Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Salon
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Victor uparcie twierdził, że wszystko jest inaczej, ale przecież niektóre rzeczy się nie zmieniały. Hector zawsze był złośliwy. Bliźniacy często przewracali oczami, czy to w odpowiedzi na własne przekomarzanki, czy to próbując odciąć się od zewnętrznego świata. Mina brata nie sprawiła mu przykrości, budziła jedynie wspomnienia.
Bardziej zaniepokoiły go zaciśnięte pięści i przez chwilę faktycznie wierzył, że Victor zrobi coś, czego nie zrobił od pamiętnego upadku ze schodów. Popchnie go. Uderzy. Nie będzie się bał, przecież to wcale nie zachwieje całym jego światem. Prowokowal go świadomie, obydwoje byli uparci, obydwoje doprowadzali groźby do końca. W ich domu zawsze doprowadzało się groźby do końca.
Ale dłonie znalazły się w kieszeniach, a Hector dopiero teraz uświadomił sobie, że dobrych kilkanaście sekund wstrzymywał oddech.Jak przy ojcu.
Potem też na moment zapomniał, że powinien oddychać. Otrzeźwił go dopiero ten zimny śmiech.
-To nie jest śmieszne. - i nie było, gdy flirtował z nią na jego oczach, gdy czuł się poniżony jak nigdy wcześniej. Wzdrygnął się lekko, słowa zabolały. Faktycznie został magipsychiatrą po to, by wszystko kontrolować. Codziennie przekonywał się, że nie potrafi - nie potrzebował do tego wyrzutów Victora, ale w ustach brata prawda bolała jakoś bardziej. A chciał kontrolować jak najwięcej od dzieciństwa i nie wiedział, co w tym złego. Ojciec kontrolował całą ich rodzinę, żelazną ręką i gdyby mogli wydrzeć część tej kontroli dla siebie, przewidzieć jego nastroje… W dzieciństwie, widząc jego wściekłość, nauczył się obserwować, zapragnął zrozumieć mechanizmy wywołujące zmienne nastroje. A potem, widząc (czując, gdy tamten nie chciał ich pokazywać - bo niezależnie od tego, kto ile ukrywał i kto obrywał, Hectora bolało to samo, co Victora) siniaki brata, zapragnął nauczyć się uzdrawiać. Naprawić każdą krzywdę. Najwyraźniej osiągnął odwrotny skutek.
Spiął się na moment, nie poznając własnego brata. Po raz pierwszy nie potrafił zrozumieć jego motywacji, po raz pierwszy nabrał strasznych podejrzeń i…
…na szczęście Victor zaczął mówić, a to zawsze pomagało. Cofnął się i Hector na moment stracił równowagę, mocniej podparł się o lasce, drugą dłoń oparł na biurku, ale szybko skupił się na słuchaniu. Jak na kogoś, kogo nic nie obchodzi, Victor użył tego słowa cztery razy.
Czyli jednak coś cię obchodzi. Ale co? Motywacje nadal mu umykały, puzzle rozsypywały się, a strach i rozczarowanie i poczucie winy utrudniały logiczne myślenie.
-Zabił ją wilkołak. - odezwał się nagle, nieswoim, bezbarwnym głosem. Cofnął dłoń ze stołu, wyprostował się, podparł mocniej na lasce. -W takim razie ja mam jej krew na rękach, skoro nie obchodziło mnie, gdzie chodzi w nocy. - skoro cię to nie obchodzi, to nie obejdzie cię, że biorę to na siebie. -I to mnie będą ścigać za to Furie. - wymamrotał cicho, bo zawsze wierzył w mity, które czytali na dobranoc i nie miał zamiaru patrzeć jakboginie zemsty wyrzuty sumienia zżerają jego brata. To moja żona i moja sprawa.
Zacisnął mocniej usta, gdy Victor zaczął mu wydawać instrukcje w jego własnym domu. Oczy rozszerzyły się lekko, gdy wspomniał o Nokturnie, ale poza drgnieniem policzka nie dał po sobie poznać, że usłyszał. Nie odezwał się, nie chciał wytrącać go z rytmu, pozwolił mu dokończyć.
I z każdym słowem rosła w nim zimna wściekłość, mechanizm obronny przed żalem i rozczarowaniem. To koniec?
Na zawsze…?
Nie powinien… nie powinien oczekiwać nic od brata, samemu nie byłby gotowy na to spotkanie kilka miesięcy temu. Powinien być cierpliwy, ale nigdy cierpliwością nie grzeszył, musiał się jej mozolnie uczyć, a Victor nadal nie spojrzał mu w oczy.
-Już, czy wymyślasz, co jeszcze mi powiedzieć? - ojciec, Beatrice, Nokturn, naprawdę myślisz, że to coś zmieni? Wybaczyłem ci coś gorszego, lata temu. -Ułatwię ci to. - oparł się na lasce mocniej i chwycił Victora za połę płaszcza, może nogi miał słabe, ale dzięki temu dłonie miał silne. Utkwił w nim - albo w jego twarzy, jeśli zaskoczenie nie skłoniło brata do krótkiego skrzyżowania spojrzeń - roziskrzone spojrzenie.
- Powiedz od razu - dysocjacja, musiał brzmieć bezbarwnie i obco, żeby w ogóle to z siebie wydusić. -że zawsze chciałeś się mnie pozbyć. Wtedy. - wycedził. Kiedyś w to nie wierzył. Kiedyś wierzył, że to był wypadek. Potem chciał wierzyć, że to był wypadek, ale uwagi rzucane mimochodem przez ojca zakorzeniły się w sercu jak trujące bluszcza. I rozkwitły, gdy Victor zaczął się od niego oddalać.
Nigdy nie miał odwagi zmierzyć się z tym tematem, ale skoro to koniec, to proszę bardzo.
-I że się nie udało - swoją drogą gratulacje, przy ojcu najwyraźniej dopracowałeś technikę - może i temat przyszedł mu z trudem, ale złośliwość zawsze przychodziła naturalnie -więc całe życie byłem dla ciebie ciężarem. - kaleką, którym musiał się opiekować, którego musiał bronić, którego z ulgą porzucił.
Cofnął rękę, cofnął się, coś głucho uderzyło o podłogę. Laska. Wypuścił ją, uderzyła o parkiet, potoczyła się w stronę biurka. Pod nogi Victora.
-Tyle, że nie musisz mi tego mówić, więc daruj sobie. To codziennie mi o tym przypomina, Vic...tor. - spojrzał wymownie na laskę, uśmiechnął się smutno i dopiero wtedy w głos wkradły się emocje. Odchrząknął nerwowo, nie będzie płakał. Ani nie straci równowagi.
-Nigdy nie chciałem być dla ciebie ciężarem. - wyszeptał, usiłując opanować drżenie głosu. Chciałem być dla ciebie wsparciem.
Cofnął się na chwiejnych nogach w stronę fotela, nieopatrznie postawił ciężar ciała na lewej nodze, przez twarz przemknął grymas bólu. Usiadł, ciężko,już nie siedział jak ojciec. Nie dawał już rady na niego patrzeć, przymknął oczy.
Po laskę pójdzie potem, jakoś.
-Weź laudanum. I marcepan, jest w lewej górnej szafce w kuchni. Spodziewaj się przelewu pojutrze. Drzwi nadal są dla ciebie otwarte, nie rzucam słów na wiatr. - przynajmniej ja.
Bardziej zaniepokoiły go zaciśnięte pięści i przez chwilę faktycznie wierzył, że Victor zrobi coś, czego nie zrobił od pamiętnego upadku ze schodów. Popchnie go. Uderzy. Nie będzie się bał, przecież to wcale nie zachwieje całym jego światem. Prowokowal go świadomie, obydwoje byli uparci, obydwoje doprowadzali groźby do końca. W ich domu zawsze doprowadzało się groźby do końca.
Ale dłonie znalazły się w kieszeniach, a Hector dopiero teraz uświadomił sobie, że dobrych kilkanaście sekund wstrzymywał oddech.
Potem też na moment zapomniał, że powinien oddychać. Otrzeźwił go dopiero ten zimny śmiech.
-To nie jest śmieszne. - i nie było, gdy flirtował z nią na jego oczach, gdy czuł się poniżony jak nigdy wcześniej. Wzdrygnął się lekko, słowa zabolały. Faktycznie został magipsychiatrą po to, by wszystko kontrolować. Codziennie przekonywał się, że nie potrafi - nie potrzebował do tego wyrzutów Victora, ale w ustach brata prawda bolała jakoś bardziej. A chciał kontrolować jak najwięcej od dzieciństwa i nie wiedział, co w tym złego. Ojciec kontrolował całą ich rodzinę, żelazną ręką i gdyby mogli wydrzeć część tej kontroli dla siebie, przewidzieć jego nastroje… W dzieciństwie, widząc jego wściekłość, nauczył się obserwować, zapragnął zrozumieć mechanizmy wywołujące zmienne nastroje. A potem, widząc (czując, gdy tamten nie chciał ich pokazywać - bo niezależnie od tego, kto ile ukrywał i kto obrywał, Hectora bolało to samo, co Victora) siniaki brata, zapragnął nauczyć się uzdrawiać. Naprawić każdą krzywdę. Najwyraźniej osiągnął odwrotny skutek.
Spiął się na moment, nie poznając własnego brata. Po raz pierwszy nie potrafił zrozumieć jego motywacji, po raz pierwszy nabrał strasznych podejrzeń i…
…na szczęście Victor zaczął mówić, a to zawsze pomagało. Cofnął się i Hector na moment stracił równowagę, mocniej podparł się o lasce, drugą dłoń oparł na biurku, ale szybko skupił się na słuchaniu. Jak na kogoś, kogo nic nie obchodzi, Victor użył tego słowa cztery razy.
Czyli jednak coś cię obchodzi. Ale co? Motywacje nadal mu umykały, puzzle rozsypywały się, a strach i rozczarowanie i poczucie winy utrudniały logiczne myślenie.
-Zabił ją wilkołak. - odezwał się nagle, nieswoim, bezbarwnym głosem. Cofnął dłoń ze stołu, wyprostował się, podparł mocniej na lasce. -W takim razie ja mam jej krew na rękach, skoro nie obchodziło mnie, gdzie chodzi w nocy. - skoro cię to nie obchodzi, to nie obejdzie cię, że biorę to na siebie. -I to mnie będą ścigać za to Furie. - wymamrotał cicho, bo zawsze wierzył w mity, które czytali na dobranoc i nie miał zamiaru patrzeć jak
Zacisnął mocniej usta, gdy Victor zaczął mu wydawać instrukcje w jego własnym domu. Oczy rozszerzyły się lekko, gdy wspomniał o Nokturnie, ale poza drgnieniem policzka nie dał po sobie poznać, że usłyszał. Nie odezwał się, nie chciał wytrącać go z rytmu, pozwolił mu dokończyć.
I z każdym słowem rosła w nim zimna wściekłość, mechanizm obronny przed żalem i rozczarowaniem. To koniec?
Na zawsze…?
Nie powinien… nie powinien oczekiwać nic od brata, samemu nie byłby gotowy na to spotkanie kilka miesięcy temu. Powinien być cierpliwy, ale nigdy cierpliwością nie grzeszył, musiał się jej mozolnie uczyć, a Victor nadal nie spojrzał mu w oczy.
-Już, czy wymyślasz, co jeszcze mi powiedzieć? - ojciec, Beatrice, Nokturn, naprawdę myślisz, że to coś zmieni? Wybaczyłem ci coś gorszego, lata temu. -Ułatwię ci to. - oparł się na lasce mocniej i chwycił Victora za połę płaszcza, może nogi miał słabe, ale dzięki temu dłonie miał silne. Utkwił w nim - albo w jego twarzy, jeśli zaskoczenie nie skłoniło brata do krótkiego skrzyżowania spojrzeń - roziskrzone spojrzenie.
- Powiedz od razu - dysocjacja, musiał brzmieć bezbarwnie i obco, żeby w ogóle to z siebie wydusić. -że zawsze chciałeś się mnie pozbyć. Wtedy. - wycedził. Kiedyś w to nie wierzył. Kiedyś wierzył, że to był wypadek. Potem chciał wierzyć, że to był wypadek, ale uwagi rzucane mimochodem przez ojca zakorzeniły się w sercu jak trujące bluszcza. I rozkwitły, gdy Victor zaczął się od niego oddalać.
Nigdy nie miał odwagi zmierzyć się z tym tematem, ale skoro to koniec, to proszę bardzo.
-I że się nie udało - swoją drogą gratulacje, przy ojcu najwyraźniej dopracowałeś technikę - może i temat przyszedł mu z trudem, ale złośliwość zawsze przychodziła naturalnie -więc całe życie byłem dla ciebie ciężarem. - kaleką, którym musiał się opiekować, którego musiał bronić, którego z ulgą porzucił.
Cofnął rękę, cofnął się, coś głucho uderzyło o podłogę. Laska. Wypuścił ją, uderzyła o parkiet, potoczyła się w stronę biurka. Pod nogi Victora.
-Tyle, że nie musisz mi tego mówić, więc daruj sobie. To codziennie mi o tym przypomina, Vic...tor. - spojrzał wymownie na laskę, uśmiechnął się smutno i dopiero wtedy w głos wkradły się emocje. Odchrząknął nerwowo, nie będzie płakał. Ani nie straci równowagi.
-Nigdy nie chciałem być dla ciebie ciężarem. - wyszeptał, usiłując opanować drżenie głosu. Chciałem być dla ciebie wsparciem.
Cofnął się na chwiejnych nogach w stronę fotela, nieopatrznie postawił ciężar ciała na lewej nodze, przez twarz przemknął grymas bólu. Usiadł, ciężko,
Po laskę pójdzie potem, jakoś.
-Weź laudanum. I marcepan, jest w lewej górnej szafce w kuchni. Spodziewaj się przelewu pojutrze. Drzwi nadal są dla ciebie otwarte, nie rzucam słów na wiatr. - przynajmniej ja.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzał na niego z góry, bez emocji. Zdołał je stłumić, zepchnąć na bok, jak robił podczas zleceń.
― Ciekawy zbieg okoliczności z tym wilkołakiem, nie sądzisz? ― zagadnął, z pozoru spokojnie, choć Hector wiedział, musiał wiedzieć, że to pułapka. Że jego spokojny ton zwiastuje tylko burzę albo huragan, że kryje się w nim ostatnie ostrzeżenie, jakie może wystosować do przeciwnika, nim nadejdzie atak.
Bo tym właśnie dla niego teraz był. Nie bratem, nie rodziną. Przeciwnikiem, który systematycznie podnosi mu ciśnienie. Ile razy miał to jeszcze powtórzyć, żeby dotarło? Nie obchodziło go. Nic go nie obchodziło.
Hector dalej jednak nie dawał za wygraną, uchwycił się jego płaszcza, a przez umysł Victora przeleciała posępna myśl, że mógłby się cofnąć jeszcze o krok i obserwować, jak czarodziej zalicza bliskie spotkanie z podłogą. Mógłby. Wystarczyłby tylko krok…
Uniósł nieznacznie brew, kiedy z brata wylał się potok słów, który wbrew wszystkiemu, zadziałał na niego jak płachta na byka. Zacisnął mocniej zęby, linia żuchwy napięła się, zdradzając targający nim gniew, ale jeszcze stał nieruchomo, jeszcze się trzymał. Dryfował na gładkiej tafli opanowania, licząc na to, że wytrzyma, że nie straci nad sobą panowania.
Ale Hector tylko mówił dalej i dalej, a każde słowo przesuwało granicę coraz bliżej.
Laska stuknęła o podłogę, słowa wypełniły pustkę salonu. Victor nie ruszył się z miejsca, obserwował brata nadal, w milczeniu przeczekując cały jego monolog, choć we wnętrzu czuł, że aż kipi w nim od tłumionych emocji. Chciał w coś uderzyć, otrzeźwić się bólem, ale nie chciał tego przed nim zdradzić ― znowu podjąłby się jakiejś pojebanej analizy i wyciągnął wnioski z dupy. Z trudem dostrzegł ten słaby punkt, który mu zaprezentował, a który do tej pory skutecznie wypierał ze swoich myśli. Kalectwo. Ciężar.
Odczekał, aż usiądzie w fotelu, plan w jego głowie złożył się sam.
Podszedł bliżej; nieśpiesznie, krok za krokiem zmniejszając dzielący ich dystans. Wyjął dłonie z kieszeni, oparł je na podłokietnikach fotela, pochylił się, zawisł nad nim jak sęp, odciął ewentualną drogę ucieczki. Może w końcu coś do niego dotrze. Może w końcu da mu spokój.
― Zawsze chciałem się ciebie pozbyć ― powiedział, zgodnie z jego własnym życzeniem, choć wcale tak nie było. ― Zawsze chciałem być sam. ― Powoli zdjął rękę z podłokietnika, położył ją na jego lewym udzie ― dokładnie tam, gdzie stara rana bolała najbardziej ― i bezpardonowo wpił palce w jego ciało. Mocno, bez litości. Wiedział, że robi mu krzywdę, że go to zaboli, ale uważał, że tak będzie lepiej.
Nadal pamiętał słowa uzdrowiciela wypowiedziane tamtego chujowego dnia, kiedy przypadkowo zepchnął go ze schodów. Nadal pamiętał, co czuł przez tą ich pojebaną braterską więź. Lewe udo. Ból. Ciężar dla bliskich.
― Zawsze byłeś dla mnie niewygodnym ciężarem. Kamieniem u nogi. Wstydliwą sprawą. ― Uścisk zelżał, a Victor nachylił się do jego ucha.
― I zawsze tym dla mnie pozostaniesz. ― Wyprostował się nieśpiesznie, rzucił mu jeszcze jedno spojrzenie z góry i po prostu wyszedł.
/zt
― Ciekawy zbieg okoliczności z tym wilkołakiem, nie sądzisz? ― zagadnął, z pozoru spokojnie, choć Hector wiedział, musiał wiedzieć, że to pułapka. Że jego spokojny ton zwiastuje tylko burzę albo huragan, że kryje się w nim ostatnie ostrzeżenie, jakie może wystosować do przeciwnika, nim nadejdzie atak.
Bo tym właśnie dla niego teraz był. Nie bratem, nie rodziną. Przeciwnikiem, który systematycznie podnosi mu ciśnienie. Ile razy miał to jeszcze powtórzyć, żeby dotarło? Nie obchodziło go. Nic go nie obchodziło.
Hector dalej jednak nie dawał za wygraną, uchwycił się jego płaszcza, a przez umysł Victora przeleciała posępna myśl, że mógłby się cofnąć jeszcze o krok i obserwować, jak czarodziej zalicza bliskie spotkanie z podłogą. Mógłby. Wystarczyłby tylko krok…
Uniósł nieznacznie brew, kiedy z brata wylał się potok słów, który wbrew wszystkiemu, zadziałał na niego jak płachta na byka. Zacisnął mocniej zęby, linia żuchwy napięła się, zdradzając targający nim gniew, ale jeszcze stał nieruchomo, jeszcze się trzymał. Dryfował na gładkiej tafli opanowania, licząc na to, że wytrzyma, że nie straci nad sobą panowania.
Ale Hector tylko mówił dalej i dalej, a każde słowo przesuwało granicę coraz bliżej.
Laska stuknęła o podłogę, słowa wypełniły pustkę salonu. Victor nie ruszył się z miejsca, obserwował brata nadal, w milczeniu przeczekując cały jego monolog, choć we wnętrzu czuł, że aż kipi w nim od tłumionych emocji. Chciał w coś uderzyć, otrzeźwić się bólem, ale nie chciał tego przed nim zdradzić ― znowu podjąłby się jakiejś pojebanej analizy i wyciągnął wnioski z dupy. Z trudem dostrzegł ten słaby punkt, który mu zaprezentował, a który do tej pory skutecznie wypierał ze swoich myśli. Kalectwo. Ciężar.
Odczekał, aż usiądzie w fotelu, plan w jego głowie złożył się sam.
Podszedł bliżej; nieśpiesznie, krok za krokiem zmniejszając dzielący ich dystans. Wyjął dłonie z kieszeni, oparł je na podłokietnikach fotela, pochylił się, zawisł nad nim jak sęp, odciął ewentualną drogę ucieczki. Może w końcu coś do niego dotrze. Może w końcu da mu spokój.
― Zawsze chciałem się ciebie pozbyć ― powiedział, zgodnie z jego własnym życzeniem, choć wcale tak nie było. ― Zawsze chciałem być sam. ― Powoli zdjął rękę z podłokietnika, położył ją na jego lewym udzie ― dokładnie tam, gdzie stara rana bolała najbardziej ― i bezpardonowo wpił palce w jego ciało. Mocno, bez litości. Wiedział, że robi mu krzywdę, że go to zaboli, ale uważał, że tak będzie lepiej.
Nadal pamiętał słowa uzdrowiciela wypowiedziane tamtego chujowego dnia, kiedy przypadkowo zepchnął go ze schodów. Nadal pamiętał, co czuł przez tą ich pojebaną braterską więź. Lewe udo. Ból. Ciężar dla bliskich.
― Zawsze byłeś dla mnie niewygodnym ciężarem. Kamieniem u nogi. Wstydliwą sprawą. ― Uścisk zelżał, a Victor nachylił się do jego ucha.
― I zawsze tym dla mnie pozostaniesz. ― Wyprostował się nieśpiesznie, rzucił mu jeszcze jedno spojrzenie z góry i po prostu wyszedł.
/zt
Soul for sale
-Może to przeznaczenie, a nie zbieg okoliczności. - odparował, odzyskując panowanie nad własnym głosem. Wyczuł ostrzeżenie, ale nic sobie z niego nie zrobił. Vic chciał się z nim bawić w przepychanki słowne, naprawdę?
Zabrnęli w przepychankę, która mogła ich pociągnąć tylko w przepaść. Zauważył mocno zaciśniętą żuchwę, przez myśl przemknęło mu, że może to wrażliwy temat dla nich obojga, że może powinien się wycofać - ale już było za późno. Victor narzucił ton rozmowy, a dla Hectora każda konwersacja też potrafiła być pojedynkiem. (Dlatego drażnił inne dzieci i obrywał w szkole, dlatego trudno mu było w młodości zrozumieć innych ludzi niż brat, łagodności i cierpliwości i wyrozumiałości musiał się mozolnie nauczyć - naturalnie przyszły mu dopiero przy dziecku). Bliźniak wprowadził ich na ring, a teraz uparcie milczał, więc Hector mówił coraz więcej, aż znokautował sam siebie, czując w gardle gorzką gulę. Proszę bardzo, bracie. Nawet to zrobiłem za ciebie.
Odruchowo otworzył oczy i podniósł głowę, gdy Victor zawisł nad fotelem. Nie spłoszyła go jego fizyczna bliskość, zawsze byli blisko. I -
wreszcie-
- mógł spojrzeć mu w oczy. Wstrzymał oddech, jak zwierzę oczekujące ataku myśliwego lub myśliwy mierzący do jelenia z kuszy i chciwie, usiłując stłumić zarówno poczucie przegranej jak i poczucie triumfu, pochwycił jego spojrzenie. Przebił się przez pozorowaną obojętność, zatrzymał na złości, chyba przesadziłem, ale było tam coś jeszcze.
Pustka, jakiej nie pamiętał. Nie u Victora, bo pamiętał pierwsze lata własnego małżeństwa. Rozszerzył oczy, tknięty nagłym lękiemo niego.
Skupiony na jak najlepszym wykorzystaniu tych mgnień sekund, nie spodziewał się ostrego bólu. Instynktownie wcisnął się w fotel, ale brat zawsze był silniejszy, a on zawsze był wolniejszy, zawsze był dla niego niewygodnym ciężarem i kamieniem u nogi. Jego słowa, własne myśli - zlewały się w jedno i utonęły na moment w zdradliwej reakcji własnego, znienawidzonego ciała. Przygryzł dolną wargę, z całej siły, żeby nie krzyknąć, ale i tak syknął cicho przez zaciśnięte zęby - a ból nie ustawał.
-To boli, Vic… - w końcu szepnął, poprosił, bezradnie, dając za wygraną, pokonany. Obraz rozmazywał mu się z bólu, musiał zamrugać. Zgarbił się, jak zawsze przy ojcu.
Brat nigdy nie sprawił mu bólu.
A teraz bolało coś więcej niż noga. Pustka w sercu albo w duszy, nieustanna, ale kiedyś zapełniana przynajmniej tęsknotą. Ale nie można tęsknić za kimś, kto nigdy nie wróci, kto zawsze chciał być sam. Zawsze miał wrażenie, że skoro urodzili się tego samego dnia, to ich dusze były jakoś połączone - tylko tak mógł sobie wytłumaczyć ból, który czuł ilekroć zostawał za bratem z tyłu. Kiedyś czytał mu nawet historię o Castorze (o ironio) i Polluxie, nierozłącznych bliźniętach - jeden był śmiertelnikiem, drugi synem bogów. W micie niebiański bliźniak wprowadził śmiertelnego brata na Olimp, z miłości, ale mity to tylko głupie bajki, a niektórzy zawsze będą z tyłu i może to boli tylko ich.
Zamknął oczy, gdy nachylił się mu do ucha, zamknij się. Ku własnemu zdziwieniu, zorientował się, że ma mokre policzki - to pewnie reakcja na ból - i irracjonalnie rozzłościło go, że brat złamał go po raz drugi.
Gratulacje.
Dawno - od marca - nie czuł chęci, by kogoś uderzyć, by coś rozwalić. Pewne odruchy i instynkty pozostały jednak wyuczone. Był w końcu Vale’m, synem swojego ojca. A od czasów dzieciństwa nauczył się uderzać. Dłoń podniosła się sama, wymierzył Victorowi policzek gdy ten się cofał (powoli, celowo? Jeśli sam stworzył mu szansę, to Hector poczuł się podwójnie głupio) i ku własnej uldze trafił.
-Przyłóż potem lodu i na bark też. - doradził obojętnie,instynkt starszego brata, gdy Vic uśmiechał się ironicznie. Teraz na pewno nie przyłoży lodu i może zostanie chociaż siniak. Dopiero, gdy zatrzasnęły się drzwi, wziął urywany oddech i na moment ukrył twarz w dłoniach.
Potem napił się whiskey z gwinta i cisnął butelką w drzwi. Orestes wróci dopiero za godzinę, miał czas posprzątać.
/zt
Zabrnęli w przepychankę, która mogła ich pociągnąć tylko w przepaść. Zauważył mocno zaciśniętą żuchwę, przez myśl przemknęło mu, że może to wrażliwy temat dla nich obojga, że może powinien się wycofać - ale już było za późno. Victor narzucił ton rozmowy, a dla Hectora każda konwersacja też potrafiła być pojedynkiem. (Dlatego drażnił inne dzieci i obrywał w szkole, dlatego trudno mu było w młodości zrozumieć innych ludzi niż brat, łagodności i cierpliwości i wyrozumiałości musiał się mozolnie nauczyć - naturalnie przyszły mu dopiero przy dziecku). Bliźniak wprowadził ich na ring, a teraz uparcie milczał, więc Hector mówił coraz więcej, aż znokautował sam siebie, czując w gardle gorzką gulę. Proszę bardzo, bracie. Nawet to zrobiłem za ciebie.
Odruchowo otworzył oczy i podniósł głowę, gdy Victor zawisł nad fotelem. Nie spłoszyła go jego fizyczna bliskość, zawsze byli blisko. I -
wreszcie-
- mógł spojrzeć mu w oczy. Wstrzymał oddech, jak zwierzę oczekujące ataku myśliwego lub myśliwy mierzący do jelenia z kuszy i chciwie, usiłując stłumić zarówno poczucie przegranej jak i poczucie triumfu, pochwycił jego spojrzenie. Przebił się przez pozorowaną obojętność, zatrzymał na złości, chyba przesadziłem, ale było tam coś jeszcze.
Pustka, jakiej nie pamiętał. Nie u Victora, bo pamiętał pierwsze lata własnego małżeństwa. Rozszerzył oczy, tknięty nagłym lękiem
Skupiony na jak najlepszym wykorzystaniu tych mgnień sekund, nie spodziewał się ostrego bólu. Instynktownie wcisnął się w fotel, ale brat zawsze był silniejszy, a on zawsze był wolniejszy, zawsze był dla niego niewygodnym ciężarem i kamieniem u nogi. Jego słowa, własne myśli - zlewały się w jedno i utonęły na moment w zdradliwej reakcji własnego, znienawidzonego ciała. Przygryzł dolną wargę, z całej siły, żeby nie krzyknąć, ale i tak syknął cicho przez zaciśnięte zęby - a ból nie ustawał.
-To boli, Vic… - w końcu szepnął, poprosił, bezradnie, dając za wygraną, pokonany. Obraz rozmazywał mu się z bólu, musiał zamrugać. Zgarbił się, jak zawsze przy ojcu.
Brat nigdy nie sprawił mu bólu.
A teraz bolało coś więcej niż noga. Pustka w sercu albo w duszy, nieustanna, ale kiedyś zapełniana przynajmniej tęsknotą. Ale nie można tęsknić za kimś, kto nigdy nie wróci, kto zawsze chciał być sam. Zawsze miał wrażenie, że skoro urodzili się tego samego dnia, to ich dusze były jakoś połączone - tylko tak mógł sobie wytłumaczyć ból, który czuł ilekroć zostawał za bratem z tyłu. Kiedyś czytał mu nawet historię o Castorze (o ironio) i Polluxie, nierozłącznych bliźniętach - jeden był śmiertelnikiem, drugi synem bogów. W micie niebiański bliźniak wprowadził śmiertelnego brata na Olimp, z miłości, ale mity to tylko głupie bajki, a niektórzy zawsze będą z tyłu i może to boli tylko ich.
Zamknął oczy, gdy nachylił się mu do ucha, zamknij się. Ku własnemu zdziwieniu, zorientował się, że ma mokre policzki - to pewnie reakcja na ból - i irracjonalnie rozzłościło go, że brat złamał go po raz drugi.
Gratulacje.
Dawno - od marca - nie czuł chęci, by kogoś uderzyć, by coś rozwalić. Pewne odruchy i instynkty pozostały jednak wyuczone. Był w końcu Vale’m, synem swojego ojca. A od czasów dzieciństwa nauczył się uderzać. Dłoń podniosła się sama, wymierzył Victorowi policzek gdy ten się cofał (powoli, celowo? Jeśli sam stworzył mu szansę, to Hector poczuł się podwójnie głupio) i ku własnej uldze trafił.
-Przyłóż potem lodu i na bark też. - doradził obojętnie,
Potem napił się whiskey z gwinta i cisnął butelką w drzwi. Orestes wróci dopiero za godzinę, miał czas posprzątać.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
XX lipca 1958 r.
Kamienica “Pod Ramorami” żyła. Stali lokatorzy wkraczali do obszernego holu, tłoczyli się gwarnie we wspólnym pokoju i ze śmiechem odskakiwali, gdy kolejna osoba wypadała z podłączonego do sieci Fiuu kominka, a pani Pappalardo niecierpliwie zaganiała wszystkich do jadalni. Słowem, zbliżała się pora obiadowa.
W pokoju Gudrun było jednak względnie cicho. Do niewielkiej klitki nie docierały głośne rozmowy czy szuranie pierwszych krzeseł. Nic nie zagłuszało rozchodzącego się w niej chrobotania pióra o pergamin i cichych pomruków jego właścicielki. Księga, księga, ręka glorii, cztery krwawe pieczęci, artefakt - pióro stanęło w miejscu, Gudrun w zamyśleniu pogładziła się jego końcówką po nosie, po chwili zawahania dodała na marginesie księgi aktywów odręczną notatkę. Nie zanotowano silnej aktywności czarnomagicznej, konieczna weryfikacja autentyczności. Zmarszczyła nos. Gdyby postanowiła dokończyć uzupełnianie ksiąg na Nokturnie, zamiast przenosić pracę do domu (dom, jak to słowo dziwnie brzmiało, nawet w myślach), mogłaby pójść sprawdzić ten artefakt raz jeszcze. Pewności nigdy nie było zbyt wiele, a o tej porze w Borgin&Burke było zapewne równie cicho co w jej czterech kątach. Zazwyczaj niewielu klientów odbierało zamówione plugawe ingrediencje, czarnomagiczne przedmioty, trucizny i klątwy w środku dnia.
Coś zazgrzytało o szybę. Wybita z rytmu Gudrun podniosła wzrok znad biurka na okno stojące za nim. Na widok znajomej sowy rozluźniła, nieświadomie spięte wcześniej ramiona. Stanąwszy, tak by uniemożliwić Achillesowi potencjalny atak na Huginna, otworzyła na oścież okno (i z całych sił zignorowała myśl, że jest ono węższe i o bardziej matowym szkle niż zazwyczaj, zupełnie jakby chciało uchronić pokoik przed czerwonym światłem komety).
— Dzień dobry — mruknęła pod nosem do puchacza, po czym sprawnym ruchem dłoni, odwiązała list. Spodziewała się jakiego rodzaju prośbę w nim otrzyma, mimo wszystko, pozwoliwszy sobie na zmrużenie w niepełnym uśmiechu oczu, przeczytała go od deski do deski. Dwa razy, z przyzwyczajenia sprawdzając czy za każdym z nich, wszystkie słowa wyglądały i układały się w tej samej kolejności.
— Ciekawe co pierwej dotrze do celu? — Pogładziła prawą ręką lotki Achillesa, lewą spisując na odwrocie listu lakoniczną odpowiedź. Przybędę za niedługo. G.L.B. — Twoje skrzydła czy moja magia?
Przekazawszy sowie list, zamknęła księgę z hukiem. Dość pisania na dziś.
Teleportowała się z trzaskiem na pagórek leżący naprzeciwko domostwa Vale’a. Vale’ów - upomniała się w myślach. Prócz ojca, był przecież jeszcze syn. Poprawiła chroniący ją przed ukropem lata czarny kapelusz z szerokim rondem. Wprawdzie w miejscu, w którym stała, osłaniały ją jeszcze pojedyncze drzewa, jeśli jednak chciała dojść na miejsce musiała przejść przez rozświetloną południowym słońcem dolinę. Ruszyła.
Ręce pociły się jej w rękawiczkach, parne powietrze przytłaczało kwiatowym zapachem, ale spacer był mimo wszystko przyjemny. Miarowy marsz wybijał z głowy ostatnie sklepowe rachunki, zostawiając siły przerobowe zwojów mózgowych Gudrun na ważniejsze zadanie; sprawdzenie bezpieczeństwa klienta pod kątem klątw. Poza tym nie warto było ryzykować teleportacją bliżej domostw, nie wiedząc czy podlegające im okoliczne tereny nie są przed teleportacją zabezpieczone. No i… możliwe, że młoda Borgin najzwyczajniej w świecie polubiła te krótkie spacery. Na tyle rzadkie, by nie przywiązywała do nich specjalnej wagi, ale na tyle częste, by zdążyły wyrobić w niej kolejne nawyki. Ot, muśnięcia opuszkami palców mijanego po drodze murku, wchodzenia na ubitą ścieżkę prawą nogą, przeglądnięcia się w zasłoniętym oknie przed zapukaniem.
Ścisnęła wargi w cienką kreskę na widok swojego odbicia. Nie obruszały ją zbytnio wory pod oczami (cztery kawy rano najwidoczniej nie zdołały zaradzić efektom źle dobranego eliksiru słodkiego snu) ani uciekąjące z luźnego upięcia kosmyki włosów, jedynie… Zamrugała kilkukrotnie, na szkle uparcie jednak rysowała się jej niebieskoskóra, pozbawiona kapelusza wersja. Podniosła niepewnie rękę i przymknęła delikatnie oczy w uldze. Zacisnęła mocno palce na niewidzialnym rondzie. Wszystko było dobrze. Od opuszczenia Londynu ciągle miała na sobie to samo, czyli najpewniej wyglądała tak samo. To przecież oczywiste, nie powinna się rozpraszać tak błahym widziadłem.
— Panie Vale? — Zdjąwszy kapelusz, wreszcie zapukała. — Tutaj Gudrun Borgin — dopowiedziała. Zapewne się jej spodziewał, nawykła jednak do zapowiadania się pełnym imieniem i nazwiskiem. Klienci rzadko bywali ufni. — Prosił Pan, żebym przybyła, jak najprędzej, więc oto jestem.
6.07?
Dzięki trwającemu zawieszeniu broni Anglicy mieli w teorii spać spokojniej, ale niektórzy nie pamiętali już spokojnego snu. Jak można było śnić bez obaw, gdy świat był pełen niebezpieczeństw - chorób (wiedział o nich wszystko), złych i perwersyjnych ludzi (przyjmował ich w gabinecie na tyle często, by wiedzieć jak ich rozpoznać, tak sądził...) i klątw (terra incognita, czasem bał się nawet o nich czytać), czyhających na każdym kroku na jedynego syna?
Przyjmował niekiedy nadopiekuńcze, histeryczne matki i zwykle doradzał im drugie lub trzecie dziecko na uspokojenie hormonów i lęku, ale on to przecież co innego. Po pierwsze, był mężczyzną, więc nie kierowały nim chaotyczne emocje ani objawy paranoi tylko całkowicie racjonalne obawy. Po drugie, zawsze chciał mieć więcej dzieci, ale z uwagi na charakter żony musiał zdławić to marzenie—nie chciał więc o tym myśleć, nie chciał wskrzeszać rozczarowań. O tym, że kiedyś, gdy żałoba dobiegnie końca, wypadałoby ożenić się ponownie—tym bardziej wolał nie myśleć. Nie rozdrapywać ran. Jedna rana jątrzyła się i tak nieprzerwanie. Nie mógł zapomnieć o własnym kalectwie, a wraz z pojawieniem się komety noga zdawała się go boleć bardziej niż zwykle.
Gdy na niebie pojawił się złowrogi omen, Hector zaczął zerkać niespokojnie w terminarz. Lubił rytm i przewidywalność wszystkiego, co mógł kontrolować. Chaos wybijał go z tego rytmu i wtedy znajdował pocieszenie gdzie mógł, czy to we własnym kalendarzu, czy to w ramionach prostytutek, którym płacił za określony scenariusz. Choć czasem prosił znających się na runach przyjaciół o przysługi w sprawie sprawdzania klątw, to ludzka sympatia bywała nieprzewidywalna, więc cenił sobie regularność usług profesjonalistki. Z pewnością sprawdzała jego dom o wiele częściej niż przeciętnie, ale cenił w Gudrun również to, że nie zadawała pytań. Miała wyznaczone własne miejsce w jego terminarzu, ale, wytrącony z równowagi kometą i sennymi koszmarami, kilka dni nosił się z niecierpliwą myślą o tym, że bezpieczeństwo Orestesa nie zniesie przecież zwłoki.
Gdyby ojciec Hectora tyle nie zwlekał... gdyby potrafił powiązać osłabienie dziecka z czarnomagiczną skazą... to może klątwa zostałaby zdjęta o wiele szybciej, może nigdy nie złamałby nogi, albo może zrosłaby się prawidłowo, może byłby normalny i nie chodziło mu akurat o normalność fizyczną...
Wreszcie nie wytrzymał chaosu własnych myśli i skreślił list do panny Borgin z prośbą o wcześniejszy termin. "Choćby dzisiaj", napisał niezobowiązująco, ale ku jego uldze i satysfakcji na parapecie wkrótce pojawił się zwrotny list z lakonicznym potwierdzeniem, a niedługo później rozległo się pukanie do drzwi.
Usłyszał głos Gudrun jeszcze zanim doszedł do progu (trzeba przyznać, że nie chodził zbyt prędko). Spodziewał się jej, ale cenił te zapowiedzi bardziej niż mogłaby przypuszczać. Niezapowiedziane pukanie do drzwi kojarzyło mu się kiedyś z pewnym pacjentem-a-później-przyjacielem, który zaczął się dobijać do jego domu pijany w sztos po zerwaniu z kobietą równie okrutną jak Klitajmestra Hector był wtedy jeszcze młodszy od Gudrun i nie miał doświadczenia ani z pijaństwem, ani z rozpoznawaniem myśli samobójczych ani z okrutnymi kobietami. Nabrał tego doświadczenia prędzej niżby chciał. Długo sądził, że nic nie przebije tamtego natarcia, ale na początku wojny inny przyjaciel pojawił się na jego progu śmiertelnie ranny.
Otworzył i powitał Gudrun rzadkim, bo stosunkowo szczerym uśmiechem. Gdy bywał zmęczony, ludzie zazwyczaj go irytowali (całą energię poświęcał na bycie wyrozumiałym w pracy), ale ona zdawała się intuicyjnie wiedzieć kiedy mówić, a kiedy milczeć.
Z jej bratem rozumiał się niegdyś równie intuicyjnie, ale niezręcznie było o nim myśleć - zwłaszcza po tym, jak rodzice kazali mu milczeć. Już dawno nie było ich na świecie, tak samo jak (tak zakładał, jak inaczej wytłumaczyć jego zniknięcie i komentarz matki o ciężkiej chorobie?) Einara, ale w głębi duszy Hector wciąż chciał być dobrym synem. I dobrym przyjacielem—może właśnie dlatego wybrał usługi Gudrun gdy dopiero zaczynała swoją karierę. Zanim udowodniła swój profesjonalizm, podchodził raczej nieufnie do kobietogółem łamiących klątwy, ale gdzieś z tyłu głowy miał myśl, że gdyby Einar żył to chciałby aby wsparł jego siostrę (albo samemu zajmował się łamaniem klątw...). Hector przeżył już wiele strat, ale tamta była pierwsza, wstrząsając dziecięcym światem. Może właśnie dlatego pamiętał ją tak dobrze. No i żaden inny przyjaciel nie pokazał mu jak przypalać mrówki lupą.
-Dzień dobry, zapraszam. - odsunął się, by wpuścić ją do przedpokoju. Gestem wskazał salon, ale chyba nie musiał, znała już ich rytm. Wyciągnął rękę, by odebrać i powiesić w przedpokoju jej kapelusz - nawet bez niego była wyższa od Hectora.
-Wiem, że byliśmy umówieni na później i przyznam szczerze, że od panny - wielokrotnie wahał się nad tym czy proponować jej przejście na "ty", formy grzecznościowe brzmiały jakoś sztucznie biorąc pod uwagę spędzone z Borginami dzieciństwo, ale przepaść lat i profesjonalizm zbudowały między nimi dystans. -ostatniej wizyty niewiele się zmieniło, ale... nie zaszkodzi sprawdzić, prawda? - zamknął drzwi, nerwowo zerkając na czerwony blask komety. Okna w salonie były zasłonięte. -Mam wrażenie, że wiele osób i dzieci zachowuje się dziwnie - nawet cienie pod oczyma Gudrun zdawały się głębsze niż zwykłe, choć nie było to pewnie aż tak dziwne. To on bywał dziwny, zauważając takie rzeczy. -odkąd pojawiła się ta kometa. - mruknął, jakby na własne usprawiedliwienie. Nie lubił zmieniać wizyt spotkań, nie lubił czuć się natarczywy ani irytująco bezbronny wobec tego, czego nie rozumiał. -Herbaty? - zaproponował, wiedząc, że panna Borgin będzie potrzebowała kilku chwil w ciszy. Akurat zdąży nastawić wodę i pomyśleć o związanych z klątwami pytaniach, których nigdy nie będzie miał odwagi zadać.
Dzięki trwającemu zawieszeniu broni Anglicy mieli w teorii spać spokojniej, ale niektórzy nie pamiętali już spokojnego snu. Jak można było śnić bez obaw, gdy świat był pełen niebezpieczeństw - chorób (wiedział o nich wszystko), złych i perwersyjnych ludzi (przyjmował ich w gabinecie na tyle często, by wiedzieć jak ich rozpoznać, tak sądził...) i klątw (terra incognita, czasem bał się nawet o nich czytać), czyhających na każdym kroku na jedynego syna?
Przyjmował niekiedy nadopiekuńcze, histeryczne matki i zwykle doradzał im drugie lub trzecie dziecko na uspokojenie hormonów i lęku, ale on to przecież co innego. Po pierwsze, był mężczyzną, więc nie kierowały nim chaotyczne emocje ani objawy paranoi tylko całkowicie racjonalne obawy. Po drugie, zawsze chciał mieć więcej dzieci, ale z uwagi na charakter żony musiał zdławić to marzenie—nie chciał więc o tym myśleć, nie chciał wskrzeszać rozczarowań. O tym, że kiedyś, gdy żałoba dobiegnie końca, wypadałoby ożenić się ponownie—tym bardziej wolał nie myśleć. Nie rozdrapywać ran. Jedna rana jątrzyła się i tak nieprzerwanie. Nie mógł zapomnieć o własnym kalectwie, a wraz z pojawieniem się komety noga zdawała się go boleć bardziej niż zwykle.
Gdy na niebie pojawił się złowrogi omen, Hector zaczął zerkać niespokojnie w terminarz. Lubił rytm i przewidywalność wszystkiego, co mógł kontrolować. Chaos wybijał go z tego rytmu i wtedy znajdował pocieszenie gdzie mógł, czy to we własnym kalendarzu, czy to w ramionach prostytutek, którym płacił za określony scenariusz. Choć czasem prosił znających się na runach przyjaciół o przysługi w sprawie sprawdzania klątw, to ludzka sympatia bywała nieprzewidywalna, więc cenił sobie regularność usług profesjonalistki. Z pewnością sprawdzała jego dom o wiele częściej niż przeciętnie, ale cenił w Gudrun również to, że nie zadawała pytań. Miała wyznaczone własne miejsce w jego terminarzu, ale, wytrącony z równowagi kometą i sennymi koszmarami, kilka dni nosił się z niecierpliwą myślą o tym, że bezpieczeństwo Orestesa nie zniesie przecież zwłoki.
Gdyby ojciec Hectora tyle nie zwlekał... gdyby potrafił powiązać osłabienie dziecka z czarnomagiczną skazą... to może klątwa zostałaby zdjęta o wiele szybciej, może nigdy nie złamałby nogi, albo może zrosłaby się prawidłowo, może byłby normalny i nie chodziło mu akurat o normalność fizyczną...
Wreszcie nie wytrzymał chaosu własnych myśli i skreślił list do panny Borgin z prośbą o wcześniejszy termin. "Choćby dzisiaj", napisał niezobowiązująco, ale ku jego uldze i satysfakcji na parapecie wkrótce pojawił się zwrotny list z lakonicznym potwierdzeniem, a niedługo później rozległo się pukanie do drzwi.
Usłyszał głos Gudrun jeszcze zanim doszedł do progu (trzeba przyznać, że nie chodził zbyt prędko). Spodziewał się jej, ale cenił te zapowiedzi bardziej niż mogłaby przypuszczać. Niezapowiedziane pukanie do drzwi kojarzyło mu się kiedyś z pewnym pacjentem-a-później-przyjacielem, który zaczął się dobijać do jego domu pijany w sztos po zerwaniu z kobietą równie okrutną jak Klitajmestra Hector był wtedy jeszcze młodszy od Gudrun i nie miał doświadczenia ani z pijaństwem, ani z rozpoznawaniem myśli samobójczych ani z okrutnymi kobietami. Nabrał tego doświadczenia prędzej niżby chciał. Długo sądził, że nic nie przebije tamtego natarcia, ale na początku wojny inny przyjaciel pojawił się na jego progu śmiertelnie ranny.
Otworzył i powitał Gudrun rzadkim, bo stosunkowo szczerym uśmiechem. Gdy bywał zmęczony, ludzie zazwyczaj go irytowali (całą energię poświęcał na bycie wyrozumiałym w pracy), ale ona zdawała się intuicyjnie wiedzieć kiedy mówić, a kiedy milczeć.
Z jej bratem rozumiał się niegdyś równie intuicyjnie, ale niezręcznie było o nim myśleć - zwłaszcza po tym, jak rodzice kazali mu milczeć. Już dawno nie było ich na świecie, tak samo jak (tak zakładał, jak inaczej wytłumaczyć jego zniknięcie i komentarz matki o ciężkiej chorobie?) Einara, ale w głębi duszy Hector wciąż chciał być dobrym synem. I dobrym przyjacielem—może właśnie dlatego wybrał usługi Gudrun gdy dopiero zaczynała swoją karierę. Zanim udowodniła swój profesjonalizm, podchodził raczej nieufnie do kobiet
-Dzień dobry, zapraszam. - odsunął się, by wpuścić ją do przedpokoju. Gestem wskazał salon, ale chyba nie musiał, znała już ich rytm. Wyciągnął rękę, by odebrać i powiesić w przedpokoju jej kapelusz - nawet bez niego była wyższa od Hectora.
-Wiem, że byliśmy umówieni na później i przyznam szczerze, że od panny - wielokrotnie wahał się nad tym czy proponować jej przejście na "ty", formy grzecznościowe brzmiały jakoś sztucznie biorąc pod uwagę spędzone z Borginami dzieciństwo, ale przepaść lat i profesjonalizm zbudowały między nimi dystans. -ostatniej wizyty niewiele się zmieniło, ale... nie zaszkodzi sprawdzić, prawda? - zamknął drzwi, nerwowo zerkając na czerwony blask komety. Okna w salonie były zasłonięte. -Mam wrażenie, że wiele osób i dzieci zachowuje się dziwnie - nawet cienie pod oczyma Gudrun zdawały się głębsze niż zwykłe, choć nie było to pewnie aż tak dziwne. To on bywał dziwny, zauważając takie rzeczy. -odkąd pojawiła się ta kometa. - mruknął, jakby na własne usprawiedliwienie. Nie lubił zmieniać wizyt spotkań, nie lubił czuć się natarczywy ani irytująco bezbronny wobec tego, czego nie rozumiał. -Herbaty? - zaproponował, wiedząc, że panna Borgin będzie potrzebowała kilku chwil w ciszy. Akurat zdąży nastawić wodę i pomyśleć o związanych z klątwami pytaniach, których nigdy nie będzie miał odwagi zadać.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnęła głową na przywitanie i zmrużyła oczy w wyrazie dyskretnego zadowolenia. Przedpokój, przynajmniej w warstwie wizualnej, nie zmienił się ani odrobinę od jej ostatniej wizyty. Podobnie zresztą jak Vale. Jak zawsze odrobinę nerwowy (z początku myślała, iż z powodu braku zaufania w jej, początkowe mikre, doświadczenie, później dopiero zrozumiała, że to sama myśl o klątwach sprawiała mu dyskomfort), ale opanowany. Uprzejmy, ale nie nachalny. Profesjonalny. Był jednym z jej najstarszych klientów i chyba jednym z ulubionych.
Z przyjemnością oddała mu swój kapelusz, kontrolnie zerkając gdzie go odkłada, na wypadek gdyby czas nie starł natrętnego zwidu (czy raczej braku widu) przed końcem wizyty. Statecznym krokiem ruszyła w stronę salonu. Na tyle powolnym, by sowia laska bez problemu mogła za nią nadążyć, na tyle szybkim, by okazać gotowość przejścia do kolejnego etapu swojskiej rutyny. Rutyny, wystarczająco sztywnej, by poczuła się w jej okowach bezpiecznie, lecz równocześnie wystarczająco często przerywanej przewidywalnymi (choć nie planowanymi) odstępami od schematu. Jak choćby takim wezwaniem.
— Nie zaszkodzi, — głucho powtórzyła — w przeciwieństwie do zwłoki — dopowiedziała swoim najspokojniejszym (jej zdaniem) i najmonotonniejszym (zdaniem większości ludzi) głosem. Delikatnie balansując, między próbą utwierdzenia klienta w słuszności podjętych działań (w końcu dzięki nim będzie mogła odebrać zapłatę już dziś) a ryzykiem wzmocnienia delikatnych, paranoicznych skłonności Hectora. Doskonale zdawała sobie sprawę z istnienia tych drugich i choć w głębi serca cieszyła się z ich skutków - jej częstych i regularnych wizyt - nie chciała ich wzmagać. Zbyt często, były one zbyt podobne do jej własnych, w pełni uzasadnionych odruchów. Zbyt często przywoływały do jej głowy nigdy niewyartykułowane pytanie. Kto skrzywdził lub chciał skrzywdzić kogoś, takiego?
— Zresztą, nie mam zbyt wielu wolnych terminów przed końcem lipca, dzisiejsza data najbardziej mi odpowiadała. — Gudrun nim zauważyła, była już w połowie zdania. Kłamstwo, a dokładniej rzecz ujmując, niewielkie nagięcie prawdy, gładko przeszło przez jej usta. Odwrócona tyłem Vale’a pozwoliła sobie na nieznaczne zmarszczenie brwi. Po cóż wypowiedziała to całkowicie zbędne i naddatkowe zdanie? On mógł mieć jeszcze jakąś potrzebę (nawet miłą) usprawiedliwiania się, ale ona? Nie była mu przecież winna żadnych wyjaśnień.
— Poproszę. — Przemilczała kwestię komety. Nienawidziła tego tajemniczego obiektu znikąd, ucieleśnienia chaotycznego zagrożenia, przed którym była bezbronna oraz niewiedzy, do której nie lubiła się przyznawać. Szybko, więc wróciła myślami do znanego schematu.
W oczekiwaniu na herbatę (dawkę teiny, bliskiej kuzynki ukochanej przez Gudrun kofeiny) wkroczyła pewnym krokiem do salonu. Obeszła go wzdłuż ścian, opuszkami palców wodząc po grzbietach książek i gzymsie kominka, wzrokiem wyszukując, dokładniej niż w przedpokoju, jakichkolwiek nowości; na półkach, stoliku, fotelu, w rozkładzie mebli, splocie dywanu, marsowej minie niedokończonego portretu. Równocześnie wyciągnęła z połów długiej spódnicy różdżkę i zaczęła rzucać pierwsze czary. Cząsteczki magii związały się posłusznie u czubka tamaryszkowego drewna, po czym gładko rozpierzchły się po salonie, wnikając w każdą jego szczeliną. Kącik ust Gudrun drgnął nie zauważalnie ku górze. O ile doceniała zaklęcia pojedynkowe oraz towarzyszące im świetliste, tnące powietrze wiązki, to jednak te niepozorne czary wywiadowcze ceniła najbardziej. Oczywiście zaraz po Finite Incantatem, któregoniestety na razie nie miała na czym wykorzystać. Powietrze pozostawało klarowne i lekkie na tyle na ile mogło być przy panujących na zewnątrz, letnich temperaturach. Pokój nietknięty żadnym przekleństwem. Przynajmniej z rodzajów tych, którymi zajmowała się Borgin.
— Czysto — stwierdziła, odwróciwszy się w stronę Hectora. Cień mikrego, nieświadomego uśmiechu zszedł już z jej twarzy, niemniej skupienie starło z niej niektóre symptomy troski, a sylwetka zdawała siębardziej wyprostowana. Gudrun trudno było oszacować, od jak dawna Vale czekał na nią z herbatą.
Z przyjemnością oddała mu swój kapelusz, kontrolnie zerkając gdzie go odkłada, na wypadek gdyby czas nie starł natrętnego zwidu (czy raczej braku widu) przed końcem wizyty. Statecznym krokiem ruszyła w stronę salonu. Na tyle powolnym, by sowia laska bez problemu mogła za nią nadążyć, na tyle szybkim, by okazać gotowość przejścia do kolejnego etapu swojskiej rutyny. Rutyny, wystarczająco sztywnej, by poczuła się w jej okowach bezpiecznie, lecz równocześnie wystarczająco często przerywanej przewidywalnymi (choć nie planowanymi) odstępami od schematu. Jak choćby takim wezwaniem.
— Nie zaszkodzi, — głucho powtórzyła — w przeciwieństwie do zwłoki — dopowiedziała swoim najspokojniejszym (jej zdaniem) i najmonotonniejszym (zdaniem większości ludzi) głosem. Delikatnie balansując, między próbą utwierdzenia klienta w słuszności podjętych działań (w końcu dzięki nim będzie mogła odebrać zapłatę już dziś) a ryzykiem wzmocnienia delikatnych, paranoicznych skłonności Hectora. Doskonale zdawała sobie sprawę z istnienia tych drugich i choć w głębi serca cieszyła się z ich skutków - jej częstych i regularnych wizyt - nie chciała ich wzmagać. Zbyt często, były one zbyt podobne do jej własnych, w pełni uzasadnionych odruchów. Zbyt często przywoływały do jej głowy nigdy niewyartykułowane pytanie. Kto skrzywdził lub chciał skrzywdzić kogoś, takiego?
— Zresztą, nie mam zbyt wielu wolnych terminów przed końcem lipca, dzisiejsza data najbardziej mi odpowiadała. — Gudrun nim zauważyła, była już w połowie zdania. Kłamstwo, a dokładniej rzecz ujmując, niewielkie nagięcie prawdy, gładko przeszło przez jej usta. Odwrócona tyłem Vale’a pozwoliła sobie na nieznaczne zmarszczenie brwi. Po cóż wypowiedziała to całkowicie zbędne i naddatkowe zdanie? On mógł mieć jeszcze jakąś potrzebę (nawet miłą) usprawiedliwiania się, ale ona? Nie była mu przecież winna żadnych wyjaśnień.
— Poproszę. — Przemilczała kwestię komety. Nienawidziła tego tajemniczego obiektu znikąd, ucieleśnienia chaotycznego zagrożenia, przed którym była bezbronna oraz niewiedzy, do której nie lubiła się przyznawać. Szybko, więc wróciła myślami do znanego schematu.
W oczekiwaniu na herbatę (dawkę teiny, bliskiej kuzynki ukochanej przez Gudrun kofeiny) wkroczyła pewnym krokiem do salonu. Obeszła go wzdłuż ścian, opuszkami palców wodząc po grzbietach książek i gzymsie kominka, wzrokiem wyszukując, dokładniej niż w przedpokoju, jakichkolwiek nowości; na półkach, stoliku, fotelu, w rozkładzie mebli, splocie dywanu, marsowej minie niedokończonego portretu. Równocześnie wyciągnęła z połów długiej spódnicy różdżkę i zaczęła rzucać pierwsze czary. Cząsteczki magii związały się posłusznie u czubka tamaryszkowego drewna, po czym gładko rozpierzchły się po salonie, wnikając w każdą jego szczeliną. Kącik ust Gudrun drgnął nie zauważalnie ku górze. O ile doceniała zaklęcia pojedynkowe oraz towarzyszące im świetliste, tnące powietrze wiązki, to jednak te niepozorne czary wywiadowcze ceniła najbardziej. Oczywiście zaraz po Finite Incantatem, którego
— Czysto — stwierdziła, odwróciwszy się w stronę Hectora. Cień mikrego, nieświadomego uśmiechu zszedł już z jej twarzy, niemniej skupienie starło z niej niektóre symptomy troski, a sylwetka zdawała siębardziej wyprostowana. Gudrun trudno było oszacować, od jak dawna Vale czekał na nią z herbatą.
Cenił jej podejście do klientów (jego, konkretnego klienta?) - przechodziła do rzeczy konkretnie i bez niepotrzebnej zwłoki, by nie miał wrażenia, że marnuje czas i pieniądze na wizyty towarzyskie. Zarazem nigdy nie działała za szybko, pozwalając za wszystkim nadążyć zarówno sowiej lasce, jak i komuś, kto wcale nie znał się na runach, ale miewał sporo pytań. Zatrudniał profesjonalistów od narodzin syna—najpierw postawnego Norwega, którego przestał zapraszać po tym, jak zauważył w jaki sposób patrzy na niego żona; potem podstarzałego naukowca, który był sympatyczny, ale bagatelizował czasem jego obawy; czasem prosił o przysługi przyjaciół-unistów, choć ci tłumaczyli mu, że tworzenie talizman to nie to samo co łamanie klątw—i choć początkowo nie przewidywał stałej współpracy z kimś młodym i mało umiarkowanie doświadczonym, to z usług Gudrun był zadowolony najbardziej. Zdawał sobie sprawę, że jako jeden z jej pierwszych stałych klientów może liczyć na pewne przywileje, czyli jej czas. Nie byłby sobą, gdyby nie wpadał czasem w spiralę pesymizmu i nie zastanawiał się nad tym, czy łamaczka klątw wciąż znajdzie w kalendarzu miejsce na comiesięczne wizyty jeśli dostanie bardziej prestiżowe i ciekawsze zlecenia.
Fakt, że dziś tak prędko znalazła dla niego czas, pomógł mu się rozchmurzyć - choć zacisnął lekko usta, słysząc o jej napiętym kalendarzu. Była odwrócona plecami, więc nie wychwycił kłamstwa równie prędko jak zrobiłby podczas rozmowy twarzą w twarz z pacjentem. Nie była zresztą pacjentką, więc nie miał podstaw podejrzewać, że kłamie.
Co, jeśli potrzebowałbym pilnej konsultacji przed końcem lipca? - pomyślał z lekką pretensją, ale ugryzł się w język.
Przeszedł do kuchni i zajął się herbatą. Zostawił otwarte drzwi i pozostawał w zasięgu wzroku Gudrun, ale nie odzywał się i starał się być jak najciszej - nienawidził, gdy jemu przeszkadzano w pracy, więc traktował pannę Borgin tak, jak sam chciałby być traktowany.
Odezwał się dopiero, gdy sama zawyrokowała, że jest czysto. Na jego twarzy odbiła się ulga, ale jeszcze niepełna. Zaaferowany przyśpieszoną wizytą, wykroczył poza przyjęty rytm i nie powiedział jej przed rozpoczęciem pracy, gdzie jest jego syn - a to przecież było najważniejsze! Jej magia miała wykryć przeklęte miejsca, przedmioty, ale przede wszystkim osoby. Niby wiedział, jak to działa, ale nie do końca, więc upewniał się często. A jak na gust poprzednika Gudrun—irytująco często.
-Orestes bawi się na poddaszu, nad salonem. - nie lubił, gdy syn wchodził po schodach na strych, ale pozwalał się mu tam bawić podczas wizyt łamaczy klątw. Nie chciał, by był świadkiem jego obawów, a poza tym strych znajdował się podobno w zasięgu zaklęcia. -Z nim też... wszystko w porządku, prawda? - i ze mną?, chciał spytać, ale nie miał odwagi tego dodać. Po prostu przezornie kręcił się (a raczej stał, bo chciał być cicho) blisko Gudrun i salonu, gdy pilnował wody na herbatę.
Ustawił filiżanki i czajniczek na tacy, machnął różdżką i przylewitował zestaw do stoliczka w salonie. Siadł w fotelu z ulgą kogoś, kto nie lubi długo stać i gestem zaprosił Gudrun, by do niego dołączyła. Przed wojną zawsze częstował ją herbatą z bergamotką albo innymi fantazyjnymi mieszankami od pacjentów, ale w obliczu kryzysu pozostała mu tylko czarna, zwykła. Zaparzył jej mocną, a sobie (z oszczędności) słabsza, pamiętając, że Borgin lubi kofeinę.
-Co sądzisz o tej komecie? - zafrapowany klątwami przeszedł odruchowo na "ty" (o formie grzecznościowej musiał pamiętać, wciąż widząc czasem w Gudrun małą siostrę dawnego przyjaciela) i nie zauważył, że temat sprawił wcześniej kobiecie dyskomfort. - Odkąd pojawiła się na niebie, niektórzy moi pacjenci - i moje dziecko -nietypowo się zachowują. Astronomia może wpływać na samopoczucie, pewnie tak niespodziewane ciało niebieskie wpłynęło na nie bardziej... - wyjaśnił, brzmiąc nieco jakby próbował wmówić to również sobie samemu. -Ale czy hipotetycznie, czysto hipotetycznie, kometa mogłaby nasilić działanie klątw, albo... - wiedział, że jego klątwa została dawno zdjęta, ale nie wiedział, jakie ślady w nim zostawiła. W dobre dni wyobrażał je sobie, jako wyblakłe plamy, których jedyną konsekwencją była krzywo zrośnięta kość i stały lęk. W złe dni obawiał się, że niezdjęta przez (właściwie ile? Kilka miesięcy, kilkanaście, lata?! Nie miał odwagi pytać ojca za jego życia, ale pamiętał, że bardzo długo był chorowitym dzieckiem) długi czas klątwa zdążyła całkowicie spustoszyć jego umysł i duszę, pozostawiając po sobie gęstniejącą ciemność. -...ich długotrwałe skutki? - zapytał, błogo nieświadom, że takie rozważania mogą wykraczać poza kompetencje Gudrun - tak jak ocenienie wpływu komety na magipsychiatrię wykraczało poza kompetencje jego samego, dopóki nie zbierze więcej dowodów. Miał okazję porozmawiać z kimś, kto zna się na klątwach lepiej, a choć z jednej strony lękał się odpowiedzi, to przyjemnie byłoby znać przyczynę własnego, chwiejnego nastroju. Rozpoczęło się zawieszenie broni, powinien być spokojny. Od marca nie przekroczył progu Wenus i powinien umieć z tym skończyć raz na zawsze. Dlaczego zatem nie mógł spać przez narastające egzystencjonalne lęki i dlaczego znów zaczął fantazjować o przemocy i powrocie do miejsca, do którego miał nie wracać?
Fakt, że dziś tak prędko znalazła dla niego czas, pomógł mu się rozchmurzyć - choć zacisnął lekko usta, słysząc o jej napiętym kalendarzu. Była odwrócona plecami, więc nie wychwycił kłamstwa równie prędko jak zrobiłby podczas rozmowy twarzą w twarz z pacjentem. Nie była zresztą pacjentką, więc nie miał podstaw podejrzewać, że kłamie.
Co, jeśli potrzebowałbym pilnej konsultacji przed końcem lipca? - pomyślał z lekką pretensją, ale ugryzł się w język.
Przeszedł do kuchni i zajął się herbatą. Zostawił otwarte drzwi i pozostawał w zasięgu wzroku Gudrun, ale nie odzywał się i starał się być jak najciszej - nienawidził, gdy jemu przeszkadzano w pracy, więc traktował pannę Borgin tak, jak sam chciałby być traktowany.
Odezwał się dopiero, gdy sama zawyrokowała, że jest czysto. Na jego twarzy odbiła się ulga, ale jeszcze niepełna. Zaaferowany przyśpieszoną wizytą, wykroczył poza przyjęty rytm i nie powiedział jej przed rozpoczęciem pracy, gdzie jest jego syn - a to przecież było najważniejsze! Jej magia miała wykryć przeklęte miejsca, przedmioty, ale przede wszystkim osoby. Niby wiedział, jak to działa, ale nie do końca, więc upewniał się często. A jak na gust poprzednika Gudrun—irytująco często.
-Orestes bawi się na poddaszu, nad salonem. - nie lubił, gdy syn wchodził po schodach na strych, ale pozwalał się mu tam bawić podczas wizyt łamaczy klątw. Nie chciał, by był świadkiem jego obawów, a poza tym strych znajdował się podobno w zasięgu zaklęcia. -Z nim też... wszystko w porządku, prawda? - i ze mną?, chciał spytać, ale nie miał odwagi tego dodać. Po prostu przezornie kręcił się (a raczej stał, bo chciał być cicho) blisko Gudrun i salonu, gdy pilnował wody na herbatę.
Ustawił filiżanki i czajniczek na tacy, machnął różdżką i przylewitował zestaw do stoliczka w salonie. Siadł w fotelu z ulgą kogoś, kto nie lubi długo stać i gestem zaprosił Gudrun, by do niego dołączyła. Przed wojną zawsze częstował ją herbatą z bergamotką albo innymi fantazyjnymi mieszankami od pacjentów, ale w obliczu kryzysu pozostała mu tylko czarna, zwykła. Zaparzył jej mocną, a sobie (z oszczędności) słabsza, pamiętając, że Borgin lubi kofeinę.
-Co sądzisz o tej komecie? - zafrapowany klątwami przeszedł odruchowo na "ty" (o formie grzecznościowej musiał pamiętać, wciąż widząc czasem w Gudrun małą siostrę dawnego przyjaciela) i nie zauważył, że temat sprawił wcześniej kobiecie dyskomfort. - Odkąd pojawiła się na niebie, niektórzy moi pacjenci - i moje dziecko -nietypowo się zachowują. Astronomia może wpływać na samopoczucie, pewnie tak niespodziewane ciało niebieskie wpłynęło na nie bardziej... - wyjaśnił, brzmiąc nieco jakby próbował wmówić to również sobie samemu. -Ale czy hipotetycznie, czysto hipotetycznie, kometa mogłaby nasilić działanie klątw, albo... - wiedział, że jego klątwa została dawno zdjęta, ale nie wiedział, jakie ślady w nim zostawiła. W dobre dni wyobrażał je sobie, jako wyblakłe plamy, których jedyną konsekwencją była krzywo zrośnięta kość i stały lęk. W złe dni obawiał się, że niezdjęta przez (właściwie ile? Kilka miesięcy, kilkanaście, lata?! Nie miał odwagi pytać ojca za jego życia, ale pamiętał, że bardzo długo był chorowitym dzieckiem) długi czas klątwa zdążyła całkowicie spustoszyć jego umysł i duszę, pozostawiając po sobie gęstniejącą ciemność. -...ich długotrwałe skutki? - zapytał, błogo nieświadom, że takie rozważania mogą wykraczać poza kompetencje Gudrun - tak jak ocenienie wpływu komety na magipsychiatrię wykraczało poza kompetencje jego samego, dopóki nie zbierze więcej dowodów. Miał okazję porozmawiać z kimś, kto zna się na klątwach lepiej, a choć z jednej strony lękał się odpowiedzi, to przyjemnie byłoby znać przyczynę własnego, chwiejnego nastroju. Rozpoczęło się zawieszenie broni, powinien być spokojny. Od marca nie przekroczył progu Wenus i powinien umieć z tym skończyć raz na zawsze. Dlaczego zatem nie mógł spać przez narastające egzystencjonalne lęki i dlaczego znów zaczął fantazjować o przemocy i powrocie do miejsca, do którego miał nie wracać?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciągle trochę zaaferowana minionym śledztwem - czasami lubiła myśleć o sobie jak o detektywie, kimś kto dostrzega prawdę więcej, odnajduje przyczyny deprawacji, po czym rozbija je sprawnym ruchem - czule pogładziła różdżkę, przed ponownym skryciem jej w połach spódnicy. W kolejnych etapach wizyt kontrolnych zazwyczaj była ona zbędna.
— Owszem — pewnie odparła, kiwnąwszy głową. — Salon jest ustawiony w centrum domu, dzięki czemu promienie zaklęć zdołały objąć go w całości wliczając oczywiście strych, pańskiego syna, a także niewielki kawałek ogrodu. — Zbędne pytania oraz równie zbędne objaśnienia zazwyczaj ją męczyły, to jedno jednak… chyba zdążyła się przyzwyczaić do konieczności regularnego rozwiewania niepewności Hectora. Albo, za każdym razem, gdy padało imię młodszego Vale’a, była po prostu zbyt skupiona na tłumieniu przeszywających ją igiełek zazdrości i żalu, by dopuścić irytacje do głosu. Od czego to zależało? Czemu jedni rodzice potrafili schować swoją wydumaną dumę i skontaktować się ze specjalistami dla dobra swoich dzieci, a inni potrzebowali do tego skandalu dużego kalibru? Czy gdyby jej rodzice należeli do tej pierwszej kategorii, to nie musiałaby dzisiaj wydawać kroci na eliksiry i (mimo tego!) przejmować się bez ustanku omamami wzrokowymi? Poprawiła zapięcie rękawiczek, ścisnęła je jak najmocniej wokół nadgarstków. Już dawno odpowiedziała sobie na te pytania, nie powinna do nich wracać, a już zwłaszcza nie powinny one rzutować na jej profesjonalizm. — Jeśli jednak chciałby pan uzyskać dodatkowe potwierdzenie, mogę ponowić czary odkrywające, konkretnie na pańskim synu. W wersji niewerbalnej, jeśli istnieje taka potrzeba. — Wprawdzie nie krzyżowała zazwyczaj swoich ścieżek z Orestesem (ani jakimikolwiek innymi dziećmi), ale równocześnie zazwyczaj nie przybywała do tego domu spontanicznie. Zazwyczaj, komety nie wisiały na niebie bez końca.
Ostrożnie zasiadła na pobliskim fotelu, pomimo regularnych wizyt ciągle nieprzyzwyczajona do miękkości obicia, tak odmiennego od faktury, tkwiącego w jej pokoju drewnianego krzesła. Może trochę zbyt łapczywie spojrzała na filiżankę herbaty, delikatnie uchwyciła jej uszko. Pamiętała napary, którymi uprzednio częstował ją Vale, jej początkowe próby spamiętania ich wszystkich zapachów oraz smaków. Późniejsze (gdy po kilku miesiącach kiedy już zdawało jej się, że pojęła rytm oraz każdy szczegół tutejszej rutyny, któryś z arystokratycznych pacjentów sprezentował Hectorowi czerwoną herbatę z suszonymi, egzotycznymi owocami) próby odgadnięcia jego preferencji, by na tej podstawie być w stanie określić normę. Przynajmniej w tym, jednym aspekcie wojna przyniosła jej spokój - najzwyczajniejszą, czarną, mocną herbatę.
Zacisnęła zęby, wzięła niewielki łyk. Po części, by rozluźnić szczękę, po części, by kupić sobie więcej czasu. Powinna się była spodziewać tego pytania.
— Ta kometa… — Gudrun wcisnęła się głębiej w fotel. O ile prostsze byłoby życie, gdyby wszyscy zignorowali tę aberrację. Jej samej udawało się to dotąd idealnie, nie podnosiła głowy, nie poruszała tematu, ot trzeciego lipca jedynie odłożyła zdjęcie jednej klątwy na trochę później, ucięłafarmakologiczną drzemkę, trochę uważniej przysłuchiwała się rozmowom toczonym w kamienicy by dodatkowo upewnić się, że to świat, a nie ona coraz głębiej pogrąża się w szaleństwie. — bądź bolid — zmarszczyła nos w skupieniu. Astronomiczna terminologia nigdy nie była jej dobrze znana, nawet w szkole, gdzie przeżywała swój pik fascynacji nocnym nieboskłonem. Co dopiera teraz. Konkretniejsze (choćby i błędne) uściślenie natury zjawiska jednak ułatwiało jej utrzymywanie własnych obaw na wodzy, tak by te nie zamgliły jej osądu sytuacji. Pomagało, ale nie na tyle, by przejęta, zwróciła uwagę na to, jak bezpośrednio zostało zadane pytanie. — raczej nie powinna wpływać na działanie klątw. Jednakże, równocześnie, nie powinna ona istnieć. — Wbiła pusty, chłodny wzrok w Hectora. Taka odpowiedź go nie usatysfakcjonuje. Może i byłaby w stanie to przecierpieć, raczkująca siwizna, laska i smutne oczy, w obliczu komety nie onieśmielały już tak bardzo, lecz… ta odpowiedź nie wystarczała jej.
— Hipotetycznie — bo przecież na razie nic nie było wiadomo na pewno — wpływ bolidu i działanie niektórych klątw może się na siebie nałożyć, tym samym wzmacniając to drugie. Bezsenność wywołana przez tę aberrację — do zazwyczaj monotonnego głosu Borgin wkradła się nuta pogardy, pogłos głęboko skrywanej złości i lęku — może nasilić skutki klątwy bezsenności. Osłabienie - wyczerpać już nadwątlone siły dziecka z klątwą złego oka lub dorosłego z klątwą Syzyfa. Niepokój - pogorszyć objawy klątwy prześladowcy, opętania, ponuraka, Eris czy złej aureoli. Możliwości jest wiele. Moim zdaniem jednak nie powinniśmy przeceniać jej działania. I bez niej przeklęci ludzie, by nie spali, chorowali, byli wykończeni, widzieli i słyszeli rzeczy nieistniejące. — Zrobiła krótką pauzę na oddech, nawilżyła gardło.
— Zaś co do długotrwałych skutków utrzymujących się po zdjęciu klątwy… szczerze wątpię. Zazwyczaj nie wynikają one z obecności czarnej magii, z którą ta kometa, być może, mogłaby rezonować, tylko z fizycznych bądź psychicznych implikacji przeżycia klątwy. Zresztą, nawet gdyby na przeklętym obiekcie pozostały jakieś drobiny mrocznej materii… nikt z mojej domeny nie zgłaszał jeszcze komplikacji przy nakładaniu klątw, sama nie doświadczyłam takowych przy ich zdejmowaniu, choć to w tych kluczowych momentach magia jest najbardziej podatna na zewnętrzne czynniki. Dziwnym byłoby więc, gdyby na takowe reagowały, już działające bądź całkowicie zdjęte klątwy.
Skończywszy swój monolog, objęła dłońmi filiżankę. Czuła się trochę nieswojo, wyrzucając z siebie tyle słów, niemniej skoro już zapowiadało się na dłuższą niż zazwyczaj rozmowę, kilka pytań nie powinno chyba wzbudzić w jej kliencie podejrzliwości? O ile oczywiście sformułuje je odpowiednio neutralnie. Zacisnęła minimalnie szczękę. Przecież praktycznie ciągle wyrażała się obojętnie, zadanie obojętnego pytanie nie powinno jej sprawić trudności, czyż nie?
— Proszę wybaczyć, jeśli udzielanie informacji ilościowych narusza pańską etykę zawodową, ale ile od przybycia komety i ilu pacjentów zaczęło zachowywać się nietypowo? Czy objawy ich chorób się pogorszyły? — Nieświadomie nachyliła się delikatnie w kierunku Hectora, już świadomie wyprostowała się ponownie. — Ludzkie samopoczucie jest wrażliwsze na astronomię niż runy. Być może, czysto teoretycznie, na jego podstawie możnaby wywnioskować siłę oddziaływania komety, po czym wprawny numerolog byłby w stanie oszacować jej potencjalny wpływ na magię runiczną — ucięła dywagacje i w wyuczonym odruchu, spojrzała na Vale’a wyczekująco. Zazwyczaj im bardziej rozmówca skupiał się na odpowiedziach, tym mniej zwracał uwagę na to, czy wogóle musiał na nie odpowiadać. A Gudrun naprawdę nie uśmiechało się tłumaczenie z mniej zawodowych przyczyn swojej ciekawości.
— Owszem — pewnie odparła, kiwnąwszy głową. — Salon jest ustawiony w centrum domu, dzięki czemu promienie zaklęć zdołały objąć go w całości wliczając oczywiście strych, pańskiego syna, a także niewielki kawałek ogrodu. — Zbędne pytania oraz równie zbędne objaśnienia zazwyczaj ją męczyły, to jedno jednak… chyba zdążyła się przyzwyczaić do konieczności regularnego rozwiewania niepewności Hectora. Albo, za każdym razem, gdy padało imię młodszego Vale’a, była po prostu zbyt skupiona na tłumieniu przeszywających ją igiełek zazdrości i żalu, by dopuścić irytacje do głosu. Od czego to zależało? Czemu jedni rodzice potrafili schować swoją wydumaną dumę i skontaktować się ze specjalistami dla dobra swoich dzieci, a inni potrzebowali do tego skandalu dużego kalibru? Czy gdyby jej rodzice należeli do tej pierwszej kategorii, to nie musiałaby dzisiaj wydawać kroci na eliksiry i (mimo tego!) przejmować się bez ustanku omamami wzrokowymi? Poprawiła zapięcie rękawiczek, ścisnęła je jak najmocniej wokół nadgarstków. Już dawno odpowiedziała sobie na te pytania, nie powinna do nich wracać, a już zwłaszcza nie powinny one rzutować na jej profesjonalizm. — Jeśli jednak chciałby pan uzyskać dodatkowe potwierdzenie, mogę ponowić czary odkrywające, konkretnie na pańskim synu. W wersji niewerbalnej, jeśli istnieje taka potrzeba. — Wprawdzie nie krzyżowała zazwyczaj swoich ścieżek z Orestesem (ani jakimikolwiek innymi dziećmi), ale równocześnie zazwyczaj nie przybywała do tego domu spontanicznie. Zazwyczaj, komety nie wisiały na niebie bez końca.
Ostrożnie zasiadła na pobliskim fotelu, pomimo regularnych wizyt ciągle nieprzyzwyczajona do miękkości obicia, tak odmiennego od faktury, tkwiącego w jej pokoju drewnianego krzesła. Może trochę zbyt łapczywie spojrzała na filiżankę herbaty, delikatnie uchwyciła jej uszko. Pamiętała napary, którymi uprzednio częstował ją Vale, jej początkowe próby spamiętania ich wszystkich zapachów oraz smaków. Późniejsze (gdy po kilku miesiącach kiedy już zdawało jej się, że pojęła rytm oraz każdy szczegół tutejszej rutyny, któryś z arystokratycznych pacjentów sprezentował Hectorowi czerwoną herbatę z suszonymi, egzotycznymi owocami) próby odgadnięcia jego preferencji, by na tej podstawie być w stanie określić normę. Przynajmniej w tym, jednym aspekcie wojna przyniosła jej spokój - najzwyczajniejszą, czarną, mocną herbatę.
Zacisnęła zęby, wzięła niewielki łyk. Po części, by rozluźnić szczękę, po części, by kupić sobie więcej czasu. Powinna się była spodziewać tego pytania.
— Ta kometa… — Gudrun wcisnęła się głębiej w fotel. O ile prostsze byłoby życie, gdyby wszyscy zignorowali tę aberrację. Jej samej udawało się to dotąd idealnie, nie podnosiła głowy, nie poruszała tematu, ot trzeciego lipca jedynie odłożyła zdjęcie jednej klątwy na trochę później, ucięła
— Hipotetycznie — bo przecież na razie nic nie było wiadomo na pewno — wpływ bolidu i działanie niektórych klątw może się na siebie nałożyć, tym samym wzmacniając to drugie. Bezsenność wywołana przez tę aberrację — do zazwyczaj monotonnego głosu Borgin wkradła się nuta pogardy, pogłos głęboko skrywanej złości i lęku — może nasilić skutki klątwy bezsenności. Osłabienie - wyczerpać już nadwątlone siły dziecka z klątwą złego oka lub dorosłego z klątwą Syzyfa. Niepokój - pogorszyć objawy klątwy prześladowcy, opętania, ponuraka, Eris czy złej aureoli. Możliwości jest wiele. Moim zdaniem jednak nie powinniśmy przeceniać jej działania. I bez niej przeklęci ludzie, by nie spali, chorowali, byli wykończeni, widzieli i słyszeli rzeczy nieistniejące. — Zrobiła krótką pauzę na oddech, nawilżyła gardło.
— Zaś co do długotrwałych skutków utrzymujących się po zdjęciu klątwy… szczerze wątpię. Zazwyczaj nie wynikają one z obecności czarnej magii, z którą ta kometa, być może, mogłaby rezonować, tylko z fizycznych bądź psychicznych implikacji przeżycia klątwy. Zresztą, nawet gdyby na przeklętym obiekcie pozostały jakieś drobiny mrocznej materii… nikt z mojej domeny nie zgłaszał jeszcze komplikacji przy nakładaniu klątw, sama nie doświadczyłam takowych przy ich zdejmowaniu, choć to w tych kluczowych momentach magia jest najbardziej podatna na zewnętrzne czynniki. Dziwnym byłoby więc, gdyby na takowe reagowały, już działające bądź całkowicie zdjęte klątwy.
Skończywszy swój monolog, objęła dłońmi filiżankę. Czuła się trochę nieswojo, wyrzucając z siebie tyle słów, niemniej skoro już zapowiadało się na dłuższą niż zazwyczaj rozmowę, kilka pytań nie powinno chyba wzbudzić w jej kliencie podejrzliwości? O ile oczywiście sformułuje je odpowiednio neutralnie. Zacisnęła minimalnie szczękę. Przecież praktycznie ciągle wyrażała się obojętnie, zadanie obojętnego pytanie nie powinno jej sprawić trudności, czyż nie?
— Proszę wybaczyć, jeśli udzielanie informacji ilościowych narusza pańską etykę zawodową, ale ile od przybycia komety i ilu pacjentów zaczęło zachowywać się nietypowo? Czy objawy ich chorób się pogorszyły? — Nieświadomie nachyliła się delikatnie w kierunku Hectora, już świadomie wyprostowała się ponownie. — Ludzkie samopoczucie jest wrażliwsze na astronomię niż runy. Być może, czysto teoretycznie, na jego podstawie możnaby wywnioskować siłę oddziaływania komety, po czym wprawny numerolog byłby w stanie oszacować jej potencjalny wpływ na magię runiczną — ucięła dywagacje i w wyuczonym odruchu, spojrzała na Vale’a wyczekująco. Zazwyczaj im bardziej rozmówca skupiał się na odpowiedziach, tym mniej zwracał uwagę na to, czy wogóle musiał na nie odpowiadać. A Gudrun naprawdę nie uśmiechało się tłumaczenie z mniej zawodowych przyczyn swojej ciekawości.
Z wdzięcznością skinął głową, notując w pamięci, by nie pozwalać Orestesowi bawić się w ogrodzie podczas wizyt Gudrun. Jak duży kawałek ogrodu? - cisnęło mu się na usta, ale spyta o to następnym razem, nie chcąc jeszcze bardziej naginać cierpliwości łamaczki klątw (zauważył, jak mocno zaciska zapięcia rękawiczek, ale przypisał ten nerwowy gest ewentualnej niecierpliwości). Tym bardziej, że zaoferowała ponowny test. Jego poważne oczy od razu rozbłysły w nagłym ożywieniu - znak, że przyjmie propozycję. Jak miałby nie przyjąć?
-Byłbym zobowiązany. - teraz, zaraz, już, ale zrobił już herbatę, uprzejmość wymagała aby najpierw ją wypili i porozmawiali. Poza tym, nie chciał stresować nadmiernie syna i próbował podtrzymywać uparte pozory, w których był ostrożny, ale nie paranoiczny.
-Może przedstawię was sobie pod koniec wizyty, czy to dostateczny czas dla niewerbalnego zaklęcia? Oczywiście, chętnie uiszczę dodatkową opłatę. - nie wyobrażał sobie, by mogła być wygórowana, ale i tak zapłaciłby każdą cenę za uspokojenie własnego sumienia. Szczególnie, że od momentu pojawienia się komety syn był krnąbrny i marudny, co jedynie podsycało rodzicielskie lęki. Podobno rodzice jedynaków bywali przewrażliwieni, ale nie kierowała nim przecież jedynie nadopiekuńczość. Kierowały nim głównie pytania, na które nigdy nie znalazł odpowiedzi: dlaczego, mimo jego chorowitości i osłabienia, mimo niezrastastającej się kości i mnożących się medycznych zagadek, rodzice wezwali do niego łamacza klątw tak późno? Skoro ojciec miał wrogów - a musiał mieć, jeśli ktoś rzucił klątwę na jego dziecko! - to jak wyglądałoby jego życie, gdyby jego rodzice podjęli podobne środki zapobiegawcze? Gdyby klątwę wychwycono wcześniej, o wiele wcześniej, zanim złamał nogę i zanim przez lata siała spustoszenie w dziecięcym ciele i psychice? Próbował nie pogrążać się w tych myślach i nie rozdrapywać ran. Czasu nie można cofnąć, ale można zadbać o to, by nowe pokolenie nigdy nie musiało żyć w cieniu podobnych traum i zagadek. Regularne wizyty poważnej blondynki w ich domu będą dla Orestesa nieszkodliwą, łatwiejszą łamigłówką, niż konsekwencje zdrowotnych przeoczeń i wstydliwych sekretów.
-Anormalne ciało niebieskie. - wzruszył lekko ramionami, maskując niepokój kpiącym dowcipem. Kometa, bolid, wszyscy prześcigali się w wymyślaniu dla niej nazw, ale Gudrun miała rację w jednym - nie powinna była istnieć. Nie powinna była uparcie tkwić na niebie, zamiast rozpłynąć się w mroku nieba jak inne spadające gwiazdy. A choć zazwyczaj miał słabość do rzeczy, zachowań i ludzi anormalnych, to nie mógł wykrzesać z siebie ani sympatii ani naukowego zainteresowania względem komety. Czuł niepokój, gdy o niej myślał i instynktownie unikał jej wzrokiem, co nie było trudne dla człowieka, który całe życie musi patrzeć pod nogi.
Nigdy nie miał problemów z utrzymaniem kontaktu wzrokowego, nawet wtedy gdy był pochłonięty w rozmyślaniach - ale od dzieciństwa zdarzało mu się zapominać, że normalni ludzie nie lubią osób, które nigdy nie cofają wzroku. Zwykle pamiętał, w jakich odstępach czasu powinien mrugać i kiedy powinien przenieść spojrzenie na biblioteczkę, nauczył się tych odruchów w trakcie praktyki magipsychiatrycznej. Teraz, pogrążony w namyśle, na moment zapomniał - odwzajemniając puste spojrzenie Gudrun wzrokiem równie pustym (choć może minimalnie mniej chłodnym) dłużej niż wypadało.
Trudniej było mu czytać jej ton i mimikę twarzy niż w przypadku innych pacjentów (po części dlatego, że nie była pacjentką, ale zarazem była opanowana i skryta), więc poczułby cień zawodowej satysfakcji, rozpoznając w monotonnym głosie żywsze emocje względem komety. Podobne do jego własnych, choć jak dwójka osób o pokerowych twarzach miała okazać sobie wzajemne zrozumienie? Satysfakcja była jednak zbyt krótka, by w pełni wybrzmieć w jego myślach - sekundę później usłyszał słowa o klątwie pierwszego oka, prędko (zbyt prędko) umknął wzrokiem w kierunku biblioteczki i pośpiesznie upił łyk herbaty aby zająć czymś dłonie.
Kupił sobie tym trochę czasu, by się opanować zanim odpowie - ale nie musiał jeszcze nic mówić, bo Gudrun od dawna nie mówiła tak wiele.
-Dziękuję za ekspertyzę. - odezwał się cicho, zbierając myśli i próbując znaleźć sedno w jej słowach, ominąć własny brak doświadczenia w dziedzinie klątw by dotrzeć do prawdy. -Jeśli dobrze rozumiem - nie lubił źle rozumieć -w panny fachu nie zauważono żadnych komplikacji przy zdejmowaniu klątw - temat nakładania taktycznie pominął, nie chciał o tym myśleć, bo nie chciał wiedzieć. Chciał łudzić się, że osoba, którą zapraszał do domu nie ma z czarną magią nic wspólnego - ale jako naukowiec wiedział, że wiedza to moneta o dwóch stronach. Czy można było interesować się łamaniem klątw, ale ignorować teorię ich nakładania? Czy można było leczyć niedoszłych samobójców bez natarczywych rozważań o tym, jak doprowadzić kogoś do samobójstwa? (Wybrzmiewały tylko w jego myślach, nie w praktyce, ale nie mógł udawać, że te myśli nie istnieją). -ale czy jeśli kometa podsyci hipotetyczne skutki klątw, bezsenność lub zmęczenie, to czy - może się mylę - nie będą one trudniejsze do ściągnięcia? Albo czy ich skutki, nawet po zdjęciu, nie będą ciągnąć się za osłabionymi pacjentami dłużej? - czy właśnie to się z nim działo, był osłabiony? Wyjaśnienie nieszczególnie go satysfakcjonowało, w teorii umiał o siebie zadbać. W praktyce koszmary nadal go męczyły.
Jeśli coś mogło poprawić mu humor, to pytanie o jego pracę. Poza gabinetem, niewiele osób wyrażało tym zainteresowanie.
Przez myśl przelotnie przemknęła mu ciekawość wobec przyczyn jej ciekawości, ale (na jej szczęście), szybko wypchnęła ją silniejsza, nachalniejsza, nostalgiczna wizja. W dzieciństwie wyobrażał sobie, że to z jej bratem będzie rozprawiał w dorosłości o wspólnych pasjach, że obydwoje zostaną ludźmi wielkimi i interesującymi. Pewnie, gdyby Einar żył, to jego zapraszałby na konsultacje w sprawie run. Pewnie z nim czułby się swobodniej, tak jak wtedy gdy bez skrępowania dzielili się sposobami na zabijanie mrówek. Pewnie nie poznałby wtedy lepiej Gudrun, która zdawała się teraz do niego tak podobna, logiczna i konkretna i pewna siebie w chłodny, Borginowy sposób. Ciekawe, czy duchy w zaświatach są zdolne się dowiedzieć, jaką mają mądrą siostrę. Ciekawe, czy nadmiernie idealizował alternatywną rzeczywistość — gorzko pomyślał, że prawdopodobnie Einar znalazłby sobie w szkole ciekawszych kolegów, zupełnie jak Victor.
W teorii pytanie o ilość pacjentów było kwestią poufną, ale kierowany mieszanką sentymentu i podłechtanego ego, postanowił odpowiedzieć w zawoalowany sposób:
-Minęło dopiero kilka dni, ale kometa jest na tyle zaskakująca, że wywołuje... niepokój. A lęk napędza lęk, w magipsychiatrii wierzymy w samospełniające się przepowiednie. Ludzka psychika jest zdolna wziąć placebo za cudowny lek, a nieszkodliwe zdarzenie za truciznę. - z jednej strony gardził przez to niektórymi znachorami, ale z drugiej samemu przepisywał pacjentom działające (lepiej niż placebo, ale niemalże jak placebo) meridiany. I dobrze na tym zarabiał. -Spodziewam się wzmożenia stanów lękowych u podatnych na takie emocje pacjentów, ale szczerze mówiąc, trudno oszacować pogarszanie się objawów gdy pacjenci są pod moją opieką. Zwykle widujemy się na tyle regularnie - podobnie jak panna, jestem na ich nagłe wezwania - uśmiechnął się blado, choć wciąż czuł zmęczenie po ostatniej nocnej interwencji w sprawie pacjenta nękanego plagą koszmarów, niezdolnego do samodzielnego życia i odizolowanego od świata przez rodziców. Przy Gudrun brzmiał, jakby był bohaterem uśmierzającym ludzkie lęki (jak ona dziś dla niego), ale wobec kogoś nieuleczalnie chorego wcale się tak nie czuł - zwłaszcza, że problemy alchemiczne, które zaszły trzeciego lipca opóźniły przygotowanie dawek eliksirów dla pacjenta. -że dzięki tej regularności potrafię prędko wychwycić niestandardowe zachowania i odpowiednio na nie zareagować. Prędka reakcja potrafi z kolei zażegnać kryzys zanim ten eskaluje. - z biegiem lat w niektóre jego praktyki biznesowe wkradł się czysty pragmatyzm, ale otwierał praktykę święcie wierząc (i ta wiara pozostała gdzieś na dnie jego serca), że każdy z nieuleczalnych przypadków w Mungu mógłby żyć bardziej komfortowo gdyby poszukał pomocy wcześniej i gdyby ktoś podszedł do nich uważniej. Ba, nawet temu nękanemu koszmarowi pacjentowi było chyba odrobinę wygodniej w domu rodziców niż w izolatce, choć akurat ci klienci udali się do Hectora - a nie szpitala - z powodu wstydu. -Bardziej niepokoją mnie ci, którzy prędzej zacisną zęby niż poszukają pomocy. - wizyta Gudrun zmotywowała go do tego, by nie należał do ich grona i zażył dziś eliksir słodkiego snu albo wywar wzmacniający, ot, na wszelki wypadek. -Każdy udaje się do uzdrowiciela z raną szarpaną, ale szukanie pomocy z własną psychiką wciąż jest, niestety, powodem do wstydu. Kometa zdaje się wzbudzać lęk, negatywne emocje, trzeciego lipca wpłynęła negatywnie nawet na świeżość ingrediencji alchemicznych - i moich, i moich znajomych. Jeśli wpływa na psychikę, albo wprost jak fazy księżyca - na kobiety, ale tego nie dodał -lub jedynie swoją... dziwnością, to nie pacjenci, a potencjalni pacjenci będą pewnie w grupie najbardziej poszkodowanych. - opowiedział jej z przyjemnością, czysto teoretycznie.
-Byłbym zobowiązany. - teraz, zaraz, już, ale zrobił już herbatę, uprzejmość wymagała aby najpierw ją wypili i porozmawiali. Poza tym, nie chciał stresować nadmiernie syna i próbował podtrzymywać uparte pozory, w których był ostrożny, ale nie paranoiczny.
-Może przedstawię was sobie pod koniec wizyty, czy to dostateczny czas dla niewerbalnego zaklęcia? Oczywiście, chętnie uiszczę dodatkową opłatę. - nie wyobrażał sobie, by mogła być wygórowana, ale i tak zapłaciłby każdą cenę za uspokojenie własnego sumienia. Szczególnie, że od momentu pojawienia się komety syn był krnąbrny i marudny, co jedynie podsycało rodzicielskie lęki. Podobno rodzice jedynaków bywali przewrażliwieni, ale nie kierowała nim przecież jedynie nadopiekuńczość. Kierowały nim głównie pytania, na które nigdy nie znalazł odpowiedzi: dlaczego, mimo jego chorowitości i osłabienia, mimo niezrastastającej się kości i mnożących się medycznych zagadek, rodzice wezwali do niego łamacza klątw tak późno? Skoro ojciec miał wrogów - a musiał mieć, jeśli ktoś rzucił klątwę na jego dziecko! - to jak wyglądałoby jego życie, gdyby jego rodzice podjęli podobne środki zapobiegawcze? Gdyby klątwę wychwycono wcześniej, o wiele wcześniej, zanim złamał nogę i zanim przez lata siała spustoszenie w dziecięcym ciele i psychice? Próbował nie pogrążać się w tych myślach i nie rozdrapywać ran. Czasu nie można cofnąć, ale można zadbać o to, by nowe pokolenie nigdy nie musiało żyć w cieniu podobnych traum i zagadek. Regularne wizyty poważnej blondynki w ich domu będą dla Orestesa nieszkodliwą, łatwiejszą łamigłówką, niż konsekwencje zdrowotnych przeoczeń i wstydliwych sekretów.
-Anormalne ciało niebieskie. - wzruszył lekko ramionami, maskując niepokój kpiącym dowcipem. Kometa, bolid, wszyscy prześcigali się w wymyślaniu dla niej nazw, ale Gudrun miała rację w jednym - nie powinna była istnieć. Nie powinna była uparcie tkwić na niebie, zamiast rozpłynąć się w mroku nieba jak inne spadające gwiazdy. A choć zazwyczaj miał słabość do rzeczy, zachowań i ludzi anormalnych, to nie mógł wykrzesać z siebie ani sympatii ani naukowego zainteresowania względem komety. Czuł niepokój, gdy o niej myślał i instynktownie unikał jej wzrokiem, co nie było trudne dla człowieka, który całe życie musi patrzeć pod nogi.
Nigdy nie miał problemów z utrzymaniem kontaktu wzrokowego, nawet wtedy gdy był pochłonięty w rozmyślaniach - ale od dzieciństwa zdarzało mu się zapominać, że normalni ludzie nie lubią osób, które nigdy nie cofają wzroku. Zwykle pamiętał, w jakich odstępach czasu powinien mrugać i kiedy powinien przenieść spojrzenie na biblioteczkę, nauczył się tych odruchów w trakcie praktyki magipsychiatrycznej. Teraz, pogrążony w namyśle, na moment zapomniał - odwzajemniając puste spojrzenie Gudrun wzrokiem równie pustym (choć może minimalnie mniej chłodnym) dłużej niż wypadało.
Trudniej było mu czytać jej ton i mimikę twarzy niż w przypadku innych pacjentów (po części dlatego, że nie była pacjentką, ale zarazem była opanowana i skryta), więc poczułby cień zawodowej satysfakcji, rozpoznając w monotonnym głosie żywsze emocje względem komety. Podobne do jego własnych, choć jak dwójka osób o pokerowych twarzach miała okazać sobie wzajemne zrozumienie? Satysfakcja była jednak zbyt krótka, by w pełni wybrzmieć w jego myślach - sekundę później usłyszał słowa o klątwie pierwszego oka, prędko (zbyt prędko) umknął wzrokiem w kierunku biblioteczki i pośpiesznie upił łyk herbaty aby zająć czymś dłonie.
Kupił sobie tym trochę czasu, by się opanować zanim odpowie - ale nie musiał jeszcze nic mówić, bo Gudrun od dawna nie mówiła tak wiele.
-Dziękuję za ekspertyzę. - odezwał się cicho, zbierając myśli i próbując znaleźć sedno w jej słowach, ominąć własny brak doświadczenia w dziedzinie klątw by dotrzeć do prawdy. -Jeśli dobrze rozumiem - nie lubił źle rozumieć -w panny fachu nie zauważono żadnych komplikacji przy zdejmowaniu klątw - temat nakładania taktycznie pominął, nie chciał o tym myśleć, bo nie chciał wiedzieć. Chciał łudzić się, że osoba, którą zapraszał do domu nie ma z czarną magią nic wspólnego - ale jako naukowiec wiedział, że wiedza to moneta o dwóch stronach. Czy można było interesować się łamaniem klątw, ale ignorować teorię ich nakładania? Czy można było leczyć niedoszłych samobójców bez natarczywych rozważań o tym, jak doprowadzić kogoś do samobójstwa? (Wybrzmiewały tylko w jego myślach, nie w praktyce, ale nie mógł udawać, że te myśli nie istnieją). -ale czy jeśli kometa podsyci hipotetyczne skutki klątw, bezsenność lub zmęczenie, to czy - może się mylę - nie będą one trudniejsze do ściągnięcia? Albo czy ich skutki, nawet po zdjęciu, nie będą ciągnąć się za osłabionymi pacjentami dłużej? - czy właśnie to się z nim działo, był osłabiony? Wyjaśnienie nieszczególnie go satysfakcjonowało, w teorii umiał o siebie zadbać. W praktyce koszmary nadal go męczyły.
Jeśli coś mogło poprawić mu humor, to pytanie o jego pracę. Poza gabinetem, niewiele osób wyrażało tym zainteresowanie.
Przez myśl przelotnie przemknęła mu ciekawość wobec przyczyn jej ciekawości, ale (na jej szczęście), szybko wypchnęła ją silniejsza, nachalniejsza, nostalgiczna wizja. W dzieciństwie wyobrażał sobie, że to z jej bratem będzie rozprawiał w dorosłości o wspólnych pasjach, że obydwoje zostaną ludźmi wielkimi i interesującymi. Pewnie, gdyby Einar żył, to jego zapraszałby na konsultacje w sprawie run. Pewnie z nim czułby się swobodniej, tak jak wtedy gdy bez skrępowania dzielili się sposobami na zabijanie mrówek. Pewnie nie poznałby wtedy lepiej Gudrun, która zdawała się teraz do niego tak podobna, logiczna i konkretna i pewna siebie w chłodny, Borginowy sposób. Ciekawe, czy duchy w zaświatach są zdolne się dowiedzieć, jaką mają mądrą siostrę. Ciekawe, czy nadmiernie idealizował alternatywną rzeczywistość — gorzko pomyślał, że prawdopodobnie Einar znalazłby sobie w szkole ciekawszych kolegów, zupełnie jak Victor.
W teorii pytanie o ilość pacjentów było kwestią poufną, ale kierowany mieszanką sentymentu i podłechtanego ego, postanowił odpowiedzieć w zawoalowany sposób:
-Minęło dopiero kilka dni, ale kometa jest na tyle zaskakująca, że wywołuje... niepokój. A lęk napędza lęk, w magipsychiatrii wierzymy w samospełniające się przepowiednie. Ludzka psychika jest zdolna wziąć placebo za cudowny lek, a nieszkodliwe zdarzenie za truciznę. - z jednej strony gardził przez to niektórymi znachorami, ale z drugiej samemu przepisywał pacjentom działające (lepiej niż placebo, ale niemalże jak placebo) meridiany. I dobrze na tym zarabiał. -Spodziewam się wzmożenia stanów lękowych u podatnych na takie emocje pacjentów, ale szczerze mówiąc, trudno oszacować pogarszanie się objawów gdy pacjenci są pod moją opieką. Zwykle widujemy się na tyle regularnie - podobnie jak panna, jestem na ich nagłe wezwania - uśmiechnął się blado, choć wciąż czuł zmęczenie po ostatniej nocnej interwencji w sprawie pacjenta nękanego plagą koszmarów, niezdolnego do samodzielnego życia i odizolowanego od świata przez rodziców. Przy Gudrun brzmiał, jakby był bohaterem uśmierzającym ludzkie lęki (jak ona dziś dla niego), ale wobec kogoś nieuleczalnie chorego wcale się tak nie czuł - zwłaszcza, że problemy alchemiczne, które zaszły trzeciego lipca opóźniły przygotowanie dawek eliksirów dla pacjenta. -że dzięki tej regularności potrafię prędko wychwycić niestandardowe zachowania i odpowiednio na nie zareagować. Prędka reakcja potrafi z kolei zażegnać kryzys zanim ten eskaluje. - z biegiem lat w niektóre jego praktyki biznesowe wkradł się czysty pragmatyzm, ale otwierał praktykę święcie wierząc (i ta wiara pozostała gdzieś na dnie jego serca), że każdy z nieuleczalnych przypadków w Mungu mógłby żyć bardziej komfortowo gdyby poszukał pomocy wcześniej i gdyby ktoś podszedł do nich uważniej. Ba, nawet temu nękanemu koszmarowi pacjentowi było chyba odrobinę wygodniej w domu rodziców niż w izolatce, choć akurat ci klienci udali się do Hectora - a nie szpitala - z powodu wstydu. -Bardziej niepokoją mnie ci, którzy prędzej zacisną zęby niż poszukają pomocy. - wizyta Gudrun zmotywowała go do tego, by nie należał do ich grona i zażył dziś eliksir słodkiego snu albo wywar wzmacniający, ot, na wszelki wypadek. -Każdy udaje się do uzdrowiciela z raną szarpaną, ale szukanie pomocy z własną psychiką wciąż jest, niestety, powodem do wstydu. Kometa zdaje się wzbudzać lęk, negatywne emocje, trzeciego lipca wpłynęła negatywnie nawet na świeżość ingrediencji alchemicznych - i moich, i moich znajomych. Jeśli wpływa na psychikę, albo wprost jak fazy księżyca - na kobiety, ale tego nie dodał -lub jedynie swoją... dziwnością, to nie pacjenci, a potencjalni pacjenci będą pewnie w grupie najbardziej poszkodowanych. - opowiedział jej z przyjemnością, czysto teoretycznie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Dostateczny — kiwnęła głową. Zmierzyła Vale’a wzrokiem. Ciekawe, jak bardzo podobny jest do niego syn? Co może ich łączyć, skoro wszystkie cechy Hectora - stateczność, opanowanie, takt, smutek (czasami mniej lub bardziej widoczny, ale zawsze obecny) - zdawały się przeciwieństwem tych dziecięcych; pośpiechu, wybuchowości, spontaniczności, radości. Czy może to mogło być przyczyną jej częstych wizyt? Zbyt duże, wykraczające poza zbieżny kolor oczu, włosów czy karnacji, podobieństwo Orestesa do ojca? Jej spojrzenie zamgliło się odrobinę w zamyśleniu. Czyżby kolejne nieszczęście Vale’a, nadmierna dorosłość syna, miało ułatwić jej pracę? — O ile nie pojawią się komplikacje — Gudrun skręciło na myśl o konieczności ścigania nadpobudliwego dziecka. Orestes, jednak nie mógł do nich należeć, musiał być nauczony dotrzymywania kroku ojcu, czyż nie? — nadpłata nie będzie konieczna. Zjawiłam się tu, aby zatwierdzić bezpieczeństwo domowników, nie domu.
Anormalne ciało niebieskie. W innych okolicznościach może podchwyciłaby kpiarski ton. Zaczęłaby przerzucać się z Vale’em coraz wymyślniejszymi nazwami. Rzuciłaby jakimś żartem, wysokich lotów bądź niskich orbit. Zrobiłaby kolejny krok ku całkowitemu oswojeniu tematu. Skupiona jednak na zacieraniu jeszcze świeżego posmaku paniki, jaki wzbudziła w niej kometa, nie wychwytywała niuansów w głosie i odruchach rozmówcy - których zresztą wyłapywanie przychodziło jej z trudem nawet w chwilach kompletnego rozluźnienia. Radziła sobie więc inaczej. Skupiała się z całych sił nie na samym bolidzie, a na jego potencjalnym wpływie na ukochaną przez nią dziedzinę, na starożytnych runach, równie znajomych co smak czarnej herbaty czy (przygłuszony przez miękki dywan) rytm piosenki, który wystukiwała schowanym pod stołem trzewikiem. Jak zawsze zamiast w śmiechu odnalazła spokój w wytartych schematach.
Przez krótki moment, podczas jednego, przedłużonego w ciszy spojrzenia - poczuła się mała, ale nie przed Hectorem. Nie. On był przecież równie mały co ona. Obydwoje wobec komety byli równie bezradni. Wspólnie. Ta myśl, czy raczej uczucie, w jakiś pokrętny sposób ją pokrzepiło, udzieliła więc sobie na nie przyzwolenia.Nie chciała Nie mogła współdzielić z Vale’em smutku i paranoi, emocji zbyt mocno powiązanych oraz wynikających z ich życia osobistego, które należało ściśle oddzielać od życia zawodowego. Ale to poczucie mikrości wobec ogromu kosmosu i skrytych w nim tajemnic - nie było specyficznie ich. Było wspólnotowe, łączyło nie tylko ją i Hectora, ale też całą Anglię, cały świat. Było odwieczne i świeże równocześnie. Było wszechobecne, choć każdy przeżywał je osobno. Intymne, ale przez swoją powszechność, anonimowe. Odpowiednie.
Ponownie kiwnęła głową. W myślach zanotowała, iż Vale woli omijać temat nakładania klątw oraz że jego przemilczenie może być praktycznie niemożliwe w dalszym ciągu ich rozmowy. Możliwe też, iż nie chciał - podobnie jak wiele, lepiej sytuowanych pacjentów - uświadamiać sobie profesji jej współpracowników z Borgin&Burke. Przeniosła wzrok na przysłonięte okno. Nie wspominanie o Śmiertelnym Nokturnie, tak odległym od tutejszych łagodnych dolin. Nie wspominanie o ludziach go zamieszkujących - kącik ust Gudrun drgnął na wspomnienie Vica, który (nie licząc przypadkowej zbieżności nazwisk) jawił się jako całkowite przeciwieństwo Hectora - to nie powinno stanowić problemu.
— Dotąd nie zanotowałam żadnych anormalnych — bo przecież jej widziadła się nie liczyły, były do przewidzenia — trudności przy zdejmowaniu klątw i wątpię, by takie zaczęły występować przez pogorszenie się ich skutków. Klątwy to nie choroby, których symptomy trzeba zaleczyć. — Na szczęście powolnie raczkujące znużenie, nie odbijało się w jej głosie, który i tak przez swoją monotonność zazwyczaj zdawał się odrobinę zmęczony. Jak prosto wyjaśnić tok jej rozumowania? Nie mogła, przecież zacząć wykładu podstaw runicznych. Dojście od nich do mechanizmów rządzących zdejmowaniem klątw zajęłoby im cały dzień, jeśli nie tydzień. Sięgnęła w ciszy po czajnik i w zamyśleniu - ignorując fakt, iż czajnik w jej oczach przybrał formę wściekle czerwonego, ruchliwego skorpiona - dolała sobie herbaty.
— Klątwy to… — Nie była dobrą nauczycielką (nie była nauczycielką wogóle!), ale musiała znaleźć jakąś w miarę prostą metaforę. Spróbowała sobie przypomnieć grafy z podręczników i prac naukowych, jakoś je sobie zwizualizować. — Proszę wyobrazić sobie dwa, niezależne źródła; źródło przeklęte i źródło astronomiczne, których strumyki łączą się w rzekę zmęczenia. Jedno źródło nie utrudnia zamknięcia drugiego, ale też usunięcie jednego nie niweluje istnienia tego drugiego. — Zerknęła kontrolnie na Vale’a. Zapewne, jak większość klientów (tyle, że skuteczniej) instynktownie krył swoje zagubienie, ale ten jeden raz postanowiła tego nie zignorować. I poczekać aż da znać, choćby skinieniem głowy, czy wszystko dotąd było dla niego jasne. — Ilość źródeł wpływa na rzekę - skumulowany wpływ komety, stresującej bądź wykańczającej pracy, słabego zdrowia może pogorszyć symptomy klątwy. Ale rozmiar rzeki, nie wpływa na źródła. Wzmocnienie symptomów, nie równa się wzmocnieniu sił, które splatają klątwę. — Wypiła duszkiem prawie połowę filiżanki, powoli, nie chciała się zakrztusić, jedynie zebrać myśli. Miała wrażenie, iż klarowność jej tłumaczeń spadała odwrotnie proporcjonalnie do długości jej wypowiedzi. — Podsumowując; nie. Jeśli kometa podsyci skutki klątw, a nie siłę samej klątwy, ta nie będzie trudniejsza do zdjęcia. Lecz jej skutki, a co za tym idzie, jej długoterminowe konsekwencje mogą okazać się… — Zmarszczyła delikatnie brwi, mierziło ją gdybanie, stawianie tez opartych bardziej na wyczuciu dziedziny niż twardych, badawczych opracowaniach. Ale jeśli chcieli o tym rozmawiać nie mieli wyboru. A chcieli — dotkliwsze. Odklęci czarodzieje mogą być bardziej niż zwykle osłabieni, może wrażliwsi na wpływy astronomiczne, mieć większe trudności z przetrawieniem swoich przeżyć, poukładaniem sobie życia na nowo — Podniosła wzrok znad herbaty. — ale to już pana działka.
W ciszy, wsłuchawszy się w słowa Hectora, sunęła wzrokiem po ścianach, książkach i zasłonach. Skierowała głowę tak by ta była widoczna dla rozmówcy jedynie z profilu, tak by jej połowa, połowa twarzy, mięśni mimicznych, emocji pozostała skryta. Magipsychiatra mocno, zbyt mocno dotyczyła Gudrun. Byłoby szczytem głupoty oraz arogancji nieprzygotowanie się na zryw mieszanych uczuć i ich przyduszanie.
Na szczęście poszło w miarę gładko. Plaga koszmarów przewinęła się przez myśli każdemu z osobna, ale w przeciwieństwie do nazwy klątwy złego oka, nie zawisła w powietrzu. A skoro tak, najwidoczniej nie zanotowano wartej odnotowania fali nawrotów bądź nasileń psychicznych chorób. Czyż nie? Kometa najwidoczniej wpływała jedynie na samopoczucie oraz stany lękowe. W to przynajmniej chciała wierzyć Gudrun. Uniosła kącik ust w ponurym uśmiechu. Czy tak pomyślne interpretowanie słów Vale’a nie było właśnie placebem, które umyślnie podsuwała własnej głowie, jako odtrutkę na lęk? Mocno wcisnęła stopę w dywan w obawie, iż jej coraz szybsze podrygiwanie zwróci uwagę Hectora.
Na słowa o potencjalnych pacjentach ścisnęła mocniej uszko filiżanki. Powieki jej drgnęły. Z całych sił powstrzymywała się przed zerknięciem w kierunku czajnika, bądź jeszcze gorzej skręceniem ciała w kierunku przedpokoju, wieszaka i tkwiącego na nim kapelusza, którego tylko i wyłącznie z racji odległości oraz załomów korytarza i tak nie mogłaby dostrzec.
— Wygląda na to, iż kometa najspektularniejszy wpływ wywiera na roślinach, a nie na ludziach. — Zmusiła się do puszczenia filiżanki. Zmrużyła oczy w zamyśleniu. Czy jej słowa nie zabrzmiały przypadkiem zbyt lekceważąco? — Jeśli dobrze zrozumiałam ich stan nie pogorszył się w większości przypadków na tyle drastycznie, by nie dało się temu - za pomocą odpowiednich praktyk - podołać. — Czule pogładziła swoje rękawiczki. W głowie, już układała sobie listę sprawdzonych sposobów naskuteczniejsze ignorowanie poradzenie sobie z widziadłami; podwojenie dawki eliksiru, ćwiczenia na skupienie, zrealizowanie dodatkowego zlecenia, bieganie, śpiewanie, może weźmie się wreszcie za czytanie książki, którą niedawno pożyczył jej Oyvind? Skoro nawet najwrażliwsze oraz najbardziej beznadziejne przypadki, którym niezbędna była pomocna dłoń magipsychiatrycznego eksperta, radziły sobie z wpływem niebiańskiego intruza, to czemu niby ona, dorosły Borgin, miałaby nie podołać? Bez specjalnego entuzjazmu, ale spróbowała na obraz kilkukrotnie napotkanych arystokratów unieść się dumą i tym polepszyć swoje samopoczucie. Odepchnąć jak najdalej od siebie, już zasianą w głowie myśl, iż jedyną różnicą pomiędzy nią a wariatami pacjentami Vale’a mógł być wstyd.
— Życzę Panu i pańskim klientom, by tak pozostało — dodała po chwili ciszy, po czym oderwała wreszcie wzrok od zasłon i skierowała go ku rozmówcy. Powinna to była zrobić wcześniej albo skinąć w trakcie jego wypowiedzi chociaż raz. Może i nie należała do najbardziej ekspresyjnych osób, a zachłyśnięty własną dziedziną Vale do najbardziej spostrzegawczej wersji siebie… lecz to właśnie niuanse mogły pozwolić ludziom odróżnić jej zwyczajową sztywność odzawsze bezzasadnego spięcia. Musi o tym pamiętać na przyszłość.
— Pański syn znajduje się na strychu, dobrze pamiętam? — Otrzepała spódnicę z niewidzialnego kurzu, gotowa wstać z miejsca.
Anormalne ciało niebieskie. W innych okolicznościach może podchwyciłaby kpiarski ton. Zaczęłaby przerzucać się z Vale’em coraz wymyślniejszymi nazwami. Rzuciłaby jakimś żartem, wysokich lotów bądź niskich orbit. Zrobiłaby kolejny krok ku całkowitemu oswojeniu tematu. Skupiona jednak na zacieraniu jeszcze świeżego posmaku paniki, jaki wzbudziła w niej kometa, nie wychwytywała niuansów w głosie i odruchach rozmówcy - których zresztą wyłapywanie przychodziło jej z trudem nawet w chwilach kompletnego rozluźnienia. Radziła sobie więc inaczej. Skupiała się z całych sił nie na samym bolidzie, a na jego potencjalnym wpływie na ukochaną przez nią dziedzinę, na starożytnych runach, równie znajomych co smak czarnej herbaty czy (przygłuszony przez miękki dywan) rytm piosenki, który wystukiwała schowanym pod stołem trzewikiem. Jak zawsze zamiast w śmiechu odnalazła spokój w wytartych schematach.
Przez krótki moment, podczas jednego, przedłużonego w ciszy spojrzenia - poczuła się mała, ale nie przed Hectorem. Nie. On był przecież równie mały co ona. Obydwoje wobec komety byli równie bezradni. Wspólnie. Ta myśl, czy raczej uczucie, w jakiś pokrętny sposób ją pokrzepiło, udzieliła więc sobie na nie przyzwolenia.
Ponownie kiwnęła głową. W myślach zanotowała, iż Vale woli omijać temat nakładania klątw oraz że jego przemilczenie może być praktycznie niemożliwe w dalszym ciągu ich rozmowy. Możliwe też, iż nie chciał - podobnie jak wiele, lepiej sytuowanych pacjentów - uświadamiać sobie profesji jej współpracowników z Borgin&Burke. Przeniosła wzrok na przysłonięte okno. Nie wspominanie o Śmiertelnym Nokturnie, tak odległym od tutejszych łagodnych dolin. Nie wspominanie o ludziach go zamieszkujących - kącik ust Gudrun drgnął na wspomnienie Vica, który (nie licząc przypadkowej zbieżności nazwisk) jawił się jako całkowite przeciwieństwo Hectora - to nie powinno stanowić problemu.
— Dotąd nie zanotowałam żadnych anormalnych — bo przecież jej widziadła się nie liczyły, były do przewidzenia — trudności przy zdejmowaniu klątw i wątpię, by takie zaczęły występować przez pogorszenie się ich skutków. Klątwy to nie choroby, których symptomy trzeba zaleczyć. — Na szczęście powolnie raczkujące znużenie, nie odbijało się w jej głosie, który i tak przez swoją monotonność zazwyczaj zdawał się odrobinę zmęczony. Jak prosto wyjaśnić tok jej rozumowania? Nie mogła, przecież zacząć wykładu podstaw runicznych. Dojście od nich do mechanizmów rządzących zdejmowaniem klątw zajęłoby im cały dzień, jeśli nie tydzień. Sięgnęła w ciszy po czajnik i w zamyśleniu - ignorując fakt, iż czajnik w jej oczach przybrał formę wściekle czerwonego, ruchliwego skorpiona - dolała sobie herbaty.
— Klątwy to… — Nie była dobrą nauczycielką (nie była nauczycielką wogóle!), ale musiała znaleźć jakąś w miarę prostą metaforę. Spróbowała sobie przypomnieć grafy z podręczników i prac naukowych, jakoś je sobie zwizualizować. — Proszę wyobrazić sobie dwa, niezależne źródła; źródło przeklęte i źródło astronomiczne, których strumyki łączą się w rzekę zmęczenia. Jedno źródło nie utrudnia zamknięcia drugiego, ale też usunięcie jednego nie niweluje istnienia tego drugiego. — Zerknęła kontrolnie na Vale’a. Zapewne, jak większość klientów (tyle, że skuteczniej) instynktownie krył swoje zagubienie, ale ten jeden raz postanowiła tego nie zignorować. I poczekać aż da znać, choćby skinieniem głowy, czy wszystko dotąd było dla niego jasne. — Ilość źródeł wpływa na rzekę - skumulowany wpływ komety, stresującej bądź wykańczającej pracy, słabego zdrowia może pogorszyć symptomy klątwy. Ale rozmiar rzeki, nie wpływa na źródła. Wzmocnienie symptomów, nie równa się wzmocnieniu sił, które splatają klątwę. — Wypiła duszkiem prawie połowę filiżanki, powoli, nie chciała się zakrztusić, jedynie zebrać myśli. Miała wrażenie, iż klarowność jej tłumaczeń spadała odwrotnie proporcjonalnie do długości jej wypowiedzi. — Podsumowując; nie. Jeśli kometa podsyci skutki klątw, a nie siłę samej klątwy, ta nie będzie trudniejsza do zdjęcia. Lecz jej skutki, a co za tym idzie, jej długoterminowe konsekwencje mogą okazać się… — Zmarszczyła delikatnie brwi, mierziło ją gdybanie, stawianie tez opartych bardziej na wyczuciu dziedziny niż twardych, badawczych opracowaniach. Ale jeśli chcieli o tym rozmawiać nie mieli wyboru. A chcieli — dotkliwsze. Odklęci czarodzieje mogą być bardziej niż zwykle osłabieni, może wrażliwsi na wpływy astronomiczne, mieć większe trudności z przetrawieniem swoich przeżyć, poukładaniem sobie życia na nowo — Podniosła wzrok znad herbaty. — ale to już pana działka.
W ciszy, wsłuchawszy się w słowa Hectora, sunęła wzrokiem po ścianach, książkach i zasłonach. Skierowała głowę tak by ta była widoczna dla rozmówcy jedynie z profilu, tak by jej połowa, połowa twarzy, mięśni mimicznych, emocji pozostała skryta. Magipsychiatra mocno, zbyt mocno dotyczyła Gudrun. Byłoby szczytem głupoty oraz arogancji nieprzygotowanie się na zryw mieszanych uczuć i ich przyduszanie.
Na szczęście poszło w miarę gładko. Plaga koszmarów przewinęła się przez myśli każdemu z osobna, ale w przeciwieństwie do nazwy klątwy złego oka, nie zawisła w powietrzu. A skoro tak, najwidoczniej nie zanotowano wartej odnotowania fali nawrotów bądź nasileń psychicznych chorób. Czyż nie? Kometa najwidoczniej wpływała jedynie na samopoczucie oraz stany lękowe. W to przynajmniej chciała wierzyć Gudrun. Uniosła kącik ust w ponurym uśmiechu. Czy tak pomyślne interpretowanie słów Vale’a nie było właśnie placebem, które umyślnie podsuwała własnej głowie, jako odtrutkę na lęk? Mocno wcisnęła stopę w dywan w obawie, iż jej coraz szybsze podrygiwanie zwróci uwagę Hectora.
Na słowa o potencjalnych pacjentach ścisnęła mocniej uszko filiżanki. Powieki jej drgnęły. Z całych sił powstrzymywała się przed zerknięciem w kierunku czajnika, bądź jeszcze gorzej skręceniem ciała w kierunku przedpokoju, wieszaka i tkwiącego na nim kapelusza, którego tylko i wyłącznie z racji odległości oraz załomów korytarza i tak nie mogłaby dostrzec.
— Wygląda na to, iż kometa najspektularniejszy wpływ wywiera na roślinach, a nie na ludziach. — Zmusiła się do puszczenia filiżanki. Zmrużyła oczy w zamyśleniu. Czy jej słowa nie zabrzmiały przypadkiem zbyt lekceważąco? — Jeśli dobrze zrozumiałam ich stan nie pogorszył się w większości przypadków na tyle drastycznie, by nie dało się temu - za pomocą odpowiednich praktyk - podołać. — Czule pogładziła swoje rękawiczki. W głowie, już układała sobie listę sprawdzonych sposobów na
— Życzę Panu i pańskim klientom, by tak pozostało — dodała po chwili ciszy, po czym oderwała wreszcie wzrok od zasłon i skierowała go ku rozmówcy. Powinna to była zrobić wcześniej albo skinąć w trakcie jego wypowiedzi chociaż raz. Może i nie należała do najbardziej ekspresyjnych osób, a zachłyśnięty własną dziedziną Vale do najbardziej spostrzegawczej wersji siebie… lecz to właśnie niuanse mogły pozwolić ludziom odróżnić jej zwyczajową sztywność od
— Pański syn znajduje się na strychu, dobrze pamiętam? — Otrzepała spódnicę z niewidzialnego kurzu, gotowa wstać z miejsca.
Odwzajemnił spojrzenie Gudrun, zadowolony ze zdecydowanej odpowiedzi. Nie przypominała innych znanych mu kobiet, konkretna i logiczna i twardo negocjująca swoje stawki. Tym milej zaskoczyło go, że dodatkowe opłaty nie będą konieczne. Za bezpieczeństwo Orestesa dopłaciłby bez wahania i bez wątpienia się tego domyślała, ale doceniał jej uczciwość wobec własnej paranoi. Uczciwość, albo ekonomiczną smykałkę do budowania zaufania klienta.
Czasem zastanawiał się, czy gdyby Einar żył, przejąłby zamiast Gudrun ten rodzinny interes i czy żądałby pieniędzy od przyjaciela z dzieciństwa.
Czasem zastanawiał się też, jaki byłby dzisiaj żywy Einar o jasnych oczach i władczym głosie. Kiedyś, otumaniony opium, nieostrożnie zawiesił wzrok na posągowo pięknym pracowniku Wenus. Odpowiedział mu lodowaty, sardoniczny uśmiech i już nigdy nie popełnił takiego błędu. Twarz nieznajomego rozmyła się w odmętach narkotycznej niepamięci, ale posągowa (w inny, niepasujący do delikatnych panien sposób) uroda Gudrun, jej proste plecy, sposób w jaki skupiała się na rozmowie i to jak dobrze się z nią milczało—to wszystko wzbudzało w nim dziwną nostalgię za przyjaźnią, którą stokroć trudniej byłoby budować w dorosłości, zwłaszcza z młodą panną. Panną, której przyszły narzeczony może kazać ograniczyć wizyty w domach owdowiałych magipsychiatrów - sama taka ewentualność budziła w Hectorze irytację, nie lubił szukania nowych fachowców i nie lubił zmian.
-Dziękuję. Powiem Orestesowi, że współpracujemy w sprawach naukowych, dobrze? - upewnił się, nie chcąc mówić dziecku, że chodzi o klątwy. Mały miał zbyt bujną wyobraźnię, zwłaszcza od śmierci matki.
-Ale klątwy mogą powodować choroby. - wyrwało mu się, choć w teorii nie chciał drążyć tego tematu. W praktyce lgnął do spraw trudnych i tragicznych, jak ćma do płomienia świecy. -Jak się do tego podchodzi w waszej dziedzinie pracy? Kilka machnięć różdżką i po sprawie? - jego głos zabrzmiał nieco ostrzej niż się spodziewał, ale wzrokiem piorunował półkę z książkami, a nie Gudrun. Jego irytacja była skierowana gdzieś daleko. Do wspomnień, do sylwetki z przeszłości - do czarodzieja, który ściągnął z niego ciężar słabości, ale potem zniknął. Zostawiając kalekie dziecko z kością, która nigdy nie miała się zrosnąć i z perspektywą skutków ubocznych, utraty jasności umysłu. -Tylko co potem? Z ludzkim lękiem, ze słabością ciała? To już sprawa tylko dla uzdrowicieli, choć przyczyną takiego stanu jest kilka skreślonych run? - pytał dalej, ciekaw jej opinii. Magipsychiatria wciąż zmagała się z niewiadomymi i tabu, to było jednym z nich - i czy powinno go to dziwić, skoro samemu starannie ukrywał dawne rany i obecne obawy? Być może nie dość starannie. Wziął głęboki wdech i uśmiechnął się sztucznie, usiłując okiełznać sztorm narastający pod maską cichej wody.
Z wdzięcznością przyjął jej opowieść o klątwach, pretekst do własnego milczenia. Ona wpatrywała się w herbatę, on w nią, nieporuszony, słuchając o dziedzinie, o której wiedział tak niewiele - ale którą potrafiła dla niego uporządkować. Zatoczyli koło, powracając do jego działki. Uśmiechnął się blado, już prawdziwie spokojniejszy.
-Moja działka. - przyznał, odchylając głowę w geście zmęczenia albo rezygnacji. -Chciałbym móc pomóc im wszystkim. - mruknął cicho, nie precyzując jednak kogo ma na myśli. Ofiary klątw? Wszystkich, którzy do niego nie przychodzili, choć powinni? Tych, których objawy dało się tylko łagodzić? Zegar w salonie tykał cicho, przypominając o tym, że nie wiedział ile czasu pozostało jego własnemu zdrowiu. Klątwa może spustoszyć psychikę w dorosłości. Czy lęk ściskający go stale w mostku, czy pięści zaciskające się na wspomnienie pokus z Wenus, czy nazbyt realistyczne koszmary - czy to wszystko było tylko przypadkową składową wad jego osobowości i reakcją na dawne przeżycia, czy może drogą ku nieuchronnemu?
Stopa miękko uderzająca o dywan zagłuszyła na moment rytm zegara. Nerwowy odruch Gudrun nie umknął uwadze Hectora, choć taktownie go nie skomentował. Skarcił jedynie sam siebie w myślach za nazbyt pesymistyczne ujęcie tematu magipsychiatrii, mając nadzieję, że słuchanie o jego pracy nie zaniepokoiło zanadto panny Borgin.
-Na roślinach, których lecznicze właściwości i precyzyjnie odmierzone dawki są potrzebne ludziom. Zarwałem kilka nocy, usiłując nadgonić zlecenia dla moich pacjentów, a i tak mam szczęście, że udało mi się w porę odkupić wszystkie ingrediencje. - westchnął. Świat roślin wpływał na więcej aspektów niż uzdrawianie, ale ponarzekał na ten, który był mu najbliższy i który na początku lipca dotknął jego i jego pacjentów. Warzył mikstury dla ludzi uprzywilejowanych, bazował na stałości zleceń, z własnej kieszeni pokrył większy koszt odkupienia utraconych ingrediencji, a i tak był przecież uprzywilejowany. W Londynie dało się dostać prawie wszystko, a znał alchemików, którzy nie mogli już dostać się do stolicy bez ryzyka. Znał też ludzką chciwość i wiedział, jak kryzys - najpierw żywnościowy, potem astronomiczno-florystyczny - mógł ją podsycić wśród alchemików. Znał wreszcie hochsztaplerów i wyzyskiwaczy, znał paradę medyków, którzy usiłowali wyleczyć jego nogę. I wbrew zawodowej solidarności nie ufał żadnemu, poza samym sobą. Poprawił się w fotelu, starając się to zrobić jak najdyskretniej aby nie zwracać uwagi na swoją ułomność i na to, że niewygodnie siedziało mu się zbyt długo w jednej pozycji. Nie mógł przeciążać mięśni lewej nogi, ale nie powinny też cierpnąć, a czasem - szczególnie odkąd na niebie pojawiła się ta cholerna kometa - chroniczny ból odzywał się pomimo wszystkich środków zapobiegawczych.
-Proszę wybaczyć, jeśli pannę znudziłem. - zakończył łagodnie, czując, że cisza jaka zapadła między nimi jest inna niż zwykle, przesycona napięciem, które było nieobecne gdy Gudrun wchodziła do jego salonu z właściwym sobie spokojem. Nie mógł wiedzieć, co ją zestresowało. Gdy coś go interesowało, nie wiedział za to kiedy przestać - był świadom tej wady, pracował nad nią, zdarzały mu się jednak wpadki, jak dzisiaj, jak w młodości. Wiedział, że Gudrun i tak pewnie odpowie kurtuazyjnie, "ależ skąd", być może byłaby nawet gotowa słuchać jego wynurzeń dalej, ale nie zamierzał jej dręczyć. Zresztą, byłby wdzięczny losowi, gdyby porzucili całkiem te uprzejmości, te kurtuazje i nawet formy grzecznościowej. Ich relacja była transakcyjna i było w tym coś cudownie orzeźwiającego na tle innych towarzyskich spotkań, był w tym tym i porządek.
Zupełnie jak w Wenus. Transakcje z kobietami wychodziły mu zawsze lepiej niż relacje z kobietami. Kur...tyzany, pacjentki i profesjonalistki, w takim otoczeniu czuł się pewniej niż na balach i we własnym małżeństwie.
-Zawołam Orestesa. Może pani tu poczekać. - nie chciał fatygować ją na strych, wstydząc się zakurzonej podłogi. Rzadko wspinał się po schodach, pozwalając Orestesowi urządzić na poddaszu własne królestwo. Zostawił na chwilę Gudrun samej sobie, z herbatą i regałami pełnymi książek o mitach, psychiatrii i alchemii - by wrócić po chwili z bladym uśmiechem i zapewnieniem, że Orestes zbiegnie do nich za kilka minut.
-W tym czasie... - wyciągnął sakiewkę ze starannie odliczoną kwotą, chcąc załatwić formalności z dala od zbyt ciekawskiego wzroku małego chłopca.
Czasem zastanawiał się, czy gdyby Einar żył, przejąłby zamiast Gudrun ten rodzinny interes i czy żądałby pieniędzy od przyjaciela z dzieciństwa.
Czasem zastanawiał się też, jaki byłby dzisiaj żywy Einar o jasnych oczach i władczym głosie. Kiedyś, otumaniony opium, nieostrożnie zawiesił wzrok na posągowo pięknym pracowniku Wenus. Odpowiedział mu lodowaty, sardoniczny uśmiech i już nigdy nie popełnił takiego błędu. Twarz nieznajomego rozmyła się w odmętach narkotycznej niepamięci, ale posągowa (w inny, niepasujący do delikatnych panien sposób) uroda Gudrun, jej proste plecy, sposób w jaki skupiała się na rozmowie i to jak dobrze się z nią milczało—to wszystko wzbudzało w nim dziwną nostalgię za przyjaźnią, którą stokroć trudniej byłoby budować w dorosłości, zwłaszcza z młodą panną. Panną, której przyszły narzeczony może kazać ograniczyć wizyty w domach owdowiałych magipsychiatrów - sama taka ewentualność budziła w Hectorze irytację, nie lubił szukania nowych fachowców i nie lubił zmian.
-Dziękuję. Powiem Orestesowi, że współpracujemy w sprawach naukowych, dobrze? - upewnił się, nie chcąc mówić dziecku, że chodzi o klątwy. Mały miał zbyt bujną wyobraźnię, zwłaszcza od śmierci matki.
-Ale klątwy mogą powodować choroby. - wyrwało mu się, choć w teorii nie chciał drążyć tego tematu. W praktyce lgnął do spraw trudnych i tragicznych, jak ćma do płomienia świecy. -Jak się do tego podchodzi w waszej dziedzinie pracy? Kilka machnięć różdżką i po sprawie? - jego głos zabrzmiał nieco ostrzej niż się spodziewał, ale wzrokiem piorunował półkę z książkami, a nie Gudrun. Jego irytacja była skierowana gdzieś daleko. Do wspomnień, do sylwetki z przeszłości - do czarodzieja, który ściągnął z niego ciężar słabości, ale potem zniknął. Zostawiając kalekie dziecko z kością, która nigdy nie miała się zrosnąć i z perspektywą skutków ubocznych, utraty jasności umysłu. -Tylko co potem? Z ludzkim lękiem, ze słabością ciała? To już sprawa tylko dla uzdrowicieli, choć przyczyną takiego stanu jest kilka skreślonych run? - pytał dalej, ciekaw jej opinii. Magipsychiatria wciąż zmagała się z niewiadomymi i tabu, to było jednym z nich - i czy powinno go to dziwić, skoro samemu starannie ukrywał dawne rany i obecne obawy? Być może nie dość starannie. Wziął głęboki wdech i uśmiechnął się sztucznie, usiłując okiełznać sztorm narastający pod maską cichej wody.
Z wdzięcznością przyjął jej opowieść o klątwach, pretekst do własnego milczenia. Ona wpatrywała się w herbatę, on w nią, nieporuszony, słuchając o dziedzinie, o której wiedział tak niewiele - ale którą potrafiła dla niego uporządkować. Zatoczyli koło, powracając do jego działki. Uśmiechnął się blado, już prawdziwie spokojniejszy.
-Moja działka. - przyznał, odchylając głowę w geście zmęczenia albo rezygnacji. -Chciałbym móc pomóc im wszystkim. - mruknął cicho, nie precyzując jednak kogo ma na myśli. Ofiary klątw? Wszystkich, którzy do niego nie przychodzili, choć powinni? Tych, których objawy dało się tylko łagodzić? Zegar w salonie tykał cicho, przypominając o tym, że nie wiedział ile czasu pozostało jego własnemu zdrowiu. Klątwa może spustoszyć psychikę w dorosłości. Czy lęk ściskający go stale w mostku, czy pięści zaciskające się na wspomnienie pokus z Wenus, czy nazbyt realistyczne koszmary - czy to wszystko było tylko przypadkową składową wad jego osobowości i reakcją na dawne przeżycia, czy może drogą ku nieuchronnemu?
Stopa miękko uderzająca o dywan zagłuszyła na moment rytm zegara. Nerwowy odruch Gudrun nie umknął uwadze Hectora, choć taktownie go nie skomentował. Skarcił jedynie sam siebie w myślach za nazbyt pesymistyczne ujęcie tematu magipsychiatrii, mając nadzieję, że słuchanie o jego pracy nie zaniepokoiło zanadto panny Borgin.
-Na roślinach, których lecznicze właściwości i precyzyjnie odmierzone dawki są potrzebne ludziom. Zarwałem kilka nocy, usiłując nadgonić zlecenia dla moich pacjentów, a i tak mam szczęście, że udało mi się w porę odkupić wszystkie ingrediencje. - westchnął. Świat roślin wpływał na więcej aspektów niż uzdrawianie, ale ponarzekał na ten, który był mu najbliższy i który na początku lipca dotknął jego i jego pacjentów. Warzył mikstury dla ludzi uprzywilejowanych, bazował na stałości zleceń, z własnej kieszeni pokrył większy koszt odkupienia utraconych ingrediencji, a i tak był przecież uprzywilejowany. W Londynie dało się dostać prawie wszystko, a znał alchemików, którzy nie mogli już dostać się do stolicy bez ryzyka. Znał też ludzką chciwość i wiedział, jak kryzys - najpierw żywnościowy, potem astronomiczno-florystyczny - mógł ją podsycić wśród alchemików. Znał wreszcie hochsztaplerów i wyzyskiwaczy, znał paradę medyków, którzy usiłowali wyleczyć jego nogę. I wbrew zawodowej solidarności nie ufał żadnemu, poza samym sobą. Poprawił się w fotelu, starając się to zrobić jak najdyskretniej aby nie zwracać uwagi na swoją ułomność i na to, że niewygodnie siedziało mu się zbyt długo w jednej pozycji. Nie mógł przeciążać mięśni lewej nogi, ale nie powinny też cierpnąć, a czasem - szczególnie odkąd na niebie pojawiła się ta cholerna kometa - chroniczny ból odzywał się pomimo wszystkich środków zapobiegawczych.
-Proszę wybaczyć, jeśli pannę znudziłem. - zakończył łagodnie, czując, że cisza jaka zapadła między nimi jest inna niż zwykle, przesycona napięciem, które było nieobecne gdy Gudrun wchodziła do jego salonu z właściwym sobie spokojem. Nie mógł wiedzieć, co ją zestresowało. Gdy coś go interesowało, nie wiedział za to kiedy przestać - był świadom tej wady, pracował nad nią, zdarzały mu się jednak wpadki, jak dzisiaj, jak w młodości. Wiedział, że Gudrun i tak pewnie odpowie kurtuazyjnie, "ależ skąd", być może byłaby nawet gotowa słuchać jego wynurzeń dalej, ale nie zamierzał jej dręczyć. Zresztą, byłby wdzięczny losowi, gdyby porzucili całkiem te uprzejmości, te kurtuazje i nawet formy grzecznościowej. Ich relacja była transakcyjna i było w tym coś cudownie orzeźwiającego na tle innych towarzyskich spotkań, był w tym tym i porządek.
Zupełnie jak w Wenus. Transakcje z kobietami wychodziły mu zawsze lepiej niż relacje z kobietami. Kur...tyzany, pacjentki i profesjonalistki, w takim otoczeniu czuł się pewniej niż na balach i we własnym małżeństwie.
-Zawołam Orestesa. Może pani tu poczekać. - nie chciał fatygować ją na strych, wstydząc się zakurzonej podłogi. Rzadko wspinał się po schodach, pozwalając Orestesowi urządzić na poddaszu własne królestwo. Zostawił na chwilę Gudrun samej sobie, z herbatą i regałami pełnymi książek o mitach, psychiatrii i alchemii - by wrócić po chwili z bladym uśmiechem i zapewnieniem, że Orestes zbiegnie do nich za kilka minut.
-W tym czasie... - wyciągnął sakiewkę ze starannie odliczoną kwotą, chcąc załatwić formalności z dala od zbyt ciekawskiego wzroku małego chłopca.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnęła głową, równocześnie przyjmując podziękowanie oraz zgadzając się na przyjęcie Vale’owego scenariusza teatrzyku, który mieli odegrać przed Orestesem. Odegrać to może było za dużo powiedziane. Nie mieli przecież zamiaru przybierać nowych ról, jedynie nagiąć odrobinę obecne. Zatrzeć krawędzie tak, by dziecięca wyobraźnia niechcący się o nie nie skaleczyła. Zamglić obraz na tyle, by Orestes nie był w stanie dostrzec i wyryć w pamięci prawdy.
Coś dziwnie zakuło ją w piersi, niewygodna paralela podrażniła umysł. Zamrugała. Od kiedy myśl o zatajaniu prawdy wprawiała ją w jakikolwiek dyskomfort? Przecież była w tym doświadczona. Robiła to praktycznie codziennie. Skąd więc te odczucia? Skąd te dziwne (niewielkie i pojawiające się z opóźnieniem, ale jednak realne) opory przed przemilczeniem faktów? Nie wiązało się ono, przecież z żadnym dodatkowym wysiłkiem, wręcz przeciwnie, miało ułatwić jej pracę.
Co mogło być przyczyną jej zwątpienia?
Może odrzucenie dopłaty przyszło jej zbyt łatwo? Tak naturalnie, aż zaskoczyła samą siebie? Aż przez krótką milisekundą poczuła ciężar tego zdumienia w piersi? Myśli Gudrun korzystając z chwili ciszy, pędziły z zaskakującą prędkością, w żaden sposób, jednak nie odbijając się na bladej twarzy. Czy rozważałaby dłużej możliwość przyjęcia dodatkowych galeonów (Vale’owie nie byli, przecież biedni, pokój w kamienicy i eliksiry same się nie opłacą, księgi i kawa były tak horrendalnie drogie…), gdyby Orestes nie był dzieckiem Hectora? Czasami gubiła się, które jej odruchy były kierowane wyrachowaniem, a które skrytą sympatią. Skoro, jednak te odruchy były na dłuższą metę opłacalne, to może nie musiała wiedzieć? Wystarczy, że na przyszłość jeszcze mocniej zwolni z udzielaniem odpowiedzi. Tak na wszelki wypadek, by zsympatii przyzwyczajenia. nie zgodzić się przypadkiem na ewidentnie niekorzystny układu. Usatysfakcjonowana tym wnioskiem przeszła do tematu komety.
Na widok zbulwersowanego Hectora, oczy Gudrun samoistnie się zmrużyły, zaśmiały bezgłośnie. — Tak. — Kilka lat nauki, zazwyczaj kilkanaścia bądź kilkadziesiąt lat dokształcania, kilka machnięć badylem i się zmywamy - chciała dorzucić, ale była na tyle przytomna, by się powstrzymać. Ani złośliwości, ani granie na czułych strunach Vale’a nie było jej celem. Co nie znaczy, że nie skorzystała z okazji (rzadkiego momentu, gdy Vale’owska maska kurtuazji przykruszyła się pod wpływem emocji) i nie przyglądnęła mu się dokładniej. Albo niezwykle duża liczba jego klientów zmagała się z konsekwencjami nieudolnie bądź zbyt późno zdjętych klątw albo… Delikatnie zmarszczyła nos w zamyśleniu. Czyżby miała przed sobą właśnie człowieka po sprawie? Czy to właśnie klątwa, jakieś głęboko zakorzenione w nodze ślady po niej, bądź po jej zdjęciu, były przyczyną nietypowej w czarodziejskich realiach słabości ciała Hectora? To by wiele tłumaczyło. Tylko konsekwencje jakiej klątwy mogły być tak trwałe? Klątwa Pokrzywki? Gwardzisty? Złego Oka? Będzie musiała się pochylić nad tą kwestią w domu, inaczej nie zaśnie.
— Tak — głucho powtórzyła. — Posiadamy kwalifikacje do gaszenia pożarów, a nie do odbudowywania spopielonych domów. — Pomysły na metafory zaczynały jej się kończyć. Zsunęła swój wzrok w dół, na swoje rękawiczki. Miała ochotę przytrzymać Hectora za rękę, zapytać wprost, by móc udzielić bardziej szczegółowych odpowiedzi, móc wyszukać i odesłać mu odpowiednie badania. Nie była jednak w stanie przełamać konwenansów i dotknąć starszego wdowca, z którym łączyły ją jedynie interesy. Zaryzykować posądzeniem o wścibskość, bądź jeszcze gorzej, otrzymując odpowiedź, zobowiązać się do odpowiadania na równie wścibskie pytania.
Ofiarowała, więc Vale’owi jedynie to co sama chciałaby w momencie otrzymać - milczenie oraz ślepotę. Nie wpatrywała się w niego dłużej niż to było konieczne. Ignorowała jego rozgorączkowane spojrzenie, złość i żal kryjący się między słowami, ciężkie westchnięcie. Nie skrzywiła się, widząc wpełzający na jego twarz fałszywy uśmiech, tylko z jeszcze większym skupieniem rozpoczęła swój krótki monolog.
Zamrugała zaskoczona. — Wszystkim? — Rozmiar, tych szczerych chęci i stojącej za nimi troski i dobroduszności, wydały się Gudrun wręcz absurdalne. Nieprzystające do świata od którego chwilowo oddzielały ich grube kotary. — A co potem? Czym by się Pan zajmował, po wyleczeniu wszystkich? — Wbiła wzrok prosto w jasne oczy. Podniosła podbródek, prawie że wyzywająco. Sama czasami fantazjowała o podejmowaniu największych wyzwań, rozbrajania najpotężniejszych, najstarszych, mitycznych klątw, ale nigdy przenigdy nie przeszła jej przez głowę myśl zniszczenia ich wszystkich. Nie była w stanie sobie wyobrazić życia bez nich. A on? Czy był w stanie wyobrazić sobie życie bez pacjentów?
Powoli wypuściła powietrze przez nos w bezgłośnym westchnieniu. Czyli to jednak kometa, czy raczej dokładniej rzecz ujmując, lenistwo i fuszerka jej dotychczasowego dostarczyciela eliksiru słodkie snu, mogła być źródłem nasilenia się objawów plagi koszmarów. Nie podejrzewała raczej Collina (Connora? zresztą mniejsza o to, imię nie miało tutaj znaczenia) o zarywanie nocy dla swoich klientów. — To się ceni — szepnęła, delikatnie kiwając głową. — Był Pan zmuszony wyrzucić nawet w pełni uwarzone eliksiry? — Powstrzymawszy się przed skubaniem szwów (już i tak dość przetartych) rękawiczek, chwyciła delikatnie filiżankę. Jeśli jej obecna partia lekarstw została zrobiona ze zgniłych ingrediencji, a jakość zapasowych uległa pogorszeniu…
Pokręciła głową. — Wybaczam pod warunkiem, iż pan wybaczy mi moje przydługie wynurzenia na temat klątw — odparła pojednawczo, może też trochę żartobliwie? Po jej monotonnym głosie trudno było poznać. Może gdyby się postarała, to udałoby jej się wcisnąć w swoje słowa trochę emocji, wyrazić swoją wdzięczność za rozmowę, swoje niezrozumienie wobec ludzi, którym wstyd było dawać dowód fascynacji swoją dyscypliną. Takie rzeczy, jednak nie przychodziły jej intuicyjnie, a w tym momencie, była zdecydowanie zbyt spięta, by poświęcać uwagę niuansom.
Po wyjściu Hectora z salonu pozwoliła sobie na jedno, trochę głośniejsze westchnięcie i blady, zmęczony uśmiech. Niespiesznie wstała z miejsca, by przyglądnąć się z bliska pozycjom na półkach, ostrożnie musnąć ich grzbiety. Ot, z przyzwyczajenia upewnić się co do ich realności.
Skwitowała powrót gospodarza odrobinę rozkojarzonym spojrzeniem. Bez słowa odłożyła książkę na miejsce (dokładnie to samo, nienawidziła gdy ludzie przestawiali rzeczy w jej pokoju) i sięgnęła po zapłatę. Na początku działalności skrępowana przyjmowaniem pieniędzy, przechwycała je w ciszy niczym złodziej, obecnie zaś, choć nie odczuwała już tej dziwnej (oraz z perspektywy czasu śmiesznej) niezręczności i w spokoju przeliczała galeony na oczach Vale’a, kierowała się zasadą nie dziękowania za owoce własnej pracy. Delikatnie wsunęła sakiewkę między poły spódnicy, do dyskretnie wszytej prawej kieszeni. Kwota się zgadzała, na Borgin&Burke czekały na nią jeszcze dwa zlecenia, jutro miała udzielić prywatnej konsultacji u jakiegoś szlachcica - ci zawsze dobrze płacili, jedna klientka z Nokturnu za to ciągle była jej winna pieniądze. Gudrun wprawdzie zapłaciła za eliksiry z tego miesiąca, ale może jeśli weźmie jeszcze dodatkową zmianę w sklepie, ściągnie zaległe opłaty i znajdzie jeszcze kilka zleceń… Może jednak uda jej się uzbierać na nową partię eliksirów na ten miesiąc?
Ścisnęła mocniej palce na różdżce skrytej w lewej kieszeni. Bez względu czy starczy jej w tym miesiącu na kolejny zakup lekarstw, dobrze by było gdyby utrzymała przy sobie jednego z najstarszych klientów, a co za tym idzie, nie naknociła przy jego synu.
Zmierzyła ostrym wzrokiem Orestesa. Skupiła na różdżce, magii, na samej intencji zaklęcia. Odgrodziła od głosu przedstawiającego ją Hectora, niezręcznej ciszy, która zadźwieczała między nią a dzieckiem. Zbiła usta w wąska kreskę, by przypadkiem nie wyszeptać zaklęcia. Hexa Revelio, nie lubiła zaklęć niewerbalnych, których jedyną manifestacją były kolorowe wiązki zaklęć, gęstniejąca mgła, delikatnie mrowiące opuszki palców. Puściła różdżkę, rozluźniła szczęke, wyostrzony wzrok trochę złagodniał, z mroźnego na nowo stał się po prostu chłodny. Wszystko poszło tak jak powinno.
— Orestes? — nachyliła się delikatnie nad dzieckiem. Spróbowała całkowicie się rozluźnić, złagodzić wszystkie swoje ostre kąty. Złapała kontakt wzrokowy z Hectorem, minimalnie kiwnęła głową — Twój ojciec nie kłamał, wyrośnięty z ciebie młodzieniec. — Podeszła do nich trochę bliżej. — Och — Na dźwięk głosu Gudrun; dziwnie suchego, sztucznego, jej brwi drgnęły, w ostatniej chwili powstrzymane przed zmarszczeniem się. Rozmowy z dziećmi to zdecydowanie nie była jej specjalność. — i nie przejmuj się, jeśli będziesz miał trudności z zapamiętaniem mojego imienia bądź nazwiska. Możesz mi mówić po prostu pani Skowronek — dodała. W głebi serca chyba nie chcąc, by chłopiec skojarzył kiedyś jej nazwisko z obskurnym sklepem na Nokturnie.
Coś dziwnie zakuło ją w piersi, niewygodna paralela podrażniła umysł. Zamrugała. Od kiedy myśl o zatajaniu prawdy wprawiała ją w jakikolwiek dyskomfort? Przecież była w tym doświadczona. Robiła to praktycznie codziennie. Skąd więc te odczucia? Skąd te dziwne (niewielkie i pojawiające się z opóźnieniem, ale jednak realne) opory przed przemilczeniem faktów? Nie wiązało się ono, przecież z żadnym dodatkowym wysiłkiem, wręcz przeciwnie, miało ułatwić jej pracę.
Co mogło być przyczyną jej zwątpienia?
Może odrzucenie dopłaty przyszło jej zbyt łatwo? Tak naturalnie, aż zaskoczyła samą siebie? Aż przez krótką milisekundą poczuła ciężar tego zdumienia w piersi? Myśli Gudrun korzystając z chwili ciszy, pędziły z zaskakującą prędkością, w żaden sposób, jednak nie odbijając się na bladej twarzy. Czy rozważałaby dłużej możliwość przyjęcia dodatkowych galeonów (Vale’owie nie byli, przecież biedni, pokój w kamienicy i eliksiry same się nie opłacą, księgi i kawa były tak horrendalnie drogie…), gdyby Orestes nie był dzieckiem Hectora? Czasami gubiła się, które jej odruchy były kierowane wyrachowaniem, a które skrytą sympatią. Skoro, jednak te odruchy były na dłuższą metę opłacalne, to może nie musiała wiedzieć? Wystarczy, że na przyszłość jeszcze mocniej zwolni z udzielaniem odpowiedzi. Tak na wszelki wypadek, by z
Na widok zbulwersowanego Hectora, oczy Gudrun samoistnie się zmrużyły, zaśmiały bezgłośnie. — Tak. — Kilka lat nauki, zazwyczaj kilkanaścia bądź kilkadziesiąt lat dokształcania, kilka machnięć badylem i się zmywamy - chciała dorzucić, ale była na tyle przytomna, by się powstrzymać. Ani złośliwości, ani granie na czułych strunach Vale’a nie było jej celem. Co nie znaczy, że nie skorzystała z okazji (rzadkiego momentu, gdy Vale’owska maska kurtuazji przykruszyła się pod wpływem emocji) i nie przyglądnęła mu się dokładniej. Albo niezwykle duża liczba jego klientów zmagała się z konsekwencjami nieudolnie bądź zbyt późno zdjętych klątw albo… Delikatnie zmarszczyła nos w zamyśleniu. Czyżby miała przed sobą właśnie człowieka po sprawie? Czy to właśnie klątwa, jakieś głęboko zakorzenione w nodze ślady po niej, bądź po jej zdjęciu, były przyczyną nietypowej w czarodziejskich realiach słabości ciała Hectora? To by wiele tłumaczyło. Tylko konsekwencje jakiej klątwy mogły być tak trwałe? Klątwa Pokrzywki? Gwardzisty? Złego Oka? Będzie musiała się pochylić nad tą kwestią w domu, inaczej nie zaśnie.
— Tak — głucho powtórzyła. — Posiadamy kwalifikacje do gaszenia pożarów, a nie do odbudowywania spopielonych domów. — Pomysły na metafory zaczynały jej się kończyć. Zsunęła swój wzrok w dół, na swoje rękawiczki. Miała ochotę przytrzymać Hectora za rękę, zapytać wprost, by móc udzielić bardziej szczegółowych odpowiedzi, móc wyszukać i odesłać mu odpowiednie badania. Nie była jednak w stanie przełamać konwenansów i dotknąć starszego wdowca, z którym łączyły ją jedynie interesy. Zaryzykować posądzeniem o wścibskość, bądź jeszcze gorzej, otrzymując odpowiedź, zobowiązać się do odpowiadania na równie wścibskie pytania.
Ofiarowała, więc Vale’owi jedynie to co sama chciałaby w momencie otrzymać - milczenie oraz ślepotę. Nie wpatrywała się w niego dłużej niż to było konieczne. Ignorowała jego rozgorączkowane spojrzenie, złość i żal kryjący się między słowami, ciężkie westchnięcie. Nie skrzywiła się, widząc wpełzający na jego twarz fałszywy uśmiech, tylko z jeszcze większym skupieniem rozpoczęła swój krótki monolog.
Zamrugała zaskoczona. — Wszystkim? — Rozmiar, tych szczerych chęci i stojącej za nimi troski i dobroduszności, wydały się Gudrun wręcz absurdalne. Nieprzystające do świata od którego chwilowo oddzielały ich grube kotary. — A co potem? Czym by się Pan zajmował, po wyleczeniu wszystkich? — Wbiła wzrok prosto w jasne oczy. Podniosła podbródek, prawie że wyzywająco. Sama czasami fantazjowała o podejmowaniu największych wyzwań, rozbrajania najpotężniejszych, najstarszych, mitycznych klątw, ale nigdy przenigdy nie przeszła jej przez głowę myśl zniszczenia ich wszystkich. Nie była w stanie sobie wyobrazić życia bez nich. A on? Czy był w stanie wyobrazić sobie życie bez pacjentów?
Powoli wypuściła powietrze przez nos w bezgłośnym westchnieniu. Czyli to jednak kometa, czy raczej dokładniej rzecz ujmując, lenistwo i fuszerka jej dotychczasowego dostarczyciela eliksiru słodkie snu, mogła być źródłem nasilenia się objawów plagi koszmarów. Nie podejrzewała raczej Collina (Connora? zresztą mniejsza o to, imię nie miało tutaj znaczenia) o zarywanie nocy dla swoich klientów. — To się ceni — szepnęła, delikatnie kiwając głową. — Był Pan zmuszony wyrzucić nawet w pełni uwarzone eliksiry? — Powstrzymawszy się przed skubaniem szwów (już i tak dość przetartych) rękawiczek, chwyciła delikatnie filiżankę. Jeśli jej obecna partia lekarstw została zrobiona ze zgniłych ingrediencji, a jakość zapasowych uległa pogorszeniu…
Pokręciła głową. — Wybaczam pod warunkiem, iż pan wybaczy mi moje przydługie wynurzenia na temat klątw — odparła pojednawczo, może też trochę żartobliwie? Po jej monotonnym głosie trudno było poznać. Może gdyby się postarała, to udałoby jej się wcisnąć w swoje słowa trochę emocji, wyrazić swoją wdzięczność za rozmowę, swoje niezrozumienie wobec ludzi, którym wstyd było dawać dowód fascynacji swoją dyscypliną. Takie rzeczy, jednak nie przychodziły jej intuicyjnie, a w tym momencie, była zdecydowanie zbyt spięta, by poświęcać uwagę niuansom.
Po wyjściu Hectora z salonu pozwoliła sobie na jedno, trochę głośniejsze westchnięcie i blady, zmęczony uśmiech. Niespiesznie wstała z miejsca, by przyglądnąć się z bliska pozycjom na półkach, ostrożnie musnąć ich grzbiety. Ot, z przyzwyczajenia upewnić się co do ich realności.
Skwitowała powrót gospodarza odrobinę rozkojarzonym spojrzeniem. Bez słowa odłożyła książkę na miejsce (dokładnie to samo, nienawidziła gdy ludzie przestawiali rzeczy w jej pokoju) i sięgnęła po zapłatę. Na początku działalności skrępowana przyjmowaniem pieniędzy, przechwycała je w ciszy niczym złodziej, obecnie zaś, choć nie odczuwała już tej dziwnej (oraz z perspektywy czasu śmiesznej) niezręczności i w spokoju przeliczała galeony na oczach Vale’a, kierowała się zasadą nie dziękowania za owoce własnej pracy. Delikatnie wsunęła sakiewkę między poły spódnicy, do dyskretnie wszytej prawej kieszeni. Kwota się zgadzała, na Borgin&Burke czekały na nią jeszcze dwa zlecenia, jutro miała udzielić prywatnej konsultacji u jakiegoś szlachcica - ci zawsze dobrze płacili, jedna klientka z Nokturnu za to ciągle była jej winna pieniądze. Gudrun wprawdzie zapłaciła za eliksiry z tego miesiąca, ale może jeśli weźmie jeszcze dodatkową zmianę w sklepie, ściągnie zaległe opłaty i znajdzie jeszcze kilka zleceń… Może jednak uda jej się uzbierać na nową partię eliksirów na ten miesiąc?
Ścisnęła mocniej palce na różdżce skrytej w lewej kieszeni. Bez względu czy starczy jej w tym miesiącu na kolejny zakup lekarstw, dobrze by było gdyby utrzymała przy sobie jednego z najstarszych klientów, a co za tym idzie, nie naknociła przy jego synu.
Zmierzyła ostrym wzrokiem Orestesa. Skupiła na różdżce, magii, na samej intencji zaklęcia. Odgrodziła od głosu przedstawiającego ją Hectora, niezręcznej ciszy, która zadźwieczała między nią a dzieckiem. Zbiła usta w wąska kreskę, by przypadkiem nie wyszeptać zaklęcia. Hexa Revelio, nie lubiła zaklęć niewerbalnych, których jedyną manifestacją były kolorowe wiązki zaklęć, gęstniejąca mgła, delikatnie mrowiące opuszki palców. Puściła różdżkę, rozluźniła szczęke, wyostrzony wzrok trochę złagodniał, z mroźnego na nowo stał się po prostu chłodny. Wszystko poszło tak jak powinno.
— Orestes? — nachyliła się delikatnie nad dzieckiem. Spróbowała całkowicie się rozluźnić, złagodzić wszystkie swoje ostre kąty. Złapała kontakt wzrokowy z Hectorem, minimalnie kiwnęła głową — Twój ojciec nie kłamał, wyrośnięty z ciebie młodzieniec. — Podeszła do nich trochę bliżej. — Och — Na dźwięk głosu Gudrun; dziwnie suchego, sztucznego, jej brwi drgnęły, w ostatniej chwili powstrzymane przed zmarszczeniem się. Rozmowy z dziećmi to zdecydowanie nie była jej specjalność. — i nie przejmuj się, jeśli będziesz miał trudności z zapamiętaniem mojego imienia bądź nazwiska. Możesz mi mówić po prostu pani Skowronek — dodała. W głebi serca chyba nie chcąc, by chłopiec skojarzył kiedyś jej nazwisko z obskurnym sklepem na Nokturnie.
Snując tyradę na temat niedokładności i lekkomyślności hipotetycznych (w końcu nie samej Gudrun, dywagował po prostu o etyce zawodowej) łamaczy klątw, spodziewał się może speszenia, może protestu, może jakiejś deeskalacji—ale nie krótkiego "tak". Zbiło go z tropu tak mocno, że aż rozszerzył oczy. A ona zmrużyła swoje w sposób identyczny jak Einar przed laty.
-Mhm. - mruknął zatem i—co do niego niepodobne—tak po prostu skończył dyskusję. Chwilę milczeli, ku jego uldze, bo nie spodziewał się, jak wiele Gudrun mogła wyczytać z jego wzburzenia.
Znów zbiła go z tropu, pytaniem, którego się nie spodziewał. Jego młodzieńczy idealizm brutalnie zderzył się z obecnym pragmatyzmem, z chłodem jej tęczówek i wyzwaniem uniesionej głowy. Kąciki ust drgnęły lekko, ni to w grymasie zakłopotania, ni to w uśmiechu uznania.
-Racja, musiałbym przestawić się na leczenie zapalenia płuc... a to nie takie ciekawe. - przyznał, nie wspominając o tym, że uzdrawianie błahych przypadków płaciło gorzej. -Ale nie wyleczę wszystkich, nawet gdybym chciał. Niektóre choroby są niewyleczalne. - przyznał cicho. Jak plaga koszmarów, albo skutki Klątwy Pierwszego Oka. Siedzieli naprzeciwko siebie, zamknięci w swoich profesjonalnych światach, skrywając wstyd z powodu nieuleczalności własnych przypadłości.
-Na szczęście nie, to obsunęłoby mnie do tyłu z zamówieniami, które nie mogły czekać. Po zmieszaniu z innymi ekstraktami, rośliny przestają być jakby... roślinami, mikstury same w sobie nie mogły zgnić. Wydaje się, że kometa wpłynęła raczej na materię organiczną, nie na magiczne wywary. - opowiedział Gudrun, jak fachowiec fachowcowi. Nigdy nic u niego nie zamawiała i nie spodziewał się, by miała taką potrzebę - może dlatego był nieco bardziej otwarty. -Ale sprawdziłem ich jakość, na wszelki wypadek. - mruknął.
Rzadko słyszał, by Gudrun żartowała - więc tą próbę dowcipu przyjął zaskoczonym uśmiechem, nieco szerszym niż zwykle.
-Oczywiście, że wybaczam. Miło czasem posłuchać o innej dziedzinie nauki. Spodziewam się, że gdyby nie Durmstrang - nie pamiętał, czy wspominała mu o swojej edukacji. Jeśli nie, doskonale pamiętał o Durnym Strangu i tradycjach rodzinnych Borginów jeszcze z czasów przyjaźni z Einarem. -to dzieliłaby panna wraz ze mną doświadczenie w Domu Kruka. - i tak by się tam nie spotkali, dzieliła ich różnica wieku, ale poczuł ukłucie żalu. W szkole był samotnym dzieckiem, a Borginowie - obydwoje, Gudrun i jej martwy brat - należeli do nielicznych osób, które lubił.
I polubił ją jeszcze bardziej, pozwalając sympatii zakłócić ich profesjonalny stosunek, widząc jak cała jej postawa zmienia się przy Orestesie. Obserwował z fascynacją transformację - to, jak jej mina złagodniała, jak rozluźniła barki, jak stała się nagle bardziej miękka, niemalże opiekuńcza. Pani Skowronek, faktycznie widział w niej teraz delikatność ptaka, a i uśmiech onieśmielonego chłopca zdradzał, że jego syn poczuł się swobodnie. Widział jak dyskretnie rzuciła zaklęcie, a gdy skinęła mu głową na potwierdzenie, że wszystko w porządku - podszedł bliżej, by poprosić Orestesa o pożegnanie się z Panią Skowronek i odprowadzić ją do drzwi.
-Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia za miesiąc. - pożegnał się, a potem dodał coś, czego chyba jeszcze nie miała okazję na słyszeć: -Ma panienka podejście do dzieci.
/zt x 2
-Mhm. - mruknął zatem i—co do niego niepodobne—tak po prostu skończył dyskusję. Chwilę milczeli, ku jego uldze, bo nie spodziewał się, jak wiele Gudrun mogła wyczytać z jego wzburzenia.
Znów zbiła go z tropu, pytaniem, którego się nie spodziewał. Jego młodzieńczy idealizm brutalnie zderzył się z obecnym pragmatyzmem, z chłodem jej tęczówek i wyzwaniem uniesionej głowy. Kąciki ust drgnęły lekko, ni to w grymasie zakłopotania, ni to w uśmiechu uznania.
-Racja, musiałbym przestawić się na leczenie zapalenia płuc... a to nie takie ciekawe. - przyznał, nie wspominając o tym, że uzdrawianie błahych przypadków płaciło gorzej. -Ale nie wyleczę wszystkich, nawet gdybym chciał. Niektóre choroby są niewyleczalne. - przyznał cicho. Jak plaga koszmarów, albo skutki Klątwy Pierwszego Oka. Siedzieli naprzeciwko siebie, zamknięci w swoich profesjonalnych światach, skrywając wstyd z powodu nieuleczalności własnych przypadłości.
-Na szczęście nie, to obsunęłoby mnie do tyłu z zamówieniami, które nie mogły czekać. Po zmieszaniu z innymi ekstraktami, rośliny przestają być jakby... roślinami, mikstury same w sobie nie mogły zgnić. Wydaje się, że kometa wpłynęła raczej na materię organiczną, nie na magiczne wywary. - opowiedział Gudrun, jak fachowiec fachowcowi. Nigdy nic u niego nie zamawiała i nie spodziewał się, by miała taką potrzebę - może dlatego był nieco bardziej otwarty. -Ale sprawdziłem ich jakość, na wszelki wypadek. - mruknął.
Rzadko słyszał, by Gudrun żartowała - więc tą próbę dowcipu przyjął zaskoczonym uśmiechem, nieco szerszym niż zwykle.
-Oczywiście, że wybaczam. Miło czasem posłuchać o innej dziedzinie nauki. Spodziewam się, że gdyby nie Durmstrang - nie pamiętał, czy wspominała mu o swojej edukacji. Jeśli nie, doskonale pamiętał o Durnym Strangu i tradycjach rodzinnych Borginów jeszcze z czasów przyjaźni z Einarem. -to dzieliłaby panna wraz ze mną doświadczenie w Domu Kruka. - i tak by się tam nie spotkali, dzieliła ich różnica wieku, ale poczuł ukłucie żalu. W szkole był samotnym dzieckiem, a Borginowie - obydwoje, Gudrun i jej martwy brat - należeli do nielicznych osób, które lubił.
I polubił ją jeszcze bardziej, pozwalając sympatii zakłócić ich profesjonalny stosunek, widząc jak cała jej postawa zmienia się przy Orestesie. Obserwował z fascynacją transformację - to, jak jej mina złagodniała, jak rozluźniła barki, jak stała się nagle bardziej miękka, niemalże opiekuńcza. Pani Skowronek, faktycznie widział w niej teraz delikatność ptaka, a i uśmiech onieśmielonego chłopca zdradzał, że jego syn poczuł się swobodnie. Widział jak dyskretnie rzuciła zaklęcie, a gdy skinęła mu głową na potwierdzenie, że wszystko w porządku - podszedł bliżej, by poprosić Orestesa o pożegnanie się z Panią Skowronek i odprowadzić ją do drzwi.
-Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia za miesiąc. - pożegnał się, a potem dodał coś, czego chyba jeszcze nie miała okazję na słyszeć: -Ma panienka podejście do dzieci.
/zt x 2
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Deszcz gwiazd powrócił do niej w snach - kładł się na lasach krwistą łuną ognia, burzył domy, truł magię, osnuty szeptem o miłosiernym bogu błyskawic, próbującym załagodzić strach trawiący ją za zamkniętymi powiekami. Jego szeptem; gdyby nie Hector, jego bliskość, jego obecność i przytomne reakcje, wciąż chyba kuliłaby się na tamtym cmentarzu, przestraszona zagniewaniem komety... Jednak on odganiał od niej strach nawet w omamach zeszłej nocy i sidła paniki po przebudzeniu nie były tak silne, jak zamierzały. Przez lwią część następnego dnia Celine pomagała jak mogła w Dolinie Godryka, klucząc między sąsiadami i obolałymi budynkami - by popołudniem teleportować się do Walii, z sercem głucho obijającym się o żebra. Zażegnane zagrożenie już do nich nie wróci, prawda? Nie mogło, mówiła sobie, nawet ono nie było tak okrutne.
Ale krajobraz przywitał ją szarością i swądem dymu. W powietrzu unosiły się siwe obłoki, dogasały ostatnie języki ognia wyplewiane zaklęciami; na skutek niestabilnego odłamka meteorytu gdzieś niedaleko musiał rozjątrzyć się pożar, gryzący wnętrze płuc zachłannie jak choroba. Przeraziła się, że to był jego dom, że był w środku, kiedy płomienie buchnęły pod niebo i strawiły łatwopalne meble, ale jego przystań nie miała piętra. Trzy domy obok. Taka odległość dzieliła go od tragedii.
Ulga, która ogarnęła półwilę na widok pomagającego sąsiadom Hectora, wyrwała z jej gardła szloch. Wpadła w jego objęcia, gdy na moment oderwał się od wiązki leczniczych zaklęć tkanych nad poparzonym młodzieńcem z okolicy, a potem obiecała mu, że przypilnuje Orestesa, który został w domu, chociaż wcale nie chciała odsuwać się od boku Hectora, nie chciała go zostawiać, nie chciała pozwalać mu zniknąć z pola widzenia. Ale Orestes? Musiał być taki przerażony, czy tego dnia znów myślał, że kończył się świat? Wpuszczona do domu przez Charona, znalazła chłopca w jego pokoju i otoczyła ramionami, zapominając o niepewnościach i ostrożnościach trawiących serce, i nuciła dla niego tak długo, aż dzikość jego spojrzenia nieco przybladła. Przed powrotem Hectora pomogła mu dobudować nową wieżę zamczyska z klocków i gdy wieczorne cienie zaczynały się dłużyć, już we troje zalegli w pokoju malca, gdzie ten wsunął się pod nakrycie i wsłuchał w baśń, którą dla niego i jego ojca czytała Celine. Lekką, spokojną, o zaklętej rzece, która pewnego dnia uchwyciła wpadającą do nurtu dziewczynkę i poniosła ją do brzegu, a potem przemieniła się w smoka i powróciła do dziewczynki, gdy ta stała się młodą kobietą, zabierając ją na skrzydłach do tysiąca innych legend. Orestes w końcu zasnął, ale nawet wtedy półwila czytała jeszcze przez długi moment, chcąc upewnić się, że jego oddech pozostawał harmonijny; raz na jakiś czas poszukiwała przy tym wzroku Hectora, licząc, że i on mógł odpocząć w objęciach powiastki - jak ona wczoraj. Czy zdawał sobie sprawę, jak jej tym pomógł? Jak w ogóle jej pomógł, mimo własnej trwogi? Kocham was, to zaraz się skończy, jego głos wciąż dźwięczał w jej myślach, choć nie wrócili do tego później, przytłoczeni zastanym poza katakumbami światem. Ostrożnie zamykając książkę, odłożyła ją na stolik nocny i razem wyślizgnęli się z jego pokoju, pozostawiając chłopca ładnym snom.
Nie wiedziała, kiedy sama zasnęła. Skąpane w szarości wizje znów były pełne huków i błysków, miała wrażenie, że zbudził ją ryk umierającego świata, kolejna salwa ruiny skapującej z nieba. Jej mięśnie spięły się gwałtownie, głowa wręcz podskoczyła, aż zdała sobie sprawę z tego, że leży na kanapie w jego salonie, przykryta cienkim kocem, którego sama na sobie nie położyła. Światło lamp było wyraźnie przygaszone, w pomieszczeniu panował półmrok; uniosła się na łokciach, z napięciem poszukując sylwetki Hectora, i odetchnęła głębiej, gdy tylko go zobaczyła.
- Co to było? - spytała nerwowo, niepewna czy dźwięk był prawdziwy, czy nawiedził ją jedynie w koszmarze, smutne pokłosie ostatniej doby. Za oknem zachodziło słońce, jak długo spała? Celine usiadła powoli i przesunęła opuszkami po powiekach, po czym zawiesiła wzrok na jego twarzy, zmęczonej, szarawej, na pewno jeszcze do niedawna pogrążonej w jakiejś zadumie. Musiał być wycieńczony - ona była, ale on? Uzdrowiciel, ojciec? - Wszystko w porządku? Orestes dalej śpi? - spytała z obawą, podniosła się z kanapy na lekko chybotliwych nogach i podeszła bliżej niego, opierając dłoń na ramieniu Hectora. Jego zapach uspokajał - mięta, pergamin i atrament, przebijające się przez woń dymu spopielanej ziemi. Ile okropieństw dziś zobaczył? - Zrobię ci herbaty - zaproponowała cicho, bo chociaż Charon mógłby uwarzyć napar znacznie szybciej niż ona, chciała zrobić to dla niego sama. - Chyba zaraz będę musiała wracać, sprawdzić co z Elriciem - dodała, wciąż martwiąc się o brata, silniejszego i dojrzalszego - jednak myśl o tym, że miała zostawić Hectora bolała jak cierń wbity w bok. Zasługiwał na odpoczynek, od samego rana pomagał dotkniętym krzywdą ludziom, aż pod jego oczyma pojawiły się smugi purpury, tylko dlaczego ten odpoczynek powinien wydarzyć się bez niej? - Tamten młodzieniec, czy on przeżyje? - poparzony, ledwo dojrzały czarodziej, nad którym go zobaczyła. Ilu ludzi z jego najbliższej okolicy nie przeżyło? - Miałam nadzieję, że Walii aż tak to nie dotknie... - wymamrotała posępnie, nigdzie jednak nie było bezpiecznie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
14.08
Orestes śnił twardym snem, który nie był dany Hectorowi dany nawet w dzieciństwie. Snem dziecka, które czuje się bezpiecznie, ale starszy Vale nie potrafił—bał się—tak to nazwać. Bezpieczeństwo było wszak tak kruche, równie kruche jak jego kości. W katakumbach kołysał przysypiającego Orestesa w wątłych ramionach, a obecność i aksamitny szept Celine pomagały mu zakorzenić się w rzeczywistości: tkać kolejne opowieści, hipotetyzować na temat astronomii, a gdy Orestes usnął - nieśmiało skosztować jej ust. Potem, gdy deszcz meteorytów ustał, panikę Hectora poskromiły zadania do wykonania: zjednoczenie Celine z Elrikiem, pośpieszna wizyta u siostry, pomoc w domu Lovegoodów.
Panika nadeszła dopiero wtedy, gdy wrócili do siebie, gdy położył Orestesa spać - pozwalając mu nie myć zębów - gdy zapadła głucha cisza. W pierwszym momencie nie zwrócił uwagę na dym i zapach spalenizny dochodzące z ugaszonego już domu. Liczył się tylko równy oddech syna. Nakrył go kocem i wtedy, gdy nie pozostało nic więcej do zrobienia, dłonie zaczęły mu drżeć. Byli cali, byli zdrowi, ale ile było w tym szczęścia, a ile zasługi Charona? Dlaczego nie wziął ze sobą dwóch fiolek eliksiru ochrony? Dlaczego nie przewidział, że ta kometa może być niebezpieczna? Dlaczego nie potrafił rzucać tarcz skuteczniej i biegać szybciej? Chwiejnie wyszedł w kierunku swojej sypialni, ale wiedział już, że nie zmruży oka. Laskę zostawił w pokoju Orestesa, nie chciał się nią posługiwać by nie budzić chłopca, więc w połowie drogi opadł na fotel w salonie. Tik-tok, bił zegar w salonie. Brzmiał jak gwiazdy. Gwiazdy brzmiały jak ostatnie oddechy ojca. Ojca, który zająłby się Orestesem lepiej. Spróbował wziąć głęboki wdech i zatkać uszy, ale Celine nie było obok, a on n i e m ó g ł o d d y c h a ć.
Naiwny, durny szczeniak. Myślisz, że komuś pomożesz?
Choć pogrzebał jego ciało i spalił jego portret, to wciąż słyszał jego głos tak wyraźnie jak w dzieciństwie: chłodny, kpiący, z nienaganną dykcją. Ojciec miał nienaganną posturę i zawsze chodził sprężystym krokiem, zaklęcia rzucał starannie i nienagannie, a choć Hector nie pamiętał by kiedykolwiek wziął którekolwiek z dzieci na ręce—to do głowy przyszło mu irracjonalne wyobrażenie teraźniejszości, w której on i Victor nie wtrącili się w nić tkaną przez Mojry. W której ktoś zdrowy byłby zdolny uciec z Orestesem nawet bez pomocy skrzata. Oddychając coraz szybciej, rzucił na siebie prędkie Paxo, jeszcze nieświadom, że powinien oszczędzać energię magiczną. Zaklęcie obniżyło ciśnienie krwi, pomogło mu zaczerpnąć oddechu, ale nie zabrało za sobą czarnych myśli i wskrzeszonych wątpliwości. Zrobiło to dopiero pukanie do drzwi.
Pani Cresswell została z Orestesem, gdy on udał się do ciężko poparzonego sąsiada. Robił co mógł, choć diagnoza nie wyglądała optymistycznie. Nie był pewien, jak powiedzieć młodzieńcowi, że blizny na nogach mogą mu uniemożliwić pełną ruchomość, że oszczędności życia mogły nie być tego warte. Głos wiązł mu w gardle, aż nagle obok pojawiła się Celine. Przez chwilę spoglądał na nią tak, jakby nie rozumiał - miał na głowie syna i sąsiada i kolejnych sąsiadów, a dom Elrica był już bezpieczny, nie mógł jej teraz niczego dać. Zrozumienie, że wcale nie przyszła brać tylko pomóc, zajęło mu kilkanaście dobrych sekund, gdy trwała wtulona w jego tors. Nie spodziewał się...
Wrócił do domu przemęczony, z migreną uciskającą skronie. Przed oczyma widział czasem błyski, sygnał, że nie powinien już sięgać po magię i że na ten ból głowy nie pomogą zaklęcia. Widmowe iskry zlewały się z jej srebrnymi włosami, sens czytanej baśni rozmywał się w jej miękkim głosie. Trwał obok, usiłując ustabilizować własny oddech, ale ciepło i spokój nie mogły trwać wiecznie. Orestes, przemęczony, znów zasnął; zasnęła też Celine po nieprzespanej nocy. Nakrył ją kocem, a ciemność znów zaczęła wpełzać pomiędzy chaotyczne myśli. Usiadł w fotelu, ale przymknął oczy tylko na chwilę.
Nie dziwi cię to, że w godzinie wojny znajdujesz cudem biedną półwilę, która, jak sam mówisz, wymaga przede wszystkim ochrony?
Victor brzmiał czasem zupełnie jak ojciec, a jego słowa potrafiły ciąć równie głęboko. Może nawet głębiej niż wyobrażenie o silnym, postawnym młodzieńcu - takim jak jego brat i (do niedawna) sąsiad - który wynosi ją z cmentarza.
Od nowa rozpamiętywał każdą chwilę tamtej nocy i doskonale pamiętał, co jej powiedział.
Pamiętał też, że nie odpowiedziała. Odpowiedziała pocałunkiem i w tamtej chwili zinterpretował to jak wzajemność, ale teraz, w ciszy zimnego domu, docierało do niego, że zawsze gubił się w mowie ciała. Co jeśli się pośpieszył? Co jeśli wcale nie oczekiwała takiego małżeństwa, jeśli - wbrew jej romantycznym wyobrażeniom - w prawdziwym życiu zwycięży jedynie pragmatyzm, jego stabilny zawód i przestronny dom? Wątpliwość przemknęła mu przez myśl razem z falą bólu głowy i nudności. Skrzywił się lekko i bardzo powoli wziął głęboki oddech.
Nic. Tyle mu wystarczy. Ona—tutaj. Bezpieczna, jeśli nie od świata, to przynajmniej od złośliwych spojrzeń i innych mężczyzn. Z Orestesem, który zdawał się ją tak lubić.
Nawet jeśli to tylko rozsądek, to przecież wystarczy.
Przytknął dłoń do czoła, nie rozumiejąc dlaczego czarne myśli - albo zwyczajna rozwaga - powracają dopiero teraz, w zmęczeniu i niewyspaniu i opadającej adrenalinie. Do niedawna ich życie wydawało się baśnią, ale...
Życie to nie te twoje baśnie. - mówiła matka i być może w tym jednym miała rację.
Drgnął lekko, gdy się obudziła. Zamrugał, jakby zawstydzony własnymi podejrzeniami.
-Tylko stary zegar. - wybijał kolejną pełną godzinę, tik-tok, czy to to przerwało jej drzemkę? -W porzą.... - prawie skłamał, uśmiech zadrżał mu na ustach. Serce ścisnęło się boleśnie, kiedyś obiecał jej szczerość. -Mam migrenę, za dużo... magii. - poprawił się, połowiczną prawdą. -Śpi. - skinął lekko głową, wciąż speszony, spięty. Jego rozbiegane spojrzenie oprzytomniało dopiero, gdy zaproponowała herbatę. Utkwił w niej nieruchomy wzrok i milczał dłużej niż zwykle, choć powoli kiwnął głową. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktokolwiek poza siostrą mu to oferował.
-Dziękuję. - szepnął, próbując usiąść prosto.
Wracać, no tak. Przez jego twarz przemknął cień, ale nic nie powiedział.
-Przeżyje, zobaczymy jak z ruchomością kończyn. - potarł czoło dłonią, zapominając, że Celine nie zna terminów medycznych. -Zrobię mu pasty na poparzenia... - uczynił ruch, jakby chciał wstać, ale się poddał. Kręciło mu się w głowie. -...jutro. - tak, to może poczekać do jutra.
-Jak się czujesz? - podniósł na nią wzrok, wspominając katakumby, mrok, dreszcze targające jej ciałem; ale i oddech, który wyrównała sama i przytomność w odszukaniu drogi do katakumb. Poradziłaby sobie bez niego, ale on—pamiętając pierwszą, paniczną reakcję na głuchy fantom tykania zegara na zapylonym cmentarzu—nie był pewny czy poradziłby sobie bez niej i w tej świadomości, tej słabości było coś przerażającego. Jedyną osobą, od której był przez jakiś czas zależny był w końcu Victor, który ostatecznie go za to trochę znienawidził. Starał się tego nie okazywać, nie wiedząc nawet, ile przed nią zdradza: zbyt wyraźne zaskoczenie gdy się pojawiła i gdy zaoferowała każdą z drobnych przysług, zbyt gwałtowne spięcie ramion gdy zbyt głośno otworzyła drzwi, zesztywnienie ciała gdy szczękały szorowane przez Charona naczynia i lekkie wzdrygnięcie na dźwięk rytmicznego tykania zegara.
Orestes śnił twardym snem, który nie był dany Hectorowi dany nawet w dzieciństwie. Snem dziecka, które czuje się bezpiecznie, ale starszy Vale nie potrafił—bał się—tak to nazwać. Bezpieczeństwo było wszak tak kruche, równie kruche jak jego kości. W katakumbach kołysał przysypiającego Orestesa w wątłych ramionach, a obecność i aksamitny szept Celine pomagały mu zakorzenić się w rzeczywistości: tkać kolejne opowieści, hipotetyzować na temat astronomii, a gdy Orestes usnął - nieśmiało skosztować jej ust. Potem, gdy deszcz meteorytów ustał, panikę Hectora poskromiły zadania do wykonania: zjednoczenie Celine z Elrikiem, pośpieszna wizyta u siostry, pomoc w domu Lovegoodów.
Panika nadeszła dopiero wtedy, gdy wrócili do siebie, gdy położył Orestesa spać - pozwalając mu nie myć zębów - gdy zapadła głucha cisza. W pierwszym momencie nie zwrócił uwagę na dym i zapach spalenizny dochodzące z ugaszonego już domu. Liczył się tylko równy oddech syna. Nakrył go kocem i wtedy, gdy nie pozostało nic więcej do zrobienia, dłonie zaczęły mu drżeć. Byli cali, byli zdrowi, ale ile było w tym szczęścia, a ile zasługi Charona? Dlaczego nie wziął ze sobą dwóch fiolek eliksiru ochrony? Dlaczego nie przewidział, że ta kometa może być niebezpieczna? Dlaczego nie potrafił rzucać tarcz skuteczniej i biegać szybciej? Chwiejnie wyszedł w kierunku swojej sypialni, ale wiedział już, że nie zmruży oka. Laskę zostawił w pokoju Orestesa, nie chciał się nią posługiwać by nie budzić chłopca, więc w połowie drogi opadł na fotel w salonie. Tik-tok, bił zegar w salonie. Brzmiał jak gwiazdy. Gwiazdy brzmiały jak ostatnie oddechy ojca. Ojca, który zająłby się Orestesem lepiej. Spróbował wziąć głęboki wdech i zatkać uszy, ale Celine nie było obok, a on n i e m ó g ł o d d y c h a ć.
Naiwny, durny szczeniak. Myślisz, że komuś pomożesz?
Choć pogrzebał jego ciało i spalił jego portret, to wciąż słyszał jego głos tak wyraźnie jak w dzieciństwie: chłodny, kpiący, z nienaganną dykcją. Ojciec miał nienaganną posturę i zawsze chodził sprężystym krokiem, zaklęcia rzucał starannie i nienagannie, a choć Hector nie pamiętał by kiedykolwiek wziął którekolwiek z dzieci na ręce—to do głowy przyszło mu irracjonalne wyobrażenie teraźniejszości, w której on i Victor nie wtrącili się w nić tkaną przez Mojry. W której ktoś zdrowy byłby zdolny uciec z Orestesem nawet bez pomocy skrzata. Oddychając coraz szybciej, rzucił na siebie prędkie Paxo, jeszcze nieświadom, że powinien oszczędzać energię magiczną. Zaklęcie obniżyło ciśnienie krwi, pomogło mu zaczerpnąć oddechu, ale nie zabrało za sobą czarnych myśli i wskrzeszonych wątpliwości. Zrobiło to dopiero pukanie do drzwi.
Pani Cresswell została z Orestesem, gdy on udał się do ciężko poparzonego sąsiada. Robił co mógł, choć diagnoza nie wyglądała optymistycznie. Nie był pewien, jak powiedzieć młodzieńcowi, że blizny na nogach mogą mu uniemożliwić pełną ruchomość, że oszczędności życia mogły nie być tego warte. Głos wiązł mu w gardle, aż nagle obok pojawiła się Celine. Przez chwilę spoglądał na nią tak, jakby nie rozumiał - miał na głowie syna i sąsiada i kolejnych sąsiadów, a dom Elrica był już bezpieczny, nie mógł jej teraz niczego dać. Zrozumienie, że wcale nie przyszła brać tylko pomóc, zajęło mu kilkanaście dobrych sekund, gdy trwała wtulona w jego tors. Nie spodziewał się...
Wrócił do domu przemęczony, z migreną uciskającą skronie. Przed oczyma widział czasem błyski, sygnał, że nie powinien już sięgać po magię i że na ten ból głowy nie pomogą zaklęcia. Widmowe iskry zlewały się z jej srebrnymi włosami, sens czytanej baśni rozmywał się w jej miękkim głosie. Trwał obok, usiłując ustabilizować własny oddech, ale ciepło i spokój nie mogły trwać wiecznie. Orestes, przemęczony, znów zasnął; zasnęła też Celine po nieprzespanej nocy. Nakrył ją kocem, a ciemność znów zaczęła wpełzać pomiędzy chaotyczne myśli. Usiadł w fotelu, ale przymknął oczy tylko na chwilę.
Nie dziwi cię to, że w godzinie wojny znajdujesz cudem biedną półwilę, która, jak sam mówisz, wymaga przede wszystkim ochrony?
Victor brzmiał czasem zupełnie jak ojciec, a jego słowa potrafiły ciąć równie głęboko. Może nawet głębiej niż wyobrażenie o silnym, postawnym młodzieńcu - takim jak jego brat i (do niedawna) sąsiad - który wynosi ją z cmentarza.
Od nowa rozpamiętywał każdą chwilę tamtej nocy i doskonale pamiętał, co jej powiedział.
Pamiętał też, że nie odpowiedziała. Odpowiedziała pocałunkiem i w tamtej chwili zinterpretował to jak wzajemność, ale teraz, w ciszy zimnego domu, docierało do niego, że zawsze gubił się w mowie ciała. Co jeśli się pośpieszył? Co jeśli wcale nie oczekiwała takiego małżeństwa, jeśli - wbrew jej romantycznym wyobrażeniom - w prawdziwym życiu zwycięży jedynie pragmatyzm, jego stabilny zawód i przestronny dom? Wątpliwość przemknęła mu przez myśl razem z falą bólu głowy i nudności. Skrzywił się lekko i bardzo powoli wziął głęboki oddech.
Nic. Tyle mu wystarczy. Ona—tutaj. Bezpieczna, jeśli nie od świata, to przynajmniej od złośliwych spojrzeń i innych mężczyzn. Z Orestesem, który zdawał się ją tak lubić.
Nawet jeśli to tylko rozsądek, to przecież wystarczy.
Przytknął dłoń do czoła, nie rozumiejąc dlaczego czarne myśli - albo zwyczajna rozwaga - powracają dopiero teraz, w zmęczeniu i niewyspaniu i opadającej adrenalinie. Do niedawna ich życie wydawało się baśnią, ale...
Życie to nie te twoje baśnie. - mówiła matka i być może w tym jednym miała rację.
Drgnął lekko, gdy się obudziła. Zamrugał, jakby zawstydzony własnymi podejrzeniami.
-Tylko stary zegar. - wybijał kolejną pełną godzinę, tik-tok, czy to to przerwało jej drzemkę? -W porzą.... - prawie skłamał, uśmiech zadrżał mu na ustach. Serce ścisnęło się boleśnie, kiedyś obiecał jej szczerość. -Mam migrenę, za dużo... magii. - poprawił się, połowiczną prawdą. -Śpi. - skinął lekko głową, wciąż speszony, spięty. Jego rozbiegane spojrzenie oprzytomniało dopiero, gdy zaproponowała herbatę. Utkwił w niej nieruchomy wzrok i milczał dłużej niż zwykle, choć powoli kiwnął głową. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktokolwiek poza siostrą mu to oferował.
-Dziękuję. - szepnął, próbując usiąść prosto.
Wracać, no tak. Przez jego twarz przemknął cień, ale nic nie powiedział.
-Przeżyje, zobaczymy jak z ruchomością kończyn. - potarł czoło dłonią, zapominając, że Celine nie zna terminów medycznych. -Zrobię mu pasty na poparzenia... - uczynił ruch, jakby chciał wstać, ale się poddał. Kręciło mu się w głowie. -...jutro. - tak, to może poczekać do jutra.
-Jak się czujesz? - podniósł na nią wzrok, wspominając katakumby, mrok, dreszcze targające jej ciałem; ale i oddech, który wyrównała sama i przytomność w odszukaniu drogi do katakumb. Poradziłaby sobie bez niego, ale on—pamiętając pierwszą, paniczną reakcję na głuchy fantom tykania zegara na zapylonym cmentarzu—nie był pewny czy poradziłby sobie bez niej i w tej świadomości, tej słabości było coś przerażającego. Jedyną osobą, od której był przez jakiś czas zależny był w końcu Victor, który ostatecznie go za to trochę znienawidził. Starał się tego nie okazywać, nie wiedząc nawet, ile przed nią zdradza: zbyt wyraźne zaskoczenie gdy się pojawiła i gdy zaoferowała każdą z drobnych przysług, zbyt gwałtowne spięcie ramion gdy zbyt głośno otworzyła drzwi, zesztywnienie ciała gdy szczękały szorowane przez Charona naczynia i lekkie wzdrygnięcie na dźwięk rytmicznego tykania zegara.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź