hector ― wyjaśnił mu chłodno, jednym haustem dopił trunek. ― Łączy nas nazwisko i krew, ale nic poza tym. ― W jego głosie przebrzmiewała tylko zimna obojętność. ― Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale tego nie dostaniesz. To nie są stare dobre czasy, nie współpracujemy ze sobą.
Nie masz krwi na rękach. Nie byłbyś zdolny do tego, by je sobie pobrudzić. Jakby na zawołanie, pamięć podsunęła mu wspomnienie Hectora tłukącego laską tamtego dzieciaka, wtedy, kiedy on najpierw obił typowi mordę za rzucanie się do brata, ale odrzucił tę myśl ― to nie było to samo. Dziecięca furia nie była tym samym, co chłodna kalkulacja, działanie perfekcyjnie odmierzone na czyjąś szkodę. To nie były miesiące ćwiczeń, poznawania słabości ciała ludzkiego, trenowania odpowiedniego chwytu, by skręcić komuś kark szybko i bezproblemowo.
Odetchnął głębiej, odstawił szklankę na stolik.
― I trzeba było tak zrobić ― warknął, kiedy Hector wspomniał o liście. ― A nie pływać w sentymentach.
Podniósł się z fotela, przeszedł po gabinecie. Jak na kogoś, kim targało obecnie parę sprzecznych emocji, zachowywał się wyjątkowo spokojnie, wręcz zimno. Jakby wypieranie uczuć miał opanowane do perfekcji.
Splótł ramiona na piersi, stanął znów przy biurku. Opanowanie kosztowało tylko coraz więcej.
― Nie rób z siebie ofiary, Vale ― burknął. ― Nie odwracaj kota ogonem. To ja milczę i nie odpisuję na listy, więc za co mnie przepraszasz? Nie próbuj mi mieszać w głowie tym swoim magipsychiatrycznym gównem.
Zacisnął palce na przedramieniu, kiedy wspomniał tego starego skurwiela. Jeszcze tylko tego brakowało. Myślał, że jeśli zepchnie go ze schodów, to skończy go prześladować, ale nie. Widmo ojca śledziło go nawet zza grobu.
Hectorowi złamał się głos, ale nie wzbudziło to w nim niczego poza irytacją. Czy ktokolwiek w ogóle dbał o to, czego chce on, Victor? Czy nadal trwali w okresie dzieciństwa i młodości, kiedy liczyły się potrzeby wszystkich naokoło, tylko nie jego?
Zagryzł zęby tak, że aż rozbolała go szczęka.
― Ale ja chcę― warknął znowu. ― Pogrzebałem rodzinę lata temu, wymieniłem ją na inną, Vale. Słyszysz? Inną rodzinę. Taką, do której pasuję. ― Miał dziwne wrażenie, że Hector i tak nie zrozumie o czym mówi, więc kontynuował: ― Przestań doszukiwać się we mnie śladów brata z przeszłości. Co mam ci powiedzieć, żebyś w końcu zrozumiał? Że zamordowałem ojca? Że nie żałuję? Że to wcale nie była moja jedyna ofiara?
Soul for sale
Wychwycił zmianę tonu i spojrzenia, gdy wspomniał o najmłodszej siostrze.
Czy to jej zniknięcie masz mi za złe?
Leta nie potrafiła mu tego wybaczyć, choć obydwoje próbowali żyć dalej. Nie wiedział jak wytłumaczyć rodzeństwu strach, który wtedy odczuwał. Czasami sam go nie rozumiał, czasami sam nie potrafił siebie rozgrzeszyć. Chciał dzisiaj przeprosić, za to wszystko.
-Dam. - tylko na razie nie znajdował słów.
Przez chwilę nie mógł nawet zaczerpnąć oddechu. Ja nie mam rodziny. Leta miała prawo powiedzieć coś takiego (i nie powiedziała, nigdy) - ale nie on. Wcisnął się głębiej w fotel, czując się jakby brat uderzył go w przeponę. Chciał go sprowokować? Nie, nie pozwoli mu na to. Wziął głęboki wdech. Zdziwić? Tak, zdziwił go język, jakiego użył. Niczego od niego nie chciał i nigdy nie współpracowali - czemu w ustach Victora dawne wspomnienia brzmiały jak transakcja, skąd ten język ekonomii? To nie miało z rodziną nic wspólnego, choć Hector nie znał się nawet na szczęśliwych rodzinach. Przez całe życie desperacko próbował odnaleźć się w tych nieszczęśliwych i dopiero niedawno znalazł siłę, by znowu spróbować skleić pokruszone drzewo genealogiczne.
Zawsze chciał tylko coś naprawić i nigdy się nie udawało.
Dlatego rzadko pyskował ojcu, bojąc się, że wszystko pogorszy. Że odegra się na mamie, na bracie, na siostrach. To wtedy wykształcił w sobie odruch obserwacji. Gdy ojciec z rzadka brał go na nieliczne polowania, zapamiętał, że przerażone zwierzęta stają w bezruchu na skraju lasu. Zamiast uciekać. Przez laskę nigdy nie mógł uciekać, ale zapamiętał też, że myśliwi również stoją nieruchomo.
Chłodny ton Victora uruchomił w nim odruch, którego nie spodziewał się przy ukochanym bliźniaku. Zastygł w bezruchu, przyjął werbalne ciosy w milczeniu, nie spuszczając z niego szeroko otwartych oczu. Nie mógł i nie chciał się odgryźć, ale mógł chociaż wszystko zapamiętać, coś było nie tak.
Brat wstał, Hector poczuł, że znów może oddychać. Odprowadził go wzrokiem, drgnął lekko na dźwięk słowa sentymenty. Czy tym właśnie się kierował, sentymentem? Czy oszukiwał sam siebie?
Nie - upomniał się w myślach. Od zawsze wiedział, że z Victorem jest coś nie tak, że z nim samym też jest coś nie tak. Wychowali się w tym samym, toksycznym domu i prawie ulżyło mu, że Leta mogła wyjechać zanim ojciec zniszczył i ją. Chciał to naprawić, małżeństwo pokrzyżowało jego ambitne plany, ale nie mógł się teraz poddać. Był im to winien, tamtym nieszczęśliwym chłopcom z domu na wzgórzu. Do niedawna nie znajdował nawet odwagi by się przed kimś otworzyć, by kogoś pokochać - skoro już się tego nauczył, to przecież nie przerośnie go rozmowa z bratem, do cholery.
-To nie magipsychiatria, to po prostu przeprosiny. Mogłem być lepszym bratem i zrobić trochę rzeczy… lepiej. - jak elokwentnie, tego nie przećwiczył. Żadnych dalszych słów nie przećwiczył. -Nie odpisujesz na listy, więc chciałem żebyś to usłyszał. - zaprotestował, mrużąc lekko oczy. Nagle dotarło do niego, że Victor chyba faktycznie niewiele wie o magipsychiatrii (że niewiele wie o nim?) i że choć spodziewa się ataku, to broni się ślepo. Przeprosiny były przecież szczere, były reakcją zahukanego chłopca.
A coś przypominającego magipsychiatryczny fortel dopiero nadeszło, w emocjach rozgoryczonego mężczyzny.
Udało się i gorzka gula w gardle była niewielką ceną. Sprowokował go, raz a celnie, a słowa popłynęły potokiem. Krótka satysfakcja magipsychiatry zderzyła się ze strachem chłopca, który zawsze był zbyt mocno przywiązany do bliźniaka i którym Hector nigdy nie przestał być. Znów odruchowo skulił się w fotelu, pogrzebałem rodzinę, przez chwilę znów nie mógł złapać oddechu, chciał zamknąć oczy, ale nie mógł oderwać od Victora wzroku. Nawet wtedy, gdy inna rodzina zakłuła boleśnie znajomą zazdrością. To wszystko przecież zaczęło się już w Hogwarcie, tam też znalazł lepszych, odważniejszych, zdrowych kolegów. Takich, do których pasował - Victor, dzielny lew. Powieki lekko zapiekły, pewnie dlatego, że zapomniał o mruganiu. Własne nazwisko brzmiało obco w ustach brata. Mocno zacisnął usta, nie chcąc wypalić nic pochopnego. Wziął wdech nosem.
I wtedy usłyszał wyznanie. Wyznanie, które sprowokował, na które chyba czekał od lat, którego się spodziewał, którego pragnął i którego się obawiał. Nachylił się do przodu, jakby paradoksalnie dodało mu sił.
-Przecież wiem. - odpowiedział od razu, prawie wcinając się w słowa o innych ofiarach. Ukłucie niepokoju, kto? Co oni ci zrobili? Ojciec nauczył go zabijać i Hector doskonale wiedział, co mu zrobił. Ale inni? Nie może drążyć, nie teraz. Cierpliwości. Przed oczyma stanął mu chłopiec z sąsiedztwa, brat bijący go w zimnej furii. Nie tylko ojciec cię tego nauczył. Poczucie winy i poczucie odpowiedzialności splotły się w jedno.
-Od zawsze wiedziałem. Może mógłbym się łudzić, gdybyś przyszedł na pogrzeb, to pomogłoby uśpić podejrzenia. - zmarszczył lekko brwi, z niedowierzaniem spoglądając na brata. Mówił mu to teraz, bo chciał go zdziwić? Zaszokować? Jego? Spędził już kilka(dziesiąt) bezsennych nocy na roztrząsaniu własnych podejrzeń, zdołał się z nimi oswoić. Roześmiałby się posępnie, ale temat wymagał powagi. -Musiałeś wiedzieć, że się domyślę. - nie rozumiał, Victor nie pomyślał nawet o utrzymaniu fasady. Zawsze myślał, że chciał mu zostawić wskazówkę. -Ale wszyscy inni uwierzyli w wypadek. - dodał uspokajająco, postanawiając na razie nie wypominać Victorowi, że to on zatarł wszystkie ślady i zrobił wszystko, by w to uwierzyli. Jak wtedy, gdy pobili razem chłopca.
-Zrobiłeś coś, na co wtedy - w t e d y, nie wiedział dlaczego to powiedział, może laudanum rozwiązało mu język -nie byłoby mnie stać. Zanim zdążył wydać za mąż nasze siostry. - nigdy o tym nie rozmawiali, bo nigdy nie znalazł właściwych słów, ani upomnienia ani podziękowania. Prościej było nieść ten ciężar w milczeniu, choć myślał, że Victor wie, że niosą go razem. To… wszystko zmieniało. Wymacał pod fotelem laskę, podniósł się powoli. Musiał stanąć na nogi i spojrzeć mu w oczy.
Trzy ciche stuknięcia, znalazł się przed biurkiem. -Do której pasujesz? - parsknął cicho. -Wedle czyich kryteriów? Nie chcę wierzyć w te, wedle których wszyscy jesteśmy czarnymi owcami. - wybrał zawoalowany synonim na nie pierdol jak ojciec, Vic, jego już z nami nie ma. Nie powie ci, że nie pasujesz. Nie zachowywał się już jak na Pokątnej, odzyskał dawny ogień i upór.
-Jesteś moim bratem, czegokolwiek byś nie zrobił i kogokolwiek byś ode mnie nie wolał, Vic. - uśmiechnął się smutno, przecież wiem, że wolałbyś innego brata. Wiedziałem odkąd spadłem ze schodów, więc zdołam podnieść kąciki ust, bo to już prawie nie boli. -Tak działają więzy krwi. - łączy nas nazwisko i krew. -Też mam rodzinę, syna, ale to nie znaczy, że zastąpi was- Vic zawsze unikał i Orestesa i jego tematu, ale nie mógł być zazdrosny o siedmiolatka, prawda? -I wiem, że nie cofniemy czasu, ale to nie zmienia faktu, że… - mówiąc powoli, ostrożnie podniósł rękę, by nieśmiało położyć dłoń na ramieniu brata. Miał nadzieję, że ten podniesie wzrok choćby odruchowo, spójrz wreszcie na mnie. Powstrzymał się przed odruchem strzepnięcia z jego ramienia pyłku ogrodowej topoli, minęło zbyt wiele lat. Nie był durniem (chyba?), nie chciał udawać, że zdołają cofnąć się w czasie. -…wiesz, gdzie mnie znaleźć, dla ciebie drzwi będą otwarte. - cofnął rękę. W c a l e się go nie bał, ale nie chciał nadwyrężać jego cierpliwości. -A w soboty zwykle odwiedzam Letę. - dodał chytrze (myśl o mnie co chcesz, ale nie zostawiłem jej samej), na wypadek gdyby brat chciał dołączyć albo wiedzieć w który dzień tygodnia jej nie odwiedzić.
Czy to jej zniknięcie masz mi za złe?
Leta nie potrafiła mu tego wybaczyć, choć obydwoje próbowali żyć dalej. Nie wiedział jak wytłumaczyć rodzeństwu strach, który wtedy odczuwał. Czasami sam go nie rozumiał, czasami sam nie potrafił siebie rozgrzeszyć. Chciał dzisiaj przeprosić, za to wszystko.
-Dam. - tylko na razie nie znajdował słów.
Przez chwilę nie mógł nawet zaczerpnąć oddechu. Ja nie mam rodziny. Leta miała prawo powiedzieć coś takiego (i nie powiedziała, nigdy) - ale nie on. Wcisnął się głębiej w fotel, czując się jakby brat uderzył go w przeponę. Chciał go sprowokować? Nie, nie pozwoli mu na to. Wziął głęboki wdech. Zdziwić? Tak, zdziwił go język, jakiego użył. Niczego od niego nie chciał i nigdy nie współpracowali - czemu w ustach Victora dawne wspomnienia brzmiały jak transakcja, skąd ten język ekonomii? To nie miało z rodziną nic wspólnego, choć Hector nie znał się nawet na szczęśliwych rodzinach. Przez całe życie desperacko próbował odnaleźć się w tych nieszczęśliwych i dopiero niedawno znalazł siłę, by znowu spróbować skleić pokruszone drzewo genealogiczne.
Zawsze chciał tylko coś naprawić i nigdy się nie udawało.
Dlatego rzadko pyskował ojcu, bojąc się, że wszystko pogorszy. Że odegra się na mamie, na bracie, na siostrach. To wtedy wykształcił w sobie odruch obserwacji. Gdy ojciec z rzadka brał go na nieliczne polowania, zapamiętał, że przerażone zwierzęta stają w bezruchu na skraju lasu. Zamiast uciekać. Przez laskę nigdy nie mógł uciekać, ale zapamiętał też, że myśliwi również stoją nieruchomo.
Chłodny ton Victora uruchomił w nim odruch, którego nie spodziewał się przy ukochanym bliźniaku. Zastygł w bezruchu, przyjął werbalne ciosy w milczeniu, nie spuszczając z niego szeroko otwartych oczu. Nie mógł i nie chciał się odgryźć, ale mógł chociaż wszystko zapamiętać, coś było nie tak.
Brat wstał, Hector poczuł, że znów może oddychać. Odprowadził go wzrokiem, drgnął lekko na dźwięk słowa sentymenty. Czy tym właśnie się kierował, sentymentem? Czy oszukiwał sam siebie?
Nie - upomniał się w myślach. Od zawsze wiedział, że z Victorem jest coś nie tak, że z nim samym też jest coś nie tak. Wychowali się w tym samym, toksycznym domu i prawie ulżyło mu, że Leta mogła wyjechać zanim ojciec zniszczył i ją. Chciał to naprawić, małżeństwo pokrzyżowało jego ambitne plany, ale nie mógł się teraz poddać. Był im to winien, tamtym nieszczęśliwym chłopcom z domu na wzgórzu. Do niedawna nie znajdował nawet odwagi by się przed kimś otworzyć, by kogoś pokochać - skoro już się tego nauczył, to przecież nie przerośnie go rozmowa z bratem, do cholery.
-To nie magipsychiatria, to po prostu przeprosiny. Mogłem być lepszym bratem i zrobić trochę rzeczy… lepiej. - jak elokwentnie, tego nie przećwiczył. Żadnych dalszych słów nie przećwiczył. -Nie odpisujesz na listy, więc chciałem żebyś to usłyszał. - zaprotestował, mrużąc lekko oczy. Nagle dotarło do niego, że Victor chyba faktycznie niewiele wie o magipsychiatrii (że niewiele wie o nim?) i że choć spodziewa się ataku, to broni się ślepo. Przeprosiny były przecież szczere, były reakcją zahukanego chłopca.
A coś przypominającego magipsychiatryczny fortel dopiero nadeszło, w emocjach rozgoryczonego mężczyzny.
Udało się i gorzka gula w gardle była niewielką ceną. Sprowokował go, raz a celnie, a słowa popłynęły potokiem. Krótka satysfakcja magipsychiatry zderzyła się ze strachem chłopca, który zawsze był zbyt mocno przywiązany do bliźniaka i którym Hector nigdy nie przestał być. Znów odruchowo skulił się w fotelu, pogrzebałem rodzinę, przez chwilę znów nie mógł złapać oddechu, chciał zamknąć oczy, ale nie mógł oderwać od Victora wzroku. Nawet wtedy, gdy inna rodzina zakłuła boleśnie znajomą zazdrością. To wszystko przecież zaczęło się już w Hogwarcie, tam też znalazł lepszych, odważniejszych, zdrowych kolegów. Takich, do których pasował - Victor, dzielny lew. Powieki lekko zapiekły, pewnie dlatego, że zapomniał o mruganiu. Własne nazwisko brzmiało obco w ustach brata. Mocno zacisnął usta, nie chcąc wypalić nic pochopnego. Wziął wdech nosem.
I wtedy usłyszał wyznanie. Wyznanie, które sprowokował, na które chyba czekał od lat, którego się spodziewał, którego pragnął i którego się obawiał. Nachylił się do przodu, jakby paradoksalnie dodało mu sił.
-Przecież wiem. - odpowiedział od razu, prawie wcinając się w słowa o innych ofiarach. Ukłucie niepokoju, kto? Co oni ci zrobili? Ojciec nauczył go zabijać i Hector doskonale wiedział, co mu zrobił. Ale inni? Nie może drążyć, nie teraz. Cierpliwości. Przed oczyma stanął mu chłopiec z sąsiedztwa, brat bijący go w zimnej furii. Nie tylko ojciec cię tego nauczył. Poczucie winy i poczucie odpowiedzialności splotły się w jedno.
-Od zawsze wiedziałem. Może mógłbym się łudzić, gdybyś przyszedł na pogrzeb, to pomogłoby uśpić podejrzenia. - zmarszczył lekko brwi, z niedowierzaniem spoglądając na brata. Mówił mu to teraz, bo chciał go zdziwić? Zaszokować? Jego? Spędził już kilka(dziesiąt) bezsennych nocy na roztrząsaniu własnych podejrzeń, zdołał się z nimi oswoić. Roześmiałby się posępnie, ale temat wymagał powagi. -Musiałeś wiedzieć, że się domyślę. - nie rozumiał, Victor nie pomyślał nawet o utrzymaniu fasady. Zawsze myślał, że chciał mu zostawić wskazówkę. -Ale wszyscy inni uwierzyli w wypadek. - dodał uspokajająco, postanawiając na razie nie wypominać Victorowi, że to on zatarł wszystkie ślady i zrobił wszystko, by w to uwierzyli. Jak wtedy, gdy pobili razem chłopca.
-Zrobiłeś coś, na co wtedy - w t e d y, nie wiedział dlaczego to powiedział, może laudanum rozwiązało mu język -nie byłoby mnie stać. Zanim zdążył wydać za mąż nasze siostry. - nigdy o tym nie rozmawiali, bo nigdy nie znalazł właściwych słów, ani upomnienia ani podziękowania. Prościej było nieść ten ciężar w milczeniu, choć myślał, że Victor wie, że niosą go razem. To… wszystko zmieniało. Wymacał pod fotelem laskę, podniósł się powoli. Musiał stanąć na nogi i spojrzeć mu w oczy.
Trzy ciche stuknięcia, znalazł się przed biurkiem. -Do której pasujesz? - parsknął cicho. -Wedle czyich kryteriów? Nie chcę wierzyć w te, wedle których wszyscy jesteśmy czarnymi owcami. - wybrał zawoalowany synonim na nie pierdol jak ojciec, Vic, jego już z nami nie ma. Nie powie ci, że nie pasujesz. Nie zachowywał się już jak na Pokątnej, odzyskał dawny ogień i upór.
-Jesteś moim bratem, czegokolwiek byś nie zrobił i kogokolwiek byś ode mnie nie wolał, Vic. - uśmiechnął się smutno, przecież wiem, że wolałbyś innego brata. Wiedziałem odkąd spadłem ze schodów, więc zdołam podnieść kąciki ust, bo to już prawie nie boli. -Tak działają więzy krwi. - łączy nas nazwisko i krew. -Też mam rodzinę, syna, ale to nie znaczy, że zastąpi was- Vic zawsze unikał i Orestesa i jego tematu, ale nie mógł być zazdrosny o siedmiolatka, prawda? -I wiem, że nie cofniemy czasu, ale to nie zmienia faktu, że… - mówiąc powoli, ostrożnie podniósł rękę, by nieśmiało położyć dłoń na ramieniu brata. Miał nadzieję, że ten podniesie wzrok choćby odruchowo, spójrz wreszcie na mnie. Powstrzymał się przed odruchem strzepnięcia z jego ramienia pyłku ogrodowej topoli, minęło zbyt wiele lat. Nie był durniem (chyba?), nie chciał udawać, że zdołają cofnąć się w czasie. -…wiesz, gdzie mnie znaleźć, dla ciebie drzwi będą otwarte. - cofnął rękę. W c a l e się go nie bał, ale nie chciał nadwyrężać jego cierpliwości. -A w soboty zwykle odwiedzam Letę. - dodał chytrze (myśl o mnie co chcesz, ale nie zostawiłem jej samej), na wypadek gdyby brat chciał dołączyć albo wiedzieć w który dzień tygodnia jej nie odwiedzić.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To, co leżało w przeszłości ― powinno tam zostać. Hector nie powinien próbować cokolwiek naprawiać, kogokolwiek przepraszać ani łatać, było już na to po prostu za późno. Przynajmniej dla niego; Mary zdążyła go złamać, pozbawić kręgosłupa moralnego, uśpić sumienie. Nie czuł się już człowiekiem, nie tak do końca ― pewnych uczuć nie był w stanie z siebie wykrzesać, uważał, że nie jest już zdolny do miłości; czy to braterskiej czy romantycznej. Jeszcze w Familii mówili, że źle mu z oczu patrzy, jakby zaraz miał komuś władować nóż pod żebra i wcale nie było to takie dalekie od prawdy.
Był wrakiem człowieka osiadłym na dnie społeczeństwa. Pustą skorupą.
I było mu tak wygodnie.
Nie myślał tyle, co jego brat. Nie analizował różnych scenariuszy setki razy, nie marnował na to energii. Wolał skupić się na tym, co wykonalne. Na zleceniu, na polowaniu, na przeżyciu tej jebanej wojny. I póki ignorował jego listy, póki skutecznie wypierał jego istnienie ze świadomości, jakoś to szło.
Po co właściwie tu przyszedł? Co go podkusiło? Może ten cały sentyment, który zarzucał właśnie jemu? Chyba nie chciał się w to zagłębiać.
― Mogłeś. Ja też mogłem. I co to zmienia? ― spytał zirytowany, nadal nie widząc żadnego sensu w całej tej rozmowie. Faktycznie nie miał zielonego pojęcia o magipsychiatrii, trzymał się od tej dziedziny magii z daleka, zresztą tak samo, jak od uzdrawiania. Nie znosił obu, a skoro parał się tym jego brat ― to siłą rzeczy ciężko trawił także jego.
Obiecał sobie, że pozostanie spokojny, opanowany. Że nie da się nabrać na żaden jebany fortel prosto z którejś książki o pracy z czubkami, że będzie ponad to. Ale nadal, po tylu latach, Hector wiedział, jak go podejść i jak wydobyć z niego to, o czym mówić nie zamierzał. I nie chciał.
Sprowokowany ― zaatakował. Sądził, że to wystarczy, że Hector się przestraszy, że coś w nim w końcu pęknie i przestanie szukać sposobu na dotarcie do niego. Ale przeliczył się ― przecież brat nienawidził ojca równie gorąco, co on sam, zresztą, potwierdzały to jego słowa. Wtedy nie miał siły.
A teraz co?
Zerknął na niego spod oka, ale nie było to najmilsze spojrzenie pod słońcem.
― Miałem wyjebane w to, czy się domyślisz ― burknął, bo w sumie taka była prawda. Zabił ojca, głównie dzięki przypadkowi, ale nie pomyślał wtedy o czymś takim, jak zatarcie śladów. A kiedy w końcu to do niego dotarło - uznał, że mało go to obchodzi. Dbałość o estetykę pracy i dyskrecję nadeszła dopiero później, kiedy na dobre zadomowił się na Nokturnie.
Zacisnął wargi, słysząc tą jebaną laskę stukającą o drewniane deski. Do dzisiaj miał wyrzuty sumienia.
― Wedle moich ― znowu burknął. ― Nie jestem walijskim doktorkiem wpierdalającym marcepan, tylko rynsztokiem społecznym. Dnem. I zanim zaczniesz zaprzeczać, to przyjrzyj mi się. I co widzisz? ― Odczekał chwilę, ale zanim Hector zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wtrącił: ― I za każdy górnolotny frazes o braterstwie strzelę cię raz po mordzie, bądź łaskaw mieć to na uwadze.
Nienawidził tego zdrobnienia.
― Victor ― poprawił go.
― Miałem nadzieję, że szczeniak mnie zastąpi i dasz mi w końcu święty spokój. ― Nie obchodził go ten młody, nie obchodziła go ta rodzina, nic go nie obchodziło, ale do Hectora to ewidentnie nie docierało. Po raz kolejny poczuł ukłucie irytacji, ale zamiast dać cokolwiek po sobie poznać ― przybrał obojętną minę, spojrzał na niego z góry.
Miał jeszcze parę asów w rękawie, może pora użyć kolejnego.
Nachylił się w jego stronę, wykorzystał, że był tak blisko, że trzymał go za ramię.
“…wiesz, gdzie mnie znaleźć, dla ciebie drzwi będą otwarte…”
― …Beatrice też zabiłem ― mruknął mu do ucha w tym samym momencie.
Był wrakiem człowieka osiadłym na dnie społeczeństwa. Pustą skorupą.
I było mu tak wygodnie.
Nie myślał tyle, co jego brat. Nie analizował różnych scenariuszy setki razy, nie marnował na to energii. Wolał skupić się na tym, co wykonalne. Na zleceniu, na polowaniu, na przeżyciu tej jebanej wojny. I póki ignorował jego listy, póki skutecznie wypierał jego istnienie ze świadomości, jakoś to szło.
Po co właściwie tu przyszedł? Co go podkusiło? Może ten cały sentyment, który zarzucał właśnie jemu? Chyba nie chciał się w to zagłębiać.
― Mogłeś. Ja też mogłem. I co to zmienia? ― spytał zirytowany, nadal nie widząc żadnego sensu w całej tej rozmowie. Faktycznie nie miał zielonego pojęcia o magipsychiatrii, trzymał się od tej dziedziny magii z daleka, zresztą tak samo, jak od uzdrawiania. Nie znosił obu, a skoro parał się tym jego brat ― to siłą rzeczy ciężko trawił także jego.
Obiecał sobie, że pozostanie spokojny, opanowany. Że nie da się nabrać na żaden jebany fortel prosto z którejś książki o pracy z czubkami, że będzie ponad to. Ale nadal, po tylu latach, Hector wiedział, jak go podejść i jak wydobyć z niego to, o czym mówić nie zamierzał. I nie chciał.
Sprowokowany ― zaatakował. Sądził, że to wystarczy, że Hector się przestraszy, że coś w nim w końcu pęknie i przestanie szukać sposobu na dotarcie do niego. Ale przeliczył się ― przecież brat nienawidził ojca równie gorąco, co on sam, zresztą, potwierdzały to jego słowa. Wtedy nie miał siły.
A teraz co?
Zerknął na niego spod oka, ale nie było to najmilsze spojrzenie pod słońcem.
― Miałem wyjebane w to, czy się domyślisz ― burknął, bo w sumie taka była prawda. Zabił ojca, głównie dzięki przypadkowi, ale nie pomyślał wtedy o czymś takim, jak zatarcie śladów. A kiedy w końcu to do niego dotarło - uznał, że mało go to obchodzi. Dbałość o estetykę pracy i dyskrecję nadeszła dopiero później, kiedy na dobre zadomowił się na Nokturnie.
Zacisnął wargi, słysząc tą jebaną laskę stukającą o drewniane deski. Do dzisiaj miał wyrzuty sumienia.
― Wedle moich ― znowu burknął. ― Nie jestem walijskim doktorkiem wpierdalającym marcepan, tylko rynsztokiem społecznym. Dnem. I zanim zaczniesz zaprzeczać, to przyjrzyj mi się. I co widzisz? ― Odczekał chwilę, ale zanim Hector zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wtrącił: ― I za każdy górnolotny frazes o braterstwie strzelę cię raz po mordzie, bądź łaskaw mieć to na uwadze.
Nienawidził tego zdrobnienia.
― Victor ― poprawił go.
― Miałem nadzieję, że szczeniak mnie zastąpi i dasz mi w końcu święty spokój. ― Nie obchodził go ten młody, nie obchodziła go ta rodzina, nic go nie obchodziło, ale do Hectora to ewidentnie nie docierało. Po raz kolejny poczuł ukłucie irytacji, ale zamiast dać cokolwiek po sobie poznać ― przybrał obojętną minę, spojrzał na niego z góry.
Miał jeszcze parę asów w rękawie, może pora użyć kolejnego.
Nachylił się w jego stronę, wykorzystał, że był tak blisko, że trzymał go za ramię.
“…wiesz, gdzie mnie znaleźć, dla ciebie drzwi będą otwarte…”
― …Beatrice też zabiłem ― mruknął mu do ucha w tym samym momencie.
Soul for sale
-Nie zmienimy przeszłości, ale z teraźniejszością możemy zrobić wszystko. - odezwał się cicho. Ojca już nie było, Beatrice nie robiła już z niego skorupy człowieka. Nie wiedział, co przeżywał Victor, ale musiał spróbować wyciągnąć rękę na zgodę.
Nie spuszczał z niego czujnego spojrzenia, zastanawiając się, czy zdołał go zaskoczyć. Brat patrzył na niego obco, nieprzyjemnie, ale przekonująco udawał, że nic sobie z tego nie robi. Pacjenci patrzyli czasem jeszcze gorzej, praca nauczyła go opanowania.
Nie kontynuował tematu ojca, nawet jeśli nie do końca wierzył w to „wyjebane”. Podszedł bliżej, nie pamiętał kiedy ostatni raz stali tak blisko, sam na sam. Bez Beatrice i Orestesa.
Nie odpowiedział od razu, bo odruchowo analizował każde słowo Victora, szukał ukrytych wskazówek, przebłysków podświadomości. Nie chciał analizować jego, ale instynkt przetrwania był silniejszy - to obserwacja ludzi pozwoliła mu zbudować pozycję w tym okrutnym świecie. O co Victorowi chodziło? Walijskim - miał mu za złe wyjazd? A może marcepan, majątek? Dwa razy podkreślił, że czuje się dnem - czy chodziło o kompleksy czy o pieniądze?
Zamrugał dopiero, gdy zaczął mu grozić - a potem na powrót utkwił w nim nieruchome, stalowe spojrzenie. W oczach rozbłysła iskra uporu.
-Widzę kogoś - nie „brata”, zgodnie z życzeniem -kto wychował się w tym samym domu - nie zapominaj o tym, Victor. Nie zapominaj, kim jestem i co tam widziałem. [b]-i dzięki komu przetrwałem jakoś dzieciństwo. Kto zawsze stawał w obronie nas wszystkich, nawet jeśli nie zawsze mógł, nawet jeśli cierpiał wtedy najbardziej z nas. - zniżył głos do szeptu, próbując zachować spokój, powściągnąć żal i cisnące się na usta kolejne przeprosiny. Wiedziałem, co ci robi, wiedziałem jak cię boli, ale nie wiedziałem jak pomóc. Wtedy pomoc wydawała się niemożliwa. -Widzę kogoś, kto ma elegancki płaszcz, który sam bym kupił, zamiast marcepanu. - wysilił się na blady uśmiech, wybierając te słowa zamiast wspomnienia matki i jej ostatnich słów. Dbaj o nich wszystkich, o Victora… -Widzę brata, którego może teraz nie znam, ale chciałbym poznać na nowo. - dokończył głośniej, uparcie, akcentując dodatkowo zakazane słowo. Widzę mojego młodszego brata, którego j a t e ż przysiągłem chronić.
Uderzysz mnie, Vic? Wyprostował się, jakby był gotowy - brat tyle razy ocalił jego skórę, że może mu oddać ten jeden cios, nie zamierzał się nawet bronić. We własnej głowie miał nadzieję, że jest opanowany i odważny, ale sam Victor widział, jak w upartym spojrzeniu Hectora coś się zmieniło. Widział, że tylko próbował się nie bać.
(W przeszłości tak samo patrzył na ojca…)
…
-Rodzicielstwo tak nie działa, Vic…tor. - westchnął, a gdyby byli w innej sytuacji, może nawet roześmiałby się nad wyobrażeniami brata. Dzisiaj był zbyt spięty, skupiony na myśli, że Victor zaraz go odepchnie - będzie wtedy musiał podeprzeć się mocniej na lewej ręce, złapać w porę równowagę, nie może się przy nim przewrócić.
Vic nie strząsnął jednak jego dłoni, a jedynie nachylił się bliżej.
Beatrice też zabiłem.
Zamarł, ale zamiast się cofnąć - znów wyciągnął rękę i jeszcze mocniej zacisnął palce na ramieniu brata, chyba dla podtrzymania równowagi.
Bezskutecznie próbował zgadnąć, z kim jego żona miała spotkać się tamtej nocy. Przeglądał korespondencję od dawnych kochanków, każdego, o którym wiedział. Dopytywał brygadzistów o tamtego wilkołaka.
A w ciągu bolesnych lat małżeństwa, tyle razy zastanawiał się, co Victor by mu doradził w sprawie Beatrice.
Wreszcie miał swoją odpowiedź.
Przez chwilę był tak zaskoczony, że nie docierał do niego sens jego słów, ale gdy zrozumiał - w pierwszym odruchu chciał zarzucić mu ręce na szyję, przytulić jak zawsze, ilekroć bronił go w dzieciństwie. Podziękować.
Ale byli dorośli.
Dopiero gdy odepchnął tą pokusę, uświadomił sobie jak bardzo jest nienormalny i że wcale nie zdołał się wyleczyć.
-Powinieneś ze mną wcześniej porozmawiać. - syknął, cofając powoli głowę. To jego żona, jego odpowiedzialność, że to powinna być jego decyzja. Rzucił mu roziskrzone spojrzenie i…
…przypomniał sobie, jak zareagowałby na próbę rozmowy.
Nigdy nie dałby Victorowi pozwolenia, nie jeśli chodziło o nią, o matkę jego syna. Nawet, gdyby serce wyrywało się do zemsty, rozum by zaprotestował. To samo mówił Addzie, gdy zaproponowała mu niewinne psikusy. Victor nie czekał na pozwolenie, zdjął z niego ten ciężar.
Pobladł. Gdyby tylko potrafił uporządkować własne małżeństwo sam, gdyby tylko był bardziej zdecydowany, gdyby tylko zdobył się na jakiekolwiek działanie… Wiedział przecież, jak uderzyć kobietę tak, żeby spokorniała. Wiedział, jak przyrządzić niewykrywalną truciznę. Pomimo tej wiedzy, skrzywdzenie żony wydawało mu się dokładnie tym, co ojciec robił matce, a nie chciał przecież taki być. Ale teraz to jego bliźniak miał krew na rękach.
I to znowu jej wina.
I jego wina. Nigdy nie miał odwagi przeanalizować sposobów, w jakie Beatrice go złamała, może powinien wreszcie stawić temu czoła.
Mocniej chwycił Victora za ramię, zadarł głowę do góry, desperacko spróbował spojrzeć mu w oczy. Obraz rozmazywał się, zamrugał z irytacją.
Nad nią nigdy nie był w stanie uronić żadnej łzy - jeśli teraz jakaś spłynęła po jego policzku, to nad nim, nad jego sumieniem.
Ale Victor tego nie wiedział. Wiedział tylko, że jego brat nie potrafił płakać bez fizycznego bólu i że nigdy wcześniej nie miał szklistych oczu tak po prostu.
-Dlaczego? - zapytał z naciskiem, był mu winien odpowiedź - werbalną lub niewerbalną. Spójrz na mnie. Nie może pozwolić mu uciec od tego pytania, nie gdy serce kołacze, a emocje składają się w upiorną i chaotyczną gamę ciekawości, ekscytacji i zmartwienia. Victor już drugi raz skrzywdził kobietę, z którą coś go łączyło, co jeśli kiedyś skrzywdzi jego prawdziwych bliskich? Hector pragnął wierzyć, że jego brat taki nie jest, ale bał się wierzyć własnym przeczuciom.
-Mógłbyś ją mieć dla siebie, więc nie o to chodziło. - a przecież wtedy oddałby mu Beatrice, oddałby mu wszystko. -Zresztą, musiałeś wiedzieć… jak to było między nami. - jej gotowość do zdrady była boleśnie oczywista. -Więc dlaczego?
Nie spuszczał z niego czujnego spojrzenia, zastanawiając się, czy zdołał go zaskoczyć. Brat patrzył na niego obco, nieprzyjemnie, ale przekonująco udawał, że nic sobie z tego nie robi. Pacjenci patrzyli czasem jeszcze gorzej, praca nauczyła go opanowania.
Nie kontynuował tematu ojca, nawet jeśli nie do końca wierzył w to „wyjebane”. Podszedł bliżej, nie pamiętał kiedy ostatni raz stali tak blisko, sam na sam. Bez Beatrice i Orestesa.
Nie odpowiedział od razu, bo odruchowo analizował każde słowo Victora, szukał ukrytych wskazówek, przebłysków podświadomości. Nie chciał analizować jego, ale instynkt przetrwania był silniejszy - to obserwacja ludzi pozwoliła mu zbudować pozycję w tym okrutnym świecie. O co Victorowi chodziło? Walijskim - miał mu za złe wyjazd? A może marcepan, majątek? Dwa razy podkreślił, że czuje się dnem - czy chodziło o kompleksy czy o pieniądze?
Zamrugał dopiero, gdy zaczął mu grozić - a potem na powrót utkwił w nim nieruchome, stalowe spojrzenie. W oczach rozbłysła iskra uporu.
-Widzę kogoś - nie „brata”, zgodnie z życzeniem -kto wychował się w tym samym domu - nie zapominaj o tym, Victor. Nie zapominaj, kim jestem i co tam widziałem. [b]-i dzięki komu przetrwałem jakoś dzieciństwo. Kto zawsze stawał w obronie nas wszystkich, nawet jeśli nie zawsze mógł, nawet jeśli cierpiał wtedy najbardziej z nas. - zniżył głos do szeptu, próbując zachować spokój, powściągnąć żal i cisnące się na usta kolejne przeprosiny. Wiedziałem, co ci robi, wiedziałem jak cię boli, ale nie wiedziałem jak pomóc. Wtedy pomoc wydawała się niemożliwa. -Widzę kogoś, kto ma elegancki płaszcz, który sam bym kupił, zamiast marcepanu. - wysilił się na blady uśmiech, wybierając te słowa zamiast wspomnienia matki i jej ostatnich słów. Dbaj o nich wszystkich, o Victora… -Widzę brata, którego może teraz nie znam, ale chciałbym poznać na nowo. - dokończył głośniej, uparcie, akcentując dodatkowo zakazane słowo. Widzę mojego młodszego brata, którego j a t e ż przysiągłem chronić.
Uderzysz mnie, Vic? Wyprostował się, jakby był gotowy - brat tyle razy ocalił jego skórę, że może mu oddać ten jeden cios, nie zamierzał się nawet bronić. We własnej głowie miał nadzieję, że jest opanowany i odważny, ale sam Victor widział, jak w upartym spojrzeniu Hectora coś się zmieniło. Widział, że tylko próbował się nie bać.
(W przeszłości tak samo patrzył na ojca…)
…
-Rodzicielstwo tak nie działa, Vic…tor. - westchnął, a gdyby byli w innej sytuacji, może nawet roześmiałby się nad wyobrażeniami brata. Dzisiaj był zbyt spięty, skupiony na myśli, że Victor zaraz go odepchnie - będzie wtedy musiał podeprzeć się mocniej na lewej ręce, złapać w porę równowagę, nie może się przy nim przewrócić.
Vic nie strząsnął jednak jego dłoni, a jedynie nachylił się bliżej.
Beatrice też zabiłem.
Zamarł, ale zamiast się cofnąć - znów wyciągnął rękę i jeszcze mocniej zacisnął palce na ramieniu brata, chyba dla podtrzymania równowagi.
Bezskutecznie próbował zgadnąć, z kim jego żona miała spotkać się tamtej nocy. Przeglądał korespondencję od dawnych kochanków, każdego, o którym wiedział. Dopytywał brygadzistów o tamtego wilkołaka.
A w ciągu bolesnych lat małżeństwa, tyle razy zastanawiał się, co Victor by mu doradził w sprawie Beatrice.
Wreszcie miał swoją odpowiedź.
Przez chwilę był tak zaskoczony, że nie docierał do niego sens jego słów, ale gdy zrozumiał - w pierwszym odruchu chciał zarzucić mu ręce na szyję, przytulić jak zawsze, ilekroć bronił go w dzieciństwie. Podziękować.
Ale byli dorośli.
Dopiero gdy odepchnął tą pokusę, uświadomił sobie jak bardzo jest nienormalny i że wcale nie zdołał się wyleczyć.
-Powinieneś ze mną wcześniej porozmawiać. - syknął, cofając powoli głowę. To jego żona, jego odpowiedzialność, że to powinna być jego decyzja. Rzucił mu roziskrzone spojrzenie i…
…przypomniał sobie, jak zareagowałby na próbę rozmowy.
Nigdy nie dałby Victorowi pozwolenia, nie jeśli chodziło o nią, o matkę jego syna. Nawet, gdyby serce wyrywało się do zemsty, rozum by zaprotestował. To samo mówił Addzie, gdy zaproponowała mu niewinne psikusy. Victor nie czekał na pozwolenie, zdjął z niego ten ciężar.
Pobladł. Gdyby tylko potrafił uporządkować własne małżeństwo sam, gdyby tylko był bardziej zdecydowany, gdyby tylko zdobył się na jakiekolwiek działanie… Wiedział przecież, jak uderzyć kobietę tak, żeby spokorniała. Wiedział, jak przyrządzić niewykrywalną truciznę. Pomimo tej wiedzy, skrzywdzenie żony wydawało mu się dokładnie tym, co ojciec robił matce, a nie chciał przecież taki być. Ale teraz to jego bliźniak miał krew na rękach.
I to znowu jej wina.
I jego wina. Nigdy nie miał odwagi przeanalizować sposobów, w jakie Beatrice go złamała, może powinien wreszcie stawić temu czoła.
Mocniej chwycił Victora za ramię, zadarł głowę do góry, desperacko spróbował spojrzeć mu w oczy. Obraz rozmazywał się, zamrugał z irytacją.
Nad nią nigdy nie był w stanie uronić żadnej łzy - jeśli teraz jakaś spłynęła po jego policzku, to nad nim, nad jego sumieniem.
Ale Victor tego nie wiedział. Wiedział tylko, że jego brat nie potrafił płakać bez fizycznego bólu i że nigdy wcześniej nie miał szklistych oczu tak po prostu.
-Dlaczego? - zapytał z naciskiem, był mu winien odpowiedź - werbalną lub niewerbalną. Spójrz na mnie. Nie może pozwolić mu uciec od tego pytania, nie gdy serce kołacze, a emocje składają się w upiorną i chaotyczną gamę ciekawości, ekscytacji i zmartwienia. Victor już drugi raz skrzywdził kobietę, z którą coś go łączyło, co jeśli kiedyś skrzywdzi jego prawdziwych bliskich? Hector pragnął wierzyć, że jego brat taki nie jest, ale bał się wierzyć własnym przeczuciom.
-Mógłbyś ją mieć dla siebie, więc nie o to chodziło. - a przecież wtedy oddałby mu Beatrice, oddałby mu wszystko. -Zresztą, musiałeś wiedzieć… jak to było między nami. - jej gotowość do zdrady była boleśnie oczywista. -Więc dlaczego?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nienawidził być analizowany. Jak on tego kurwa nienawidził. A coś, jakaś niewytłumaczalna myśl kołacząca się w jego głowie, sugerowała, że ta przydługawa cisza ze strony Hectora to właśnie oznaka toczącej się analizy. Przez krótką chwilę miał ochotę go złapać za koszulę i potrząsnąć, wyrwać z tej ułudy, którą sobie utkał na jego temat, ale zaraz zrezygnował. Wtedy też go szarpał za ramiona, choć miało to inny wydźwięk, to były szczenięce żarty.
W jego oczach dostrzegł iskrę uporu, ale sam odwrócił spojrzenie, wbił je w tykający zegar ścienny. Nie chciał widzieć w nim dawnego brata, tak samo, jak nie chciał, by on widział go w podobny sposób. Minęło zbyt dużo czasu, przelał zbyt dużo krwi, nie… nie znajdował w sobie śladów tego, kim był kiedyś. Czy nie mógł tego po prostu zrozumieć? Dać mu spokój?
Przewrócił oczami, słysząc monolog, słysząc, jak złośliwie unika teraz nazwania rzeczy po imieniu, choć przecież kontekst pozostawał taki sam.
― Tego kogoś już nie ma, Vale. Słyszysz? ― spytał go po raz kolejny, tym razem w ton wdarło się zmęczenie. ― N i e m a. I nie szukaj go więcej.
Sądził, że to załatwi sprawę, ale oczywiście się przeliczył. Zapomniał już, jak bardzo są do siebie podobni, choć powierzchownie zdawało się różnić ich wszystko. Zapomniał, jak bardzo był uparty, zapomniał, że jeśli kieruje nim determinacja, to niewiele jest rzeczy zdolnych go powstrzymać przed realizacją celu.
Obserwował, jak prostuje plecy, jak mentalnie szykuje się na cios. I na Merlina, byłby mu władował pięść w zęby, gdyby nie to, że… że nie był to wcale górnolotny frazes o braterstwie, a przynajmniej uparcie wmawiał sobie, że nie jest. Zacisnął dłonie w pięści, szybko wepchał je w kieszenie płaszcza, posłał mu ostrzegawcze spojrzenie spode łba.
Nie testuj mnie, Hector. I nie patrz na mnie tak, jak na tego skurwiela.
Sięgnął po kolejną kartę ze swojego zestawu, ale nagiął przy niej rzeczywistość. Nie zabił bezpośrednio Beatrice, nie miał zamiaru brudzić sobie rąk jej krwią. Zadbał tylko o to, by lokalne władze usłyszały o grasującym w okolicy wilkołaku, doprowadził do tego, że pojawiło się dobrze opłacone zlecenie.
A to, że przy okazji straciła życie? Cóż, uważał to za niewątpliwy plus całej tej pojebanej sytuacji.
Widział, że go tym zaskoczył, zbił z tropu. Nareszcie postęp, pomyślał odruchowo, ale radość była przedwczesna ― Hector zaraz się otrząsnął, wystosował upomnienie, znów w tym swoim przemądrzałym tonie. A Victor skwitował to śmiechem. Zimnym, pozbawionym wesołości.
― Aha ― stwierdził, uśmiechając się niemiło. ― I co jeszcze? Napisać podanie i dołączyć dwa zdjęcia? Możesz kontrolować całą swoją rzeczywistość, ale nie mnie, Hector. ― Przez chwilę chciał się znowu zaśmiać i dodać, że jeśli pojawi się okazja do zarobku, to zabije też jego, albo tego dziwnego szczyla chowającego się w pokoju. Przez jedną, krótką chwilę był naprawdę bliski i nie wiedział, co go powstrzymało. To, że jego brat zrobił się nagle blady jak ściana, jakby odczytał te myśli i zamiary? Nie, przecież go to nie obchodziło. Widok pojedynczej łzy toczącej się po policzku? Wiedział, pamiętał, że starszy Vale nie potrafił płakać sam z siebie, ale to było kiedyś, dawno temu. Jak było teraz?
Spiął się cały, zmrużył oczy. Może to kolejna magipsychiatryczna sztuczka.
― A dlaczego słońce wschodzi i zachodzi? Dlaczego pada deszcz? ― odpowiedział mu, choć wiedział, że to żadna odpowiedź. Cofnął się, uciekł od jego dotyku, od spojrzenia. ― Nie obchodziło mnie, jak było między wami. Ona mnie nie obchodziła. Ty mnie nie obchodzisz. Nikt mnie nie obchodzi ― powtórzył z uporem maniaka, wytrwale go odpychając, wytrwale niszcząc wszelkie łączące ich więzy. Chciał wrócić na Nokturn, do swojego rynsztoka, do tego co znane i wygodne. Z dala od nieprzyjemnych emocji.
― Zleć przelew u Gringotta, nie wysyłaj mi pieniędzy sową. Na Nokturn i tak nie doleci cała ― burknął, poprawiając płaszcz. ― I nie pisz do mnie więcej.
W jego oczach dostrzegł iskrę uporu, ale sam odwrócił spojrzenie, wbił je w tykający zegar ścienny. Nie chciał widzieć w nim dawnego brata, tak samo, jak nie chciał, by on widział go w podobny sposób. Minęło zbyt dużo czasu, przelał zbyt dużo krwi, nie… nie znajdował w sobie śladów tego, kim był kiedyś. Czy nie mógł tego po prostu zrozumieć? Dać mu spokój?
Przewrócił oczami, słysząc monolog, słysząc, jak złośliwie unika teraz nazwania rzeczy po imieniu, choć przecież kontekst pozostawał taki sam.
― Tego kogoś już nie ma, Vale. Słyszysz? ― spytał go po raz kolejny, tym razem w ton wdarło się zmęczenie. ― N i e m a. I nie szukaj go więcej.
Sądził, że to załatwi sprawę, ale oczywiście się przeliczył. Zapomniał już, jak bardzo są do siebie podobni, choć powierzchownie zdawało się różnić ich wszystko. Zapomniał, jak bardzo był uparty, zapomniał, że jeśli kieruje nim determinacja, to niewiele jest rzeczy zdolnych go powstrzymać przed realizacją celu.
Obserwował, jak prostuje plecy, jak mentalnie szykuje się na cios. I na Merlina, byłby mu władował pięść w zęby, gdyby nie to, że… że nie był to wcale górnolotny frazes o braterstwie, a przynajmniej uparcie wmawiał sobie, że nie jest. Zacisnął dłonie w pięści, szybko wepchał je w kieszenie płaszcza, posłał mu ostrzegawcze spojrzenie spode łba.
Nie testuj mnie, Hector. I nie patrz na mnie tak, jak na tego skurwiela.
Sięgnął po kolejną kartę ze swojego zestawu, ale nagiął przy niej rzeczywistość. Nie zabił bezpośrednio Beatrice, nie miał zamiaru brudzić sobie rąk jej krwią. Zadbał tylko o to, by lokalne władze usłyszały o grasującym w okolicy wilkołaku, doprowadził do tego, że pojawiło się dobrze opłacone zlecenie.
A to, że przy okazji straciła życie? Cóż, uważał to za niewątpliwy plus całej tej pojebanej sytuacji.
Widział, że go tym zaskoczył, zbił z tropu. Nareszcie postęp, pomyślał odruchowo, ale radość była przedwczesna ― Hector zaraz się otrząsnął, wystosował upomnienie, znów w tym swoim przemądrzałym tonie. A Victor skwitował to śmiechem. Zimnym, pozbawionym wesołości.
― Aha ― stwierdził, uśmiechając się niemiło. ― I co jeszcze? Napisać podanie i dołączyć dwa zdjęcia? Możesz kontrolować całą swoją rzeczywistość, ale nie mnie, Hector. ― Przez chwilę chciał się znowu zaśmiać i dodać, że jeśli pojawi się okazja do zarobku, to zabije też jego, albo tego dziwnego szczyla chowającego się w pokoju. Przez jedną, krótką chwilę był naprawdę bliski i nie wiedział, co go powstrzymało. To, że jego brat zrobił się nagle blady jak ściana, jakby odczytał te myśli i zamiary? Nie, przecież go to nie obchodziło. Widok pojedynczej łzy toczącej się po policzku? Wiedział, pamiętał, że starszy Vale nie potrafił płakać sam z siebie, ale to było kiedyś, dawno temu. Jak było teraz?
Spiął się cały, zmrużył oczy. Może to kolejna magipsychiatryczna sztuczka.
― A dlaczego słońce wschodzi i zachodzi? Dlaczego pada deszcz? ― odpowiedział mu, choć wiedział, że to żadna odpowiedź. Cofnął się, uciekł od jego dotyku, od spojrzenia. ― Nie obchodziło mnie, jak było między wami. Ona mnie nie obchodziła. Ty mnie nie obchodzisz. Nikt mnie nie obchodzi ― powtórzył z uporem maniaka, wytrwale go odpychając, wytrwale niszcząc wszelkie łączące ich więzy. Chciał wrócić na Nokturn, do swojego rynsztoka, do tego co znane i wygodne. Z dala od nieprzyjemnych emocji.
― Zleć przelew u Gringotta, nie wysyłaj mi pieniędzy sową. Na Nokturn i tak nie doleci cała ― burknął, poprawiając płaszcz. ― I nie pisz do mnie więcej.
Soul for sale
Salon
Szybka odpowiedź