Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (wszystkie na niezapowiedzianych gości)
Salon
Połączony z jadalnią. W kominku pali się ogień, a w wygodnym fotelu Hector często czyta książki, mając oko na bawiącego się w pokoju syna. Niedokończony (i nieruchomy) portret Anselma Vale spogląda z powagą na całe pomieszczenie.
Pułapki: Śmiechy-chichy, Zapach alihtosy, Somniamortem (na niezapowiedzianych gości)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 31.01.23 14:02, w całości zmieniany 3 razy
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie istniało nic, co Hector mógłby wtedy zrobić lepiej. Przyniósł ze sobą parasol bariery ochronnej, która utrzymała się ponad nimi dostatecznie długo, by pozwolić na wybranie kryjówki; osłonił ich tarczą przed ostrymi odłamkami kamienia roztrzaskanej nagrobnej płyty, przytrzymał przy sobie rozdygotanego Orestesa, pomógł jej nie ugrzęznąć w lepkiej zawiesinie strachu, a wreszcie swoją logiką, rozsądkiem i wytrwałością pozwolił jej wierzyć, że może świat wokół nich się skończy, ale oni przeżyją. Dlaczego nie rozumiał stojącej za tym własnej siły, dlaczego wyrzucał sobie nieudolność tam, gdzie jej nie było? Skrzywdzony i skrzywiony bliznami przeszłości sądził, że odwaga i zaradność szły w parze ze sprawnym kompletem kończyn, ale to przecież nieprawda. Niemądry osiłek nie powstrzymałby gwiazdy siłą własnych mięśni, nie porwałby jej w ramiona i nie puścił się pędem, wyprzedzając astronomiczną febrę. Nawet gdyby w ich pobliżu nie znajdowało się sekretne wejście do gęstych korytarzy katakumb rozchodzących się pod Doliną, to Hector i tak znalazłby rozwiązanie, wpadł na inną kryjówkę; jego moc drzemała w umyśle, a to było cenniejsze niż pełna, nieposkromiona sprawność.
A teraz przypominał cień samego siebie, wyprany z kolorów, zgarbiony i osłabiony, i ten widok rozlał po jej ciele parzące igiełki niepokoju. Osamotniony w nierównej walce z plątaniną myśli podszytych stresem tkwił w ciszy, wciąż sprawując pieczę nad synem i kochającą go dziewczyną, umoszczony w fotelu jak gargulec strzegący wrót do tego, co najcenniejsze. Mięśnie ramion napięły się pod koszulą, kiedy przyuważył jej zbudzenie, a ona w odwecie zauważyła mowę jego ciała, wychwytując niuanse, których zaczynała się uczyć. Ilu sąsiadów dziś leczył? Jak okropne rany widział, jak wiele oderwanych kończyn i zmiażdżonych kości? Nie chciała nawet wyobrażać sobie bezdenności zbryzganej krwią zgrozy zamkniętej w najświeższych wspomnieniach, wiedziała jednak, że trawiły Hectora, wylęgłe jak znane jej robactwo.
- Och, całe szczęście... To brzmiało jak huk - westchnęła cicho i przetarła powieki, próbując zmazać z nich nektar niespokojnego, płytkiego snu, wypełnionego urywkami burzliwych zniszczeń i ludzkiego płaczu. Nie czuła się wypoczęta, ale drzemka przynajmniej częściowo zregenerowała utracone w stresie siły, pozwoliwszy jej wrócić do Hectora zamrożonego w lękach i napięciu. Każdy dźwięk dochodzący z wnętrza domu wywoływał w nim reakcję - strzelał niespokojnym spojrzeniem, zaciskał i rozluźniał dłonie na podłokietnikach fotela, poruszał stopą zdrowej nogi, wręcz desperacko usiłując podtrzymać w górze zmęczone powieki. Na dodatek ta trawiąca go migrena; cień zmartwienia przysłonił twarz Celine, kiedy siadała na kanapie i wygładzała pogniecioną od snu sukienkę, zapatrzona w niego z troską. - To naprawdę tak działa? Zbyt wiele zaklęć powoduje ból głowy? Nie wiedziałam, myślałam, że to tylko przestroga. Chyba nigdy za wiele na raz nie rzuciłam - przyznała, mrużąc oczy. Inkantacje tkane na przestrzeni szkolnego gobelinu magii nigdy nie doprowadziły jej do takiego stanu, nawet podczas bardzo wymagających zajęć, po których wychodziła zmęczona i niezadowolona kolejną niską notą - więc ile czarów musiał rzucić on, by w jego skroniach odezwał się ból? Przynajmniej Orestes wciąż słodko spał; uśmiechnęła się lekko i kiwnęła głową, mając nadzieję, że baśń, którą mu przeczytała, pozwoliła jego wyobraźni pracować nad kolejną jej częścią.
Ze swojego miejsca podnosiła się powoli, z rozmysłem ograniczając ruchy ciała do spokojnej wariacji, wręcz sennej, rozmytej, a wszystko po to, by nie prowokować kolejnej nerwowej reakcji w jego umyśle. Nie chciała, by bał się nawet podświadomie, wystarczyło już to, czego doświadczył - a raczej czego doświadczyli oboje, na zawsze spleceni we wspomnieniu trzynastego sierpnia, gdy niebo runęło i zalało ich rozżarzonym płaczem.
- Mhm, jutro to dobry pomysł. Musisz odpocząć, Hectorze, zregenerować siły. Nie pamiętam, kto mi to mówił, ale ktoś bardzo mądry powiedział, że pomoc należy zacząć od siebie, bo bez tego nie jesteśmy w stanie pomóc innym - odparła cicho, łagodnie, niemal nieodczuwalnym dotykiem palców sunąc po jego ramieniu w kojącym geście, którym w rzeczywistości chciała zatrzymać go w fotelu. Był zbyt słaby, by wstawać, widziała to w jego niemrawej próbie poderwania się z miejsca. To mogło poczekać; myśl o tym, że wyzionąłby ducha, próbując uwarzyć maść temu człowiekowi, napawała ją strachem prześlizgującym się po każdym czółenku kręgosłupa i obijającym się o żebra, na moment zamykając oddech w jej płucach. Już teraz był przemęczony, co by się stało, gdyby wstał i ruszył do pracowni, żeby znów zabrać się za zadania? - Ja? Wciąż nie wierzę w to, co się stało - stwierdziła smutno, z wyczuwalnym w głosie przestrachem. Własne mięśnie miała napięte jak struny, jakby w gotowości do ucieczki, gdyby z nieba znów trysnęła zaraza, ale nie zważała na to, skupiona na Hectorze. - Gospodarstwo, w którym kiedyś doglądałam owiec podczas krótkich nieobecności pasterza, doszczętnie spłonęło. Niczego nie dało się uratować, widziałam... Widziałam martwe zwierzęta i zapłakanych sąsiadów. Na szczęście oni przeżyli. Akurat odwiedzali trzeciego syna w Bath - opowiadała mu powoli, starając się ograniczać podchodzące do gardła emocje, które pragnęły wpleść swoje nuty w barwę jej głosu. Znów - pomagał jej w tym oddech, głęboki, długi i miarowy, jakby odliczała w myślach sekundy pomiędzy jednym uniesieniem klatki a drugim, odnalazłszy w tym bezpiecznie znajomy rytm. - Poczekasz tutaj? Zaraz przyjdę z herbatą - poprosiła, pogładziła jego ramię po raz ostatni i na moment zniknęła z salonu, kierując się do kuchni, gdzie Charon kończył układać świeżo umyte naczynia w odpowiednich szafkach. Uśmiechnęła się do skrzata uprzejmie i samej odnalazła półkę z kubkami, wybierając granatowy, najbliższy jej zdaniem barwą do Domu Kruka, w którym wychował się Hector. Woda na herbatę zapiszczała w czajniku, przelana do naczynka, wsiąkając w mieszankę ziół, którym Celine pozwoliła nabrać wyrazu, zanim wyłapała je łyżeczką i odłożyła na talerz, nie chcąc by Hector musiał zmagać się jeszcze z fusami. Tyle w życiu było teraz smutków i krzywd, fusy były niepotrzebne.
Po kilku minutach wróciła do niego krokiem cichym i ostrożnym, tak cichym, jak tylko zdołała, aby go nie wystraszyć. Znad ciemnobłękitnego pucharu unosiła się pachnąca głębokim aromatem mgiełka, otulająca zmysły obietnicą spokoju. Tylko czy to wystarczy? Sama herbata nie odgoni od niego migreny, a półwila nie potrafiła wykrzesać z siebie odpowiedniego zaklęcia, by mu ulżyć. Paxo? Czy ono mogłoby pomóc? Chyba nie, rozmydlało strach, ale czy radziło sobie również z bólem głowy? Zbliżyła się do zajmowanego przez niego fotela i w ciszy wręczyła mu kubek, samej - wcale się nie cofając. Zamiast tego płynnym i powolnym ruchem usiadła na podłokietniku, oparta ramieniem o zagłówek, wciąż walcząca o każdą iskrę kontroli nad własnym strachem w imię zogniskowania uwagi na nim, potrzebującym bliskości i ukojenia, potrzebującym chwili wytchnienia od horroru czekającego na nich na zewnątrz.
- Chodź bliżej - szepnęła do niego ciepło, zachęcając by pochylił się ku niej, sama tymczasem niespiesznie uniosła ręce i tak delikatnie, jak to możliwe, dotknęła jego skroni. - Na takie rzeczy pomaga mi znalezienie napięcia gdzieś tam, głęboko, w galimatiasie myśli, i jego roztarcie - jak nagromadzonej na płótnie farby, zbyt dużego kleksa wewnętrznych majaków. Mogę spróbować? - zaczekała na jego odpowiedź, po czym odrobinę mocniej przyłożyła palce do chłodnawej skóry i rozpoczęła ostrożny, balsamiczny masaż. Opuszki poruszały się okrężnymi szlakami, naciskały na punkty napięcia z zaskakującą precyzją, odtworzoną z półwilego przykładu, czasem sięgając nawet powiek, ostrożnie, z wyczuciem i czułością. - Powinieneś się położyć. Spróbować przespać - westchnęła, nie wierząc jednak w to, że którekolwiek z nich odnalazłoby tej nocy spokojny sen. Szramy na psychice doświadczonej deszczem gwiazd były zbyt świeże i wciąż zbyt bolesne, wwiercone w świadomość jak zapętlona gramofonowa płyta. Celine zastanawiała się, czy przez to wszystko znów powróci do niej bezsenność - ta panorama nieprzespanych godzin, rozkopywania pościeli, nieustannego zmieniania stron w łóżku i wpatrywania się w księżyc z niemą prośbą o to, by zesłał jej pomoc. Prędko odepchnęła od siebie te myśli i pochyliła się powoli, by pochylić się ku niemu i tym razem dotknąć wargami na nowo rozgrzanej skóry skroni Hectora. - Jestem tu i ty też tu jesteś - szepnęła w poruszonym przypomnieniu; przeżyliśmy, daliśmy sobie radę, jesteśmy prawdziwi, jesteśmy obok siebie.
A teraz przypominał cień samego siebie, wyprany z kolorów, zgarbiony i osłabiony, i ten widok rozlał po jej ciele parzące igiełki niepokoju. Osamotniony w nierównej walce z plątaniną myśli podszytych stresem tkwił w ciszy, wciąż sprawując pieczę nad synem i kochającą go dziewczyną, umoszczony w fotelu jak gargulec strzegący wrót do tego, co najcenniejsze. Mięśnie ramion napięły się pod koszulą, kiedy przyuważył jej zbudzenie, a ona w odwecie zauważyła mowę jego ciała, wychwytując niuanse, których zaczynała się uczyć. Ilu sąsiadów dziś leczył? Jak okropne rany widział, jak wiele oderwanych kończyn i zmiażdżonych kości? Nie chciała nawet wyobrażać sobie bezdenności zbryzganej krwią zgrozy zamkniętej w najświeższych wspomnieniach, wiedziała jednak, że trawiły Hectora, wylęgłe jak znane jej robactwo.
- Och, całe szczęście... To brzmiało jak huk - westchnęła cicho i przetarła powieki, próbując zmazać z nich nektar niespokojnego, płytkiego snu, wypełnionego urywkami burzliwych zniszczeń i ludzkiego płaczu. Nie czuła się wypoczęta, ale drzemka przynajmniej częściowo zregenerowała utracone w stresie siły, pozwoliwszy jej wrócić do Hectora zamrożonego w lękach i napięciu. Każdy dźwięk dochodzący z wnętrza domu wywoływał w nim reakcję - strzelał niespokojnym spojrzeniem, zaciskał i rozluźniał dłonie na podłokietnikach fotela, poruszał stopą zdrowej nogi, wręcz desperacko usiłując podtrzymać w górze zmęczone powieki. Na dodatek ta trawiąca go migrena; cień zmartwienia przysłonił twarz Celine, kiedy siadała na kanapie i wygładzała pogniecioną od snu sukienkę, zapatrzona w niego z troską. - To naprawdę tak działa? Zbyt wiele zaklęć powoduje ból głowy? Nie wiedziałam, myślałam, że to tylko przestroga. Chyba nigdy za wiele na raz nie rzuciłam - przyznała, mrużąc oczy. Inkantacje tkane na przestrzeni szkolnego gobelinu magii nigdy nie doprowadziły jej do takiego stanu, nawet podczas bardzo wymagających zajęć, po których wychodziła zmęczona i niezadowolona kolejną niską notą - więc ile czarów musiał rzucić on, by w jego skroniach odezwał się ból? Przynajmniej Orestes wciąż słodko spał; uśmiechnęła się lekko i kiwnęła głową, mając nadzieję, że baśń, którą mu przeczytała, pozwoliła jego wyobraźni pracować nad kolejną jej częścią.
Ze swojego miejsca podnosiła się powoli, z rozmysłem ograniczając ruchy ciała do spokojnej wariacji, wręcz sennej, rozmytej, a wszystko po to, by nie prowokować kolejnej nerwowej reakcji w jego umyśle. Nie chciała, by bał się nawet podświadomie, wystarczyło już to, czego doświadczył - a raczej czego doświadczyli oboje, na zawsze spleceni we wspomnieniu trzynastego sierpnia, gdy niebo runęło i zalało ich rozżarzonym płaczem.
- Mhm, jutro to dobry pomysł. Musisz odpocząć, Hectorze, zregenerować siły. Nie pamiętam, kto mi to mówił, ale ktoś bardzo mądry powiedział, że pomoc należy zacząć od siebie, bo bez tego nie jesteśmy w stanie pomóc innym - odparła cicho, łagodnie, niemal nieodczuwalnym dotykiem palców sunąc po jego ramieniu w kojącym geście, którym w rzeczywistości chciała zatrzymać go w fotelu. Był zbyt słaby, by wstawać, widziała to w jego niemrawej próbie poderwania się z miejsca. To mogło poczekać; myśl o tym, że wyzionąłby ducha, próbując uwarzyć maść temu człowiekowi, napawała ją strachem prześlizgującym się po każdym czółenku kręgosłupa i obijającym się o żebra, na moment zamykając oddech w jej płucach. Już teraz był przemęczony, co by się stało, gdyby wstał i ruszył do pracowni, żeby znów zabrać się za zadania? - Ja? Wciąż nie wierzę w to, co się stało - stwierdziła smutno, z wyczuwalnym w głosie przestrachem. Własne mięśnie miała napięte jak struny, jakby w gotowości do ucieczki, gdyby z nieba znów trysnęła zaraza, ale nie zważała na to, skupiona na Hectorze. - Gospodarstwo, w którym kiedyś doglądałam owiec podczas krótkich nieobecności pasterza, doszczętnie spłonęło. Niczego nie dało się uratować, widziałam... Widziałam martwe zwierzęta i zapłakanych sąsiadów. Na szczęście oni przeżyli. Akurat odwiedzali trzeciego syna w Bath - opowiadała mu powoli, starając się ograniczać podchodzące do gardła emocje, które pragnęły wpleść swoje nuty w barwę jej głosu. Znów - pomagał jej w tym oddech, głęboki, długi i miarowy, jakby odliczała w myślach sekundy pomiędzy jednym uniesieniem klatki a drugim, odnalazłszy w tym bezpiecznie znajomy rytm. - Poczekasz tutaj? Zaraz przyjdę z herbatą - poprosiła, pogładziła jego ramię po raz ostatni i na moment zniknęła z salonu, kierując się do kuchni, gdzie Charon kończył układać świeżo umyte naczynia w odpowiednich szafkach. Uśmiechnęła się do skrzata uprzejmie i samej odnalazła półkę z kubkami, wybierając granatowy, najbliższy jej zdaniem barwą do Domu Kruka, w którym wychował się Hector. Woda na herbatę zapiszczała w czajniku, przelana do naczynka, wsiąkając w mieszankę ziół, którym Celine pozwoliła nabrać wyrazu, zanim wyłapała je łyżeczką i odłożyła na talerz, nie chcąc by Hector musiał zmagać się jeszcze z fusami. Tyle w życiu było teraz smutków i krzywd, fusy były niepotrzebne.
Po kilku minutach wróciła do niego krokiem cichym i ostrożnym, tak cichym, jak tylko zdołała, aby go nie wystraszyć. Znad ciemnobłękitnego pucharu unosiła się pachnąca głębokim aromatem mgiełka, otulająca zmysły obietnicą spokoju. Tylko czy to wystarczy? Sama herbata nie odgoni od niego migreny, a półwila nie potrafiła wykrzesać z siebie odpowiedniego zaklęcia, by mu ulżyć. Paxo? Czy ono mogłoby pomóc? Chyba nie, rozmydlało strach, ale czy radziło sobie również z bólem głowy? Zbliżyła się do zajmowanego przez niego fotela i w ciszy wręczyła mu kubek, samej - wcale się nie cofając. Zamiast tego płynnym i powolnym ruchem usiadła na podłokietniku, oparta ramieniem o zagłówek, wciąż walcząca o każdą iskrę kontroli nad własnym strachem w imię zogniskowania uwagi na nim, potrzebującym bliskości i ukojenia, potrzebującym chwili wytchnienia od horroru czekającego na nich na zewnątrz.
- Chodź bliżej - szepnęła do niego ciepło, zachęcając by pochylił się ku niej, sama tymczasem niespiesznie uniosła ręce i tak delikatnie, jak to możliwe, dotknęła jego skroni. - Na takie rzeczy pomaga mi znalezienie napięcia gdzieś tam, głęboko, w galimatiasie myśli, i jego roztarcie - jak nagromadzonej na płótnie farby, zbyt dużego kleksa wewnętrznych majaków. Mogę spróbować? - zaczekała na jego odpowiedź, po czym odrobinę mocniej przyłożyła palce do chłodnawej skóry i rozpoczęła ostrożny, balsamiczny masaż. Opuszki poruszały się okrężnymi szlakami, naciskały na punkty napięcia z zaskakującą precyzją, odtworzoną z półwilego przykładu, czasem sięgając nawet powiek, ostrożnie, z wyczuciem i czułością. - Powinieneś się położyć. Spróbować przespać - westchnęła, nie wierząc jednak w to, że którekolwiek z nich odnalazłoby tej nocy spokojny sen. Szramy na psychice doświadczonej deszczem gwiazd były zbyt świeże i wciąż zbyt bolesne, wwiercone w świadomość jak zapętlona gramofonowa płyta. Celine zastanawiała się, czy przez to wszystko znów powróci do niej bezsenność - ta panorama nieprzespanych godzin, rozkopywania pościeli, nieustannego zmieniania stron w łóżku i wpatrywania się w księżyc z niemą prośbą o to, by zesłał jej pomoc. Prędko odepchnęła od siebie te myśli i pochyliła się powoli, by pochylić się ku niemu i tym razem dotknąć wargami na nowo rozgrzanej skóry skroni Hectora. - Jestem tu i ty też tu jesteś - szepnęła w poruszonym przypomnieniu; przeżyliśmy, daliśmy sobie radę, jesteśmy prawdziwi, jesteśmy obok siebie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Podniósł na nią nieco zaalarmowane spojrzenie, zastanawiając się, jak długo pozostanie z nią lęk przed hukiem. Tik-tok, tik-tok. Dyskomfort na dźwięk uderzeń starego zegara towarzyszył mu od lat, a o innych odgłosach powodujących spięcie mięśni — szczególnie trzaskanych naczyniach — starał się nie myśleć. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że Celine i tak widziała to wszystko; że w zaciszu domu nie powściągał własnego lęku równie dobrze jak myślał; że zmęczenie poluzowało maskę na jego twarzy. Zamrugał, widząc jak spoglądała na niego z nieodgadnioną emocją w spojrzeniu. Iskierki tańczyły mu przed oczyma, a jej widok—tak blisko, na wyciągnięcie ręki, jego—wciąż zapierał dech w piersiach, więc nie był w stanie skupić się na analizie mowy ciała. Troska nie przychodziła mu intuicyjnie na myśl, matka i Victor i Leta okazywali ją w zupełnie inny sposób, albo zbyt duszący albo nieco szorstki. Spojrzenie Celine było zaś nienachalne i miękkie, kojarzyło się z ciepłem bijącym od ognia w kominku. Wyglądała jak Hestia, ciepła i spokojna i nie chciał żeby odchodziła, ale przecież powinna. To jeszcze nie był jej dom, jeszcze nawet nie wręczył jej pierścionka, a brat pewnie na nią czekał.
-Migrena to objaw, nie główna przypadłość. Przemagicznienie to wyczerpanie energii, dzięki której czarujemy. - wyjaśnił, nie musząc nawet skupiać się na swoich słowach. Wyjaśniał to pacjentom, wielokrotnie. Ci spoza Munga lub służb, którzy nadwyrężyli się przypadkiem, przychodzili do niego czasem, spanikowani i spięci. Zalecał im odpoczynek i zgarniał za to dwadzieścia galeonów - jego ulubione zlecenia. -Niewielu czarodziejów dochodzi do tego punktu, ciało i magia dają nam zwykle ostrzegawcze sygnały. Czasem jednak nie ma wyboru: w walkach aurorów - widział kiedyś w tym stanie szwagra -czy pracy uzdrowicieli w takich warunkach jak dzisiaj. Nie będę czarował do jutra i mi przejdzie. - uspokoił ją prędko, choć wcale nie był pewien tego do jutra. Powinien odczekać dwadzieścia cztery godziny i na dziś chyba skończył już pracę, ale co jeśli rano zapukają do niego kolejni potrzebujący?
Spróbował wstać, ale zbyt kręciło mu się w głowie—uparcie więc usiadł, z silnym postanowieniem, że nie wstanie już przy Celine dopóki nie poczuje się lepiej, że nie pozwoli aby zobaczyła go słabego. Decyzję powziął instynktownie, na podstawie wzorców wyniesionych z miesięcy tuż po wypadku. Gdy uczył się chodzić o kulach, stali nad nim obydwoje, matka i ojciec, wydając sprzeczne komunikaty. Ona chciała, by na siebie uważał; on—by nauczył się chodzić jak najprędzej i bezbłędnie. Porażka nie wchodziła w grę. Potem, gdy rodzice miewali gości, kazali mu zostawać w łóżku, nie pokazywać się w tym stanie. Wstydzili się. Chodzić perfekcyjnie albo wcale; taką lekcję wpoili mu państwo Vale i ten cholerny Hopkirk, wciąż szukający bolesnych sposobów by złożyć jego nogę na nowo.
Na szczęście, w fotelu zatrzymał go nawet jej gest, a słowa wykrzesały z niego szczery uśmiech.
-Ciekawe kto... - zażartował -...i kiedy, pamiętasz? - obrócił się, by móc na nią spojrzeć, wyraźnie zadowolony z tego, że tak dobrze pamiętała jego własne słowa. Wiedział, że starała się robić postępy w terapii, że pilnie odrabiała zadania domowe i chciała wyzdrowieć, ale do niedawna nie wiedział, że jego wspomnienie zostawało z nią dłużej. To... miłe.
-Żaden współczesny traktat o astronomii nie wspominał o niczym podobnym. - westchnął ciężko, zastanawiając się, dlaczego nikt nie opublikował w Horyzontach ostrzeżenia przez ostatnie kilka tygodni. Przy Celine brzmiał na pewnego siebie, ale nie przeczytał wszystkich traktatów - może powinien porozmawiać o tym wszystkim z Primą? Pewność siebie zbladła na wspomnienie pożarów, poczuł w gardle gorycz. -Mój dom... to cud, że nic się nie stało. - wydusił, ramiona lekko mu opadły. Co, gdyby spłonął dobytek jego życia, gdyby został z niczym? Serce biło mu panicznie, Celine była romantyczna, ale chyba nie aż tak romantyczna żeby przyjąć oświadczyny po takiej tragedii. Zanim wbiegli do katakumb, bał się, że ją utraci, a i tak mógł ją utracić. Źle mu było z tą świadomością—po tym, jak przez lata odgradzał się od innych ludzi, przywiązanie bolało. Nie było czymś, co mógł zamrozić aż do kolejnej środy albo wizyty w Wenus, jak przy przygodnych romansach. Czuł się gorzej niż w przypadku innych relacji—tak jak wtedy, gdy Leta zniknęła, a Victor ignorował go w Hogwarcie.
Poczekał, z tymi posępnymi myślami. Instynktownie nasłuchiwał, ale tym razem nie usłyszał szczęku filiżanki ani jej kroków. Odebrał gorącą filiżankę, lekko muskając chłodnymi palcami dłoń Celine. Upił kilka łyków, herbata smakowała zaskakująco dobrze. Lekko, choć gardło miał ściśnięte. Nie zauważył nawet, że czule wyjęła z niej wszystkie fusy.
-Mówisz jak artystka. - zauważył cicho. Nie do końca wiedział, co miała na myśli, ale nachylił się w jej stronę, ucieszony jej bliskością. Ufnie. Przymknął oczy. Dotykała go tak... tak...
Nie znajdował myśli, nie znajdował słów. Na moment odpłynęły, rozmyte w jej dotyku, jak farba rozcieńczona w wodzie. Przed oczyma przestały błyskać iskry, przestały wybuchać spadające gwiazdy. Była tu, byli tu obydwoje. Tu i teraz. Milczał przez chwilę, usiłując złapać równowagę oddechu, poddając się masażowi. Wreszcie delikatnie odłożył filiżankę na stołek, palcami poszukał przegubów Celine. Delikatnie ucałował jej dłoń, a potem przysunął się bliżej, podniósł lekko na prawym kolanie żeby zrównać się z wysokością jej twarzy.
-Dziękuję. Dziękuję, że przyszłaś. - szepnął i ucałował ją w czoło, wzruszony, wdzięczny. Teraz, choć w zaaferowaniu uzdrawianiem nie pomyślał o tym, by ją zaprosić. Wtedy, gdy niezapowiedziana przybyła do jego ogrodu z pałającymi policzkami i czerwoną wstążką we włosach. Pamiętał, że prosiła aby się przespał, ale -...nie odchodź, jeszcze przez chwilę. - poprosił, wtulając twarz w zagłębienie jej szyi.
-Migrena to objaw, nie główna przypadłość. Przemagicznienie to wyczerpanie energii, dzięki której czarujemy. - wyjaśnił, nie musząc nawet skupiać się na swoich słowach. Wyjaśniał to pacjentom, wielokrotnie. Ci spoza Munga lub służb, którzy nadwyrężyli się przypadkiem, przychodzili do niego czasem, spanikowani i spięci. Zalecał im odpoczynek i zgarniał za to dwadzieścia galeonów - jego ulubione zlecenia. -Niewielu czarodziejów dochodzi do tego punktu, ciało i magia dają nam zwykle ostrzegawcze sygnały. Czasem jednak nie ma wyboru: w walkach aurorów - widział kiedyś w tym stanie szwagra -czy pracy uzdrowicieli w takich warunkach jak dzisiaj. Nie będę czarował do jutra i mi przejdzie. - uspokoił ją prędko, choć wcale nie był pewien tego do jutra. Powinien odczekać dwadzieścia cztery godziny i na dziś chyba skończył już pracę, ale co jeśli rano zapukają do niego kolejni potrzebujący?
Spróbował wstać, ale zbyt kręciło mu się w głowie—uparcie więc usiadł, z silnym postanowieniem, że nie wstanie już przy Celine dopóki nie poczuje się lepiej, że nie pozwoli aby zobaczyła go słabego. Decyzję powziął instynktownie, na podstawie wzorców wyniesionych z miesięcy tuż po wypadku. Gdy uczył się chodzić o kulach, stali nad nim obydwoje, matka i ojciec, wydając sprzeczne komunikaty. Ona chciała, by na siebie uważał; on—by nauczył się chodzić jak najprędzej i bezbłędnie. Porażka nie wchodziła w grę. Potem, gdy rodzice miewali gości, kazali mu zostawać w łóżku, nie pokazywać się w tym stanie. Wstydzili się. Chodzić perfekcyjnie albo wcale; taką lekcję wpoili mu państwo Vale i ten cholerny Hopkirk, wciąż szukający bolesnych sposobów by złożyć jego nogę na nowo.
Na szczęście, w fotelu zatrzymał go nawet jej gest, a słowa wykrzesały z niego szczery uśmiech.
-Ciekawe kto... - zażartował -...i kiedy, pamiętasz? - obrócił się, by móc na nią spojrzeć, wyraźnie zadowolony z tego, że tak dobrze pamiętała jego własne słowa. Wiedział, że starała się robić postępy w terapii, że pilnie odrabiała zadania domowe i chciała wyzdrowieć, ale do niedawna nie wiedział, że jego wspomnienie zostawało z nią dłużej. To... miłe.
-Żaden współczesny traktat o astronomii nie wspominał o niczym podobnym. - westchnął ciężko, zastanawiając się, dlaczego nikt nie opublikował w Horyzontach ostrzeżenia przez ostatnie kilka tygodni. Przy Celine brzmiał na pewnego siebie, ale nie przeczytał wszystkich traktatów - może powinien porozmawiać o tym wszystkim z Primą? Pewność siebie zbladła na wspomnienie pożarów, poczuł w gardle gorycz. -Mój dom... to cud, że nic się nie stało. - wydusił, ramiona lekko mu opadły. Co, gdyby spłonął dobytek jego życia, gdyby został z niczym? Serce biło mu panicznie, Celine była romantyczna, ale chyba nie aż tak romantyczna żeby przyjąć oświadczyny po takiej tragedii. Zanim wbiegli do katakumb, bał się, że ją utraci, a i tak mógł ją utracić. Źle mu było z tą świadomością—po tym, jak przez lata odgradzał się od innych ludzi, przywiązanie bolało. Nie było czymś, co mógł zamrozić aż do kolejnej środy albo wizyty w Wenus, jak przy przygodnych romansach. Czuł się gorzej niż w przypadku innych relacji—tak jak wtedy, gdy Leta zniknęła, a Victor ignorował go w Hogwarcie.
Poczekał, z tymi posępnymi myślami. Instynktownie nasłuchiwał, ale tym razem nie usłyszał szczęku filiżanki ani jej kroków. Odebrał gorącą filiżankę, lekko muskając chłodnymi palcami dłoń Celine. Upił kilka łyków, herbata smakowała zaskakująco dobrze. Lekko, choć gardło miał ściśnięte. Nie zauważył nawet, że czule wyjęła z niej wszystkie fusy.
-Mówisz jak artystka. - zauważył cicho. Nie do końca wiedział, co miała na myśli, ale nachylił się w jej stronę, ucieszony jej bliskością. Ufnie. Przymknął oczy. Dotykała go tak... tak...
Nie znajdował myśli, nie znajdował słów. Na moment odpłynęły, rozmyte w jej dotyku, jak farba rozcieńczona w wodzie. Przed oczyma przestały błyskać iskry, przestały wybuchać spadające gwiazdy. Była tu, byli tu obydwoje. Tu i teraz. Milczał przez chwilę, usiłując złapać równowagę oddechu, poddając się masażowi. Wreszcie delikatnie odłożył filiżankę na stołek, palcami poszukał przegubów Celine. Delikatnie ucałował jej dłoń, a potem przysunął się bliżej, podniósł lekko na prawym kolanie żeby zrównać się z wysokością jej twarzy.
-Dziękuję. Dziękuję, że przyszłaś. - szepnął i ucałował ją w czoło, wzruszony, wdzięczny. Teraz, choć w zaaferowaniu uzdrawianiem nie pomyślał o tym, by ją zaprosić. Wtedy, gdy niezapowiedziana przybyła do jego ogrodu z pałającymi policzkami i czerwoną wstążką we włosach. Pamiętał, że prosiła aby się przespał, ale -...nie odchodź, jeszcze przez chwilę. - poprosił, wtulając twarz w zagłębienie jej szyi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Do tej pory wierzyła, że magia pochodziła z nieskończonego źródełka, sięgającego głębin duszy i oplatającego wodnymi żyłkami dominującą rękę, dlatego słuchała uważnie, gdy opowiadał jej o ograniczeniach ciała. Szarość skóry Hectora i powolna wędrówka jego powiek napełniały ją obawą - nie tylko przed własnym dotarciem do tego stanu, ale przede wszystkim przed tym, że to mogło się u niego powtórzyć. Anglia cierpiała, a medycy łagodzili cierpienie i on również to robił, nie bacząc na własne dobro; uderzył ją wstyd na myśl, że wolałaby, aby zaszył się w domu i przeczekał gorejące rany świata, aż te zabliźnią się bez jego udziału. Ale wtedy nie byłby sobą.
- Naprawdę zdążysz wypocząć do tego czasu? - spytała z nadzieją, jutro miało nastać za kilka godzin, co jeśli połyskliwe migotanie wciąż będzie zamraczać jego wzrok i odezwie się w nim uzdrowicielski obowiązek? - To brzmi poważnie - zaznaczyła. Szkoda, że nie mogła go wesprzeć, wyręczyć, tkać prostszych czarów, na które Hector nie musiałby marnować cennej energii. Chyba że... - Mogłabym jakoś ci pomóc? Znam kilka zaklęć, niedużo, ale to więcej niż nic. Część pamiętam jeszcze od Yvette, część od ciebie... Może na coś bym się przydała - zaproponowała, nie chcąc, by był z tym sam, znowu sam, wiecznie sam. Mogłaby krzesać z grenadillu magiczne bandaże albo odkażać rany, zamykać drobne nacięcia, uspokajać za sprawą dobrze znanego paxo, o tyle go odciążając. Widziała już umierającego i doprowadzonego do ruiny człowieka i choć ten widok prześladował ją w snach, tańczyła wtedy ze śmiercią spoglądającą mu przez ramię, nie odwracając wzroku. Tylko czy to wystarczy? Hector nie mógł być pewien jej skuteczności, a w jego praktyce skuteczność była na wagę złota. - Nie obrazisz mnie, jeśli odmówisz - zastrzegła szybko, żeby nie czuł się w obowiązku lawirowania wokół łagodnych słów i okrężnych dróg do zaprzeczenia.
Gęsty ciężar jutra rozwiał się spośród jej myśli, zastąpiony słodyczą uśmiechu, lisiego, choć nieustannie podszytego zmartwieniem i napięciem. Nie była przecież w stanie zapomnieć o tym, co się stało, echo deszczu gwiazd wciąż mieszkało w jej mięśniach i toczyło myśli chorobą, jak przebłyski białego światła migoczące przed oczyma Hectora, jedynie fantomowe i stworzone z lęków, welon ich wspólnie przeżytego przerażenia.
- Tak cię to ciekawi? - odparła zaczepnie, ucieszona możliwością skupienia uwagi na czymś innym, prostszym, choćby na krótką chwilę zakrawającą o normalność. Nachyliła się ku niemu i dotknęła wargami kruczych włosów, pachnących miętą i dymem. - Nie wiem, czy mogę ci to wyznać, Hectorze, to sekret. Zamknęłam go w sercu, głęboko na dnie, i zamierzam strzec go jak lwica. Należy tylko do mnie i do niego. Ale zdradzę ci, że to najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, najpiękniejszy i najbardziej niesamowity - mruczała aksamitnie, oboje wiedzieli, że mówiła o nim, ale przyznanie tego w prostych i nijakich słowach nie byłoby do niej podobne. Zasługiwał na więcej, zawsze, ale szczególnie już w obliczu końca znanego im świata, danse macabre pustoszącego piękno życia. Chociaż Celine była pewna, że nie sprawi, by nagle stał się szczęśliwy, chciała jakkolwiek rozpromienić jego duszę, spychając na bok własny stres.
- Może mędrcom, jeśli dostrzegli znaki, wydawało się, że to nieprawdopodobne, jakiś błąd obserwacji, pomyłka... Na ich miejscu chyba miałabym na to nadzieję - półwila, której głos przygasł i spoważniał, pokręciła głową, nie zastanawiając się nad tym, że nauka nie mogła bazować na nadziei, na nią wśród chłodnych faktów i przewidywań nie było miejsca. A nawet gdyby tak było, to nie stanowiło usprawiedliwienia ani rozgrzeszenia, ludzie nieostrzeżeni to ludzie, którym groziła krzywda. - Czuwało nad tobą coś dobrego - przytaknęła cicho. Perspektywa erozji w walijskim gnieździe napełniała go przerażeniem, dostrzegała to wyraźnie, widziała nerwowe opadnięcie jego ramion i pogłębioną na czole zmarszczkę, nieme dowody trawiących go emocji.
Rozluźniające się później pod jej palcami, zanikające, blednące, bo nie spodziewała się, by tego wieczora odeszły zupełnie, jak jej własne strachy. Dobre było jednak i to - widok jego łagodniejących mięśni mimicznych, powolny relaks barków, oddech uspokajający swój taniec w jego wcześniej zaciśniętej ze stresu piersi, błysk powracający do oczu.
- Dopiero się zorientowałeś? - parsknęła cicho, pozwalając sobie na uśmiech - szerszy i odrobinę weselszy, rozciągający odrętwiałe od przejęcia wargi. Balet był koronnym hołdem dla jej artystycznej duszy, ale nie jedynym. - Zdarza mi się malować i rysować, ostatnio trochę częściej niż kiedy byłam zawodową baletnicą - zaczęła wodzić palcami po jego głowie, odnajdywała punkty napięcia, ołowiane supły skryte w ścianach czaszki, chłonąc przy tym jego widok. Wracał do niego spokój, a ją napełniała współmierna ulga. Melodia oddechów wypełniała osnuwającą ich ciszę, tak przyjemną w kontraście do trzasków i huków poprzedniej nocy. Celine nie cofnęła dłoni, gdy sięgał ku jej przegubom, a w miejscu, gdzie pozostawił pierwszy pocałunek, skóra przyjemnie ją zamrowiła; pochyliła się delikatnie, gdy jego wargi tym razem muskały jej czoło, czując gorąc rumieńców rozlewających się na policzkach. Hector rzadko prosił tak otwarcie, rzadko pokazywał prawdziwe potrzeby, życzenia, których wolał chyba nie wypowiadać na głos w strachu przed tym, że los z niego zakpi i nigdy ich nie ziści. Znów poczuła chwytającą ją za serce czułość i otuliła go ramionami, pozwalając mu skryć się w zagłębieniu jej szyi. Nie musiał jej dziękować za to, że się zjawiła, a jednak to robił, jakby nieprzyzwyczajony do zmartwienia jego osobą, szczerego i przejmującego, wręcz zamraczającego; ciężko jej było wytrzymać poranek i popołudnie bez upewnienia się, czy był bezpieczny.
- Jeśli chcesz, mogę zostać, dopóki nie zaśniesz - podsunęła miękko, podświadomie pragnąc odroczyć moment rozstania. Gwiazdy, które im pozostały, tkwiły przylepione do kopuły nieba i chyba nie zamierzały podążyć drogą wytyczoną przez kometę, ale nie ufała im, już nie ufała, że jeśli zostawi Hectora samego, nad ranem go nie utraci. - Napisałabym tylko list do Elrica, żeby się nie martwił - dodała, brat znał ją na tyle dobrze, że mógł się domyślić jej późnego powrotu jeszcze zanim zniknęła z Doliny, ale to nie znaczyło, że nie zasługiwał na wiadomość. - Hectorze... - zaczęła po chwili, z wahaniem, napięciem, ich chybotliwymi nutami wplecionymi do pięciolinii głosu. Jej serce poderwało się do cwału, odchyliła głowę do tyłu, by na niego spojrzeć, poszukując jego wzroku. - To, co powiedziałeś mi na cmentarzu. Uczucia, które nazwałeś. Ty... miałeś to na myśli? - zapytała, oddychając płyciej, wręcz lękliwie, w obawie przed tym, co usłyszy. Przed odmową, wykrętem, usprawiedliwieniem; bała się nadziei, która pochłonęła jej myśli, roztrzaskania jej o powracający do niego rozsądek, ale musiała wiedzieć, dłużej nie mogąc tłumić emocji. Musiała poznać prawdę, nawet tę najgorszą.
- Naprawdę zdążysz wypocząć do tego czasu? - spytała z nadzieją, jutro miało nastać za kilka godzin, co jeśli połyskliwe migotanie wciąż będzie zamraczać jego wzrok i odezwie się w nim uzdrowicielski obowiązek? - To brzmi poważnie - zaznaczyła. Szkoda, że nie mogła go wesprzeć, wyręczyć, tkać prostszych czarów, na które Hector nie musiałby marnować cennej energii. Chyba że... - Mogłabym jakoś ci pomóc? Znam kilka zaklęć, niedużo, ale to więcej niż nic. Część pamiętam jeszcze od Yvette, część od ciebie... Może na coś bym się przydała - zaproponowała, nie chcąc, by był z tym sam, znowu sam, wiecznie sam. Mogłaby krzesać z grenadillu magiczne bandaże albo odkażać rany, zamykać drobne nacięcia, uspokajać za sprawą dobrze znanego paxo, o tyle go odciążając. Widziała już umierającego i doprowadzonego do ruiny człowieka i choć ten widok prześladował ją w snach, tańczyła wtedy ze śmiercią spoglądającą mu przez ramię, nie odwracając wzroku. Tylko czy to wystarczy? Hector nie mógł być pewien jej skuteczności, a w jego praktyce skuteczność była na wagę złota. - Nie obrazisz mnie, jeśli odmówisz - zastrzegła szybko, żeby nie czuł się w obowiązku lawirowania wokół łagodnych słów i okrężnych dróg do zaprzeczenia.
Gęsty ciężar jutra rozwiał się spośród jej myśli, zastąpiony słodyczą uśmiechu, lisiego, choć nieustannie podszytego zmartwieniem i napięciem. Nie była przecież w stanie zapomnieć o tym, co się stało, echo deszczu gwiazd wciąż mieszkało w jej mięśniach i toczyło myśli chorobą, jak przebłyski białego światła migoczące przed oczyma Hectora, jedynie fantomowe i stworzone z lęków, welon ich wspólnie przeżytego przerażenia.
- Tak cię to ciekawi? - odparła zaczepnie, ucieszona możliwością skupienia uwagi na czymś innym, prostszym, choćby na krótką chwilę zakrawającą o normalność. Nachyliła się ku niemu i dotknęła wargami kruczych włosów, pachnących miętą i dymem. - Nie wiem, czy mogę ci to wyznać, Hectorze, to sekret. Zamknęłam go w sercu, głęboko na dnie, i zamierzam strzec go jak lwica. Należy tylko do mnie i do niego. Ale zdradzę ci, że to najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, najpiękniejszy i najbardziej niesamowity - mruczała aksamitnie, oboje wiedzieli, że mówiła o nim, ale przyznanie tego w prostych i nijakich słowach nie byłoby do niej podobne. Zasługiwał na więcej, zawsze, ale szczególnie już w obliczu końca znanego im świata, danse macabre pustoszącego piękno życia. Chociaż Celine była pewna, że nie sprawi, by nagle stał się szczęśliwy, chciała jakkolwiek rozpromienić jego duszę, spychając na bok własny stres.
- Może mędrcom, jeśli dostrzegli znaki, wydawało się, że to nieprawdopodobne, jakiś błąd obserwacji, pomyłka... Na ich miejscu chyba miałabym na to nadzieję - półwila, której głos przygasł i spoważniał, pokręciła głową, nie zastanawiając się nad tym, że nauka nie mogła bazować na nadziei, na nią wśród chłodnych faktów i przewidywań nie było miejsca. A nawet gdyby tak było, to nie stanowiło usprawiedliwienia ani rozgrzeszenia, ludzie nieostrzeżeni to ludzie, którym groziła krzywda. - Czuwało nad tobą coś dobrego - przytaknęła cicho. Perspektywa erozji w walijskim gnieździe napełniała go przerażeniem, dostrzegała to wyraźnie, widziała nerwowe opadnięcie jego ramion i pogłębioną na czole zmarszczkę, nieme dowody trawiących go emocji.
Rozluźniające się później pod jej palcami, zanikające, blednące, bo nie spodziewała się, by tego wieczora odeszły zupełnie, jak jej własne strachy. Dobre było jednak i to - widok jego łagodniejących mięśni mimicznych, powolny relaks barków, oddech uspokajający swój taniec w jego wcześniej zaciśniętej ze stresu piersi, błysk powracający do oczu.
- Dopiero się zorientowałeś? - parsknęła cicho, pozwalając sobie na uśmiech - szerszy i odrobinę weselszy, rozciągający odrętwiałe od przejęcia wargi. Balet był koronnym hołdem dla jej artystycznej duszy, ale nie jedynym. - Zdarza mi się malować i rysować, ostatnio trochę częściej niż kiedy byłam zawodową baletnicą - zaczęła wodzić palcami po jego głowie, odnajdywała punkty napięcia, ołowiane supły skryte w ścianach czaszki, chłonąc przy tym jego widok. Wracał do niego spokój, a ją napełniała współmierna ulga. Melodia oddechów wypełniała osnuwającą ich ciszę, tak przyjemną w kontraście do trzasków i huków poprzedniej nocy. Celine nie cofnęła dłoni, gdy sięgał ku jej przegubom, a w miejscu, gdzie pozostawił pierwszy pocałunek, skóra przyjemnie ją zamrowiła; pochyliła się delikatnie, gdy jego wargi tym razem muskały jej czoło, czując gorąc rumieńców rozlewających się na policzkach. Hector rzadko prosił tak otwarcie, rzadko pokazywał prawdziwe potrzeby, życzenia, których wolał chyba nie wypowiadać na głos w strachu przed tym, że los z niego zakpi i nigdy ich nie ziści. Znów poczuła chwytającą ją za serce czułość i otuliła go ramionami, pozwalając mu skryć się w zagłębieniu jej szyi. Nie musiał jej dziękować za to, że się zjawiła, a jednak to robił, jakby nieprzyzwyczajony do zmartwienia jego osobą, szczerego i przejmującego, wręcz zamraczającego; ciężko jej było wytrzymać poranek i popołudnie bez upewnienia się, czy był bezpieczny.
- Jeśli chcesz, mogę zostać, dopóki nie zaśniesz - podsunęła miękko, podświadomie pragnąc odroczyć moment rozstania. Gwiazdy, które im pozostały, tkwiły przylepione do kopuły nieba i chyba nie zamierzały podążyć drogą wytyczoną przez kometę, ale nie ufała im, już nie ufała, że jeśli zostawi Hectora samego, nad ranem go nie utraci. - Napisałabym tylko list do Elrica, żeby się nie martwił - dodała, brat znał ją na tyle dobrze, że mógł się domyślić jej późnego powrotu jeszcze zanim zniknęła z Doliny, ale to nie znaczyło, że nie zasługiwał na wiadomość. - Hectorze... - zaczęła po chwili, z wahaniem, napięciem, ich chybotliwymi nutami wplecionymi do pięciolinii głosu. Jej serce poderwało się do cwału, odchyliła głowę do tyłu, by na niego spojrzeć, poszukując jego wzroku. - To, co powiedziałeś mi na cmentarzu. Uczucia, które nazwałeś. Ty... miałeś to na myśli? - zapytała, oddychając płyciej, wręcz lękliwie, w obawie przed tym, co usłyszy. Przed odmową, wykrętem, usprawiedliwieniem; bała się nadziei, która pochłonęła jej myśli, roztrzaskania jej o powracający do niego rozsądek, ale musiała wiedzieć, dłużej nie mogąc tłumić emocji. Musiała poznać prawdę, nawet tę najgorszą.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Dotykało mnie to na kursie uzdrowicielskim, przywykłem. - odpowiedział wymijająco, nie udzielając jednoznacznej odpowiedzi na to, czy zdąży odpocząć. Nie wiedział. Pamiętał za to wysiłek i zmęczenie, jakie odbijały się na jego ciele w trakcie pierwszych lat nauki; wtedy przyjmowane z masochistyczną ulgą, bo odciągające myśli od sytuacji rodzinnej. Nawet na kursie czarował chyba mniej niż dziś, widocznie przez lata trochę się uodpornił—pomimo tego, że interwencje magipsychiatryczne nie wymagały od niego aż tak wiele magii, jak dzisiejszy dzień. Zawahał się, nie będąc pewnym jak mogłaby pomóc, bo nie umiał przecież prosić—zostań cisnęło się na usta, a i tak kosztowało go sporo emocji i namysłu, dziwnego lęku zakleszczającego gardło. Nawet gdy zbliżał się do ludzi, starał się trzymać ten lęk w ryzach, by nigdy więcej nie czuć się jak samotny chłopiec na schodach do wieży Krukonów. Nie mógł w nieskończoność prosić wtedy Victora o towarzystwo; a w dorosłym życiu nie mógł i nie chciał pozwolić sobie na ten rodzaj strachu—ale przy Celine nie miał wyboru, tak jakby jego emocje lgnęły do niej bez udziału zdrowego rozsądku. Przełknął ślinę, wciąż zestrowany, ale zakorzeniony w teraźniejszości jej słowami.
-Yvette uczyła cię podstaw magii leczniczej? - zainteresował się. Te zaklęcia bywały trudne, nawet bardzo; porównywalne do transmutacji na ostatnich latach nauki, ale nigdy nie wątpił w zdolności Celine, być może w przeciwieństwie do jej samej. Tam, gdzie inni widzieli ślicznotkę z głową w chmurach, on widział czasem młodą kobietę ze stali—zdolną podźwignąć się po najgorszej z traum i zachować trzeźwość oddechu i myślenia, gdy niebo waliło się jej na głowę. -Nie odmówię, mogę nauczyć cię pierwszej pomocy. Neala bardzo pomogła mi z Panią Jeziora, tamtymi zaklęciami. - przyznał po namyśle, z bladym uśmiechem. O tym, że i Celine pomogła mu z umierającym mężczyzną mówić nie chciał; nie chcąc by jego widmo kiedykolwiek więcej zepsuło jej humor. -Kiedyś - jego usta drgnęły w nagłym rozbawieniu -nie spodziewałem się ani tego, że mam cierpliwość pedagoga, ani tego, że kiedykolwiek będę miał ucznia... uczniów. W magipsychiatrii to niepraktykowane. Ale na wojnie jestem po prostu uzdrowicielem, czyż nie? - westchnął. -A poza tym, już - się złamałem w kwestii tego nauczania -od kilku miesięcy uczę podstaw twojego kuzyna, Artemisa. - zawiesił na niej spojrzenie, czy wiedziała o ich znajomości? -Jakoś nie umiałem mu odmówić. - kąciki ust uniosły się porozumiewawczo, Artemis już taki był.
Tobie też bym nie umiał, choć z innych powodów.
Zaniemówił, gdy zaczęła z nim...czy to flirt? Jeśli tak, robiła to inaczej niż inne kobiety, które znał. -Celine... - szepnął tylko w odpowiedzi, odchylając lekko głowę i przymykając oczy, a na jego wargach zaigrał cieplejszy niż zwykle uśmiech.
Spoważniał dopiero, gdy zaczęła usprawiedliwiać mędrców i ich obliczenia.
-Nauka tak nie działa, nie powinna. - otworzył oczy, ale nie patrzył na nią, piorunując wzrokiem sufit z ukłuciem nagłej irytacji. -Podstawą nauki, czy astronomii, czy medycyny, są fakty. Jest szczerość. Czy miłosierdziem jest skrywać przed innymi to, co nieuniknione? Czy roztropne jest wmawiać rodzicom kaleki, że kolejna terapia przyniesie skutek? Czyż nie przygotowalibyśmy się rozsądniej, gdyby ktoś nas ostrzegł? - wyrzucił z siebie i zamrugał, nie będąc pewnym, czy jest gotowy na tą rozmowę—nie tylko o wczorajszej traumie, a o godzeniu się z tym, co było nieuleczalne w jego życiu. Nie wiedział nawet, dlaczego wyrzucił z siebie słowa z taką prędkością, może w tym masażu skroni naprawdę tkwiły iskry jakiejś magii. -Nie wiem, czy kiedykolwiek czuwało nade mną coś dobrego. - wydusił cicho, przez ściśnięte gardło, jakby bał się, że zapłaci cenę za tą nadspodziewaną łaskę Mojr. Opiekował się nim tylko brat, ale wydawało mu się, że za każdy opiekuńczy gest Victora płacił potem kolejnym dniem ciszy; a śmierć ojca i żony okupił wyrzutami sumienia, które nigdy nie odejdą. I odpowiedzialnością, którą przypisał sobie, być może niesłusznie; sądząc, że Eryniom trudniej będzie ścigać grzechy niesione na plecach obojga bliźniaków. Nawet relacje z Celine i Theo wydawały się okupione ich osobistymi tragediami, jakby dobro musiało zrównoważyć zło; i czyż tragedia sąsiadów nie zwiastowała, że tej nocy jakiś dom w Rhyl musiał spłonąć, że tak zostało zapisane w gwiazdach?
-Nigdy nie pokazałaś mi swoich prac. - głos złagodniał, wkradła się weń cicha prośba. Kiedyś planował wpleść rysunki w terapię, ale nie zdążył, jego program sesji przerwały płomienie w kącie salonu, a potem czerwona wstęga. Teraz mógłby je zobaczyć... tak po prostu, o ile Celine nie była nieśmiała. Rysunki, obrazy, wydawały się rozkosznie trwałe—w przeciwieństwie do jej tańca, z jednej strony boleśnie ulotnego, ale z drugiej wyrytego na zawsze w jego sercu. Gdy tańczyła przed Królem Rybakiem, pierwszy raz nie mógł już sobie wmawiać, że jego serce nie bije szybciej na jej widok.
Dopiero, gdy wtulił się w jej ciepłe ciało, zrozumiał jak bardzo było mu zimno; pewnie ze zmęczenia. Zamknął oczy, powieki miał ciężkie, ale nie chciał iść spać, nie chciał się żegnać. Bał się, że los lub płomienie znów staną im na drodze. Bał się rozstawać z ciężarem tego, co niewypowiedziane, ale czego nie miał odwagi poruszyć, nie w takiej chwili, nie gdy wciąż musiała być oszołomiona po wczorajszej nocy—nawet jeśli starała się tego nie okazywać.
-Chcę. Możesz pożyczyć Achillesa... - poprosił, otwierając oczy aby ponad jej ramieniem zerknąć na okno. Godzina policyjna nie będzie jej dotyczyć, jeśli teleportuje się z ogrodu bezpośrednio do ogrodu, ale i tak byłoby mu niezręcznie gdyby wróciła do domu zbyt późno; obiecał w końcu Elrikowi poprawność ich relacji. Prawie przymknął oczy, gdy w salonie znów rozbrzmiało jego imię, w jej ustach tak miękkie i śpiewne, że prawie byłby w stanie je polubić—ale wyczuł lęk podszywający ton jej głosu (lęk zawsze wychwytał najłatwiej, intuicyjnie, spędziwszy w nim całe życie), zaraźliwy. Spiął lekko barki i odchylił głowę, szukając odpowiedzi w jej minie—ale ta przyszła w pytaniu, które odważyła się zadać zanim on skonfrontowałby się ze sceną z cmentarza. Otworzył szerzej oczy i przestał mrugać, z jednej strony pełen ulgi, że jedna zagadka się rozwiązała (pamiętał swój krzyk, pamiętał jej pocałunek, ale nie mógł mieć niezbitej pewności, że były powiązane i że jego słowa nie utonęły w kakofonii hałasu i jej strachu; albo że nie wyparła z pamięci wszystkich tamtych strasznych chwil), ale z drugiej zestresowany.
-Zbyt prędko? - odgadł cicho, czy to o to chodziło? Najpierw rozmowa z Elrikiem, potem spadające gwiazdy, naprawdę miało być inaczej. Szczególnie w wyobraźni Vale'a, w którego domu o uczuciach się nie rozmawiało (nie to co w gabinecie), a śluby brało z czystego pragmatyzmu. -Nie sądziłem, że nazwę je w takiej... oprawie i chwili - przyznał z cieniem bladego uśmiechu, z dźwięczącą w głosie lekką goryczą, z nieśmiałością osiadłą na drżących rzęsach. -...i nie musisz odpowiadać - zastrzegł nagle, w głos wkradła się mieszanka lęku i desperacji. Nie musisz mnie kochać, powinien powiedzieć i był zły na siebie za to, że nie przechodziło mu to przez gardło, że chciał trwać w iluzji niedopowiedzenia dłużej. Ufała mu na tyle, by być blisko niego i nie lękać się jego dotyku; na tyle by uwierzyć, że ten (wciąż stojący) dom oferuje jej bezpieczeństwo i komfort; to powinno mu przecież wystarczyć. Dlaczego zawsze musiał być tak chciwy, tak nienasycony? -...ale tak, ująłem te uczucia w prawdziwe słowa. - przyznał z powagą. -Nie odważyłbym się na powtórne małżeństwo - pozwolił sobie na smutny uśmiech, myśląc o tym, że być może inny mężczyzna potrafiłby i chciałby się zająć bezbronną dziewczyną i tak, ale że jego własne rany były zbyt głębokie by zrobił to bez głębszej motywacji -gdybym cię nie kochał, Celine.
-Yvette uczyła cię podstaw magii leczniczej? - zainteresował się. Te zaklęcia bywały trudne, nawet bardzo; porównywalne do transmutacji na ostatnich latach nauki, ale nigdy nie wątpił w zdolności Celine, być może w przeciwieństwie do jej samej. Tam, gdzie inni widzieli ślicznotkę z głową w chmurach, on widział czasem młodą kobietę ze stali—zdolną podźwignąć się po najgorszej z traum i zachować trzeźwość oddechu i myślenia, gdy niebo waliło się jej na głowę. -Nie odmówię, mogę nauczyć cię pierwszej pomocy. Neala bardzo pomogła mi z Panią Jeziora, tamtymi zaklęciami. - przyznał po namyśle, z bladym uśmiechem. O tym, że i Celine pomogła mu z umierającym mężczyzną mówić nie chciał; nie chcąc by jego widmo kiedykolwiek więcej zepsuło jej humor. -Kiedyś - jego usta drgnęły w nagłym rozbawieniu -nie spodziewałem się ani tego, że mam cierpliwość pedagoga, ani tego, że kiedykolwiek będę miał ucznia... uczniów. W magipsychiatrii to niepraktykowane. Ale na wojnie jestem po prostu uzdrowicielem, czyż nie? - westchnął. -A poza tym, już - się złamałem w kwestii tego nauczania -od kilku miesięcy uczę podstaw twojego kuzyna, Artemisa. - zawiesił na niej spojrzenie, czy wiedziała o ich znajomości? -Jakoś nie umiałem mu odmówić. - kąciki ust uniosły się porozumiewawczo, Artemis już taki był.
Tobie też bym nie umiał, choć z innych powodów.
Zaniemówił, gdy zaczęła z nim...czy to flirt? Jeśli tak, robiła to inaczej niż inne kobiety, które znał. -Celine... - szepnął tylko w odpowiedzi, odchylając lekko głowę i przymykając oczy, a na jego wargach zaigrał cieplejszy niż zwykle uśmiech.
Spoważniał dopiero, gdy zaczęła usprawiedliwiać mędrców i ich obliczenia.
-Nauka tak nie działa, nie powinna. - otworzył oczy, ale nie patrzył na nią, piorunując wzrokiem sufit z ukłuciem nagłej irytacji. -Podstawą nauki, czy astronomii, czy medycyny, są fakty. Jest szczerość. Czy miłosierdziem jest skrywać przed innymi to, co nieuniknione? Czy roztropne jest wmawiać rodzicom kaleki, że kolejna terapia przyniesie skutek? Czyż nie przygotowalibyśmy się rozsądniej, gdyby ktoś nas ostrzegł? - wyrzucił z siebie i zamrugał, nie będąc pewnym, czy jest gotowy na tą rozmowę—nie tylko o wczorajszej traumie, a o godzeniu się z tym, co było nieuleczalne w jego życiu. Nie wiedział nawet, dlaczego wyrzucił z siebie słowa z taką prędkością, może w tym masażu skroni naprawdę tkwiły iskry jakiejś magii. -Nie wiem, czy kiedykolwiek czuwało nade mną coś dobrego. - wydusił cicho, przez ściśnięte gardło, jakby bał się, że zapłaci cenę za tą nadspodziewaną łaskę Mojr. Opiekował się nim tylko brat, ale wydawało mu się, że za każdy opiekuńczy gest Victora płacił potem kolejnym dniem ciszy; a śmierć ojca i żony okupił wyrzutami sumienia, które nigdy nie odejdą. I odpowiedzialnością, którą przypisał sobie, być może niesłusznie; sądząc, że Eryniom trudniej będzie ścigać grzechy niesione na plecach obojga bliźniaków. Nawet relacje z Celine i Theo wydawały się okupione ich osobistymi tragediami, jakby dobro musiało zrównoważyć zło; i czyż tragedia sąsiadów nie zwiastowała, że tej nocy jakiś dom w Rhyl musiał spłonąć, że tak zostało zapisane w gwiazdach?
-Nigdy nie pokazałaś mi swoich prac. - głos złagodniał, wkradła się weń cicha prośba. Kiedyś planował wpleść rysunki w terapię, ale nie zdążył, jego program sesji przerwały płomienie w kącie salonu, a potem czerwona wstęga. Teraz mógłby je zobaczyć... tak po prostu, o ile Celine nie była nieśmiała. Rysunki, obrazy, wydawały się rozkosznie trwałe—w przeciwieństwie do jej tańca, z jednej strony boleśnie ulotnego, ale z drugiej wyrytego na zawsze w jego sercu. Gdy tańczyła przed Królem Rybakiem, pierwszy raz nie mógł już sobie wmawiać, że jego serce nie bije szybciej na jej widok.
Dopiero, gdy wtulił się w jej ciepłe ciało, zrozumiał jak bardzo było mu zimno; pewnie ze zmęczenia. Zamknął oczy, powieki miał ciężkie, ale nie chciał iść spać, nie chciał się żegnać. Bał się, że los lub płomienie znów staną im na drodze. Bał się rozstawać z ciężarem tego, co niewypowiedziane, ale czego nie miał odwagi poruszyć, nie w takiej chwili, nie gdy wciąż musiała być oszołomiona po wczorajszej nocy—nawet jeśli starała się tego nie okazywać.
-Chcę. Możesz pożyczyć Achillesa... - poprosił, otwierając oczy aby ponad jej ramieniem zerknąć na okno. Godzina policyjna nie będzie jej dotyczyć, jeśli teleportuje się z ogrodu bezpośrednio do ogrodu, ale i tak byłoby mu niezręcznie gdyby wróciła do domu zbyt późno; obiecał w końcu Elrikowi poprawność ich relacji. Prawie przymknął oczy, gdy w salonie znów rozbrzmiało jego imię, w jej ustach tak miękkie i śpiewne, że prawie byłby w stanie je polubić—ale wyczuł lęk podszywający ton jej głosu (lęk zawsze wychwytał najłatwiej, intuicyjnie, spędziwszy w nim całe życie), zaraźliwy. Spiął lekko barki i odchylił głowę, szukając odpowiedzi w jej minie—ale ta przyszła w pytaniu, które odważyła się zadać zanim on skonfrontowałby się ze sceną z cmentarza. Otworzył szerzej oczy i przestał mrugać, z jednej strony pełen ulgi, że jedna zagadka się rozwiązała (pamiętał swój krzyk, pamiętał jej pocałunek, ale nie mógł mieć niezbitej pewności, że były powiązane i że jego słowa nie utonęły w kakofonii hałasu i jej strachu; albo że nie wyparła z pamięci wszystkich tamtych strasznych chwil), ale z drugiej zestresowany.
-Zbyt prędko? - odgadł cicho, czy to o to chodziło? Najpierw rozmowa z Elrikiem, potem spadające gwiazdy, naprawdę miało być inaczej. Szczególnie w wyobraźni Vale'a, w którego domu o uczuciach się nie rozmawiało (nie to co w gabinecie), a śluby brało z czystego pragmatyzmu. -Nie sądziłem, że nazwę je w takiej... oprawie i chwili - przyznał z cieniem bladego uśmiechu, z dźwięczącą w głosie lekką goryczą, z nieśmiałością osiadłą na drżących rzęsach. -...i nie musisz odpowiadać - zastrzegł nagle, w głos wkradła się mieszanka lęku i desperacji. Nie musisz mnie kochać, powinien powiedzieć i był zły na siebie za to, że nie przechodziło mu to przez gardło, że chciał trwać w iluzji niedopowiedzenia dłużej. Ufała mu na tyle, by być blisko niego i nie lękać się jego dotyku; na tyle by uwierzyć, że ten (wciąż stojący) dom oferuje jej bezpieczeństwo i komfort; to powinno mu przecież wystarczyć. Dlaczego zawsze musiał być tak chciwy, tak nienasycony? -...ale tak, ująłem te uczucia w prawdziwe słowa. - przyznał z powagą. -Nie odważyłbym się na powtórne małżeństwo - pozwolił sobie na smutny uśmiech, myśląc o tym, że być może inny mężczyzna potrafiłby i chciałby się zająć bezbronną dziewczyną i tak, ale że jego własne rany były zbyt głębokie by zrobił to bez głębszej motywacji -gdybym cię nie kochał, Celine.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kurs uzdrowicielski musiał być zatem okropną katorgą. To chyba nierozsądne, doprowadzać adeptów do skrajnego wycieńczenia, przez które ich magiczny potencjał następnego dnia byłby nadszarpnięty, ale nie odważyła się głośno wątpić w zasadność tych metod. Celine wolała łagodniejsze podejście - lub przynajmniej tak sobie wmawiała, w balecie preferując przecież nauczycieli surowych i wymagających, bezkompromisowych, wyduszających z jej piersi ostatni oddech, domagających się perfekcji, którą polerowała w pocie czoła i błysku ambicji. Przebrzmiałych, przykurzonych, owszem, ale wciąż obecnych gdzieś na dnie duszy i przejawiających się podczas nauki tańca ludowego, w którym również zamierzała być doskonała.
- Och, nie, nie. Po prostu słuchałam tego, co rzucała na mnie samą i o dziwo te nazwy zapisały się w mojej opornej pamięci. Często to robiła - westchnęła, otwarcie, aczkolwiek ze wstydem przyznając się do częstotliwości, z jaką Yvette musiała roztaczać nad nią opiekę w pierwszych tygodniach po ucieczce z rozpędzonego pociągu. Rozdrapywała wtedy własną skórę i próbowała wyjąć ze środka robactwo, pulchne larwy łaskoczące włókna jej mięsa, kuzynka znajdowała ją wtedy w wannie zakrwawioną. - Pamiętam, że ferula tworzy magiczne bandaże, dzięki którym rany szybciej się goją, a purus - purus, tak? - te rany odkaża. Jeszcze kojarzę curatio... curatio vulnera. Na skaleczenia - ostatnia nazwa przychodziła jej najtrudniej i gdyby nie rzucała tego czaru w trakcie obchodów Lughnasadh, zapewne pokręciłaby sylaby lub wplotła tam zupełnie nowe, melodyjnie podobne słowa. Spojrzała na niego, rozpłomieniona nadzieją - czy to by wystarczyło? Chciał i był gotów ją uczyć, ta wiadomość rozciągnęła jej wargi w kolejnym uśmiechu, chwytając za kąciki ust i unosząc je w promiennym dowodzie zachwytu i wdzięczności, ekscytacji, że pomogą komuś razem. - Jest bardzo zdolna - przytaknęła na kwestię Neali, w myślach modląc się do wszelkich słuchających jej duchów o to, by przyjaciółka była bezpieczna. Jej spojrzenie migotało, przykryte woalem długich rzęs, trzepoczących w radości. Spodziewała się raczej, że odmówi, ale on ją zaskoczył, po raz kolejny przyjmując ją pod swoje skrzydło. - Dlaczego magipsychiatrzy nie szkolą uczniów? - spytała szczerze ciekawa, nigdy wcześniej o tym nie myślała. Zaraz jednak zaintrygowanie ustąpiło miejsca zdziwieniu i lekko wydęła policzki. - Co za chochlik, nie mówił mi o tym! - obwieściła z teatralnie jaskrawą urazą. Artemis nie wiedział o tym, że leczyła się wcześniej u Hectora, nazwisko Vale'a nie padło w ich rozmowach od żadnej strony, zamglone, enigmatyczne i najwyraźniej niesamowicie sekretne, co skwitowała pełnym niedowierzania westchnieniem. Cieszył ją ten zbieg okoliczności - im więcej członków rodziny znało i ceniło Hectora, tym mniej na wszelki wypadek musiałaby się nagimnastykować, by przyjęli go z lovegoodowską otwartością i ugościli w rodzinnym organizmie. - Jak sobie radzi? Jest uroczy, prawda? Niesamowicie empatyczny i wnikliwy, przepięknie patrzy na świat, jakby wszystko odczuwał głębiej. I jakby ten świat naprawdę do niego mówił. Zdziwiłabym się, gdybyś zdołał mu odmówić, ja próbuję robić to od dwudziestu jeden lat i ani razu mi nie wyszło - stwierdziła figlarnie, jaśniejąc dekoncentracją od horroru poprzedniej doby. Dłoń sunąca wzdłuż jego ramienia zatrzymała się u podstawy szyi, po czym ruszyła w drogę powrotną, niespiesznie przeciągając opuszkami po wysłużonym materiale koszuli. Tkanina wcześniej musiała być nienaganna, jak wszystkie ubrania Hectora, ale po całym dniu uzdrowicielskiej odsieczy zmarniała, na co półwila nawet nie zwróciła uwagi. - Poradzisz sobie beze mnie, wiem, ale byłabym szczęśliwa mogąc ci towarzyszyć - tym razem zwróciła się do niego ciszej, aksamitniej, chcąc zacementować perspektywę trwania u jego boku, gdy będzie nachylał się nad potrzebującymi sąsiadami w nadchodzących dniach.
Grad ostrzejszych słów w każdych innych warunkach sprawiłby, że skuliłaby się w sobie, ale z nim czuła się bezpiecznie, ufając mu właściwie bezgranicznie. Wstyd smagnął myśli, szepnął, że nie była tak mądra, by z nim o tym rozmawiać, gubiąc się w meandrach nauki, ale wyjątkowo odepchnęła od siebie ten złośliwy głos, pochyliwszy się jeszcze bliżej ku Hectorowi, z policzkiem wtulonym w nieco zmierzwione ciemne pukle jego włosów. Z początku sądziła, że mówił wyłącznie o gwiazdach i uczonych, którzy ich zawiedli, ale kiedy wspomniał o kalece i rozwianych marzeniach, jej serce ścisnęło się boleśnie. Tkwiło tam drugie dno.
- Przygotowalibyśmy - potwierdziła szeptem. - Ale czasem nie mamy wyboru, czy możemy się na to przygotować, czy nie. A śmierć nadziei to śmierć duszy - skonstatowała, jej dusza umarła w Tower of London i Celine nigdy nie czuła tak przerażającej pustki jak wtedy, gdy zostało jej tylko pragnienie śmierci, by uciec od bólu, samotności i poniżenia. Nawet na wolności nie potrafiła odzyskać wiary od razu, zrobiła to późno, dopiero przy najbliższych i przy nim nim, w trakcie spotkań, kiedy pomagał jej skostniałemu ja znów odzyskać kolory. - Och, pomyśl tylko - skontrowała łagodnie. - Mówisz, że nie czuwa nad tobą nic dobrego, ale strzegłeś mnie na cmentarzu, gdzie patrzył na to mój ojciec. Może on odwdzięczył się tym samym? Ochronił twój dom, upewnił się, że będziesz miał gdzie wrócić i nie wydarzy się nic złego, trwale - zastanowiła się, uskrzydlona wizją ducha Egertona stającego naprzeciw komety i odpychającego odłamki gwiazd na boki, by ugodziły cokolwiek innego, tylko nie dom Hectora. Rozważał wcześniej, czy jej tatko by go polubił, a po tym, czego dokonał w Dolinie, powinien być tego już pewien.
- Nie wiem, czy jest co pokazywać. To głównie pejzaże, ale szkicowałam też ludzi, w tym ciebie... Choć wyszedłeś mi trochę koślawo - oznajmiła pogodnie, zakładając za ucho srebrzysty kosmyk. Jej policzki znów płonęły rumieńcem, nie planowała nigdy przyznawać się do tego, że próbowała przenieść jego portret grafitem na pergamin. - Gdybym tylko miała żywego modela, byłoby mi łatwiej - westchnęła miękko, mając nadzieję, że Hector sam zaoferuje gotowość, ciekaw doświadczenia. Czy ktoś wcześniej już go malował? Czy w tym domu wisiała gdzieś jego podobizna, może z Orestesem na kolanach?
Otaczała go ramionami i pozwalała, by się w nią wtulał, by chłonął jej ciepło i nasycał nim własną skórę, pragnącą powrócić do życia. Serce w jej piersi zabiło szybciej, kiedy przyznał, że chciałby, aby została z nim do czasu, kiedy upomni się o niego Morfeusz. Sama przeczuwała przeznaczoną sobie bezsenną noc, żmudną próbę odpoczynku, więc mogłaby po prostu przyciągać go do siebie i odganiać od niego koszmary.
- Nie podziobie mnie? Nigdy nie był wobec mnie agresywny, ale Dandelion chyba za nim nie przepada. Raz zjadł jej mysz - przypomniała sobie, rozbawiona, uniesiona. Przyjemnie było snuć prozaiczne historie, tkać anegdoty rozwarstwiające uwagę i odgraniczające ją od własnego strachu, ale nie mogła dłużej wytrzymać. Od wydarzeń na cmentarzu minęła niemal pełna doba, a ona wciąż nie wiedziała, czy lód pod jej stopami zamierzał pęknąć. Zamrugała, nie rozumiejąc, gdy dopisał temu szybkość wyznania, wcale nie o to przecież jej chodziło, pokręciła więc przecząco głową, w napięciu oczekując jego kolejnych słów. Doprowadzających jej serce do szaleńczego pędu, jej puls do rwącej melodii, jej krew do wrzenia. Nikt jej tego nie powiedział, nie w taki sposób, i ona nigdy nie powiedziała tego nikomu. Nagle zaschło jej w gardle, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, a w błękitno-szmaragdowych tęczówkach emocje tańczyły jak kryształki w kalejdoskopie, różne, co chwila inne, poruszone i rozgorączkowane. Jego zażenowanie nie uszło jej uwadze; kiedy zaczął mówić o tym, że nie rozważał ponownego ożenku, oddech na moment zamarł w jej piersi, ale potem dokończył i świat wokół niej zawirował. Kochał ją. Prawdziwie, szczerze, wiązał z nią przyszłość jak powiedział. I bał się, och, widziała, że się bał, jakby spodziewał się, że teraz podniesie się z podłokietnika fotela, okręci się na pięcie, mówiąc, że się rozmyśliła, a potem zniknie. Co za niemądry mężczyzna! Jego obawy musiały brać się z wcześniejszych doświadczeń, wiedziała, że myślał o sobie niepochlebnie, dlatego ona musiała myśleć o nim pochwalnie za dwoje. Półwila ujęła jego twarz w drżące dłonie i przycisnęła wargi do jego ust w pocałunku, spragnionym i stęsknionym, smakującym słodyczą zdumionej ulgi. Czuła się tak, jakby ktoś zdjął z jej ramion okrutny ciężar, i w ten sposób go całowała - ale Hector Vale lubił słowa i lubił szczerość, nazwaną i jasną. Kiedy odsunęła od niego usta, nie cofnęła się zanadto, wciąż trwając blisko, rumiana i poruszona. - W książkach takie wyznania zawsze padają w chwili największego zagrożenia - szepnęła przejęta, z dłońmi ułożonymi na jego policzkach. Był piękny, niesamowicie piękny, ale nigdy nie był piękniejszy niż teraz. - Jak mam nie odpowiadać? Jak? Słyszysz, co do mnie mówisz? Wiesz, ile znaczą dla mnie te słowa? Szukałam ich całe życie, często w złych miejscach, aż pomyślałam, że być może nigdy nie będzie mi dane ich usłyszeć. Nie od kogoś, od kogo chciałabym je usłyszeć. A kiedy cię zobaczyłam, Hectorze, i kiedy zaczęłam cię poznawać... Marzyłam, choć wiedziałam, że to niemożliwe. Dla wielu jestem tylko urodą, ale ty zauważyłeś mnie przez tę powłokę i spojrzałeś na duszę. Jak więc mam ci na to nie odpowiedzieć? Jak mogę udawać, że to wyznanie jest mi obojętne, kiedy od tak dawna wyobrażałam sobie, jak to będzie je kiedyś otrzymać? - słowa wypływały z niej szybko, nabrzmiałe od uczuć, które wylewały się poza duszę, niepowstrzymane, bo wcale nie chciała ich powstrzymywać. Gdyby mogła, chwyciłaby za nóż i otworzyłaby własną pierś, żeby podarować mu teraz serce, które usidlił; zamiast tego pocałowała go ponownie, tym razem głębiej i niemalże bardziej łapczywie, z chciwością dziewczyny, na której modły odpowiedziało przeznaczenie. - Nie dbam o to, czy powiesz mi to dzisiaj, czy za dziesięć lat. Czy zrobisz to przy świecach i kolacji, czy w półmroku samotnego salonu - zaznaczyła z rozczulonym pobłażaniem, w jej oczach lśniły łzy. Szczęścia, ulgi, spełnienia, te emocje szalały w jej wnętrzu i przyćmiewały wszystko na swojej drodze, aż nie pozostało w niej nic poza nimi. Poza nim. - Nie dbam o to, bo czuję to samo - odważyła się wyznać ściśniętym głosem. - Miłość, którą mi dajesz, a którą ja chcę dać tobie - oparła czoło o jego czoło. Czy to działo się naprawdę? Czy może trwała w limbo własnych pragnień na pograniczu śmierci, spopielając się w gwiezdnym pyle meteorytu uderzającego w pobliżu cmentarza?
- Och, nie, nie. Po prostu słuchałam tego, co rzucała na mnie samą i o dziwo te nazwy zapisały się w mojej opornej pamięci. Często to robiła - westchnęła, otwarcie, aczkolwiek ze wstydem przyznając się do częstotliwości, z jaką Yvette musiała roztaczać nad nią opiekę w pierwszych tygodniach po ucieczce z rozpędzonego pociągu. Rozdrapywała wtedy własną skórę i próbowała wyjąć ze środka robactwo, pulchne larwy łaskoczące włókna jej mięsa, kuzynka znajdowała ją wtedy w wannie zakrwawioną. - Pamiętam, że ferula tworzy magiczne bandaże, dzięki którym rany szybciej się goją, a purus - purus, tak? - te rany odkaża. Jeszcze kojarzę curatio... curatio vulnera. Na skaleczenia - ostatnia nazwa przychodziła jej najtrudniej i gdyby nie rzucała tego czaru w trakcie obchodów Lughnasadh, zapewne pokręciłaby sylaby lub wplotła tam zupełnie nowe, melodyjnie podobne słowa. Spojrzała na niego, rozpłomieniona nadzieją - czy to by wystarczyło? Chciał i był gotów ją uczyć, ta wiadomość rozciągnęła jej wargi w kolejnym uśmiechu, chwytając za kąciki ust i unosząc je w promiennym dowodzie zachwytu i wdzięczności, ekscytacji, że pomogą komuś razem. - Jest bardzo zdolna - przytaknęła na kwestię Neali, w myślach modląc się do wszelkich słuchających jej duchów o to, by przyjaciółka była bezpieczna. Jej spojrzenie migotało, przykryte woalem długich rzęs, trzepoczących w radości. Spodziewała się raczej, że odmówi, ale on ją zaskoczył, po raz kolejny przyjmując ją pod swoje skrzydło. - Dlaczego magipsychiatrzy nie szkolą uczniów? - spytała szczerze ciekawa, nigdy wcześniej o tym nie myślała. Zaraz jednak zaintrygowanie ustąpiło miejsca zdziwieniu i lekko wydęła policzki. - Co za chochlik, nie mówił mi o tym! - obwieściła z teatralnie jaskrawą urazą. Artemis nie wiedział o tym, że leczyła się wcześniej u Hectora, nazwisko Vale'a nie padło w ich rozmowach od żadnej strony, zamglone, enigmatyczne i najwyraźniej niesamowicie sekretne, co skwitowała pełnym niedowierzania westchnieniem. Cieszył ją ten zbieg okoliczności - im więcej członków rodziny znało i ceniło Hectora, tym mniej na wszelki wypadek musiałaby się nagimnastykować, by przyjęli go z lovegoodowską otwartością i ugościli w rodzinnym organizmie. - Jak sobie radzi? Jest uroczy, prawda? Niesamowicie empatyczny i wnikliwy, przepięknie patrzy na świat, jakby wszystko odczuwał głębiej. I jakby ten świat naprawdę do niego mówił. Zdziwiłabym się, gdybyś zdołał mu odmówić, ja próbuję robić to od dwudziestu jeden lat i ani razu mi nie wyszło - stwierdziła figlarnie, jaśniejąc dekoncentracją od horroru poprzedniej doby. Dłoń sunąca wzdłuż jego ramienia zatrzymała się u podstawy szyi, po czym ruszyła w drogę powrotną, niespiesznie przeciągając opuszkami po wysłużonym materiale koszuli. Tkanina wcześniej musiała być nienaganna, jak wszystkie ubrania Hectora, ale po całym dniu uzdrowicielskiej odsieczy zmarniała, na co półwila nawet nie zwróciła uwagi. - Poradzisz sobie beze mnie, wiem, ale byłabym szczęśliwa mogąc ci towarzyszyć - tym razem zwróciła się do niego ciszej, aksamitniej, chcąc zacementować perspektywę trwania u jego boku, gdy będzie nachylał się nad potrzebującymi sąsiadami w nadchodzących dniach.
Grad ostrzejszych słów w każdych innych warunkach sprawiłby, że skuliłaby się w sobie, ale z nim czuła się bezpiecznie, ufając mu właściwie bezgranicznie. Wstyd smagnął myśli, szepnął, że nie była tak mądra, by z nim o tym rozmawiać, gubiąc się w meandrach nauki, ale wyjątkowo odepchnęła od siebie ten złośliwy głos, pochyliwszy się jeszcze bliżej ku Hectorowi, z policzkiem wtulonym w nieco zmierzwione ciemne pukle jego włosów. Z początku sądziła, że mówił wyłącznie o gwiazdach i uczonych, którzy ich zawiedli, ale kiedy wspomniał o kalece i rozwianych marzeniach, jej serce ścisnęło się boleśnie. Tkwiło tam drugie dno.
- Przygotowalibyśmy - potwierdziła szeptem. - Ale czasem nie mamy wyboru, czy możemy się na to przygotować, czy nie. A śmierć nadziei to śmierć duszy - skonstatowała, jej dusza umarła w Tower of London i Celine nigdy nie czuła tak przerażającej pustki jak wtedy, gdy zostało jej tylko pragnienie śmierci, by uciec od bólu, samotności i poniżenia. Nawet na wolności nie potrafiła odzyskać wiary od razu, zrobiła to późno, dopiero przy najbliższych i przy nim nim, w trakcie spotkań, kiedy pomagał jej skostniałemu ja znów odzyskać kolory. - Och, pomyśl tylko - skontrowała łagodnie. - Mówisz, że nie czuwa nad tobą nic dobrego, ale strzegłeś mnie na cmentarzu, gdzie patrzył na to mój ojciec. Może on odwdzięczył się tym samym? Ochronił twój dom, upewnił się, że będziesz miał gdzie wrócić i nie wydarzy się nic złego, trwale - zastanowiła się, uskrzydlona wizją ducha Egertona stającego naprzeciw komety i odpychającego odłamki gwiazd na boki, by ugodziły cokolwiek innego, tylko nie dom Hectora. Rozważał wcześniej, czy jej tatko by go polubił, a po tym, czego dokonał w Dolinie, powinien być tego już pewien.
- Nie wiem, czy jest co pokazywać. To głównie pejzaże, ale szkicowałam też ludzi, w tym ciebie... Choć wyszedłeś mi trochę koślawo - oznajmiła pogodnie, zakładając za ucho srebrzysty kosmyk. Jej policzki znów płonęły rumieńcem, nie planowała nigdy przyznawać się do tego, że próbowała przenieść jego portret grafitem na pergamin. - Gdybym tylko miała żywego modela, byłoby mi łatwiej - westchnęła miękko, mając nadzieję, że Hector sam zaoferuje gotowość, ciekaw doświadczenia. Czy ktoś wcześniej już go malował? Czy w tym domu wisiała gdzieś jego podobizna, może z Orestesem na kolanach?
Otaczała go ramionami i pozwalała, by się w nią wtulał, by chłonął jej ciepło i nasycał nim własną skórę, pragnącą powrócić do życia. Serce w jej piersi zabiło szybciej, kiedy przyznał, że chciałby, aby została z nim do czasu, kiedy upomni się o niego Morfeusz. Sama przeczuwała przeznaczoną sobie bezsenną noc, żmudną próbę odpoczynku, więc mogłaby po prostu przyciągać go do siebie i odganiać od niego koszmary.
- Nie podziobie mnie? Nigdy nie był wobec mnie agresywny, ale Dandelion chyba za nim nie przepada. Raz zjadł jej mysz - przypomniała sobie, rozbawiona, uniesiona. Przyjemnie było snuć prozaiczne historie, tkać anegdoty rozwarstwiające uwagę i odgraniczające ją od własnego strachu, ale nie mogła dłużej wytrzymać. Od wydarzeń na cmentarzu minęła niemal pełna doba, a ona wciąż nie wiedziała, czy lód pod jej stopami zamierzał pęknąć. Zamrugała, nie rozumiejąc, gdy dopisał temu szybkość wyznania, wcale nie o to przecież jej chodziło, pokręciła więc przecząco głową, w napięciu oczekując jego kolejnych słów. Doprowadzających jej serce do szaleńczego pędu, jej puls do rwącej melodii, jej krew do wrzenia. Nikt jej tego nie powiedział, nie w taki sposób, i ona nigdy nie powiedziała tego nikomu. Nagle zaschło jej w gardle, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, a w błękitno-szmaragdowych tęczówkach emocje tańczyły jak kryształki w kalejdoskopie, różne, co chwila inne, poruszone i rozgorączkowane. Jego zażenowanie nie uszło jej uwadze; kiedy zaczął mówić o tym, że nie rozważał ponownego ożenku, oddech na moment zamarł w jej piersi, ale potem dokończył i świat wokół niej zawirował. Kochał ją. Prawdziwie, szczerze, wiązał z nią przyszłość jak powiedział. I bał się, och, widziała, że się bał, jakby spodziewał się, że teraz podniesie się z podłokietnika fotela, okręci się na pięcie, mówiąc, że się rozmyśliła, a potem zniknie. Co za niemądry mężczyzna! Jego obawy musiały brać się z wcześniejszych doświadczeń, wiedziała, że myślał o sobie niepochlebnie, dlatego ona musiała myśleć o nim pochwalnie za dwoje. Półwila ujęła jego twarz w drżące dłonie i przycisnęła wargi do jego ust w pocałunku, spragnionym i stęsknionym, smakującym słodyczą zdumionej ulgi. Czuła się tak, jakby ktoś zdjął z jej ramion okrutny ciężar, i w ten sposób go całowała - ale Hector Vale lubił słowa i lubił szczerość, nazwaną i jasną. Kiedy odsunęła od niego usta, nie cofnęła się zanadto, wciąż trwając blisko, rumiana i poruszona. - W książkach takie wyznania zawsze padają w chwili największego zagrożenia - szepnęła przejęta, z dłońmi ułożonymi na jego policzkach. Był piękny, niesamowicie piękny, ale nigdy nie był piękniejszy niż teraz. - Jak mam nie odpowiadać? Jak? Słyszysz, co do mnie mówisz? Wiesz, ile znaczą dla mnie te słowa? Szukałam ich całe życie, często w złych miejscach, aż pomyślałam, że być może nigdy nie będzie mi dane ich usłyszeć. Nie od kogoś, od kogo chciałabym je usłyszeć. A kiedy cię zobaczyłam, Hectorze, i kiedy zaczęłam cię poznawać... Marzyłam, choć wiedziałam, że to niemożliwe. Dla wielu jestem tylko urodą, ale ty zauważyłeś mnie przez tę powłokę i spojrzałeś na duszę. Jak więc mam ci na to nie odpowiedzieć? Jak mogę udawać, że to wyznanie jest mi obojętne, kiedy od tak dawna wyobrażałam sobie, jak to będzie je kiedyś otrzymać? - słowa wypływały z niej szybko, nabrzmiałe od uczuć, które wylewały się poza duszę, niepowstrzymane, bo wcale nie chciała ich powstrzymywać. Gdyby mogła, chwyciłaby za nóż i otworzyłaby własną pierś, żeby podarować mu teraz serce, które usidlił; zamiast tego pocałowała go ponownie, tym razem głębiej i niemalże bardziej łapczywie, z chciwością dziewczyny, na której modły odpowiedziało przeznaczenie. - Nie dbam o to, czy powiesz mi to dzisiaj, czy za dziesięć lat. Czy zrobisz to przy świecach i kolacji, czy w półmroku samotnego salonu - zaznaczyła z rozczulonym pobłażaniem, w jej oczach lśniły łzy. Szczęścia, ulgi, spełnienia, te emocje szalały w jej wnętrzu i przyćmiewały wszystko na swojej drodze, aż nie pozostało w niej nic poza nimi. Poza nim. - Nie dbam o to, bo czuję to samo - odważyła się wyznać ściśniętym głosem. - Miłość, którą mi dajesz, a którą ja chcę dać tobie - oparła czoło o jego czoło. Czy to działo się naprawdę? Czy może trwała w limbo własnych pragnień na pograniczu śmierci, spopielając się w gwiezdnym pyle meteorytu uderzającego w pobliżu cmentarza?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kurs uzdrowicielski był bardziej męczący niż nauka w Hogwarcie, ale czuł się tam o wiele szczęśliwszy niż w rodzinnym domu i szkockim zamku—a długie dyżury oferowały ucieczkę. To samo szczęście i poczucie kontroli odnajdywał w gabinecie, ale deszcz meteorytów i wojna (a wcześniej anomalie, nakazujące mu przenieść ukochany lokal z Pokątnej do domu i do Cardiff) zachwiały jego precyzyjną równowagą. Nigdy nie chciał być medykiem polowym, ale najwyraźniej Mojry zdecydowały za niego.
Rozpromienił się, gdy poprawnie wyrecytowała nazwy zaklęć, ale w jego wzroku migotało łagodne rozbawienie.
-Powinna ci jeszcze pokazać odpowiednie gesty, wyczulić na intonację. - zwrócił uwagę. -Pokażę ci. - nie dzisiaj, a gdy zmęczenie opadnie. Nauka i tak zajmowała długie miesiące, ale docierało już do niego, że ich znajomość nie ma magipsychiatrycznej daty ważności; że przetrwali noc pod płonącym niebem i mieli tyle czasu. Razem.
-Moja - nie "nasza", miał nieco inne metody od większości magipsychiatrów, choć z Celine dzielił się akurat ogólnym wnioskiem. -praca polega na pełnej dyskrecji, uczeń jedynie zaburzyłby komfort pacjenta. Ale twój kuzyn chochlik wykazał zainteresowanie meridianami i kwestiami, które nie dotyczą magipsychiatrii i... tak, podoba mi się sposób w jaki patrzy na świat. Jest pojętnym uczniem. - przytaknął z uśmiechem, nie przyznając się wprost, że przyjął do swojego życia Artemisa tylko dlatego, że ten poprawiał mu humor. Humor poprawi mu też leczenie sąsiadów w obecności Celine, choć w jego wzroku mignęła troska. -Jeśli to nie za wiele. - był jej terapeutą długo, ale nie na tyle długo, by poznać każdy jej lęk; dopiero zaczynał rozumieć, że jest odporniejsza niż mu się wydawało na przerażające innych deformacje i krew.
Wygodnie przymknął oczy, gdy masowała mu skronie, a on mówił i słuchał o sprawach zdoła niewygodnych. Śmierć nadziei. Powieki lekko drgnęły na myśl o ciemnych miesiącach, w których nie miał już brata i nie miał jeszcze syna; o nieszczęśliwych miesiącach małżeństwa i truciźnie w szafce z lekami i obumierającej duszy. Przed rokiem zbliżył się do tego stanu na powrót, ale czy nie podźwignąłby się dla Orestesa—czy może byłby dla niego ojcem pocałowanym przez metaforycznego dementora? Victor zauważył tą całą sytuację, ale czy śmierć Beatrice była warta jego szczęścia? Teraz, przy Celine, sięgał tak blisko szczęścia, ale ono zawsze było tak kruche—a on tak niegodny...
...otworzył oczy, gdy wspomniała o ojcu.
-Chciałem z nim tam porozmawiać... poprosić... - wymamrotał speszony, nie zdążył; ale ona mówiła dalej, roztaczając wizję, w której teść pobłogosławił im w zaświatów pomimo spóźnienia. Przymknął oczy, które dziwnie zapiekły (po dwóch dekadach bez płaczu, wciąż nie rozumiał wilgotności pod powiekami) i skinął głową z bladym uśmiechem. -Może tak. - szepnął, choć chciałby to powiedzieć z większą pewnością. Chciałby, żeby wierzyła, że ojciec nigdy jej nie opuścił i nie opuści—ale może dzięki miłości Egertona wierzyła w to sama, trwale i szczerze, uporawszy się z wyrzutami sumienia i nie potrzebując już wsparcia kogoś, kogo ojciec potrafił jedynie podcinać skrzydła.
Uniósł powieki, zaintrygowany tym, że wciąż czegoś o niej nie wiedział, że nie widział cząstki jej świata. Może przed Festiwalem trzymał się na dystans podświadomie, bo sama w sobie była tak piękna, że profesjonalne przebywanie w jej obecności czasem bolało, przypłacone bezsennymi nocami lub dziwnymi snami. Nawet w teatrze Palladium zadowolił się spacerem po zapleczu, nie został na próbę, a występy nie trwały. Widząc jej taniec przed Królem Rybakiem nie wiedział, jak zdoła powrócić do spoglądania na nią na chłodno (prawdę mówiąc, odkąd tulił ją w salonie, zapłakaną i obiecującą mu powściągnięcie swojego czasu; nie wiedział jak leczyć ją dalej—ale na szczęście nie mieli po tym zaplanowanych dalszych sesji terapeutycznych), ale na szczęście wkrótce zatańczyli razem ze sobą, a czerwona wstążka sprawiła, że nie musiał już zastanawiać się nad powrotem do przeszłości. Wyobrażał sobie, że dzieła wychodzące spod jej dłoni musiały być równie piękne jak ona i jak jej taniec.
-Szkicowałaś mnie z pamięci? - zaparło mu dech, bo świadomość, że tańczyli na palcach wokół siebie—nie przekraczając granic i tęskniąc z daleka—wciąż była nowa. Uśmiechnął się szeroko, mimowolnie, ale powściągnął pytanie kiedy? cisnące mu się na usta, chcąc jej dać prawo do własnych zauroczeń i sekretów. -Chętnie ci zapozuję. - powiedział ku własnemu zaskoczeniu, prosiła tak pięknie i subtelnie, że nie mógł albo nie chciał jej odmówić. Odmawiał zaś innym; nikt nie malował go odkąd portret żony pozostał niedokończony po jej zdradzie z tamtym malarzem. Nie ufał im zresztą nawet wcześniej, przekonany, że wrażliwe dusze zobaczą w jego aurze jedynie dostępne kolory i laskę i ciemność. Pamiętał jak Phil prosił go o to w młodości, ale nigdy mu nie pozwolił; co jedynie w części było usprawiedliwione chęcią anonimowości.
Ale Celine ufał.
-Orestes na pewno chętnie zobaczyłby te szkice... - podpuszczał, nie będąc pewnym, czy Celine pokazałaby jemu ten portret z pamięci, ale nie odmówiłaby chyba dziecku? -Nie ma w swoim otoczeniu artystycznych dusz. - dodał chytrze, właściwie szczerze tego żałując. Syn miał bujną wyobraźnię, a on potrafił jedynie opowiadać mu barwne historie.
Wspomnienie o Orestesie przywiodło na myśl chwilę, w której tulił ich oboje, w której powiedział o kilka słów za dużo—ale zdławił niepokój, na razie, nieświadom jeszcze, że Celine trawi ten sam stres. -Achilles jest dziwny, ale uspokoję go... - wymruczał, samemu szukając spokoju w jej ramionach.
A potem świat zwolnił, choć jego własne słowa były szybkie, gorączkowe. Ludzie zawsze zrywali się z foteli zbyt prędko, a Celine była zwinna i ulotna jak wymykającą się Apollinowi Dafne. Nigdy nie chciałby jej skrzywdzić w podobny sposób jak słoneczny bóg nimfę, ale pośpiech... pośpiech potrafił być krzywdzący; a on nie miał czasu niczego przemyśleć. Słowa płynęły prosto z serca, ale takie słowa zawsze parzyły: sprzeciw wobec ojca kosztował życie Melancholy, tęsknota i wybaczenie wyznane Victorowi zaowocowały odpowiedzią raniącą równie głęboko jak pas, Letę peszył jego dotyk i tak dalej i tak dalej. Mogła widzieć w jego wzroku strach, bo nie miał nawet odwagi podnieść dłoni aby zatrzymać ją na podłokietniku—mógłby, instynkt się do tego rwał, a w przeciwieństwie do nóg ręce miał szybkie, ale był świadom, że nieodpowiedni dotyk w nieodpowiedniej chwili może sprawić, że Celine pęknie jak porcelanowa lalka. Pamiętał jej strach i frenetyczny taniec, gdy mocno zacisnął dłoń na lasce, a przecież była to tylko laska.
Kocham cię, powiedział, ale zamiast dalej—znalazła się bliżej. Pocałowała go, jak wtedy, jak na cmentarzu. Rozchylił lekko usta, jakby pragnął odwzajemnić pocałunek z ulgą i namiętnością, ale powstrzymała go nie-do-końca-niespodziewana myśl, jaką nasunęło mu doświadczenie magipsychiatryczne. Pozbawiony w domu języków miłości, w pierwszej kolejności rozumiał języki traum—agresję i uciekanie Victora, własną skłonność do zastygania w miejscu, cięty język Lety. Co, jeśli Celine już drugi raz odpowiadała mu pocałunkiem bo nie wiedziała jak odpowiedzieć? Nachylił się do przodu, jego usta drżały z mieszanki ulgi i niepewności, ale nie pogłębił pocałunku, jeszcze nie. Potrzebował milczenia albo klarowności, nie mogąc znieść tego zawieszenia, ale na szczęście zdawała się to wyczuć. Gdy tylko cofnął głowę, mówiła już—mówiła i promieniała.
Nigdy nie widział jej t a k i e j, nawet wtedy, gdy tańczyła—choć to w tańcu zdawała mu się najszczęśliwsza. Czasami próbował ją sobie wyobrazić przed wszystkimi tragediami, młodszą o rok, żyjącą z ojcem, szczęśliwą i beztroską, nieznającą jeszcze ludzkiego okrucieństwa. Ale nawet wtedy, w przeszłości, nie była chyba taka, jaśniejącą jak słońce.
Słuchał jej z uwagą, nieświadom, że jego rozchylone usta mimowolnie układają się w uśmiech, szerszy niż zwykle. Z uwagą i niedowierzaniem, bo nie rozumiał jak można jej nie kochać—jej, pogodnej i wrażliwej, a nie jej urody—a ojciec na pewno nie zaszczepił w niej tak smutnego przekonania. W jego wzroku mignęła nagła gorycz i troska, gdy wspomniała o ludziach, od których nie chciałaby tego usłyszeć - to ci mówili, gdy już przestali grozić, że połamią ci nogi?; ale potok jej słów rozpogodził go zanim jego własne wyznanie wydało mu się nieadekwatne do przeżywanych uczuć. Marzyła. Odważna Celine, on nie odważył się nawet marzyć, jemu pozostały tylko sny i przyglądanie się jej z cienia za ogniskami. To tam go odnalazła, to przy płomieniach przed kominkiem skonfrontowała jego i siebie z niewypowiedzianą zazdrością i skrytymi pragnieniami, to ona poprosiła teraz o doprecyzowanie wyznania, które mogło zniknąć w huku spadających gwiazd. Śmiała i ciepłą jak ogień, roztapiająca lodową powłokę, którą budował wokół siebie przez lata. Tym razem odwzajemnił jej pocałunek, namiętny i jasny w swoim przekazie; nie bała się go, więc nie bał się i on. Prawa dłoń pomknęły na jej policzki, bawiąc się srebrnymi włosami, lewym ramieniem objął ją w talii, zachęcając by zsunęła się na jego kolana; lekka jak motyl.
Odbijali się wzajemnie w swoich szklistych spojrzeniach, a choć przeczuwał do czego zmierza jej monolog—to i tak wziął szybszy wdech i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czuła to samo.
-Miłość. - powtórzył cicho, wreszcie bez śladu niedowierzania, powoli, smakując to słowo. Ułożył dłonie na jej łopatkach, jak wtedy gdy tulił ją po lipcowej terapii, ale nie przyciągał jej bliżej, choć pragnął jej bliskości. Bardziej pragnął widzieć jej twarz, jej uśmiech, tak nowe. Nie, nie była taka rok temu—była taka dla niego, a on uśmiechał się teraz tylko dla niej; wreszcie mając odwagę nazwać w myślach szczęście, które tak długo mu się wymykało. Serce biło mu mocno, euforycznie. Niepokojącą myśl o tym, że powinien jej powiedzieć pewną rzecz o własnym zdrowiu zanim zwiążą się tak silnymi uczuciami zbyt wygodnie było zdławić, co zrobił; pierwszy raz od dawna nie myśląc o własnej klątwie.
-Tak się cieszę, że tu jesteś. - szepnął, policzki bolały go od uśmiechu. -I że spytałaś zanim urządziłbym kolację przy świecach za kolejne kilka tygodni. - dodał cicho, żartobliwie, wlewając w dowcip wdzięczność za jej odwagę. -Orestes też wszystko słyszał - westchnął z rozbawieniem -ale nie spytał. Może za to wyczuć nasze intencje, jego magia dziecięca pomaga mu tak w chwilach smutku. - ostrzegł ją, ale zbyt radosny by w słowach czaiła się faktyczna przestroga. Na miejscu Orestesa nigdy nie wyczuł niczego podobnego, choć jego magia działała identycznie; dom był przesiąknięty chłodem i niepokojem—ale wyobrażał sobie, że nici łączące ich serca nie mogą wydać się chłopcu alarmujące; to uczucie było zbyt piękne, zbyt ciepłe. I dla Hectora dość nowe—bo z perspektywą ślubu innego niż z pragmatyzmu, z perspektywą lat w bliskości i zaufaniu.
Rozpromienił się, gdy poprawnie wyrecytowała nazwy zaklęć, ale w jego wzroku migotało łagodne rozbawienie.
-Powinna ci jeszcze pokazać odpowiednie gesty, wyczulić na intonację. - zwrócił uwagę. -Pokażę ci. - nie dzisiaj, a gdy zmęczenie opadnie. Nauka i tak zajmowała długie miesiące, ale docierało już do niego, że ich znajomość nie ma magipsychiatrycznej daty ważności; że przetrwali noc pod płonącym niebem i mieli tyle czasu. Razem.
-Moja - nie "nasza", miał nieco inne metody od większości magipsychiatrów, choć z Celine dzielił się akurat ogólnym wnioskiem. -praca polega na pełnej dyskrecji, uczeń jedynie zaburzyłby komfort pacjenta. Ale twój kuzyn chochlik wykazał zainteresowanie meridianami i kwestiami, które nie dotyczą magipsychiatrii i... tak, podoba mi się sposób w jaki patrzy na świat. Jest pojętnym uczniem. - przytaknął z uśmiechem, nie przyznając się wprost, że przyjął do swojego życia Artemisa tylko dlatego, że ten poprawiał mu humor. Humor poprawi mu też leczenie sąsiadów w obecności Celine, choć w jego wzroku mignęła troska. -Jeśli to nie za wiele. - był jej terapeutą długo, ale nie na tyle długo, by poznać każdy jej lęk; dopiero zaczynał rozumieć, że jest odporniejsza niż mu się wydawało na przerażające innych deformacje i krew.
Wygodnie przymknął oczy, gdy masowała mu skronie, a on mówił i słuchał o sprawach zdoła niewygodnych. Śmierć nadziei. Powieki lekko drgnęły na myśl o ciemnych miesiącach, w których nie miał już brata i nie miał jeszcze syna; o nieszczęśliwych miesiącach małżeństwa i truciźnie w szafce z lekami i obumierającej duszy. Przed rokiem zbliżył się do tego stanu na powrót, ale czy nie podźwignąłby się dla Orestesa—czy może byłby dla niego ojcem pocałowanym przez metaforycznego dementora? Victor zauważył tą całą sytuację, ale czy śmierć Beatrice była warta jego szczęścia? Teraz, przy Celine, sięgał tak blisko szczęścia, ale ono zawsze było tak kruche—a on tak niegodny...
...otworzył oczy, gdy wspomniała o ojcu.
-Chciałem z nim tam porozmawiać... poprosić... - wymamrotał speszony, nie zdążył; ale ona mówiła dalej, roztaczając wizję, w której teść pobłogosławił im w zaświatów pomimo spóźnienia. Przymknął oczy, które dziwnie zapiekły (po dwóch dekadach bez płaczu, wciąż nie rozumiał wilgotności pod powiekami) i skinął głową z bladym uśmiechem. -Może tak. - szepnął, choć chciałby to powiedzieć z większą pewnością. Chciałby, żeby wierzyła, że ojciec nigdy jej nie opuścił i nie opuści—ale może dzięki miłości Egertona wierzyła w to sama, trwale i szczerze, uporawszy się z wyrzutami sumienia i nie potrzebując już wsparcia kogoś, kogo ojciec potrafił jedynie podcinać skrzydła.
Uniósł powieki, zaintrygowany tym, że wciąż czegoś o niej nie wiedział, że nie widział cząstki jej świata. Może przed Festiwalem trzymał się na dystans podświadomie, bo sama w sobie była tak piękna, że profesjonalne przebywanie w jej obecności czasem bolało, przypłacone bezsennymi nocami lub dziwnymi snami. Nawet w teatrze Palladium zadowolił się spacerem po zapleczu, nie został na próbę, a występy nie trwały. Widząc jej taniec przed Królem Rybakiem nie wiedział, jak zdoła powrócić do spoglądania na nią na chłodno (prawdę mówiąc, odkąd tulił ją w salonie, zapłakaną i obiecującą mu powściągnięcie swojego czasu; nie wiedział jak leczyć ją dalej—ale na szczęście nie mieli po tym zaplanowanych dalszych sesji terapeutycznych), ale na szczęście wkrótce zatańczyli razem ze sobą, a czerwona wstążka sprawiła, że nie musiał już zastanawiać się nad powrotem do przeszłości. Wyobrażał sobie, że dzieła wychodzące spod jej dłoni musiały być równie piękne jak ona i jak jej taniec.
-Szkicowałaś mnie z pamięci? - zaparło mu dech, bo świadomość, że tańczyli na palcach wokół siebie—nie przekraczając granic i tęskniąc z daleka—wciąż była nowa. Uśmiechnął się szeroko, mimowolnie, ale powściągnął pytanie kiedy? cisnące mu się na usta, chcąc jej dać prawo do własnych zauroczeń i sekretów. -Chętnie ci zapozuję. - powiedział ku własnemu zaskoczeniu, prosiła tak pięknie i subtelnie, że nie mógł albo nie chciał jej odmówić. Odmawiał zaś innym; nikt nie malował go odkąd portret żony pozostał niedokończony po jej zdradzie z tamtym malarzem. Nie ufał im zresztą nawet wcześniej, przekonany, że wrażliwe dusze zobaczą w jego aurze jedynie dostępne kolory i laskę i ciemność. Pamiętał jak Phil prosił go o to w młodości, ale nigdy mu nie pozwolił; co jedynie w części było usprawiedliwione chęcią anonimowości.
Ale Celine ufał.
-Orestes na pewno chętnie zobaczyłby te szkice... - podpuszczał, nie będąc pewnym, czy Celine pokazałaby jemu ten portret z pamięci, ale nie odmówiłaby chyba dziecku? -Nie ma w swoim otoczeniu artystycznych dusz. - dodał chytrze, właściwie szczerze tego żałując. Syn miał bujną wyobraźnię, a on potrafił jedynie opowiadać mu barwne historie.
Wspomnienie o Orestesie przywiodło na myśl chwilę, w której tulił ich oboje, w której powiedział o kilka słów za dużo—ale zdławił niepokój, na razie, nieświadom jeszcze, że Celine trawi ten sam stres. -Achilles jest dziwny, ale uspokoję go... - wymruczał, samemu szukając spokoju w jej ramionach.
A potem świat zwolnił, choć jego własne słowa były szybkie, gorączkowe. Ludzie zawsze zrywali się z foteli zbyt prędko, a Celine była zwinna i ulotna jak wymykającą się Apollinowi Dafne. Nigdy nie chciałby jej skrzywdzić w podobny sposób jak słoneczny bóg nimfę, ale pośpiech... pośpiech potrafił być krzywdzący; a on nie miał czasu niczego przemyśleć. Słowa płynęły prosto z serca, ale takie słowa zawsze parzyły: sprzeciw wobec ojca kosztował życie Melancholy, tęsknota i wybaczenie wyznane Victorowi zaowocowały odpowiedzią raniącą równie głęboko jak pas, Letę peszył jego dotyk i tak dalej i tak dalej. Mogła widzieć w jego wzroku strach, bo nie miał nawet odwagi podnieść dłoni aby zatrzymać ją na podłokietniku—mógłby, instynkt się do tego rwał, a w przeciwieństwie do nóg ręce miał szybkie, ale był świadom, że nieodpowiedni dotyk w nieodpowiedniej chwili może sprawić, że Celine pęknie jak porcelanowa lalka. Pamiętał jej strach i frenetyczny taniec, gdy mocno zacisnął dłoń na lasce, a przecież była to tylko laska.
Kocham cię, powiedział, ale zamiast dalej—znalazła się bliżej. Pocałowała go, jak wtedy, jak na cmentarzu. Rozchylił lekko usta, jakby pragnął odwzajemnić pocałunek z ulgą i namiętnością, ale powstrzymała go nie-do-końca-niespodziewana myśl, jaką nasunęło mu doświadczenie magipsychiatryczne. Pozbawiony w domu języków miłości, w pierwszej kolejności rozumiał języki traum—agresję i uciekanie Victora, własną skłonność do zastygania w miejscu, cięty język Lety. Co, jeśli Celine już drugi raz odpowiadała mu pocałunkiem bo nie wiedziała jak odpowiedzieć? Nachylił się do przodu, jego usta drżały z mieszanki ulgi i niepewności, ale nie pogłębił pocałunku, jeszcze nie. Potrzebował milczenia albo klarowności, nie mogąc znieść tego zawieszenia, ale na szczęście zdawała się to wyczuć. Gdy tylko cofnął głowę, mówiła już—mówiła i promieniała.
Nigdy nie widział jej t a k i e j, nawet wtedy, gdy tańczyła—choć to w tańcu zdawała mu się najszczęśliwsza. Czasami próbował ją sobie wyobrazić przed wszystkimi tragediami, młodszą o rok, żyjącą z ojcem, szczęśliwą i beztroską, nieznającą jeszcze ludzkiego okrucieństwa. Ale nawet wtedy, w przeszłości, nie była chyba taka, jaśniejącą jak słońce.
Słuchał jej z uwagą, nieświadom, że jego rozchylone usta mimowolnie układają się w uśmiech, szerszy niż zwykle. Z uwagą i niedowierzaniem, bo nie rozumiał jak można jej nie kochać—jej, pogodnej i wrażliwej, a nie jej urody—a ojciec na pewno nie zaszczepił w niej tak smutnego przekonania. W jego wzroku mignęła nagła gorycz i troska, gdy wspomniała o ludziach, od których nie chciałaby tego usłyszeć - to ci mówili, gdy już przestali grozić, że połamią ci nogi?; ale potok jej słów rozpogodził go zanim jego własne wyznanie wydało mu się nieadekwatne do przeżywanych uczuć. Marzyła. Odważna Celine, on nie odważył się nawet marzyć, jemu pozostały tylko sny i przyglądanie się jej z cienia za ogniskami. To tam go odnalazła, to przy płomieniach przed kominkiem skonfrontowała jego i siebie z niewypowiedzianą zazdrością i skrytymi pragnieniami, to ona poprosiła teraz o doprecyzowanie wyznania, które mogło zniknąć w huku spadających gwiazd. Śmiała i ciepłą jak ogień, roztapiająca lodową powłokę, którą budował wokół siebie przez lata. Tym razem odwzajemnił jej pocałunek, namiętny i jasny w swoim przekazie; nie bała się go, więc nie bał się i on. Prawa dłoń pomknęły na jej policzki, bawiąc się srebrnymi włosami, lewym ramieniem objął ją w talii, zachęcając by zsunęła się na jego kolana; lekka jak motyl.
Odbijali się wzajemnie w swoich szklistych spojrzeniach, a choć przeczuwał do czego zmierza jej monolog—to i tak wziął szybszy wdech i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czuła to samo.
-Miłość. - powtórzył cicho, wreszcie bez śladu niedowierzania, powoli, smakując to słowo. Ułożył dłonie na jej łopatkach, jak wtedy gdy tulił ją po lipcowej terapii, ale nie przyciągał jej bliżej, choć pragnął jej bliskości. Bardziej pragnął widzieć jej twarz, jej uśmiech, tak nowe. Nie, nie była taka rok temu—była taka dla niego, a on uśmiechał się teraz tylko dla niej; wreszcie mając odwagę nazwać w myślach szczęście, które tak długo mu się wymykało. Serce biło mu mocno, euforycznie. Niepokojącą myśl o tym, że powinien jej powiedzieć pewną rzecz o własnym zdrowiu zanim zwiążą się tak silnymi uczuciami zbyt wygodnie było zdławić, co zrobił; pierwszy raz od dawna nie myśląc o własnej klątwie.
-Tak się cieszę, że tu jesteś. - szepnął, policzki bolały go od uśmiechu. -I że spytałaś zanim urządziłbym kolację przy świecach za kolejne kilka tygodni. - dodał cicho, żartobliwie, wlewając w dowcip wdzięczność za jej odwagę. -Orestes też wszystko słyszał - westchnął z rozbawieniem -ale nie spytał. Może za to wyczuć nasze intencje, jego magia dziecięca pomaga mu tak w chwilach smutku. - ostrzegł ją, ale zbyt radosny by w słowach czaiła się faktyczna przestroga. Na miejscu Orestesa nigdy nie wyczuł niczego podobnego, choć jego magia działała identycznie; dom był przesiąknięty chłodem i niepokojem—ale wyobrażał sobie, że nici łączące ich serca nie mogą wydać się chłopcu alarmujące; to uczucie było zbyt piękne, zbyt ciepłe. I dla Hectora dość nowe—bo z perspektywą ślubu innego niż z pragmatyzmu, z perspektywą lat w bliskości i zaufaniu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Wtedy to nie była nauka - sprecyzowała, gorzko wspominając stan, w którym znajdowała się w Syreniej Lagunie: zimno przylegające do kości osuszonych z miąższu duszy, atawistyczny strach skłębiony pod kloszem czaszki, przezroczyste paciorki łez, nieprzespane noce na łóżku, które wydawało się niepokojące i zbyt miękkie, zbyt pachnące. - Tylko konieczność. Pewnie gdybym ją poprosiła, pokazałaby mi to wszystko, o czym mówisz, gesty, intonacje, nawet inne czary, ale... - urwała, unosząc ku górze pojedynczy kącik ust. Yvette chyba nie miała pojęcia, że zamroczona paniką kuzynka byłaby w stanie spamiętać szereg obco brzmiących nazw, sama Celine nie podejrzewała zresztą, że nastanie dzień, kiedy będzie mogła to do czegokolwiek wykorzystać. - Cieszę się, że dzięki temu ty mnie nauczysz tych rzeczy - odparła aksamitnie, prawdziwie. Była ciekawa jego pedagogicznej cierpliwości, której szlak przetarła obecność Artemisa, wiedziała również, że z odtworzeniem ruchów nadgarstka nie powinna mieć problemu. Przygotowały ją do tego lata tańca, w balecie każdy gest musiał być perfekcyjny, oddany pieczołowicie i z szacunkiem, a chociaż rzadko kiedy do tej pory przekładała to na magię, przy nim zamierzała się postarać. Aby był z niej dumny. - Och, tak. Faktycznie. To byłoby krępujące, szczególnie jeśli taka osoba dołączyłaby ze spotkania na spotkanie, nagle - zgodziła się po chwili; burząc wypracowane sanctum rozmów, samo wyobrażenie zacisnęło na jej trzewiach nieprzyjemne pierścienie. Nie chciałaby zdradzać swoich sekretów, tych czarnych plam, ropni wykwitłych na tkankach traum, komuś, kto nie był Hectorem, nawet dla dobra nauki. Rozmyślania o tym zbladły gdy uwaga zogniskowała się na sylwetce kuzyna; wyobrażała go sobie pochylonego nad kamieniem, oplatającego meridian własną magią i wrażliwością, zasłuchanego w instrukcje swojego mentora. - Czyli dobrze reprezentuje Lovegoodów - podsumowała pogodnie.
Czy wierzyła w to, że ojciec jej nie zostawił? Nie; on odszedł, zniknął, został jej odebrany, ruszył dalej - zapewne na spotkanie z jej matką, miłością jego życia, tam, gdzie mógł wreszcie odpocząć. Nie było go tu. Nie było go obok, nie miała nawet jego ciała, niczego, co mogłaby złożyć do grobu oprócz wspomnień. Na dnie jej istnienia wciąż krył się żal otoczony grubym woalem wstydu, bo choć wiedziała, że jej pragnienie ponownego spotkania było samolubne, to nie mogła wyzbyć się go z duszy z dnia na dzień. Zakłamywała więc własną głowę, nakazywała sobie wierzyć, że czuje jego obecność - i chyba nawet ją czuła, nie jednak jako iluzoryczną postać ducha zamrożonego w sekundach oddzielających życie od śmierci, a to, co znajome i z nim się kojarzące. Hector, spostrzegawczy i przenikliwy jak nikt, kogo znała, mógł się tego domyślać, ale pozwalał jej kultywować to wyobrażenie i za to była mu wdzięczna.
- Myślę, że w pewien sposób to zrobiłeś... Jeśli tam był, to i tak cię usłyszał, wysłuchał niewypowiedzianych słów, i odpowiedział na nie - mówiła łagodnie i cicho, wodząc opuszkami po jego skórze, z której zmazywała iskry bólu. Każda sekunda i każdy ruch zdawały się przynosić mu ulgę, co z kolei wiązało się z ulgą samej półwili - bo przecież nie miała pojęcia, czy sposób miał okazać się pomocny, czy był jedynie sprytnie utkanym placebo, a tak bardzo chciała przynieść mu ukojenie. Zależało jej na tym, żeby odetchnął, nawet jeśli miała walczyć o to z gwiazdami. Z bezlitosną kometą.
I jego ukojenie w końcu nadeszło, podobnie jak płonący na jej policzkach rumieniec, gdy zainteresował się kwestią szkicu, który przez pewien czas trzymała pod poduszką, a który potem powrócił do oprawy notatnika w szufladzie. Czerwień rozlewała się na naturalnie bladej, alabastrowej skórze, spojrzenie opadło, przykryte welonem rzęs. Na ustach zabłąkał się uśmiech barwiony zażenowaniem; dlaczego to było tak krępujące, kiedy Hector ubierał temat rysunku w barwę swojego głosu? Być może dlatego, że emocje wreszcie nabrały kształtu, zrozumienia, wcześniej bezpiecznie skryte w jej intymności. Bardzo pilnowała się wtedy, by nie dać mu poznać głębi okalających jego osobę marzeń, ale teraz nie było sensu dalej kryć tego, co zostało odkryte.
- Na ławce w ogrodzie - zachichotała melodyjnie, krótko, sięgając do jasnych pasm włosów, by przełożyć je przez ramię. - I mały portret, bez żadnego tła. Wyszedł odrobinę lepiej niż pełna ilustracja - dwa, przyznawała się do dwóch szkiców, posyłając mu płomienne spojrzenie, zaintrygowana jego reakcją. Wydawał się poruszony, wręcz promienny, tym chętniej odkrywała więc przed nim swoje tajemnice, zarazem onieśmielona i ośmielona, przesuwając palcami po liniach tworzących jego twarz, łukach jego kości. - Najpierw ogólny zarys, kilka składających się na ciebie kształtów, kątów, odległości - jej głos syciły słodycz i aksamit, czerwień policzków pogłębiła się jeszcze wyraźniej, choć można było sądzić, że to nieprawdopodobne. W tym czasie wzrok wodził za punktami muśniętymi przez opuszki, jakby rysowała na nim jego własną mapę. - Potem przeszłam do oczu - palce wytyczyły delikatną ścieżkę od łuku brwiowego do purpury rozkwitłej pod jego powiekami. - Do nosa. I do ust - zarysowała je miękkością dotyku, ich obwód, przesunąwszy opuszką najpierw po górnej wardze, a później dolnej, z czułością, której nie sposób zakłamać. Ile razy marzyła o pocałunku złożonym na niej przez te wargi? Zbyt wiele, za każdym razem wierząc, że nigdy do tego nie dojdzie, aż wreszcie doszło - ale dopiero gdy Hector upewnił się co do jej przychylności, jej chęci, ostrożny, by jej nie skrzywdzić. Rozpromieniła się, gdy zgodził się jej pozować, i uśmiechnęła na zastosowany przez niego fortel. - Orestes, czy jego ojciec? Któremu z nich zależy na tym, by je zobaczyć? - wymruczała, sięgając jego tęczówek lisio roziskrzonym spojrzeniem. Poruszył przy tym wartościową kwestię; półwila przechyliła głowę do ramienia i zamrugała, wydając z siebie cichy pomruk zastanowienia. - A czy Orestes nie chciałby się nauczyć? Rysować albo malować, poznać podstawowe zasady, jeśli ich nie zna. Pięknie zbudował swój zamek i wydaje mi się, że ma artystyczny zmysł - zaproponowała; z pewnością posiadał odpowiednią wrażliwość, wiedziała o tym nie tylko już ze słów dumnego ojca, ale i z własnych obserwacji.
Krótkich, świeżych, ale uważnych.
Tak uważnych jak teraz, gdy patrzyła na jego otwierające się przed nią serce, widząc migot wplątany w błękitne włókna jego tęczówek, niepewność, obawę przed tym, że dana im chwila była ulotna, ledwie fatamorgana w wielkim spisku rzeczywistości. Nieodwzajemniona, ale, ach, nic bardziej mylnego. Omamił ją powracającą do niej siłą tego wyznania, usidlił, gdy usłyszała je już dwukrotnie, rozumiejąc wreszcie, że gwałtowne i paniczne zapewnienie na cmentarzu nie wynikało z roztargnienia czy źle dobranych słów, ale popłynęło z jego duszy - i to ją uskrzydliło, jak Odettę, która w epilogu odnajdywała miłość swojego Zygfryda. Nigdy nie widziała takiego uśmiechu na jego ustach. Nigdy nie widziała, by zalewające go euforia i ulga odebrały mocy trawiącym go demonom, przyćmiewając echo blizn, jakie w sobie nosił, toksyn przeszłości sięgających splątanych rodzinnych korzeni. Jej serce galopowało, dobijało się do wrót żeber, grało tylko dla niego, śpiewało, wiedziała, że jego serce robi w tej chwili to samo i myśl o tym napełniła ją harmonią, odsuwającą na bok grozę ostatniej doby. Celine była naturalnie złożona z dotyku, nie słów, ale zdawała sobie sprawę z tego, że oboje ich potrzebowali - klarowności utkanej w zgłoskach, zbyt długo tłumiąc w ciszy spopielające ich emocje. Nachylała się do jego ułożonych na jej policzkach dłoni, poszukiwała jego ciepła, muskała ustami skórę, i westchnęła cicho, z zaskoczoną przyjemnością, gdy wciągnął ją na swoje kolana. Nie chciała wcześniej tego robić, widziała jak był zmęczony i obolały po całym dniu niesienia pomocy, jednak teraz tocząca go gorączka wycieńczenia ustąpiła miejsca zachwytowi i radości, którymi sama się zachłystywała, moszcząc się na nim z tęsknotą. Hector nie sięgnął natychmiast po kolejny pocałunek, ale wiedziała dlaczego, widząc w jego oczach bezbrzeżną adorację, fascynację. Sama również napawała się tym widokiem - nowym, niesamowitym obliczem Hectora, przy którym nie próbowała ukryć własnego uniesienia, nie usiłowała zmazać ze swojej twarzy uśmiechu, szerokiego i szczęśliwego, odwzajemniając jego wdzięczność. Za wszystko, co odnaleźli w sobie nawzajem, i za to, że los, mimo turbulencji, zdawał się im sprzyjać.
- Chcesz powiedzieć, że właśnie pozbawiłam się obietnicy zupełnie przyjemnej kolacji przy świecach z przeznaczonym mi mężczyzną? - spytała z teatralną dramatycznością, przydymioną przez grymas rozpromienienia nieschodzący z jej twarzy, poruszając się kanwą podobnej jemu żartobliwości. Przesunęła nosem wzdłuż jego policzka, tuląca się do niego w nienasyconej potrzebie bliskości. - To dziwne, prawda? Dziwne i niesamowite. Że droga, którą zmierzaliśmy, często wyboista, trudna i bolesna, doprowadziła nas aż tutaj. Lubię tę myśl - przyznała zauroczonym szeptem; oboje przeszli przez wężowiska i ciernie, oboje przemierzyli setki i tysiące meandrujących zakrętów, oboje cofali się i mozolnie poruszali naprzód, aż znaleźli się w tym miejscu, we własnych objęciach, spleceni czerwoną wstęgą. Człowiek, którego podziwiała, którego mądrość szanowała jak skarb, którego empatią otulała się jak bezpiecznym pledem, człowiek, którego wybrała, wybrał też ją. - A jeśli je wyczuje, myślisz, że... je pochwali? - zapytała niepewnie, z nadzieją. Jej relacja z Orestesem była przyjemna, przyjacielska, ale chłopiec niedawno stracił matkę i nadal nie była pewna, czy życzyłby sobie nowej kobiecej obecności u boku ukochanego ojca. - Nie chcę, żeby był smutny. Nie dlatego, by się o tym, o nas, nie dowiedział, ale dlatego, że zasługuje na tyle uśmiechów, ile to możliwe. I ty również - dodała, pochylając się, by złożyć pocałunek w kąciku jego ust, jednocześnie przylegając do niego nieco mocniej, wtulona w niego z wciąż wyczuwalną ulgą. Z miłością.
Czy wierzyła w to, że ojciec jej nie zostawił? Nie; on odszedł, zniknął, został jej odebrany, ruszył dalej - zapewne na spotkanie z jej matką, miłością jego życia, tam, gdzie mógł wreszcie odpocząć. Nie było go tu. Nie było go obok, nie miała nawet jego ciała, niczego, co mogłaby złożyć do grobu oprócz wspomnień. Na dnie jej istnienia wciąż krył się żal otoczony grubym woalem wstydu, bo choć wiedziała, że jej pragnienie ponownego spotkania było samolubne, to nie mogła wyzbyć się go z duszy z dnia na dzień. Zakłamywała więc własną głowę, nakazywała sobie wierzyć, że czuje jego obecność - i chyba nawet ją czuła, nie jednak jako iluzoryczną postać ducha zamrożonego w sekundach oddzielających życie od śmierci, a to, co znajome i z nim się kojarzące. Hector, spostrzegawczy i przenikliwy jak nikt, kogo znała, mógł się tego domyślać, ale pozwalał jej kultywować to wyobrażenie i za to była mu wdzięczna.
- Myślę, że w pewien sposób to zrobiłeś... Jeśli tam był, to i tak cię usłyszał, wysłuchał niewypowiedzianych słów, i odpowiedział na nie - mówiła łagodnie i cicho, wodząc opuszkami po jego skórze, z której zmazywała iskry bólu. Każda sekunda i każdy ruch zdawały się przynosić mu ulgę, co z kolei wiązało się z ulgą samej półwili - bo przecież nie miała pojęcia, czy sposób miał okazać się pomocny, czy był jedynie sprytnie utkanym placebo, a tak bardzo chciała przynieść mu ukojenie. Zależało jej na tym, żeby odetchnął, nawet jeśli miała walczyć o to z gwiazdami. Z bezlitosną kometą.
I jego ukojenie w końcu nadeszło, podobnie jak płonący na jej policzkach rumieniec, gdy zainteresował się kwestią szkicu, który przez pewien czas trzymała pod poduszką, a który potem powrócił do oprawy notatnika w szufladzie. Czerwień rozlewała się na naturalnie bladej, alabastrowej skórze, spojrzenie opadło, przykryte welonem rzęs. Na ustach zabłąkał się uśmiech barwiony zażenowaniem; dlaczego to było tak krępujące, kiedy Hector ubierał temat rysunku w barwę swojego głosu? Być może dlatego, że emocje wreszcie nabrały kształtu, zrozumienia, wcześniej bezpiecznie skryte w jej intymności. Bardzo pilnowała się wtedy, by nie dać mu poznać głębi okalających jego osobę marzeń, ale teraz nie było sensu dalej kryć tego, co zostało odkryte.
- Na ławce w ogrodzie - zachichotała melodyjnie, krótko, sięgając do jasnych pasm włosów, by przełożyć je przez ramię. - I mały portret, bez żadnego tła. Wyszedł odrobinę lepiej niż pełna ilustracja - dwa, przyznawała się do dwóch szkiców, posyłając mu płomienne spojrzenie, zaintrygowana jego reakcją. Wydawał się poruszony, wręcz promienny, tym chętniej odkrywała więc przed nim swoje tajemnice, zarazem onieśmielona i ośmielona, przesuwając palcami po liniach tworzących jego twarz, łukach jego kości. - Najpierw ogólny zarys, kilka składających się na ciebie kształtów, kątów, odległości - jej głos syciły słodycz i aksamit, czerwień policzków pogłębiła się jeszcze wyraźniej, choć można było sądzić, że to nieprawdopodobne. W tym czasie wzrok wodził za punktami muśniętymi przez opuszki, jakby rysowała na nim jego własną mapę. - Potem przeszłam do oczu - palce wytyczyły delikatną ścieżkę od łuku brwiowego do purpury rozkwitłej pod jego powiekami. - Do nosa. I do ust - zarysowała je miękkością dotyku, ich obwód, przesunąwszy opuszką najpierw po górnej wardze, a później dolnej, z czułością, której nie sposób zakłamać. Ile razy marzyła o pocałunku złożonym na niej przez te wargi? Zbyt wiele, za każdym razem wierząc, że nigdy do tego nie dojdzie, aż wreszcie doszło - ale dopiero gdy Hector upewnił się co do jej przychylności, jej chęci, ostrożny, by jej nie skrzywdzić. Rozpromieniła się, gdy zgodził się jej pozować, i uśmiechnęła na zastosowany przez niego fortel. - Orestes, czy jego ojciec? Któremu z nich zależy na tym, by je zobaczyć? - wymruczała, sięgając jego tęczówek lisio roziskrzonym spojrzeniem. Poruszył przy tym wartościową kwestię; półwila przechyliła głowę do ramienia i zamrugała, wydając z siebie cichy pomruk zastanowienia. - A czy Orestes nie chciałby się nauczyć? Rysować albo malować, poznać podstawowe zasady, jeśli ich nie zna. Pięknie zbudował swój zamek i wydaje mi się, że ma artystyczny zmysł - zaproponowała; z pewnością posiadał odpowiednią wrażliwość, wiedziała o tym nie tylko już ze słów dumnego ojca, ale i z własnych obserwacji.
Krótkich, świeżych, ale uważnych.
Tak uważnych jak teraz, gdy patrzyła na jego otwierające się przed nią serce, widząc migot wplątany w błękitne włókna jego tęczówek, niepewność, obawę przed tym, że dana im chwila była ulotna, ledwie fatamorgana w wielkim spisku rzeczywistości. Nieodwzajemniona, ale, ach, nic bardziej mylnego. Omamił ją powracającą do niej siłą tego wyznania, usidlił, gdy usłyszała je już dwukrotnie, rozumiejąc wreszcie, że gwałtowne i paniczne zapewnienie na cmentarzu nie wynikało z roztargnienia czy źle dobranych słów, ale popłynęło z jego duszy - i to ją uskrzydliło, jak Odettę, która w epilogu odnajdywała miłość swojego Zygfryda. Nigdy nie widziała takiego uśmiechu na jego ustach. Nigdy nie widziała, by zalewające go euforia i ulga odebrały mocy trawiącym go demonom, przyćmiewając echo blizn, jakie w sobie nosił, toksyn przeszłości sięgających splątanych rodzinnych korzeni. Jej serce galopowało, dobijało się do wrót żeber, grało tylko dla niego, śpiewało, wiedziała, że jego serce robi w tej chwili to samo i myśl o tym napełniła ją harmonią, odsuwającą na bok grozę ostatniej doby. Celine była naturalnie złożona z dotyku, nie słów, ale zdawała sobie sprawę z tego, że oboje ich potrzebowali - klarowności utkanej w zgłoskach, zbyt długo tłumiąc w ciszy spopielające ich emocje. Nachylała się do jego ułożonych na jej policzkach dłoni, poszukiwała jego ciepła, muskała ustami skórę, i westchnęła cicho, z zaskoczoną przyjemnością, gdy wciągnął ją na swoje kolana. Nie chciała wcześniej tego robić, widziała jak był zmęczony i obolały po całym dniu niesienia pomocy, jednak teraz tocząca go gorączka wycieńczenia ustąpiła miejsca zachwytowi i radości, którymi sama się zachłystywała, moszcząc się na nim z tęsknotą. Hector nie sięgnął natychmiast po kolejny pocałunek, ale wiedziała dlaczego, widząc w jego oczach bezbrzeżną adorację, fascynację. Sama również napawała się tym widokiem - nowym, niesamowitym obliczem Hectora, przy którym nie próbowała ukryć własnego uniesienia, nie usiłowała zmazać ze swojej twarzy uśmiechu, szerokiego i szczęśliwego, odwzajemniając jego wdzięczność. Za wszystko, co odnaleźli w sobie nawzajem, i za to, że los, mimo turbulencji, zdawał się im sprzyjać.
- Chcesz powiedzieć, że właśnie pozbawiłam się obietnicy zupełnie przyjemnej kolacji przy świecach z przeznaczonym mi mężczyzną? - spytała z teatralną dramatycznością, przydymioną przez grymas rozpromienienia nieschodzący z jej twarzy, poruszając się kanwą podobnej jemu żartobliwości. Przesunęła nosem wzdłuż jego policzka, tuląca się do niego w nienasyconej potrzebie bliskości. - To dziwne, prawda? Dziwne i niesamowite. Że droga, którą zmierzaliśmy, często wyboista, trudna i bolesna, doprowadziła nas aż tutaj. Lubię tę myśl - przyznała zauroczonym szeptem; oboje przeszli przez wężowiska i ciernie, oboje przemierzyli setki i tysiące meandrujących zakrętów, oboje cofali się i mozolnie poruszali naprzód, aż znaleźli się w tym miejscu, we własnych objęciach, spleceni czerwoną wstęgą. Człowiek, którego podziwiała, którego mądrość szanowała jak skarb, którego empatią otulała się jak bezpiecznym pledem, człowiek, którego wybrała, wybrał też ją. - A jeśli je wyczuje, myślisz, że... je pochwali? - zapytała niepewnie, z nadzieją. Jej relacja z Orestesem była przyjemna, przyjacielska, ale chłopiec niedawno stracił matkę i nadal nie była pewna, czy życzyłby sobie nowej kobiecej obecności u boku ukochanego ojca. - Nie chcę, żeby był smutny. Nie dlatego, by się o tym, o nas, nie dowiedział, ale dlatego, że zasługuje na tyle uśmiechów, ile to możliwe. I ty również - dodała, pochylając się, by złożyć pocałunek w kąciku jego ust, jednocześnie przylegając do niego nieco mocniej, wtulona w niego z wciąż wyczuwalną ulgą. Z miłością.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pamiętał pierwszą rozmowę z Yvette i niepokój tak niepodobny do uzdrowicielki. Wiedział, że przerażona dziewczyna, która trafiła do jego gabinetu ogrodu przez długie tygodnie korzystała z jej ciepła i opieki. Zastanawiał się czasem, jak bardzo było z nią wtedy źle, jak wielka desperacja popchnęła Yvette do jej prośby. Gorycz w głosie Celine i nazwy zaklęć oferowały wskazówki, krótkie przebłyski. Jak wiele było skaleczeń, jak często Yvette sięgała po magię, że Celine zapamiętała te wszystkie nazwy?
Wtedy i ale wniosły do salonu powiew chłodu, a on nagle nie wiedział co powiedzieć, zawstydzony, że najpierw pomyślał o gestach wymaganych do nauki czarów, a dopiero potem o okolicznościach, w jakich rozpoczęła tą specyficzną naukę. Zamiast odpowiedzieć, delikatnie uniósł dłoń, ostrożnie przykładając palce do jej ust—nie musiała silić się na cień uśmiechu, nie musieli o tym dziś mówić. Skinął głową z bladym uśmiechem, nauczy ją wszystkiego.
Odchylił lekko głowę, pozwalając opuszkom jej palców błądzić po swoich skroniach, czole, powiekach. Najpierw zdawało się to nowe, odrobinę nienaturalne, ale po chwili poczuł jak napięcie opuszcza jego barki—nie zauważył nawet wcześniej, jak obolałe były mięśnie jego ramion, z naturalnych względów więcej uwagi poświęcał nogom—i jak oddycha mu się łatwiej. Może dzięki temu, co robiła, a może dlatego, że była obok; pachnąc jak wiśnie i polne kwiaty.
-Tak myślisz? - westchnął. -Nie zdążyłem nawet pomyśleć tych słów, choć układałem je wcześniej. - wyznał cicho. Ledwo minęli bramę cmentarza, gdy z nieba spadły gwiazdy. Powinien tam wrócić, samemu, żeby nie stresować Celine potencjalnymi szkodami. Upewnić się, że grób jest cały. Z goryczą pomyślał o tym, jak wydał pieniądze na pozłocenie liter na grobie Evansa—czy wyrzucił je w błoto, czy nazwisko pokrył teraz gwiezdny pył?
Nie przymykał już oczu, uważnie studiując jej reakcję, wsłuchując się w zakłopotane odpowiedzi—nie jeden, lecz dwa portrety? Usta rozciągnął mu uśmiech, przechylił głowę z zaciekawieniem.
-I z którego jesteś bardziej zadowolona? - zamruczał, zastanawiając się, czy muskała papier z równą czułością jak teraz jego twarz. Mogła wyczuć, że i na jego policzki wpełzło gorąco, choć rumieńce odcinały się na jego skórze mniej, niż na jej alabastrowej cerze. Niegdyś nie byłby zadowolony, zastanawiając się nad kształtami składającymi się na jego osobę, nad krzywizną nóg i laską splecioną z dłonią. Ale na ławce w ogrodzie nie potrzebował laski, portret przedstawiał tylko twarz, a ton Celine składał przyjemne obietnice. -Mnie. - przyznał chrapliwie, kapitulując wobec jej pytań. W piersi rozlewało się przyjemne ciepło, był świadom tego, że w festiwalowej gorączce nie znalazłaby pewnie czasu na aż dwa rysunki—czy dostrzegła go jeszcze zanim labirynt splątał ich ścieżki? Usta drżały lekko pod opuszkami jej palców, aż nachylił się lekko do przodu i złożył na jej wargach krótki, czuły pocałunek.
-Na pewno by chciał, jest ciekawy świata. - zgodził się, opierając się ponownie w fotelu. Ciekawy ciebie. Orestes bardzo kochał Yvette i tęsknił za nią po jej wyjeździe, czy Celine mogłaby naturalnie wejść w tą rolę? Nie, była kimś innym, a dla niego kimś więcej niż przyjaciółką; malec zaraz to wyczuje.
Nie potrzebowałby nawet dziecięcej magii, by dostrzec intensywność iskrzących pomiędzy nimi emocji—ulgę i radość i lekkość w obliczu wzajemności poważnych wyznań. Delikatnie dotykał jej twarzy, odgarniał włosy, odwdzięczał się dotykiem za wcześniejszy masaż, i z zapartym tchem chłonął ten widok, Celine prawdziwie szczęśliwą—i to nie dzięki powrotowi do zdrowia lub powrotowi do przeszłości, a dzięki niemu, kobiecą, a nie dziewczęcą, w tej eksplozji radości.
-Jesteś taka piękna. - wyrwało mu się gorączkowym szeptem, taka piękna, że aż nie zdążył pomyśleć jak banalnie muszą brzmieć te słowa, słyszane z pewnością od każdej osoby na jej drodze. Była piękna obiektywnie, dla mężczyzn, dla mających oczy kobiet; czy nowy kontekst i jego dłonie na jej policzkach mogły nadać wyświechtanemu komplementowi głębszego znaczenia? -...mogę o tym mówić? - upewnił się ostrożnie, jego rzęsy zadrżały w zakłopotaniu. Nadal promieniał, uskrzydlony jej miłością, ale wydał się zatroskany. -Nie chciałbym cię speszyć, jak na festiwalu. - wyznał, pamiętając jak umknęła wzrokiem gdy stanowczo stwierdził obiektywny fakt. Ale dzisiaj było inaczej, widział tamten okruch szczęścia gdy tańczyła, ale prawdziwie widział ją teraz: -Ale promieniejesz, gdy jesteś szczęśliwa. - wyjaśnił cicho, spojrzenie błądziło zresztą po jej twarzy, a nie po dekolcie nachylonej nad nim dziewczyny, nie po nogach przywierających do jego ud (to lewe instynktownie cofnął). Spotykał się z nią tyle razy w profesjonalnym kontekście, że nauczył się patrzeć na jej twarz, na nią, a wspomnienia jej figury wracały do niego dopiero w snach, gęstych i lepkich od skutecznie tłumionego pożądania. Gdy przytuliła się bliżej, muskając twarzą jego twarz, przesunął dłońmi po fali srebrnych włosów, odruchowo układając rękę za jej potylicą, jak w salonie. Patrz na mnie, myślał śmiało, nachylając się by musnąć wargami jej policzki, powieki, czoło.
-A może masz ochotę na kolację przy świecach? - uśmiechnął się zawadiacko. Ze zmęczenia zapomniał, że jest głodny, chowając się w skorupie apatii; Celine przypomniała mu, że żyje. -Charonie, zrób nam kolację! Przy świecach! - zawołał radośnie do skrzata, który wychylił się z kuchni i spojrzał na nich bardzo krytycznie. Jego poprzednia pani preferowała towarzystwo kobiet i Charon wolał nie wyobrażać sobie ani nie widzieć bliskości pomiędzy osobnikami ludzkimi o różnych płciach: w porównaniu do skrzatów, ich biologia była naprawdę niepraktyczna.
Chłopięce rozbawienie zniknęło z jego twarzy, gdy wspomniała o kolcach i cierniach; o niezbadanych wyrokach Mojr. Nigdy nie zapisały mu nic prawdziwie dobrego, nawet przyjaźń z Theo, istnienie brata, czy spotkanie z Celine były obarczone ludzką krzywdą.
-Lubisz? - upewnił się cicho. Coś zamigotało nagle w jego oczach, jakiś nowy rodzaj smutku—przez myśl przemknęła mu ponura świadomość, że powinien ją ostrzec. Tik-tok, jak długo tykała w nim uśpiona klątwa, jak poważne były przypadki jego szaleństwa - tamta noc gdy dopełnił w końcu obowiązku małżeńskiego, przemoc w Wenus, jego relacje z mężczyznami, tamta apatia, która ogarnęła go w lutym; nic z tego nie było w końcu normalne, jakby szereg spaczeń odmierzał czas do przedwczesnego końca. Czy z tym ciężarem zasługiwał na okruchy radości, czy naprawdę zapewni jej stabilizację? Egoistycznie zepchnął tą myśl na dno duszy, przecież dla Orestesa mu się udawało, przecież do tej pory z Celine wszystko mu się udawało. -Dziwne. Nigdy... nigdy nie byłem księciem na białym koniu, choć miałem kiedyś białą klacz. - poszedł z samym sobą na kompromis, przekazując ostrzeżenie w zawoalowany i nieco nieuczciwy sposób; nie posłucha go teraz; nie gdy jest tak szczęśliwa. -Cieszę się, że to rozumiesz, że znaleźliśmy się na tej drodze. - szepnął. Rozumiała to o wiele lepiej niż inni, przyjmując wiadomość o jego smutnym małżeństwie z gracją; zaskakująco silna i otwarta; jego nimfa z żelaza. Wciąż zdawała się jednak nimfą, istotą z baśni, kobietą, o jakiej nie śmiałby niegdyś marzyć. A to, że go kochała - choć cieszyło go tak, jak nic póz narodzinami Orestesa - zdawało się komplikować układ, w którym byłaby po prostu bezpieczna.
Odgonił jednak te myśli, zasługiwał na uśmiech i przy niej prawie w to wierzył. Rozpromienił się znowu, przytulił ją mocniej, błądząc dłońmi po jej łopatkach—pamiętał, gdy przytulił ją po raz pierwszy, zapłakaną, onieśmielony. Pamiętał, jak odpisywał nocami na jej listy i nie mógł spać, zastanawiając się jak to by było—jej dotknąć. Pamiętał, jak uścisnęła jego dłonie w Palace Theater, wybijając go z profesjonalnego skupienia.
-Kocham cię. - szepnął do jej ucha, tym razem nie dla niej, a dla siebie, chcąc siebie przekonać, że to wystarczy. Uczucie nie pozwalało mu na kłamstwa (co najwyżej przemilczenia...), nawet w sprawie Orestesa. Z troską uniósł dłoń do włosów Celine, w zamyśleniu nawijając na palec kilka pasm. -Często jest smutny. Powinnaś o tym wiedzieć, żeby nie martwić się, że to przez ciebie. - ostrzegł ją cicho, zamyślony. -Jego magia objawia się, gdy się smuci. - wyznał cicho, ze wstydem. Ojciec roku ze smutnym dzieckiem. -Ja... też tak miałem w jego wieku. - dodał jakby usprawiedliwiająco, choć doskonale wiedział, że ten rodzaj magii tkwił w emocjach i charakterze, a nie w genach.
Wtedy i ale wniosły do salonu powiew chłodu, a on nagle nie wiedział co powiedzieć, zawstydzony, że najpierw pomyślał o gestach wymaganych do nauki czarów, a dopiero potem o okolicznościach, w jakich rozpoczęła tą specyficzną naukę. Zamiast odpowiedzieć, delikatnie uniósł dłoń, ostrożnie przykładając palce do jej ust—nie musiała silić się na cień uśmiechu, nie musieli o tym dziś mówić. Skinął głową z bladym uśmiechem, nauczy ją wszystkiego.
Odchylił lekko głowę, pozwalając opuszkom jej palców błądzić po swoich skroniach, czole, powiekach. Najpierw zdawało się to nowe, odrobinę nienaturalne, ale po chwili poczuł jak napięcie opuszcza jego barki—nie zauważył nawet wcześniej, jak obolałe były mięśnie jego ramion, z naturalnych względów więcej uwagi poświęcał nogom—i jak oddycha mu się łatwiej. Może dzięki temu, co robiła, a może dlatego, że była obok; pachnąc jak wiśnie i polne kwiaty.
-Tak myślisz? - westchnął. -Nie zdążyłem nawet pomyśleć tych słów, choć układałem je wcześniej. - wyznał cicho. Ledwo minęli bramę cmentarza, gdy z nieba spadły gwiazdy. Powinien tam wrócić, samemu, żeby nie stresować Celine potencjalnymi szkodami. Upewnić się, że grób jest cały. Z goryczą pomyślał o tym, jak wydał pieniądze na pozłocenie liter na grobie Evansa—czy wyrzucił je w błoto, czy nazwisko pokrył teraz gwiezdny pył?
Nie przymykał już oczu, uważnie studiując jej reakcję, wsłuchując się w zakłopotane odpowiedzi—nie jeden, lecz dwa portrety? Usta rozciągnął mu uśmiech, przechylił głowę z zaciekawieniem.
-I z którego jesteś bardziej zadowolona? - zamruczał, zastanawiając się, czy muskała papier z równą czułością jak teraz jego twarz. Mogła wyczuć, że i na jego policzki wpełzło gorąco, choć rumieńce odcinały się na jego skórze mniej, niż na jej alabastrowej cerze. Niegdyś nie byłby zadowolony, zastanawiając się nad kształtami składającymi się na jego osobę, nad krzywizną nóg i laską splecioną z dłonią. Ale na ławce w ogrodzie nie potrzebował laski, portret przedstawiał tylko twarz, a ton Celine składał przyjemne obietnice. -Mnie. - przyznał chrapliwie, kapitulując wobec jej pytań. W piersi rozlewało się przyjemne ciepło, był świadom tego, że w festiwalowej gorączce nie znalazłaby pewnie czasu na aż dwa rysunki—czy dostrzegła go jeszcze zanim labirynt splątał ich ścieżki? Usta drżały lekko pod opuszkami jej palców, aż nachylił się lekko do przodu i złożył na jej wargach krótki, czuły pocałunek.
-Na pewno by chciał, jest ciekawy świata. - zgodził się, opierając się ponownie w fotelu. Ciekawy ciebie. Orestes bardzo kochał Yvette i tęsknił za nią po jej wyjeździe, czy Celine mogłaby naturalnie wejść w tą rolę? Nie, była kimś innym, a dla niego kimś więcej niż przyjaciółką; malec zaraz to wyczuje.
Nie potrzebowałby nawet dziecięcej magii, by dostrzec intensywność iskrzących pomiędzy nimi emocji—ulgę i radość i lekkość w obliczu wzajemności poważnych wyznań. Delikatnie dotykał jej twarzy, odgarniał włosy, odwdzięczał się dotykiem za wcześniejszy masaż, i z zapartym tchem chłonął ten widok, Celine prawdziwie szczęśliwą—i to nie dzięki powrotowi do zdrowia lub powrotowi do przeszłości, a dzięki niemu, kobiecą, a nie dziewczęcą, w tej eksplozji radości.
-Jesteś taka piękna. - wyrwało mu się gorączkowym szeptem, taka piękna, że aż nie zdążył pomyśleć jak banalnie muszą brzmieć te słowa, słyszane z pewnością od każdej osoby na jej drodze. Była piękna obiektywnie, dla mężczyzn, dla mających oczy kobiet; czy nowy kontekst i jego dłonie na jej policzkach mogły nadać wyświechtanemu komplementowi głębszego znaczenia? -...mogę o tym mówić? - upewnił się ostrożnie, jego rzęsy zadrżały w zakłopotaniu. Nadal promieniał, uskrzydlony jej miłością, ale wydał się zatroskany. -Nie chciałbym cię speszyć, jak na festiwalu. - wyznał, pamiętając jak umknęła wzrokiem gdy stanowczo stwierdził obiektywny fakt. Ale dzisiaj było inaczej, widział tamten okruch szczęścia gdy tańczyła, ale prawdziwie widział ją teraz: -Ale promieniejesz, gdy jesteś szczęśliwa. - wyjaśnił cicho, spojrzenie błądziło zresztą po jej twarzy, a nie po dekolcie nachylonej nad nim dziewczyny, nie po nogach przywierających do jego ud (to lewe instynktownie cofnął). Spotykał się z nią tyle razy w profesjonalnym kontekście, że nauczył się patrzeć na jej twarz, na nią, a wspomnienia jej figury wracały do niego dopiero w snach, gęstych i lepkich od skutecznie tłumionego pożądania. Gdy przytuliła się bliżej, muskając twarzą jego twarz, przesunął dłońmi po fali srebrnych włosów, odruchowo układając rękę za jej potylicą, jak w salonie. Patrz na mnie, myślał śmiało, nachylając się by musnąć wargami jej policzki, powieki, czoło.
-A może masz ochotę na kolację przy świecach? - uśmiechnął się zawadiacko. Ze zmęczenia zapomniał, że jest głodny, chowając się w skorupie apatii; Celine przypomniała mu, że żyje. -Charonie, zrób nam kolację! Przy świecach! - zawołał radośnie do skrzata, który wychylił się z kuchni i spojrzał na nich bardzo krytycznie. Jego poprzednia pani preferowała towarzystwo kobiet i Charon wolał nie wyobrażać sobie ani nie widzieć bliskości pomiędzy osobnikami ludzkimi o różnych płciach: w porównaniu do skrzatów, ich biologia była naprawdę niepraktyczna.
Chłopięce rozbawienie zniknęło z jego twarzy, gdy wspomniała o kolcach i cierniach; o niezbadanych wyrokach Mojr. Nigdy nie zapisały mu nic prawdziwie dobrego, nawet przyjaźń z Theo, istnienie brata, czy spotkanie z Celine były obarczone ludzką krzywdą.
-Lubisz? - upewnił się cicho. Coś zamigotało nagle w jego oczach, jakiś nowy rodzaj smutku—przez myśl przemknęła mu ponura świadomość, że powinien ją ostrzec. Tik-tok, jak długo tykała w nim uśpiona klątwa, jak poważne były przypadki jego szaleństwa - tamta noc gdy dopełnił w końcu obowiązku małżeńskiego, przemoc w Wenus, jego relacje z mężczyznami, tamta apatia, która ogarnęła go w lutym; nic z tego nie było w końcu normalne, jakby szereg spaczeń odmierzał czas do przedwczesnego końca. Czy z tym ciężarem zasługiwał na okruchy radości, czy naprawdę zapewni jej stabilizację? Egoistycznie zepchnął tą myśl na dno duszy, przecież dla Orestesa mu się udawało, przecież do tej pory z Celine wszystko mu się udawało. -Dziwne. Nigdy... nigdy nie byłem księciem na białym koniu, choć miałem kiedyś białą klacz. - poszedł z samym sobą na kompromis, przekazując ostrzeżenie w zawoalowany i nieco nieuczciwy sposób; nie posłucha go teraz; nie gdy jest tak szczęśliwa. -Cieszę się, że to rozumiesz, że znaleźliśmy się na tej drodze. - szepnął. Rozumiała to o wiele lepiej niż inni, przyjmując wiadomość o jego smutnym małżeństwie z gracją; zaskakująco silna i otwarta; jego nimfa z żelaza. Wciąż zdawała się jednak nimfą, istotą z baśni, kobietą, o jakiej nie śmiałby niegdyś marzyć. A to, że go kochała - choć cieszyło go tak, jak nic póz narodzinami Orestesa - zdawało się komplikować układ, w którym byłaby po prostu bezpieczna.
Odgonił jednak te myśli, zasługiwał na uśmiech i przy niej prawie w to wierzył. Rozpromienił się znowu, przytulił ją mocniej, błądząc dłońmi po jej łopatkach—pamiętał, gdy przytulił ją po raz pierwszy, zapłakaną, onieśmielony. Pamiętał, jak odpisywał nocami na jej listy i nie mógł spać, zastanawiając się jak to by było—jej dotknąć. Pamiętał, jak uścisnęła jego dłonie w Palace Theater, wybijając go z profesjonalnego skupienia.
-Kocham cię. - szepnął do jej ucha, tym razem nie dla niej, a dla siebie, chcąc siebie przekonać, że to wystarczy. Uczucie nie pozwalało mu na kłamstwa (co najwyżej przemilczenia...), nawet w sprawie Orestesa. Z troską uniósł dłoń do włosów Celine, w zamyśleniu nawijając na palec kilka pasm. -Często jest smutny. Powinnaś o tym wiedzieć, żeby nie martwić się, że to przez ciebie. - ostrzegł ją cicho, zamyślony. -Jego magia objawia się, gdy się smuci. - wyznał cicho, ze wstydem. Ojciec roku ze smutnym dzieckiem. -Ja... też tak miałem w jego wieku. - dodał jakby usprawiedliwiająco, choć doskonale wiedział, że ten rodzaj magii tkwił w emocjach i charakterze, a nie w genach.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa ułożone wcześniej - już w nim żyły. Wyklarowały się w myślach i w sercu, były częścią jego tak długo, jak świadomie ich nie odrzucał, wyrzekając się ich przesłania. Nieważne czy zdążyli zbliżyć się do grobu, czy zdołali zaledwie wślizgnąć się przez skrzypiącą cmentarną furtkę do cichej nekropolii; ciało Egertona przecież tam nie spoczywało. To jego duch mógł odpowiedzieć Hectorowi, natomiast jego duch mieszkał w pejzażach Doliny Godryka i w samej Celine. Rozumiała jednak, dlaczego ten symboliczny wydźwięk miał dla niego takie znaczenie, więc lekko pokiwała głową, wciąż czując na swoich ustach mrowiące ciepło jego cierpliwego dotyku, którym pozwolił jej nie udawać, że wspomnienia pierwszego zetknięcia z magią leczniczą były przyjemne. Często instynktownie przywoływała na twarz uśmiechy, ale on za każdym razem potrafił przez nie przejrzeć, sięgając po to, co pozostawiała niewypowiedziane i niedopowiedziane, po prostu rozumiał. Aż nazbyt dobrze, by mogły odpowiadać za to kursy medyczne i pokaźnych rozmiarów pagórki podręczników wypełnionych niepokojąco trudnymi objaśnieniami.
Dlatego widok jego radości sprawiał jej tym większą ulgę. Wyblakłe kolory zmęczenia i migreny nabrały życia, dodając mu niemal młodzieńczej, ekstatycznej aury, gdy tak chciwie kontynuował temat przedstawiających go malunków. - Z tego - sprecyzowała jedwabiście, jeszcze przez kilka sekund przesuwając opuszki po jego twarzy, zanim wpiła się w jego usta z pełną czci gorliwością. Jako człowiek z krwi i kości (wielokrotnie zresztą prowokujący jej rozważania na temat tego, jaki był naprawdę za profesjonalną zasłoną, aż zdołała przedrzeć się przez nią wzrokiem i poznać Hectora Vale, nie magipsychiatrę) był niemalże objawieniem, zdolny przekuć własne cierpienie, na zawsze wpisane onyksowymi nićmi w jego aurę, w zrozumienie innych. Piękny i smutny, jak ptak, który zimą nie mógł odlecieć do ciepłych krajów, tylko brodził w śniegu, poszukując pożywienia i śladów życia. Taki właśnie podobał się jej najbardziej, wielowymiarowy, operujący całą gamą szarości, którego nie oddałby nawet najlepszy grafit. Cofnęła się, gdy zabrakło jej tchu, usatysfakcjonowana jego szczerością. I tak pokazałaby mu te szkice, ale potrafił przyznać się do swojego pragnienia, nie oszukiwał, nie brnął w zaparte, choć wielu mężczyzn na jego miejscu mogłoby spróbować zatuszować prawdziwość życzenia dumą. - Pokażę ci, ale obiecaj, że niezależnie od tego, czy uznasz je za dobre, czy wręcz przeciwnie, nie zmienisz zdania co do pozowania - poprosiła figlarnie, grając być może nieco nieczysto, ale naprawdę chciała go rysować. Chciała wodzić po nim wzrokiem, tym razem z rozmysłem rejestrując kąty padania na niego światła i układania się na nim cieni, i wyławiać szczegóły, które oddadzą jego duszę na papierze. - W takim razie mogłabym go poduczyć. Może to pomogłoby mu odzyskać odrobinę spokoju, jak myślisz? Zilustrowanie ulubionych mitów czy baśni mogłoby być przyjemnym pierwszym krokiem - zastanowiła się w kwestii Orestesa; wciąż miała przed oczyma widok jego spłoszonej buzi, kiedy znalazła go w pokoju po tym, jak pożar strawił część domu sąsiadów.
Chociaż powinna być przyzwyczajona do podobnych komplementów, ubrane w jego głos były inne, miały w sobie słodycz nektaru, którą chciała spijać, zaskoczona łatwością, z jaką mu w to teraz wierzyła. I zawstydzona - świadomością, że przez jej wcześniejszą reakcję teraz nie był ich pewien. Kiedy upewniał się, czy znów jej nie peszył, przeszył ją irracjonalny lęk, że za moment jego peany bezpowrotnie przepadną i będzie mogła być sama sobie winna, podczas gdy tak dobrze w rzeczywistości było ich słuchać. Może odzywała się przy tym próżna część jej natury, łasa na pochlebstwa, jednak teraz interesowały ją już wyłącznie jego czułości, tu, gdzie scena zamieniała się w prawdziwe życie, a talent i odgrywane role - w parę wrażliwych, splecionych ze sobą dusz.
- Na festiwalu... - zaczęła szybko, z posmakiem determinacji rozlewającym się w jej ustach. - Przepraszam, byłam niemiła. Ale nie byłam pewna... czy otoczka zabawy i moje przekleństwo nie kazały ci powiedzieć czegoś, czego naprawdę byś nie myślał. Nie wierzyłam, Hectorze. Wtedy jeszcze nie wierzyłam, że po wszystkim, co o mnie wiesz, mógłbyś uważać mnie za piękną, chociaż ja myślałam o tobie to samo. Od tamtej wieży - wyznała niespodziewanie, znów wtulając twarz w bliskość dłoni ułożonych na jej policzkach. Tym razem jednak jej wzrok nie błyszczał obawą, nie bała się wydrzeć ze swojego serca kolejnego sekretu i podzielić się z nim długo skrywaną prawdą, otaczająca ich mgła już opadła. - Powiedz to jeszcze raz - ośmielała go płomiennie, chciwie patrząca to na jego oczy, to na ruch jego ust, wyczekująca spełnienia prośby.
I patrzyła na niego, patrzyła, gdy gest dłoni ułożonej na potylicy na nowo ją rozgrzał, a rumieńce uparcie nie blakły pod delikatnym dotykiem jego sunących po skórze warg. Dziś jego oczy były jeszcze bardziej żarliwe i pełne zachwytu niż tamtego dnia w salonie, na Merlina, Hector uwodził ją, choć nawet nie musiał się starać, ale to mu nie wystarczyło. Parsknęła, zdziwiona, kiedy zarekomendował skrzatowi przygotowanie im kolacji, a to parsknięcie szybko przerodziło się w pełnoprawny, melodyjny chichot, tłumiony jedynie przez zagłębienie jego szyi i materiał koszuli, do którego przyciskała usta. Po apatii Hectora nie pozostał nawet ślad, nie emocjonalny, choć jeszcze chwilę temu uznałaby to za nieprawdopodobne.
- Biedak, ledwo skończył zmywać. Dostaniemy burę! - szepnęła konspiracyjnie, rozbawiona i zachwycona; to będzie ich pierwsza prawdziwa kolacja. Aż dziwne, że świat musiał się skończyć, by się na to zdecydowali, ale w obliczu otulającej ją ulgi i nadziei na jutro, nie potrafiła dopuścić do siebie horroru czekającego na zewnątrz. Prostując szyję, ujęła jego podbródek w dłoń i znów lekko go do siebie przyciągnęła, żeby napotkał jej usta w długim, teraz jednak mniej nieokiełznanym i potrzebującym, a troskliwym, sentymentalnym i szczerym, pocałunku. - Byłeś mi pisany i uważam, że to jedna z nielicznych pięknych decyzji przeznaczenia. A skoro tak, to nie zamieniłabym swojej przeszłości... na inną - i był to najcenniejszy dowód miłości, jaki mogła mu ofiarować. Szramy Tower of London, robactwo, larwy wstydu, zgliszcza przekonań na własny temat, trudno, podoła im, skoro mogła się na nim oprzeć. - Melancholy - przypomniała sobie cicho imię mlecznobiałej klaczy, o której jej opowiadał, ten smutny omen przedwczesnej rozłąki. - Ale pamiętaj, że przy mnie nie musisz być księciem, tylko po prostu sobą. Dobrze? - upomniała go z łagodnym uśmiechem, po czym znów oparła głowę o jego ramię i odpowiedziała mu długim wdechem, wyścielającym kiście jej płuc jego zapachem. Jego droga była równie wyboista, nie wiedziała jeszcze jak bardzo, ale klątwa czy jej brak - to nie wpłynęłoby na jej emocje, na pewno nie.
- Jeszcze raz - wymruczała ponownie, nienasycona, nie wierząc, że mogłaby kiedykolwiek znużyć się brzmieniem tego wyznania, padającego od mężczyzny, którego miłość odwzajemniała. Jego oddech zdawał się tak gorący, jak szept, i zatęskniła podświadomie do tych płomieni, gdy mówił o smutku Orestesa - lustrzanym odbiciu jego przeżyć. Pasowało to do niego, zrozumiała; rosa tamtych emocji, wplecionych również w magię, pozostała z nim na zawsze, po dziś dzień obecna gdzieś na dnie spojrzenia. - A czy coś da się na to zaradzić? Coś działało wtedy na ciebie? Czy lepiej po prostu... być przy nim, pozwalać, by odszukiwał drogę powrotną ze smutku we własnym tempie? - spytała z nadzieją, gładząc dłonią jego tors w miejscu, gdzie pod koszulą i skórą serce wygrywało swoje melodie, słodsze niż zapachy, które zaczęły docierać z kuchni, gdzie uwijał się niezadowolony Charon. Pozostawienie dziecka w smutku nie leżało w jej naturze, ale co jeśli nic, co by zrobiła, nie pomogłoby tej małej istocie?
Dlatego widok jego radości sprawiał jej tym większą ulgę. Wyblakłe kolory zmęczenia i migreny nabrały życia, dodając mu niemal młodzieńczej, ekstatycznej aury, gdy tak chciwie kontynuował temat przedstawiających go malunków. - Z tego - sprecyzowała jedwabiście, jeszcze przez kilka sekund przesuwając opuszki po jego twarzy, zanim wpiła się w jego usta z pełną czci gorliwością. Jako człowiek z krwi i kości (wielokrotnie zresztą prowokujący jej rozważania na temat tego, jaki był naprawdę za profesjonalną zasłoną, aż zdołała przedrzeć się przez nią wzrokiem i poznać Hectora Vale, nie magipsychiatrę) był niemalże objawieniem, zdolny przekuć własne cierpienie, na zawsze wpisane onyksowymi nićmi w jego aurę, w zrozumienie innych. Piękny i smutny, jak ptak, który zimą nie mógł odlecieć do ciepłych krajów, tylko brodził w śniegu, poszukując pożywienia i śladów życia. Taki właśnie podobał się jej najbardziej, wielowymiarowy, operujący całą gamą szarości, którego nie oddałby nawet najlepszy grafit. Cofnęła się, gdy zabrakło jej tchu, usatysfakcjonowana jego szczerością. I tak pokazałaby mu te szkice, ale potrafił przyznać się do swojego pragnienia, nie oszukiwał, nie brnął w zaparte, choć wielu mężczyzn na jego miejscu mogłoby spróbować zatuszować prawdziwość życzenia dumą. - Pokażę ci, ale obiecaj, że niezależnie od tego, czy uznasz je za dobre, czy wręcz przeciwnie, nie zmienisz zdania co do pozowania - poprosiła figlarnie, grając być może nieco nieczysto, ale naprawdę chciała go rysować. Chciała wodzić po nim wzrokiem, tym razem z rozmysłem rejestrując kąty padania na niego światła i układania się na nim cieni, i wyławiać szczegóły, które oddadzą jego duszę na papierze. - W takim razie mogłabym go poduczyć. Może to pomogłoby mu odzyskać odrobinę spokoju, jak myślisz? Zilustrowanie ulubionych mitów czy baśni mogłoby być przyjemnym pierwszym krokiem - zastanowiła się w kwestii Orestesa; wciąż miała przed oczyma widok jego spłoszonej buzi, kiedy znalazła go w pokoju po tym, jak pożar strawił część domu sąsiadów.
Chociaż powinna być przyzwyczajona do podobnych komplementów, ubrane w jego głos były inne, miały w sobie słodycz nektaru, którą chciała spijać, zaskoczona łatwością, z jaką mu w to teraz wierzyła. I zawstydzona - świadomością, że przez jej wcześniejszą reakcję teraz nie był ich pewien. Kiedy upewniał się, czy znów jej nie peszył, przeszył ją irracjonalny lęk, że za moment jego peany bezpowrotnie przepadną i będzie mogła być sama sobie winna, podczas gdy tak dobrze w rzeczywistości było ich słuchać. Może odzywała się przy tym próżna część jej natury, łasa na pochlebstwa, jednak teraz interesowały ją już wyłącznie jego czułości, tu, gdzie scena zamieniała się w prawdziwe życie, a talent i odgrywane role - w parę wrażliwych, splecionych ze sobą dusz.
- Na festiwalu... - zaczęła szybko, z posmakiem determinacji rozlewającym się w jej ustach. - Przepraszam, byłam niemiła. Ale nie byłam pewna... czy otoczka zabawy i moje przekleństwo nie kazały ci powiedzieć czegoś, czego naprawdę byś nie myślał. Nie wierzyłam, Hectorze. Wtedy jeszcze nie wierzyłam, że po wszystkim, co o mnie wiesz, mógłbyś uważać mnie za piękną, chociaż ja myślałam o tobie to samo. Od tamtej wieży - wyznała niespodziewanie, znów wtulając twarz w bliskość dłoni ułożonych na jej policzkach. Tym razem jednak jej wzrok nie błyszczał obawą, nie bała się wydrzeć ze swojego serca kolejnego sekretu i podzielić się z nim długo skrywaną prawdą, otaczająca ich mgła już opadła. - Powiedz to jeszcze raz - ośmielała go płomiennie, chciwie patrząca to na jego oczy, to na ruch jego ust, wyczekująca spełnienia prośby.
I patrzyła na niego, patrzyła, gdy gest dłoni ułożonej na potylicy na nowo ją rozgrzał, a rumieńce uparcie nie blakły pod delikatnym dotykiem jego sunących po skórze warg. Dziś jego oczy były jeszcze bardziej żarliwe i pełne zachwytu niż tamtego dnia w salonie, na Merlina, Hector uwodził ją, choć nawet nie musiał się starać, ale to mu nie wystarczyło. Parsknęła, zdziwiona, kiedy zarekomendował skrzatowi przygotowanie im kolacji, a to parsknięcie szybko przerodziło się w pełnoprawny, melodyjny chichot, tłumiony jedynie przez zagłębienie jego szyi i materiał koszuli, do którego przyciskała usta. Po apatii Hectora nie pozostał nawet ślad, nie emocjonalny, choć jeszcze chwilę temu uznałaby to za nieprawdopodobne.
- Biedak, ledwo skończył zmywać. Dostaniemy burę! - szepnęła konspiracyjnie, rozbawiona i zachwycona; to będzie ich pierwsza prawdziwa kolacja. Aż dziwne, że świat musiał się skończyć, by się na to zdecydowali, ale w obliczu otulającej ją ulgi i nadziei na jutro, nie potrafiła dopuścić do siebie horroru czekającego na zewnątrz. Prostując szyję, ujęła jego podbródek w dłoń i znów lekko go do siebie przyciągnęła, żeby napotkał jej usta w długim, teraz jednak mniej nieokiełznanym i potrzebującym, a troskliwym, sentymentalnym i szczerym, pocałunku. - Byłeś mi pisany i uważam, że to jedna z nielicznych pięknych decyzji przeznaczenia. A skoro tak, to nie zamieniłabym swojej przeszłości... na inną - i był to najcenniejszy dowód miłości, jaki mogła mu ofiarować. Szramy Tower of London, robactwo, larwy wstydu, zgliszcza przekonań na własny temat, trudno, podoła im, skoro mogła się na nim oprzeć. - Melancholy - przypomniała sobie cicho imię mlecznobiałej klaczy, o której jej opowiadał, ten smutny omen przedwczesnej rozłąki. - Ale pamiętaj, że przy mnie nie musisz być księciem, tylko po prostu sobą. Dobrze? - upomniała go z łagodnym uśmiechem, po czym znów oparła głowę o jego ramię i odpowiedziała mu długim wdechem, wyścielającym kiście jej płuc jego zapachem. Jego droga była równie wyboista, nie wiedziała jeszcze jak bardzo, ale klątwa czy jej brak - to nie wpłynęłoby na jej emocje, na pewno nie.
- Jeszcze raz - wymruczała ponownie, nienasycona, nie wierząc, że mogłaby kiedykolwiek znużyć się brzmieniem tego wyznania, padającego od mężczyzny, którego miłość odwzajemniała. Jego oddech zdawał się tak gorący, jak szept, i zatęskniła podświadomie do tych płomieni, gdy mówił o smutku Orestesa - lustrzanym odbiciu jego przeżyć. Pasowało to do niego, zrozumiała; rosa tamtych emocji, wplecionych również w magię, pozostała z nim na zawsze, po dziś dzień obecna gdzieś na dnie spojrzenia. - A czy coś da się na to zaradzić? Coś działało wtedy na ciebie? Czy lepiej po prostu... być przy nim, pozwalać, by odszukiwał drogę powrotną ze smutku we własnym tempie? - spytała z nadzieją, gładząc dłonią jego tors w miejscu, gdzie pod koszulą i skórą serce wygrywało swoje melodie, słodsze niż zapachy, które zaczęły docierać z kuchni, gdzie uwijał się niezadowolony Charon. Pozostawienie dziecka w smutku nie leżało w jej naturze, ale co jeśli nic, co by zrobiła, nie pomogłoby tej małej istocie?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nigdy nie ufał uśmiechom, samemu zbyt często kryjąc się pod własnym. Nigdy nie ufał też pięknym kobietom, a mimo wszystko ufał jej—i kilkukrotnie widział już jej szczerą radość, tak inną od zakłopotanego, grzecznego uśmiechu, na który nie była nawet w stanie wysilić się podczas pierwszych terapii. Nie przyznałby się do tego, ale lubił ją zresztą wzburzoną—czy to celującą w niego różdżką, czy to pytająca, czy mogą urwać rozmowę po pięciu minutach. Obnażyła wtedy przed nim coś, do czego nie przyznawała się przed innymi; wzbudzając ciekawość magipsychiatry i pierwsze iskry pożądania mężczyzny. Zawsze lubił w końcu tańczyć stać na krawędzi.
Prawie się roześmiał, speszony—kiedy ostatnio uwierzył w taki komplement, czy kiedykolwiek?—ale jego wydech splótł się z pocałunkiem Celine, żarliwym i wydzierającym mu oddech z piersi. Opuścił dłonie z jej łopatek na talię, ale ostrożność wciąż powstrzymywała gwałtowniejsze gesty. Świadom jej historii, magii jej przodkiń i własnych skłonności nie chciał dać porwać się bez pamięci fali pożądania, szczególnie, że dopiero poznawali własny dotyk. Czy i ona widziała okazjonalny żar w jego spojrzeniu, czy widziała lód, z jakim pożegnał tamtą dziewczynę na Festiwalu? Chyba tak, ale choć wtedy się przelękła, to teraz zdawało się jej to nie przeszkadzać. Cofnęła się, złapał wreszcie trochę powietrza i z satysfakcją zauważył, że i jej brakowało tchu.
Znał mnóstwo sposobów na to, by pozbawić kobietę tchu (i z ukłuciem paniki odepchnął od siebie ich wspomnienie), ale ten był dla niego nowy.
-Zapozuję ci, nie zmienię zdania. - obiecał z łatwością, czyż po pocałunku i modułując pytanie takim tonem mogła się spodziewać innej decyzji? Kontrastującej z jego odpowiedzią na ostatnią taką propozycję, przed wieloma laty—paniczną, lodowatą i pełną obaw o to, kto mógłby zobaczyć taki rysunek. Obawy, zupełnie inne niż o sztukę samej Celine, wkradły się w jego wzrok dopiero, gdy wspomnieli Orestesa. Śmierć matki w sierpniu, spadające gwiazdy w sierpniu, czy chłopiec jeszcze kiedykolwiek powita koniec lata bez lęku? Pokiwał głową, wdzięczności, że Celine chce poświęcić mu trochę czasu, skierować jego myśli do krainy nierzadko okrutnych, ale bezpieczniejszych fantazji.
Przyglądał się jej uważnie, bo przez sekundę wydala się spłoszona—jego komplementem, czy czymś innym? Wyjaśniła to prędko—na szczęście słowami—a on równie prędko pokręcił głową, zaniepokojony jej interpretacją tamtych zdarzeń.
-Nie byłaś niemiła. - zaprotestował, sięgając do jej dłoni. Oplótł palce wokół jej drobnych rąk, jakby chcąc zakorzenić ją w tu i teraz. Jak często o n i kazali ci przepraszać za to, że się boisz? Kobietom mówiło się to bezustannie, widział to po własnej matce i starszej z sióstr, widział to w przekornym uporze Lety (reakcja obronna, myślał, ale by jej tego nie powiedział) i w szeregu własnych pacjentek; ale przejścia Celine były ekstremalne, a strzępy jej opowieści świadczyły o cynizmie i okrucieństwie jej katów. Na jakimś obrzydliwym poziomie ich rozumiał—samemu płacił kiedyś za to, by kobiety reagowały zgodnie z jego oczekiwaniami, a zalęknione i zapłakane dziewczęta nie mieściły się w oczekiwaniach niektórych mężczyzn. Lubisz, jak się ciebie boją? - pytał go kiedyś Victor, tak jakby nie każdy to lubił.
-Nigdy nie przepraszaj za swój dyskomfort. Lęk to naturalna reakcja, pamiętasz? - poprosił z powagą, bo choć zakończył ich terapię, to od początku pracowali nad tym, by unormować jej napady lęku—nie odczuwać go codziennie, ale też nie tłumić. -Ja byłem... zirytowany, ale kimś innym. To normalne, że mogłaś to wyczuć. - zresztą, tamte słowa nie były nawet prawdziwym komplementem, bo ten powinien być przemyślany—i te z namysłem tłumił, bojąc się zachwycić nad nią na głos i złamać dzielące ich granice. Tamte słowa były impulsywne, spontaniczne, jak sztorm wzbierający nad morzem. Powaga ustąpiła z jego twarzy, gdy Celine tłumaczyła się dalej. Uśmiechnął się kącikiem ust, wyzywająco podniósł podbródek.
-Celine, miałabyś mnie za mężczyznę, który głupieje pod wpływem Festiwalu? - zażartował, zachłyśnięcie się zabawą było przywilejem młodych dziewcząt i napalonych chłopaków, ale nie jego. Nawet we wczesnej młodości, gdy korzystał z podobnych przywilejów by udowodnić coś sobie samemu albo Beatrice; nigdy nie opuszczał gardy, zawsze zachowywał czujność. Donos Victora na jego pierwszy, jeszcze przedmałżeński romans skutecznie go tego nauczył.
Oczywiście, we własnej zarozumiałości zignorował fakt, że to w labiryncie nie mógł oderwać od Celine wzroku, że to na Festiwalu runęły mury i granice, które uparcie stawiał i kreślił od początku ich znajomości. Wolał myśleć o tym, że wybrali siebie nawzajem tutaj, w tym salonie.
Otworzył szeroko oczy, uśmiechając się mimowolnie, gdy przyznała się do tego, co myślała o nim pod wieżą. -Och, Celine... - wymamrotał i mogła dostrzec czerwień na jego policzkach, gdy nachylił się prędko do krótkiego, intensywnego pocałunku, wyrażającego więcej wzruszenia niż mogłyby słowa. Czy wiedziała, ile znaczyło dla niego tak krótkie wyznanie? Dotychczas obawiał się nici przeznaczenia, w której poznali się tylko dzięki jej krzywdzie i jego słowom, w której dostrzegła go tylko dlatego, że wcześniej musiała się do niego zbliżyć. Jeśli... jeśli miał szansę spodobać się jej przy pierwszym spotkaniu, gdy byli jeszcze po prostu Hectorem i Celine—to wszystko zmieniało, wnosiło promień słońca do posępnego scenariusza.
-Można powiedzieć o obiektywnie urodziwej kobiecie "piękna" tak, że to nic nie znaczy. A ja nigdy nie ufałem fizycznemu pięknu. - wyjaśnił cicho, odrywając się od jej ust, by móc na nią spojrzeć. -Ale ty jesteś piękna, Celine. - powiedział żarliwie, gdy poprosiła go o powtórkę komplementu. Chciał zniżyć głos, ale tego nie zrobił—chcąc by nauczyła się różnicy jego tonu między jednym i drugim rodzajem piękna. Chciałby, by nigdy nie musiała jej słyszeć, ale obawiał się, że bliżej rocznicy spotka w Dolinie teściów i będzie musiał powiedzieć o Beatrice coś oględnie miłego, ściskając laskę tak mocno, że aż pobieleją mu palce.
-Burę od skrzata? - zawtórował jej w śmiechu, rozbawiony tym, jak uroczo się peszyła i jak zapomniała jak działają skrzaty. Co najwyżej Charon mógłby dostać burę od nich, ale coś powstrzymało go przed przedstawieniem Celine tej możliwości—od nocy na cmentarzu spoglądał zresztą na skrzata łaskawiej.
Podniósł na nią wzrok, gdy i ona przyznała, że decyzje przeznaczenia nie zawsze są piękne, a potem...
-...Celine! - przyciągnął ją mocno do siebie, choć kątem oka mogła jeszcze dojrzeć, że zaszkliły mu się oczy; położył dłoń na tyle jej głowy, wczepił palce w jasne włosy, a potem zmusił się do rozluźnienia dłoni (i stłumienia gniewu, buntu na jej los) i delikatnie przeczesał jej włosy w dół, aż ułożył rękę na jej karku. -Zatem twoja przyszłość będzie szczęśliwsza. - szepnął, obiecał, a serce biło mu szybko, gdy obiecywał Mojrom coś jeszcze.
Ile dobrych lat mu zostało, jak długo mógłby tkać pajęczą sieć—wymagającą precyzji i ostrożności, by nigdy, przenigdy nie narazić jej, rodziny, ani samego siebie? Jego ulubioną niemitologiczną powieścią był hrabia Monte Christo, był sposób w jaki mściwy szlachcic doprowadził żonę swojego prześladowcy do szaleństwa, odbierając mu wszystko, co drogie.
Nie potrafiłby wydrzeć jej z pędzącego pociągu, nie potrafiłby pobić się w obronie jej honoru, ale potrafił czekać—i zemści się kiedyś, w jej imieniu, miał na to lata i dekady. Pamiętała ich twarze, ale nigdy ją o nie nie spyta; nazwiska dało się zdobyć inaczej. Potrafił czekać, dziewiętnaście minut czekał na ostatni oddech ojca, potrafił czekać naprawdę dobrze.
Uśmiechnął się smutno, gdy udowodniła, że pamięta imię tamtej kłączy—i może melancholijny wyraz twarzy mogła przypisać wspomnieniom. Musiał być sobą, ale nie zawsze był pewien gdzie zaczynał się on, a kończyła wyimaginowana-lub-nie skaza na psychice; klątwa osobista lub rodzinna; dziedzictwo genów Anselma. Tik-tak.
-Kocham cię. - szepnął, tym razem bardziej ochryple, bo wciąż wrzała w nim mściwa gorączka, którą usiłował zagłuszyć niepokój dotyczący innych kwestii własnego charakteru. Odetchnął spokojniej, gdy padło imię Orestesa.
-Kiedyś, po śmierci jego matki, próbowałem to zbadać. - przyznał cicho, próbował, ale potem pochłonęła go wojenna rzeczywistość, próba zatrzymania przy sobie stałych pacjentów i pozyskania kolejnych. -Ale jego magia była taka już wcześniej. - zastrzegł. W jakiś sposób uspokajałoby go bardziej, gdyby zmieniła się w reakcji na śmierć; ale od zawsze był smutnym dzieckiem. Jak to o nim świadczyło? -Pewnie każdy rodzic marzy, by jego dziecko było radosne albo odważne - jak Victor -ale w teorii dąsy czy złość, czy nawet strach to normalne spektrum dziecięcej magii. - wyrecytował profesjonalnie, a potem westchnął i uśmiechnął się blado, bo nie o to pytała. -Mi pomagał mój bliźniak, Victor. - przyznał. Jego magia rzadko odzywała się w obecności brata, chyba, że wracał do pokoju posiniaczony. To odwaga Victora chroniła ich obydwoje i dostarczała okazji do zabawy.
-Calor. - mruknął, sięgając po różdżkę w zagłębieniu fotela. Jego prawa dłoń zaczęła żarzyć się ciepłym, łagodnym światłem. -Potrafił tak prawie na zawołanie. - roześmiał się, podnosząc dłoń do policzka Celine, odkrywając nowe zastosowanie dla dziecięcych zabaw. Odepchnął myśl o tym, że Victor potrafił też usuwać z drogi przeszkody i manipulować powierzchnią schodów—tamtego feralnego dnia tego nie zrobił, nie powstrzymał spadającego pięciolatka. -Zwykle przy nim jestem, a czasem po prostu chce być sam. - odpowiedział, bawiąc się srebrnym pasmem włosów Celine. Zerknął w stronę jadalni. -Zapraszam do stołu. - poprosił z uśmiechem, choć ze wstaniem z fotela odczekał dopóki Celine się nie odwróci. Pieczeń z kurczaka pachniała smakowicie, pod koniec Festiwalu udało mu się kupić dużą sztukę i nawet zaopatrzyć w pieprz i paprykę od handlarzy w Londynie.
Prawie się roześmiał, speszony—kiedy ostatnio uwierzył w taki komplement, czy kiedykolwiek?—ale jego wydech splótł się z pocałunkiem Celine, żarliwym i wydzierającym mu oddech z piersi. Opuścił dłonie z jej łopatek na talię, ale ostrożność wciąż powstrzymywała gwałtowniejsze gesty. Świadom jej historii, magii jej przodkiń i własnych skłonności nie chciał dać porwać się bez pamięci fali pożądania, szczególnie, że dopiero poznawali własny dotyk. Czy i ona widziała okazjonalny żar w jego spojrzeniu, czy widziała lód, z jakim pożegnał tamtą dziewczynę na Festiwalu? Chyba tak, ale choć wtedy się przelękła, to teraz zdawało się jej to nie przeszkadzać. Cofnęła się, złapał wreszcie trochę powietrza i z satysfakcją zauważył, że i jej brakowało tchu.
Znał mnóstwo sposobów na to, by pozbawić kobietę tchu (i z ukłuciem paniki odepchnął od siebie ich wspomnienie), ale ten był dla niego nowy.
-Zapozuję ci, nie zmienię zdania. - obiecał z łatwością, czyż po pocałunku i modułując pytanie takim tonem mogła się spodziewać innej decyzji? Kontrastującej z jego odpowiedzią na ostatnią taką propozycję, przed wieloma laty—paniczną, lodowatą i pełną obaw o to, kto mógłby zobaczyć taki rysunek. Obawy, zupełnie inne niż o sztukę samej Celine, wkradły się w jego wzrok dopiero, gdy wspomnieli Orestesa. Śmierć matki w sierpniu, spadające gwiazdy w sierpniu, czy chłopiec jeszcze kiedykolwiek powita koniec lata bez lęku? Pokiwał głową, wdzięczności, że Celine chce poświęcić mu trochę czasu, skierować jego myśli do krainy nierzadko okrutnych, ale bezpieczniejszych fantazji.
Przyglądał się jej uważnie, bo przez sekundę wydala się spłoszona—jego komplementem, czy czymś innym? Wyjaśniła to prędko—na szczęście słowami—a on równie prędko pokręcił głową, zaniepokojony jej interpretacją tamtych zdarzeń.
-Nie byłaś niemiła. - zaprotestował, sięgając do jej dłoni. Oplótł palce wokół jej drobnych rąk, jakby chcąc zakorzenić ją w tu i teraz. Jak często o n i kazali ci przepraszać za to, że się boisz? Kobietom mówiło się to bezustannie, widział to po własnej matce i starszej z sióstr, widział to w przekornym uporze Lety (reakcja obronna, myślał, ale by jej tego nie powiedział) i w szeregu własnych pacjentek; ale przejścia Celine były ekstremalne, a strzępy jej opowieści świadczyły o cynizmie i okrucieństwie jej katów. Na jakimś obrzydliwym poziomie ich rozumiał—samemu płacił kiedyś za to, by kobiety reagowały zgodnie z jego oczekiwaniami, a zalęknione i zapłakane dziewczęta nie mieściły się w oczekiwaniach niektórych mężczyzn. Lubisz, jak się ciebie boją? - pytał go kiedyś Victor, tak jakby nie każdy to lubił.
-Nigdy nie przepraszaj za swój dyskomfort. Lęk to naturalna reakcja, pamiętasz? - poprosił z powagą, bo choć zakończył ich terapię, to od początku pracowali nad tym, by unormować jej napady lęku—nie odczuwać go codziennie, ale też nie tłumić. -Ja byłem... zirytowany, ale kimś innym. To normalne, że mogłaś to wyczuć. - zresztą, tamte słowa nie były nawet prawdziwym komplementem, bo ten powinien być przemyślany—i te z namysłem tłumił, bojąc się zachwycić nad nią na głos i złamać dzielące ich granice. Tamte słowa były impulsywne, spontaniczne, jak sztorm wzbierający nad morzem. Powaga ustąpiła z jego twarzy, gdy Celine tłumaczyła się dalej. Uśmiechnął się kącikiem ust, wyzywająco podniósł podbródek.
-Celine, miałabyś mnie za mężczyznę, który głupieje pod wpływem Festiwalu? - zażartował, zachłyśnięcie się zabawą było przywilejem młodych dziewcząt i napalonych chłopaków, ale nie jego. Nawet we wczesnej młodości, gdy korzystał z podobnych przywilejów by udowodnić coś sobie samemu albo Beatrice; nigdy nie opuszczał gardy, zawsze zachowywał czujność. Donos Victora na jego pierwszy, jeszcze przedmałżeński romans skutecznie go tego nauczył.
Oczywiście, we własnej zarozumiałości zignorował fakt, że to w labiryncie nie mógł oderwać od Celine wzroku, że to na Festiwalu runęły mury i granice, które uparcie stawiał i kreślił od początku ich znajomości. Wolał myśleć o tym, że wybrali siebie nawzajem tutaj, w tym salonie.
Otworzył szeroko oczy, uśmiechając się mimowolnie, gdy przyznała się do tego, co myślała o nim pod wieżą. -Och, Celine... - wymamrotał i mogła dostrzec czerwień na jego policzkach, gdy nachylił się prędko do krótkiego, intensywnego pocałunku, wyrażającego więcej wzruszenia niż mogłyby słowa. Czy wiedziała, ile znaczyło dla niego tak krótkie wyznanie? Dotychczas obawiał się nici przeznaczenia, w której poznali się tylko dzięki jej krzywdzie i jego słowom, w której dostrzegła go tylko dlatego, że wcześniej musiała się do niego zbliżyć. Jeśli... jeśli miał szansę spodobać się jej przy pierwszym spotkaniu, gdy byli jeszcze po prostu Hectorem i Celine—to wszystko zmieniało, wnosiło promień słońca do posępnego scenariusza.
-Można powiedzieć o obiektywnie urodziwej kobiecie "piękna" tak, że to nic nie znaczy. A ja nigdy nie ufałem fizycznemu pięknu. - wyjaśnił cicho, odrywając się od jej ust, by móc na nią spojrzeć. -Ale ty jesteś piękna, Celine. - powiedział żarliwie, gdy poprosiła go o powtórkę komplementu. Chciał zniżyć głos, ale tego nie zrobił—chcąc by nauczyła się różnicy jego tonu między jednym i drugim rodzajem piękna. Chciałby, by nigdy nie musiała jej słyszeć, ale obawiał się, że bliżej rocznicy spotka w Dolinie teściów i będzie musiał powiedzieć o Beatrice coś oględnie miłego, ściskając laskę tak mocno, że aż pobieleją mu palce.
-Burę od skrzata? - zawtórował jej w śmiechu, rozbawiony tym, jak uroczo się peszyła i jak zapomniała jak działają skrzaty. Co najwyżej Charon mógłby dostać burę od nich, ale coś powstrzymało go przed przedstawieniem Celine tej możliwości—od nocy na cmentarzu spoglądał zresztą na skrzata łaskawiej.
Podniósł na nią wzrok, gdy i ona przyznała, że decyzje przeznaczenia nie zawsze są piękne, a potem...
-...Celine! - przyciągnął ją mocno do siebie, choć kątem oka mogła jeszcze dojrzeć, że zaszkliły mu się oczy; położył dłoń na tyle jej głowy, wczepił palce w jasne włosy, a potem zmusił się do rozluźnienia dłoni (i stłumienia gniewu, buntu na jej los) i delikatnie przeczesał jej włosy w dół, aż ułożył rękę na jej karku. -Zatem twoja przyszłość będzie szczęśliwsza. - szepnął, obiecał, a serce biło mu szybko, gdy obiecywał Mojrom coś jeszcze.
Ile dobrych lat mu zostało, jak długo mógłby tkać pajęczą sieć—wymagającą precyzji i ostrożności, by nigdy, przenigdy nie narazić jej, rodziny, ani samego siebie? Jego ulubioną niemitologiczną powieścią był hrabia Monte Christo, był sposób w jaki mściwy szlachcic doprowadził żonę swojego prześladowcy do szaleństwa, odbierając mu wszystko, co drogie.
Nie potrafiłby wydrzeć jej z pędzącego pociągu, nie potrafiłby pobić się w obronie jej honoru, ale potrafił czekać—i zemści się kiedyś, w jej imieniu, miał na to lata i dekady. Pamiętała ich twarze, ale nigdy ją o nie nie spyta; nazwiska dało się zdobyć inaczej. Potrafił czekać, dziewiętnaście minut czekał na ostatni oddech ojca, potrafił czekać naprawdę dobrze.
Uśmiechnął się smutno, gdy udowodniła, że pamięta imię tamtej kłączy—i może melancholijny wyraz twarzy mogła przypisać wspomnieniom. Musiał być sobą, ale nie zawsze był pewien gdzie zaczynał się on, a kończyła wyimaginowana-lub-nie skaza na psychice; klątwa osobista lub rodzinna; dziedzictwo genów Anselma. Tik-tak.
-Kocham cię. - szepnął, tym razem bardziej ochryple, bo wciąż wrzała w nim mściwa gorączka, którą usiłował zagłuszyć niepokój dotyczący innych kwestii własnego charakteru. Odetchnął spokojniej, gdy padło imię Orestesa.
-Kiedyś, po śmierci jego matki, próbowałem to zbadać. - przyznał cicho, próbował, ale potem pochłonęła go wojenna rzeczywistość, próba zatrzymania przy sobie stałych pacjentów i pozyskania kolejnych. -Ale jego magia była taka już wcześniej. - zastrzegł. W jakiś sposób uspokajałoby go bardziej, gdyby zmieniła się w reakcji na śmierć; ale od zawsze był smutnym dzieckiem. Jak to o nim świadczyło? -Pewnie każdy rodzic marzy, by jego dziecko było radosne albo odważne - jak Victor -ale w teorii dąsy czy złość, czy nawet strach to normalne spektrum dziecięcej magii. - wyrecytował profesjonalnie, a potem westchnął i uśmiechnął się blado, bo nie o to pytała. -Mi pomagał mój bliźniak, Victor. - przyznał. Jego magia rzadko odzywała się w obecności brata, chyba, że wracał do pokoju posiniaczony. To odwaga Victora chroniła ich obydwoje i dostarczała okazji do zabawy.
-Calor. - mruknął, sięgając po różdżkę w zagłębieniu fotela. Jego prawa dłoń zaczęła żarzyć się ciepłym, łagodnym światłem. -Potrafił tak prawie na zawołanie. - roześmiał się, podnosząc dłoń do policzka Celine, odkrywając nowe zastosowanie dla dziecięcych zabaw. Odepchnął myśl o tym, że Victor potrafił też usuwać z drogi przeszkody i manipulować powierzchnią schodów—tamtego feralnego dnia tego nie zrobił, nie powstrzymał spadającego pięciolatka. -Zwykle przy nim jestem, a czasem po prostu chce być sam. - odpowiedział, bawiąc się srebrnym pasmem włosów Celine. Zerknął w stronę jadalni. -Zapraszam do stołu. - poprosił z uśmiechem, choć ze wstaniem z fotela odczekał dopóki Celine się nie odwróci. Pieczeń z kurczaka pachniała smakowicie, pod koniec Festiwalu udało mu się kupić dużą sztukę i nawet zaopatrzyć w pieprz i paprykę od handlarzy w Londynie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że dłonie - uzdrowiciela, przyjaciela, powiernika, dłonie, którym ufała i których ostrożność wyczuwała w delikatnych gestach; dłonie, które nigdy nie oczekiwały po niej dotyku, na jaki nie byłaby gotowa - odnajdujące drogę do jej talii zdawały się idealnie tam pasować, jakby kształty jej ciała zostały wyrzeźbione dookoła nich. Jeden jedyny raz proces, do którego przywykła, został odwrócony: dotyk nastąpił dopiero po zaskarbieniu sobie emocji, po pierwszej iskrze zauroczenia, która stopniowo rozbłyskiwała się do intensywniejszego uczucia, a przez to, chociaż zbliżyła ich do siebie terapeutyczna konieczność, wszystko wydawało się jej... zdrowsze. Na swoim miejscu. Jak naturalna kolej rzeczy, osłodzona poznawaniem cielesnej bliskości po tym, jak odezwała się miłość. Celine miała wszakże tendencję do rzucania się w fizyczne objęcia prawie bezmyślnie, ale Hector pokazywał jej, że wcale nie musiała tego robić. Tym chętniej teraz go tak poznawała, wierząc w szczerość jego intencji i ciepło jego uczucia, czerpiąc przyjemność, pewna, że gdyby poprosiła go o to, by odsunął od niej ręce, zrobiłby to bez wahania.
- W ten sposób próbuję uwiecznić wspomnienia, wiesz? Zatrzymać je przy sobie - odezwała się ochryple, kiedy przyrzekł jej, że nie zmieni zdania. Celine nie czuła już oporów przed wyjaśnieniem mu, czemu to było dla niej tak ważne, Hector niejednokrotnie udowodnił, że nie musiała wstydzić się przy nim swoich sekretów. - Kiedyś… zaczynały blaknąć, stłamszone przez wilgoć, cień i zimno, i nie chcę przeżyć tego ponownie - westchnęła cicho. Wyuczoną reakcją byłoby uniesienie kącików w uśmiechu, ale nie zrobiła tego, wciąż pamiętając jego opuszki, które wcześniej upominały o tym, że nie musiała sztucznie się weselić. - Dlatego rysuję, maluję i robię zdjęcia. Bo chcę, żeby te wspomnienia były wieczne. Żebyś ty był na nich wieczny - dłonie ułożone na jego ramionach przesunęły się w górę szyi i znów rozpoczęły niespieszną, delikatną wędrówkę po rozgrzanej skórze jego twarzy. Muskała jego policzki, skronie, dotykała warg, jakby długie palce mogły rozrysować na jego kościach ścieżki wielobarwnej tinty. W Tower of London pozostała jej pamięć, ale i ona wkrótce zaczęła zawodzić, toczona chorobą, strachem i samotnością, w gorączce prawda mieszała się ze snem. A jeśli kiedyś nastanie dzień, gdy jego widok również rozmaże się w jej wspomnieniach? Nie, nie chciała do tego dopuścić, nie mogła do tego dopuścić. Noc spadających gwiazd przypomniała, że stracić ukochaną osobę można było w mgnieniu oka i Celine nienawidziła komety za to, że ta mogła jej Hectora odebrać.
Coraz mocniej pogrążona w rozmyślaniach, drgnęła, kiedy otoczył jej dłonie własnymi. Na cmentarzu w Dolinie Godryka chwycił ją za przegub nadgarstka, przywracając ją do jawy, a choć teraz jego dotyk był niepomiernie łagodniejszy, sposób znów zadziałał. Uniosła na niego niepewny, stroskany wzrok, w którym rozbłysła również iskra nadziei; był wobec niej taki cierpliwy, taki troskliwy, że uwierzyła mu w to, że rzeczywiście nie była względem niego nieuprzejma.
- Nie bałam się ciebie, Hectorze - zaznaczyła, oddychając nierówno. Zaskoczył ją, tak, zaniepokoił silną reakcją na zaproszenia rudowłosej kobiety, ale doszła do wniosku, że musiały stać za tym jakieś powody, których po prostu jeszcze nie rozumiała. - To znaczy... Nie ciebie. Wiesz, o co mi chodzi? Tak jak ty byłeś zirytowany kimś innym, tak mój lęk nie był związany z tobą, tylko... z odruchem - spróbowała mu to wyjaśnić, na wypadek gdyby wyrzucał sobie wprawienie jej w strach - choć on zapewne to rozumiał, zrozumiał szybciej niż ona. Wiedziała, że nie był wtedy zły na nią, ale ulgą było znów to usłyszeć; dopiero teraz znów pozwoliła sobie na uśmiech i musnęła ustami czubek jego nosa. - Tamta dziewczyna mi ciebie nie zabrała - przypomniała ze słodyczą satysfakcji uwikłaną w melodię głosu. Wprawdzie nie była pewna, czy irytacja, o której wspominał, była związana z nachalną osobą rudej tancerki, czy może zezłościł go ktoś zanim pojawił się przy ognisku, ale doskonale pamiętała błysk w jego oku, kiedy stwierdziła, że odprawiona nieznajoma będzie musiała obejść się smakiem tego, co należało do Celine. Dziś to, co wtedy popłynęło z intuicji i humoru, było już prawdziwe. - Pod wpływem festiwalu? Nie, ale pod moim wpływem? - wymruczała beztrosko, wyzywająco, odpychając od ciebie ciężar wcześniejszych rozważań i zamieniając go na lekkość, która wplotła się w jej duszę w jego objęciach.
Odwzajemniwszy głodny pocałunek, okraszony jego cudownym rumieńcem, spijała z jego ust niewypowiedziane wzruszenie. Oboje byli siebie nienasyceni i była pewna, że nigdy nie spowszednieją jej chwile, kiedy ich wargi, znów idealnie do siebie dopasowane, scalały się w namiętności, a serce w jej piersi szarpało się jak ptak. Ufała również jego komplementom - lub raczej uczyła się im ufać, poruszona słowami, w jakie je ubierał, i intensywnością pewnego głosu, z jaką je wypowiadał, jakby wszelkimi mocami próbował ją o tym zapewnić, przekonać. Może nie czuła się piękna, ale odnajdywała ekstazę w myśli, że była piękna w jego oczach i tylko to się liczyło. - Ty też jesteś dla mnie niesamowity - odpowiedziała mu cicho, nie dbała o to, czy mięśnie jego ciała były zarysowane, czy jedną dłoń miał bardziej szorstką niż drugą od lat spędzonych na ściskaniu laski, czy jeden z jego kącików naturalnie unosił się wyżej niż drugi podczas uśmiechu. Właśnie taki był idealny, choć często sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. - Najbardziej lubię twoje oczy - przyznała, spłoniwszy się wyraźnie, ale nie opuściła wzroku. - To, ile mają w sobie emocji. Jak błyszczą, prawie chłopięce, kiedy jesteś szczęśliwy, i jak są pełne ciszy, kiedy tylko udajesz dobry nastrój. Jak odbija się w nich dla mnie twoje zmęczenie, twoja siła i twój zachwyt. Twój smutek. Schlebiam sobie, myśląc, że potrafię z nich czytać, ale naprawdę mam wrażenie, że pokazują mi ciebie takim, jaki jesteś - ciągnęła aksamitnie, przypatrując się błękitnym tęczówkom, kojarzącym się jej ze śniegiem podczas zimowego wieczora, na którym położyły się cienie.
Och, ale tym razem jego oczy mogłyby być jedynym, co zdradzi rozbawienie ambarasem Charona! Rozchichotana pacnęła jego ramię, teatralnie próbując go uciszyć, na wypadek gdyby skrzat nadstawiał uszu i wszystko to brał sobie do serca. Nie wyglądał na stworzenie wspaniałomyślne i łatwo wybaczające i półwila naprawdę nie chciała nastąpić na jego odcisk, ani tym bardziej sprawiać mu przykrości. Zresztą - nikomu nie chciała sprawiać przykrości, nie kiedy była tak przeogromnie szczęśliwa, łasząca się do obietnic poruszonego Hectora o wilgotnych oczach, do serca, które wyczuwała w jego piersi, wygrywającego dla niej przepiękną serenadę. - Wierzę ci... - a wiara, pomimo bólu jej wcześniejszych doświadczeń, cierpienia i traum, była kolejnym najwyższym dowodem jej oddania. Bo wierzyć, wbrew pozorom, wcale nie było łatwo. W to, że przyszłość u jego boku, w świecie, który nieomal się skończył i do którego powróci wojna, mogła być dobra i pomyślna, że oboje będą w niej bezpieczni. Na zawsze.
Półwila opuściła powieki, wsłuchana w powtórzone wyznanie. W to również ufała - bo i o tym mówiły jego oczy, gdy wcześniej na niego patrzyła, oswajając się z wagą wiążących ich emocji niby karminową wstęgą. Jej oddech topniał, dusza tuliła się do jego duszy, poczucie przynależności rozlewało się w jej ciele i uwodziło ją swoim czarem. Powróciła jednak do rzeczywistości, kiedy wyjawiał jej kwestię magii Orestesa, a w spojrzeniu, którym znów go odnalazła, błysnęło zmartwione zrozumienie. - A nie po prostu szczęśliwe? Nawet tchórzliwe albo przygnębione, słabowite czy ospałe, jeśli jest przy tym szczęśliwe, to chyba najcenniejsze - zastanowiła się miękko, chcąc rozgonić cienie, które zawisły nad głową Hectora jak katowski miecz. Miał w sobie wrażliwość rodzica, której jej wciąż brakowało, prawdziwą wrażliwość; ilu rodziców bez wahania zaakceptowałoby markotną magię dziecka, bez wywierania presji, by to zaczęło czarować weselej? Nachyliła się ku jego rozpalonej przyjemnym ciepłem dłoni i ocierała o nią swój policzek jak wdzięczące się kocię, delikatnie uśmiechnięta, wodząca wargami po wnętrzu rozgrzanej skóry. Kiedy musnęła ustami jego kciuk, z rozmysłem posłała mu dłuższe, nonszalancko żarliwsze spojrzenie, zanim przechyliła głowę i uśmiechnęła się pogodniej. - Dobrze, że był przy tobie i pomagał ci na smutki. Odczuwał je razem z tobą? - zainteresowała się, bo literatura była pełna intrygujących interpretacji bliźniaczych więzi.
Z gracją zsunęła się potem z jego kolan, wiedziona przez bukiet zapachów prowadzący ją do stołu. Zdążyła jeszcze podać Hectorowi laskę z typową sobie swobodą, bez cienia wyrzutu czy pogardy, po czym lekkim i tanecznym krokiem pognała do stołu, gdzie Charon przed chwilą skończył zapalać świece skrzacią magią. Podobnie jak Hector nie jadła nic od wczesnego popołudnia, ale ciężkie, osiadające w żołądku emocje - strach, rozpacz związaną ze zniszczeniami Doliny, lęk przed utratą najbliższych - skutecznie odsuwały od niej myśli o głodzie. Teraz odczuła jego obecność po dwakroć, zatrzymawszy się, by nacieszyć oczy półmiskiem z makaronem w sosie serowym, z kawałkami pieczonego kurczaka. Makaron! Kurczak! Skąd to wszystko się wzięło? Z Elrikiem każdego dnia walczyli o dobry obiad, ale to, to wszystko...
- Och, na Merlina! - jęknęła, przelotnie przykładając dłoń do swojego brzucha. - Przeszedłeś samego siebie, Charonie, dziękuję - zaćwierkała do skrzata, zanim zajęła miejsce przy stole - ale nie tam, gdzie planowało usadzić ją stworzenie. Zapewne z rozmysłem przeznaczyło jej talerz po przeciwległej stronie stołu do Hectora, jednak niedbająca o to Celine chwyciła nakrycie i przesunęła je na miejsce tuż obok niego, po czym usiadła i uśmiechnęła się promiennie do czarodzieja. - Tutaj jadłeś obiad z Ellim? - podjęła po chwili, pozwoliwszy mu poczynić honory, jeśli miał na to ochotę, i nałożyć na ich talerze po porcji, wszak był panem domu. - Jak wam się rozmawiało? Jakie zrobił na tobie wrażenie? Długo nie pytałam, ale skoro jest okazja... I już nie wytrzymam - zarumieniła się. Planowała zapytać go o to podczas spaceru, jednak wtedy niebo rozłamało się na setki jaśniejących łez i ciekawość ustąpiła miejsca przerażeniu; nawet teraz odczuła irracjonalny niepokój, obawiając się znów sprowokować los swoją dociekliwością. Co jeśli rozstąpiłaby się ziemia? Co jeśli kolejna fala wzniosłaby się na nabrzeżu i dosięgnęła tego domu?
- W ten sposób próbuję uwiecznić wspomnienia, wiesz? Zatrzymać je przy sobie - odezwała się ochryple, kiedy przyrzekł jej, że nie zmieni zdania. Celine nie czuła już oporów przed wyjaśnieniem mu, czemu to było dla niej tak ważne, Hector niejednokrotnie udowodnił, że nie musiała wstydzić się przy nim swoich sekretów. - Kiedyś… zaczynały blaknąć, stłamszone przez wilgoć, cień i zimno, i nie chcę przeżyć tego ponownie - westchnęła cicho. Wyuczoną reakcją byłoby uniesienie kącików w uśmiechu, ale nie zrobiła tego, wciąż pamiętając jego opuszki, które wcześniej upominały o tym, że nie musiała sztucznie się weselić. - Dlatego rysuję, maluję i robię zdjęcia. Bo chcę, żeby te wspomnienia były wieczne. Żebyś ty był na nich wieczny - dłonie ułożone na jego ramionach przesunęły się w górę szyi i znów rozpoczęły niespieszną, delikatną wędrówkę po rozgrzanej skórze jego twarzy. Muskała jego policzki, skronie, dotykała warg, jakby długie palce mogły rozrysować na jego kościach ścieżki wielobarwnej tinty. W Tower of London pozostała jej pamięć, ale i ona wkrótce zaczęła zawodzić, toczona chorobą, strachem i samotnością, w gorączce prawda mieszała się ze snem. A jeśli kiedyś nastanie dzień, gdy jego widok również rozmaże się w jej wspomnieniach? Nie, nie chciała do tego dopuścić, nie mogła do tego dopuścić. Noc spadających gwiazd przypomniała, że stracić ukochaną osobę można było w mgnieniu oka i Celine nienawidziła komety za to, że ta mogła jej Hectora odebrać.
Coraz mocniej pogrążona w rozmyślaniach, drgnęła, kiedy otoczył jej dłonie własnymi. Na cmentarzu w Dolinie Godryka chwycił ją za przegub nadgarstka, przywracając ją do jawy, a choć teraz jego dotyk był niepomiernie łagodniejszy, sposób znów zadziałał. Uniosła na niego niepewny, stroskany wzrok, w którym rozbłysła również iskra nadziei; był wobec niej taki cierpliwy, taki troskliwy, że uwierzyła mu w to, że rzeczywiście nie była względem niego nieuprzejma.
- Nie bałam się ciebie, Hectorze - zaznaczyła, oddychając nierówno. Zaskoczył ją, tak, zaniepokoił silną reakcją na zaproszenia rudowłosej kobiety, ale doszła do wniosku, że musiały stać za tym jakieś powody, których po prostu jeszcze nie rozumiała. - To znaczy... Nie ciebie. Wiesz, o co mi chodzi? Tak jak ty byłeś zirytowany kimś innym, tak mój lęk nie był związany z tobą, tylko... z odruchem - spróbowała mu to wyjaśnić, na wypadek gdyby wyrzucał sobie wprawienie jej w strach - choć on zapewne to rozumiał, zrozumiał szybciej niż ona. Wiedziała, że nie był wtedy zły na nią, ale ulgą było znów to usłyszeć; dopiero teraz znów pozwoliła sobie na uśmiech i musnęła ustami czubek jego nosa. - Tamta dziewczyna mi ciebie nie zabrała - przypomniała ze słodyczą satysfakcji uwikłaną w melodię głosu. Wprawdzie nie była pewna, czy irytacja, o której wspominał, była związana z nachalną osobą rudej tancerki, czy może zezłościł go ktoś zanim pojawił się przy ognisku, ale doskonale pamiętała błysk w jego oku, kiedy stwierdziła, że odprawiona nieznajoma będzie musiała obejść się smakiem tego, co należało do Celine. Dziś to, co wtedy popłynęło z intuicji i humoru, było już prawdziwe. - Pod wpływem festiwalu? Nie, ale pod moim wpływem? - wymruczała beztrosko, wyzywająco, odpychając od ciebie ciężar wcześniejszych rozważań i zamieniając go na lekkość, która wplotła się w jej duszę w jego objęciach.
Odwzajemniwszy głodny pocałunek, okraszony jego cudownym rumieńcem, spijała z jego ust niewypowiedziane wzruszenie. Oboje byli siebie nienasyceni i była pewna, że nigdy nie spowszednieją jej chwile, kiedy ich wargi, znów idealnie do siebie dopasowane, scalały się w namiętności, a serce w jej piersi szarpało się jak ptak. Ufała również jego komplementom - lub raczej uczyła się im ufać, poruszona słowami, w jakie je ubierał, i intensywnością pewnego głosu, z jaką je wypowiadał, jakby wszelkimi mocami próbował ją o tym zapewnić, przekonać. Może nie czuła się piękna, ale odnajdywała ekstazę w myśli, że była piękna w jego oczach i tylko to się liczyło. - Ty też jesteś dla mnie niesamowity - odpowiedziała mu cicho, nie dbała o to, czy mięśnie jego ciała były zarysowane, czy jedną dłoń miał bardziej szorstką niż drugą od lat spędzonych na ściskaniu laski, czy jeden z jego kącików naturalnie unosił się wyżej niż drugi podczas uśmiechu. Właśnie taki był idealny, choć często sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. - Najbardziej lubię twoje oczy - przyznała, spłoniwszy się wyraźnie, ale nie opuściła wzroku. - To, ile mają w sobie emocji. Jak błyszczą, prawie chłopięce, kiedy jesteś szczęśliwy, i jak są pełne ciszy, kiedy tylko udajesz dobry nastrój. Jak odbija się w nich dla mnie twoje zmęczenie, twoja siła i twój zachwyt. Twój smutek. Schlebiam sobie, myśląc, że potrafię z nich czytać, ale naprawdę mam wrażenie, że pokazują mi ciebie takim, jaki jesteś - ciągnęła aksamitnie, przypatrując się błękitnym tęczówkom, kojarzącym się jej ze śniegiem podczas zimowego wieczora, na którym położyły się cienie.
Och, ale tym razem jego oczy mogłyby być jedynym, co zdradzi rozbawienie ambarasem Charona! Rozchichotana pacnęła jego ramię, teatralnie próbując go uciszyć, na wypadek gdyby skrzat nadstawiał uszu i wszystko to brał sobie do serca. Nie wyglądał na stworzenie wspaniałomyślne i łatwo wybaczające i półwila naprawdę nie chciała nastąpić na jego odcisk, ani tym bardziej sprawiać mu przykrości. Zresztą - nikomu nie chciała sprawiać przykrości, nie kiedy była tak przeogromnie szczęśliwa, łasząca się do obietnic poruszonego Hectora o wilgotnych oczach, do serca, które wyczuwała w jego piersi, wygrywającego dla niej przepiękną serenadę. - Wierzę ci... - a wiara, pomimo bólu jej wcześniejszych doświadczeń, cierpienia i traum, była kolejnym najwyższym dowodem jej oddania. Bo wierzyć, wbrew pozorom, wcale nie było łatwo. W to, że przyszłość u jego boku, w świecie, który nieomal się skończył i do którego powróci wojna, mogła być dobra i pomyślna, że oboje będą w niej bezpieczni. Na zawsze.
Półwila opuściła powieki, wsłuchana w powtórzone wyznanie. W to również ufała - bo i o tym mówiły jego oczy, gdy wcześniej na niego patrzyła, oswajając się z wagą wiążących ich emocji niby karminową wstęgą. Jej oddech topniał, dusza tuliła się do jego duszy, poczucie przynależności rozlewało się w jej ciele i uwodziło ją swoim czarem. Powróciła jednak do rzeczywistości, kiedy wyjawiał jej kwestię magii Orestesa, a w spojrzeniu, którym znów go odnalazła, błysnęło zmartwione zrozumienie. - A nie po prostu szczęśliwe? Nawet tchórzliwe albo przygnębione, słabowite czy ospałe, jeśli jest przy tym szczęśliwe, to chyba najcenniejsze - zastanowiła się miękko, chcąc rozgonić cienie, które zawisły nad głową Hectora jak katowski miecz. Miał w sobie wrażliwość rodzica, której jej wciąż brakowało, prawdziwą wrażliwość; ilu rodziców bez wahania zaakceptowałoby markotną magię dziecka, bez wywierania presji, by to zaczęło czarować weselej? Nachyliła się ku jego rozpalonej przyjemnym ciepłem dłoni i ocierała o nią swój policzek jak wdzięczące się kocię, delikatnie uśmiechnięta, wodząca wargami po wnętrzu rozgrzanej skóry. Kiedy musnęła ustami jego kciuk, z rozmysłem posłała mu dłuższe, nonszalancko żarliwsze spojrzenie, zanim przechyliła głowę i uśmiechnęła się pogodniej. - Dobrze, że był przy tobie i pomagał ci na smutki. Odczuwał je razem z tobą? - zainteresowała się, bo literatura była pełna intrygujących interpretacji bliźniaczych więzi.
Z gracją zsunęła się potem z jego kolan, wiedziona przez bukiet zapachów prowadzący ją do stołu. Zdążyła jeszcze podać Hectorowi laskę z typową sobie swobodą, bez cienia wyrzutu czy pogardy, po czym lekkim i tanecznym krokiem pognała do stołu, gdzie Charon przed chwilą skończył zapalać świece skrzacią magią. Podobnie jak Hector nie jadła nic od wczesnego popołudnia, ale ciężkie, osiadające w żołądku emocje - strach, rozpacz związaną ze zniszczeniami Doliny, lęk przed utratą najbliższych - skutecznie odsuwały od niej myśli o głodzie. Teraz odczuła jego obecność po dwakroć, zatrzymawszy się, by nacieszyć oczy półmiskiem z makaronem w sosie serowym, z kawałkami pieczonego kurczaka. Makaron! Kurczak! Skąd to wszystko się wzięło? Z Elrikiem każdego dnia walczyli o dobry obiad, ale to, to wszystko...
- Och, na Merlina! - jęknęła, przelotnie przykładając dłoń do swojego brzucha. - Przeszedłeś samego siebie, Charonie, dziękuję - zaćwierkała do skrzata, zanim zajęła miejsce przy stole - ale nie tam, gdzie planowało usadzić ją stworzenie. Zapewne z rozmysłem przeznaczyło jej talerz po przeciwległej stronie stołu do Hectora, jednak niedbająca o to Celine chwyciła nakrycie i przesunęła je na miejsce tuż obok niego, po czym usiadła i uśmiechnęła się promiennie do czarodzieja. - Tutaj jadłeś obiad z Ellim? - podjęła po chwili, pozwoliwszy mu poczynić honory, jeśli miał na to ochotę, i nałożyć na ich talerze po porcji, wszak był panem domu. - Jak wam się rozmawiało? Jakie zrobił na tobie wrażenie? Długo nie pytałam, ale skoro jest okazja... I już nie wytrzymam - zarumieniła się. Planowała zapytać go o to podczas spaceru, jednak wtedy niebo rozłamało się na setki jaśniejących łez i ciekawość ustąpiła miejsca przerażeniu; nawet teraz odczuła irracjonalny niepokój, obawiając się znów sprowokować los swoją dociekliwością. Co jeśli rozstąpiłaby się ziemia? Co jeśli kolejna fala wzniosłaby się na nabrzeżu i dosięgnęła tego domu?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Chciałaś zatrzymać mnie przy sobie? - szepnął, coraz śmielszy w tej łagodnej formie flirtu. Nigdy nie był w tym dobry, jeśli podobał się kobietom to ze względu na proporcjonalną twarz lub cięty język, ale Celine wytyczyła rytm w tym tańcu, a on nieśpiesznie uczył się kroków. Po kolei oswajali zachowania, które do niedawna wydawały mu się ryzykowne: dotyk, słowa, komplementy. Pomyśleć tylko, że do niedawna—ślepy na interpretację subtelnych znaków jej przychylności—sądził, że sama jego obecność na Festiwalu może zepsuć jej świąteczny humor! Nie śpieszył się, nigdy się nie śpieszył, a i ona potrzebowała czasu. Domyślał się, jak zachłannie inni mężczyźni mogli pragnąć jej dla siebie, bo i jemu udzielała się czasem ta chciwość: rezultat nie tylko jej czaru i urody, ale i łagodnego charakteru i podniszczonej w Tower asertywności. Znał męską pychę jak mało kto, wychował się z człowiekiem próżnym i zaborczym i widział, jak ojciec próbował wykorzystać matkę i inne kobiety i własną synową do podbudowania własnego ego, zaleczenia naukowych kompleksów. Miał nadzieję, że nie będzie taki jak on zdoła nie poddać się tej zachłanności, bo przecież i teraz jej obecność była promykiem światła w ciemnym i męczącym dniu. Blaskiem gwiazdy, która nie spadała, a jaśniała i wskazywała drogę. Tyle, że Celine nie była słońcem ani nimfą ani niedoścignionym ideałem, była człowiekiem, potrzebującym wsparcia równie mocno. Człowiekiem, od którego obecności mógł się uzależnić ktoś, kto wsparcia nigdy nie dostawał, jak wyschnięta roślina od ciepła i wody. Intuicyjnie próbował temu zapobiec, do niedawna nie wierząc nawet w jej miłość; ale była coraz bliżej, oplatając go pajęczyną uczuć, na które dotychczas sobie nie pozwalał.
Z czułością podniósł na nią wzrok, czując smutek jak zawsze gdy mówiła o Tower—inny niż w przypadku pacjentów, co powinno być niegdyś dla niego pierwszym sygnałem ostrzegawczym.
-Rozumiem. - nachylił się, by musnąć wargami jej czoło, w pocałunku równie delikatnym i pełnym żalu, jak jej słowa. Niegdyś wierzył przynajmniej w sprawiedliwość Wizengamotu, ta wiara wyparowała wraz ze słowami Yvette i spotkaniami z Celine. Pamiętał jak cholernie klaustrofobicznie czuł się w dziecięcej sypialni gdy leżał ze złamaną nogą, jak musieli czuć się pacjenci w izolatce w Mungu, jak Theo miotał się jak złoty lew w złotej klatce. Nigdy nie był w więzieniu, ale próbował to sobie wyobrazić. -W takim razie, podarujesz mi swoje zdjęcie... i swój autoportret, gdy będziesz gotowa? - poprosił śmiało. Być może zleciłby jej autoportret, ćwiczenie z samooceny, na terapii, ale dobrze, że nie zdążył, że mogła się nim podzielić dobrowolnie. -A ja... nie umiem rysować, ale będę tu, Celine. - szepnął, muskając palcami - delikatnie, ostrożnie, nie chcąc naruszyć tej granicy - dekolt tuż nad jej sercem.
Cofnął dłoń na jej ramię, pozwalając słowom wybrzmieć. Zachował powagę, ale w oczach błysła iskierka dumy—potrafiła rozróżniać odruchy i przyczyny emocji, potrafiła o tym mówić. Ze znanych mu kobiet tylko Leta bywała tak przenikliwa. -Rozumiem. - powiedział znowu, lubił jej słuchać, lubił ją rozumieć. Lubił, gdy jej lęk opadł na rzecz złośliwości wobec tamtej rudej i pewnej zaborczości, której wtedy jeszcze nie rozumiał. Uśmiechnął się z satysfakcją. -Nie wiedziała, na jak trudne wyzwanie się porwała. Nie tańczyłem z nikim innym niż Ty od dnia ślubu. - wymruczał, choć zniżył głos, by nie zakradła się weń gorycz na wspomnienie upokarzającego wesela. Uśmiechnął się szerzej, gorycz rozmyła prowokacja Celine. -Zatem to musiał być twój wpływ, bywałem w Weymouth co roku, a... - trącił ją lekko nosem, tylko przy niej zdołał się zapomnieć.
Zamrugał, jakby nie był pewien, czy uwierzyć w jej komplement—ale gdy wspomniała o oczach, nie opuścił wzroku.
-Ludzie zwykle boją się patrzeć mi w oczy. - wyznał cicho, wspominając ostatnie spotkanie z Victorem w tym salonie, godzinę walki o to, by brat wreszcie podniósł na niego wzrok; walki wygranej podstępem i okupionej bólem nogi (to jednak był ból spowodowany nadciągnięciem kobiety, Victor by nigdy—); to lęk najbliższych bolał podwójnie, ale i w Hogwarcie jego przenikliwe spojrzenie wprawiało uczniów w wyraźny dyskomfort, a pacjenci zwykle brali je za magipsychiatryczną taktykę. Znosili je, ale nie szukali w nim emocji innych niż profesjonalne. Nie powiedział nic więcej, słowa uwięzły mu w gardle, ale może to z jego oczu mogła wyczytać prośbę albo postanowienie. O to, by się go nie bała; ona jedna; choć był świadom, że niektóre odruchy nigdy nie będą decyzjami.
Tematy trudne lub niezręczne rozmyły się w jej śmiechu, dziewczęcym, perlistym. Tak łatwo było się w niej zakochać...! Nie wiedział jeszcze, czy łatwo ją kochać, znosić zazdrosne spojrzenia innych samców, ale zamierzał podjąć wyzwanie.
Drgnął, gdy zaczęła mówić o dzieciach i wytyczanych im oczekiwaniach w sposób zupełnie inny niż jego rodzice.
-Tak... masz rację. - zgodził się z mocno bijącym sercem, postanawiając nie dzielić się podejściem własnej rodziny i nawet własnej żony (Orestes wciąż bał się mioteł, po tym jak pod nieobecność Hectora uznała, że musi być odważnym chłopcem), nie zatruć tego pięknego podejścia. Uśmiech nadal błąkał się po jego twarzy, ale na wspomnienie Victora—odległy i nostalgiczny.
-Nie mówił mi. Ale odczuwałem jego ból. - wyznał cicho, czując gorzką gulę w gardle. To Victora bił ojciec, ale to on leżał miesiącami w łóżku, zwijając się z bólu połamanej (od nowa i od nowa) kości; co wtedy czuł bliźniak?
Czy to wtedy zaczął go nie lubić...?
-Mam nadzieję, że kiedyś go poznasz. - mruknął bez przekonania, obawiając się, że Victor znowu zniknie.
Charon zamrugał z niedowierzaniem, gdy przyjaciółka jego pana podarowała mu komplement, a potem zamilkł wymownie gdy wybrała złe miejsce. Poszedł zasłonić zasłony w jadalni (w salonie już przezornie zasłonił), by nikt nie widział tego gwałtu na savoir-vivrze.
Hector uśmiechał się do Celine ciepło i dżentelmeńsko nałożył jej porcję - obfitszą niż dla młodej panny, pamiętając, że po Tower powinna jeść za dwoje (a po ślubie może naprawdę za dwoje, zamigotało na granicy jego podświadomości, ale odepchnął pewne marzenia ze wstydem - dusił je zbyt długo, by mieć na nie odwagę).
-Tutaj. I wiele razy z Yvette. - sposępniał odrobinę, rad byłby gdyby odpisała na jego list, ale ciekawość Celine prędko poprawiła mu humor. -Jest nam przychylny i bardzo cię kocha. Poczuwa się do roli ojca. - uśmiechnął się, wiedząc, że śmierć ojca i ojciec biologiczny to drażliwy temat; ale chcąc by Celine wiedziała, że ma na świecie opiekuna. -Martwiła go trochę różnica wieku, dopóki nie dowiedział się, że mój szwagier i siostra mieli większą. - wyznał, spoglądając na Celine nieco niespokojnie; w jego rodzinie było to normą, ale jakie podejście miała ona? -Nie omówił nic z tego, co myślałem, że omówi. Chyba, że to dom uspokoił go w kwestii moich finansów. - zwierzył się. -Ale jest zupełnie...inny. Niż ja. - przyznał. -To chyba dobrze. - uzupełniali się. -Mówił - nie było sensu tego ukrywać -że zawsze będziesz jego siostrą i zawsze będziesz miała gdzie wrócić. - wydało mu się to bardzo piękne, bo nie pomyślał o tym podczas rozmowy z Jasprem; a pomimo wymuszonej rozłąki mieszkał przecież z Letą dłużej niż Elric z Celine. -I pytał o śmierć mojej żony, tak jakby... - odłożył widelec, wspomnienie zimnych oczu Victora uświadomiło mu, że Elric może nie pytał bezzasadnie. Może wolałby nie znać prawdy, wbrew krukońskiej logice? Może wolałby zapomnieć? -...to było ważne. - zacisnął mocniej szczękę. -Czasem chciałbym zapomnieć, o wszystkich... - wstydził się mówić o tym, co złe, ale chyba nie było sensu tego ukrywać. -...złych chwilach. Podobno te zioła z labiryntu mogą pomóc, myślisz, że powinienem po prostu cisnąć je do kominka?
Z czułością podniósł na nią wzrok, czując smutek jak zawsze gdy mówiła o Tower—inny niż w przypadku pacjentów, co powinno być niegdyś dla niego pierwszym sygnałem ostrzegawczym.
-Rozumiem. - nachylił się, by musnąć wargami jej czoło, w pocałunku równie delikatnym i pełnym żalu, jak jej słowa. Niegdyś wierzył przynajmniej w sprawiedliwość Wizengamotu, ta wiara wyparowała wraz ze słowami Yvette i spotkaniami z Celine. Pamiętał jak cholernie klaustrofobicznie czuł się w dziecięcej sypialni gdy leżał ze złamaną nogą, jak musieli czuć się pacjenci w izolatce w Mungu, jak Theo miotał się jak złoty lew w złotej klatce. Nigdy nie był w więzieniu, ale próbował to sobie wyobrazić. -W takim razie, podarujesz mi swoje zdjęcie... i swój autoportret, gdy będziesz gotowa? - poprosił śmiało. Być może zleciłby jej autoportret, ćwiczenie z samooceny, na terapii, ale dobrze, że nie zdążył, że mogła się nim podzielić dobrowolnie. -A ja... nie umiem rysować, ale będę tu, Celine. - szepnął, muskając palcami - delikatnie, ostrożnie, nie chcąc naruszyć tej granicy - dekolt tuż nad jej sercem.
Cofnął dłoń na jej ramię, pozwalając słowom wybrzmieć. Zachował powagę, ale w oczach błysła iskierka dumy—potrafiła rozróżniać odruchy i przyczyny emocji, potrafiła o tym mówić. Ze znanych mu kobiet tylko Leta bywała tak przenikliwa. -Rozumiem. - powiedział znowu, lubił jej słuchać, lubił ją rozumieć. Lubił, gdy jej lęk opadł na rzecz złośliwości wobec tamtej rudej i pewnej zaborczości, której wtedy jeszcze nie rozumiał. Uśmiechnął się z satysfakcją. -Nie wiedziała, na jak trudne wyzwanie się porwała. Nie tańczyłem z nikim innym niż Ty od dnia ślubu. - wymruczał, choć zniżył głos, by nie zakradła się weń gorycz na wspomnienie upokarzającego wesela. Uśmiechnął się szerzej, gorycz rozmyła prowokacja Celine. -Zatem to musiał być twój wpływ, bywałem w Weymouth co roku, a... - trącił ją lekko nosem, tylko przy niej zdołał się zapomnieć.
Zamrugał, jakby nie był pewien, czy uwierzyć w jej komplement—ale gdy wspomniała o oczach, nie opuścił wzroku.
-Ludzie zwykle boją się patrzeć mi w oczy. - wyznał cicho, wspominając ostatnie spotkanie z Victorem w tym salonie, godzinę walki o to, by brat wreszcie podniósł na niego wzrok; walki wygranej podstępem i okupionej bólem nogi (to jednak był ból spowodowany nadciągnięciem kobiety, Victor by nigdy—); to lęk najbliższych bolał podwójnie, ale i w Hogwarcie jego przenikliwe spojrzenie wprawiało uczniów w wyraźny dyskomfort, a pacjenci zwykle brali je za magipsychiatryczną taktykę. Znosili je, ale nie szukali w nim emocji innych niż profesjonalne. Nie powiedział nic więcej, słowa uwięzły mu w gardle, ale może to z jego oczu mogła wyczytać prośbę albo postanowienie. O to, by się go nie bała; ona jedna; choć był świadom, że niektóre odruchy nigdy nie będą decyzjami.
Tematy trudne lub niezręczne rozmyły się w jej śmiechu, dziewczęcym, perlistym. Tak łatwo było się w niej zakochać...! Nie wiedział jeszcze, czy łatwo ją kochać, znosić zazdrosne spojrzenia innych samców, ale zamierzał podjąć wyzwanie.
Drgnął, gdy zaczęła mówić o dzieciach i wytyczanych im oczekiwaniach w sposób zupełnie inny niż jego rodzice.
-Tak... masz rację. - zgodził się z mocno bijącym sercem, postanawiając nie dzielić się podejściem własnej rodziny i nawet własnej żony (Orestes wciąż bał się mioteł, po tym jak pod nieobecność Hectora uznała, że musi być odważnym chłopcem), nie zatruć tego pięknego podejścia. Uśmiech nadal błąkał się po jego twarzy, ale na wspomnienie Victora—odległy i nostalgiczny.
-Nie mówił mi. Ale odczuwałem jego ból. - wyznał cicho, czując gorzką gulę w gardle. To Victora bił ojciec, ale to on leżał miesiącami w łóżku, zwijając się z bólu połamanej (od nowa i od nowa) kości; co wtedy czuł bliźniak?
Czy to wtedy zaczął go nie lubić...?
-Mam nadzieję, że kiedyś go poznasz. - mruknął bez przekonania, obawiając się, że Victor znowu zniknie.
Charon zamrugał z niedowierzaniem, gdy przyjaciółka jego pana podarowała mu komplement, a potem zamilkł wymownie gdy wybrała złe miejsce. Poszedł zasłonić zasłony w jadalni (w salonie już przezornie zasłonił), by nikt nie widział tego gwałtu na savoir-vivrze.
Hector uśmiechał się do Celine ciepło i dżentelmeńsko nałożył jej porcję - obfitszą niż dla młodej panny, pamiętając, że po Tower powinna jeść za dwoje (a po ślubie może naprawdę za dwoje, zamigotało na granicy jego podświadomości, ale odepchnął pewne marzenia ze wstydem - dusił je zbyt długo, by mieć na nie odwagę).
-Tutaj. I wiele razy z Yvette. - sposępniał odrobinę, rad byłby gdyby odpisała na jego list, ale ciekawość Celine prędko poprawiła mu humor. -Jest nam przychylny i bardzo cię kocha. Poczuwa się do roli ojca. - uśmiechnął się, wiedząc, że śmierć ojca i ojciec biologiczny to drażliwy temat; ale chcąc by Celine wiedziała, że ma na świecie opiekuna. -Martwiła go trochę różnica wieku, dopóki nie dowiedział się, że mój szwagier i siostra mieli większą. - wyznał, spoglądając na Celine nieco niespokojnie; w jego rodzinie było to normą, ale jakie podejście miała ona? -Nie omówił nic z tego, co myślałem, że omówi. Chyba, że to dom uspokoił go w kwestii moich finansów. - zwierzył się. -Ale jest zupełnie...inny. Niż ja. - przyznał. -To chyba dobrze. - uzupełniali się. -Mówił - nie było sensu tego ukrywać -że zawsze będziesz jego siostrą i zawsze będziesz miała gdzie wrócić. - wydało mu się to bardzo piękne, bo nie pomyślał o tym podczas rozmowy z Jasprem; a pomimo wymuszonej rozłąki mieszkał przecież z Letą dłużej niż Elric z Celine. -I pytał o śmierć mojej żony, tak jakby... - odłożył widelec, wspomnienie zimnych oczu Victora uświadomiło mu, że Elric może nie pytał bezzasadnie. Może wolałby nie znać prawdy, wbrew krukońskiej logice? Może wolałby zapomnieć? -...to było ważne. - zacisnął mocniej szczękę. -Czasem chciałbym zapomnieć, o wszystkich... - wstydził się mówić o tym, co złe, ale chyba nie było sensu tego ukrywać. -...złych chwilach. Podobno te zioła z labiryntu mogą pomóc, myślisz, że powinienem po prostu cisnąć je do kominka?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- I spójrz tylko, jak mi wyszło. Czy sztuka nie jest wspaniała? - odparła z psotnym ognikiem tańczącym w tęczówkach; jej uśmiech wydawał się przy tym lekki i swobodny, a jednocześnie ukradkowy, jakby przyszło jej podzielić się z Hectorem sekretem potężnej, tajnej broni zmieniającej bieg losu. Ale to nie naszkicowany w notatniku portret za tym stał, ani nawet zbieg okoliczności festiwalowej zabawy otwierającej serca na dotychczas stłumione emocje, tylko oni - ich dochodząca do głosu odwaga, jedno słowo po drugim prowadzące ich ku sobie, przepaść, nad którą niespodziewanie się znaleźli i znad której nie było powrotu. Przymknęła oczy, kiedy składał na jej czole pocałunek, i westchnęła, jeszcze przez chwilę ich nie otwierając. Pozwoliła za to, by jego zrozumienie ją otuliło, dodało jej otuchy.
- Nie wolałbyś sam ich sobie zaskarbić? - wymruczała, przechyliwszy głowę do ramienia. Policzki piekły ją płomieniem rumieńców, a spojrzenie skrzyło się, kocie i przebiegłe. Sentymentalność tej prośby przeszyła ją zaskoczeniem, bo chyba instynktownie spodziewała się, że Hectorowi było do tego daleko - nie nosił obrączki przytraczającej go kajdanami do pamięci zmarłej żony, a na jego szyi nigdy nie dostrzegła żadnego wisiorka mogącego przechowywać podobizny najbliższych, nie zauważyła nawet, by miał jakiś ulubiony zegarek na nadgarstku. Strach pomyśleć, czy to kolczasta natura wspomnień, które sprawiały mu ból, odpowiadała za to, że trzymał je skryte gdzieś poza granicą wzroku, na dnie duszy, bo stamtąd nie mógł ich odrzucić. Jeśli tak i jeśli stała za tym Beatrice, znienawidziłaby ją, znienawidziłaby jeszcze bardziej. - Nie trzeba ani umieć rysować, ani robić dobrych zdjęć, by uwiecznić to, co jest dla ciebie ważne. Emocje, które wnikają w papier, a których nie zastąpi żaden warsztat, płyną po prostu z serca; reszty cię nauczę, jeśli masz ochotę. Już raz po mnie sięgnąłeś - i zatrzymałeś mnie. Na zawsze. Zrób to znowu - zachęciła go aksamitnie, chcąc dodać mu odwagi, natchnąć. Na podstawie zachowania i niuansów potrafił czytać z ludzi jak z otwartych ksiąg, udowodniwszy jej to w brzasku płonących ognisk, i nie miała wątpliwości, że obdarzony taką przenikliwością potrafiłby uchwycić ulotny pierwiastek duszy na papierze, choćby dopiero stawiał w sztuce pierwsze kroki. Gdyby spróbował, mógłby tworzyć przejmujące i naszpikowane głębią rzeczy: bo miał w sobie pokłady zawiłości, które często było łatwiej wyrazić poprzez medium, zamiast ubrać w słowa... Wiedziała to po swoim przykładzie, tańcząc do upadłego, gdy zawodziło wszystko inne. Ona natomiast byłaby dumna z każdej jego kreski, każdego pociągnięcia grafitu czy węgla i z każdej próby, nawet gdyby on miał nad nimi pomstować i wyrzucać sobie brak natychmiastowej perfekcji. Spojrzawszy na palce delikatnie ułożone na jej skórze w miejscu bijącego dla niego serca, uśmiechnęła się z wdzięcznym zachwytem, po czym znów uniosła na niego wzrok, czując w gardle zalążek wzruszenia. Przełamał się dla niej, pomimo gorzkiego poczucia braków i ograniczeń zdecydował się spróbować i wtedy, przy ogniskach, półwila jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, jakie miało to dla niego znaczenie; to stało się dla niej jasne dopiero później. - Więc nigdy nie przestawaj ze mną tańczyć, Hectorze - poprosiła niemalże bezgłośnie, chichocząc cicho, gdy dotknął jej nosem, i lekko potarła jego policzek własnym. To był ich taniec i nikt nie miał prawa się w niego zakradać, nikt nie miał prawa mu zagrozić; taniec nie tyle ciał, ile przede wszystkim dusz.
Smutek dźwięczący w jego głosie liznął jej wnętrze poczuciem niesprawiedliwości - bo przecież oczy miał piękne i dobre, i nie rozumiała, jak ludzie mogli tego nie dostrzegać. Fakt, w pierwszej chwili sama unikała jego wzroku, jednak nie przez to, jakim był człowiekiem, a jak głęboki i paraliżujący strach trawił ją na myśl o konfrontacji z demonami Tower. Jedno zdanie powiedziało jej teraz, jak trudno było Hectorowi na co dzień z tą świadomością. - Boją się, albo może wstydzą, swojego odbicia, które mogą w nich zobaczyć, ale to nie twoja wina - zapewniła go intensywnie, ujmując jego twarz w dłonie i podtrzymując jego spojrzenie, jakby za wszelką cenę próbowała mu udowodnić, że nie był bazyliszkiem, którego wzrok petryfikował i przed którym należało uciekać, choć kilka dni temu porównała go do mitycznego stwora w lekkości żartów. - A oni nie wiedzą, co tracą. Niech nie patrzą, jeśli wolą nigdy się tego nie dowiedzieć. Niech będą czasem takimi upartymi brodawkolepami. Trudno. Ja będę w nie patrzeć za nich wszystkich - przyznała, muskając jego usta w czułym, płytkim pocałunku. Dostrzegła to, co próbował przekazać bez słów, o co prosił, i wiedziała, że nigdy nie będzie się go bać, tak jak on niedawno powiedział, że nie mógłby się jej brzydzić.
- To może być pewien rodzaj magii? Bliźniacza więź? - spytała, zaintrygowana. Oczytany i zaznajomiony z tajnikami wiedzy, której ona nigdy nie poznała, był dla niej autorytetem i nawet jeśli nie posiadał na ten temat podręcznikowej odpowiedzi, to jako naukowiec - i jeden z bliźniąt - coś na pewno już przypuszczał. Ból - stłuczonych kolan i zbitych mięśni, czy kryło się za tym coś gorszego? O czym mówił, co kłębiło się za jego szarawym wyznaniem? - Chciałabym. Jaki jest? Czym się zajmuje? Myślisz, że by mnie polubił...? - to samo pytanie, niepewne, napięte, zadała mu jakiś czas temu w kontekście Orestesa. Rodzina Hectora stawała się dla niej ważna, jako jego nieodłączny element - i zależało jej na ich akceptacji.
I na tym, by nie przynieść mu przy nich wstydu.
Intensywny aromat późnego obiadu na moment ją zamroczył, wpatrywała się w sowitą porcję pozostawioną na swoim talerzu i z trudem doczekała chwili, aż Hector nałożył również i sobie, po czym sięgnęła po sztućce i od razu zabrała się do pałaszowania. Może tak wyrazisty dowód głodu nie był elegancki, jednak w miarę jak kolejne kęsy spływały do żołądka, ciało Celine napełniało się - tym razem fizycznym - ciepłem błogości. Od dawna nie jadła zresztą makaronu, zmuszona przyznać, że Charon naprawdę znakomicie gotował, znacznie lepiej niż ona. Przygasła na wspomnienie kuzynki, marszcząc delikatnie brwi.
- Pisałam do niej ostatnio, ale... - urwała, pokręciwszy głową; odpowiedź nigdy nie nadeszła. Celine miała nadzieję, że Yv była bezpieczna, ale niewiedza pozostawiała na jej duszy długą i głęboką szramę wypełniającą się coraz czarniejszymi domysłami. Gdzie była? Co się z nią działo? Dlaczego milczała? Podejrzewała, że Hector, przyjaciel uzdrowicielki, jej zaufany kompan, odczuwał to samo. Ekspresja półwili zmieniła się na wspomnienie Elrica, obserwowała magipsychiatrę z napięciem i wreszcie zaostrzającą się ulgą, w której mgiełce kwitł uśmiech. - Czyżby pomylił mnie z Marleną? - parsknęła. - To jego lelek wróżebnik, wychował ją od bardzo młodego pisklęcia. Nie zrozum mnie źle, cieszę się, że jest wobec mnie tak opiekuńczy, tyle że... nie zastąpiłby taty. Nie musi próbować. Wystarczy przecież, że jest, stał się, starszym bratem - przyznała, czując, jak część jej obawy rozmywa się w przyjemnej harmonii. Jej serce zabiło szybciej, chłonąc słowa, które Lovegood przy nim powiedział. - Przychylnym starszym bratem - podkreśliła, znów chcąc to głośno usłyszeć, zrozumieć, utrwalić. - Czyli cię zaskoczył? - ciągnęła, promieniejąc. Czy stojąc naprzeciw niego i obnażając swoje zamiary, Hector również odczuwał stres? Czy może od razu rozpracował Elrica i szybko zrozumiał, w jaki sposób go sobie zjednać? Tamtego dnia obiecał jej, że go przekona, i tak właśnie zrobił; na Merlina, był niesamowity. - Z przeciwieństw może powstać piękna przyjaźń. Moja najbliższa przyjaciółka - Neala, twoja pomocnica z labiryntu - na przykład jest młodsza, ale znacznie rozsądniejsza i jeszcze bardziej... ekspresyjna - podsunęła pogodnie, w duchu licząc na to, że prędzej czy później Hector i Ellie zbliżą się do siebie na tyle, by stworzyć udany i dopełniający się duet. Cóż to by była za niepowstrzymana siła! Zamrugawszy z niezrozumieniem (do tej pory nawet nie zastanawiała się nad kwestią jego finansów ani nad różnicą ich wieku i, szczerze mówiąc, były jej zupełnie obojętne), skupiła się po chwili na spięciu jego ramion, zaciśniętej szczęce i cierpkości wypełniającej głos. Celine też odłożyła widelec na bok i przesunęła ku niemu dłoń, znów splatając ze sobą ich palce. - Są gorsze od blizn, wiem... Blizny z czasem przestają boleć, ale wspomnienia złych chwil chyba nigdy - powiedziała półszeptem, patrząc mu w oczy. Miał rację, Pani Jeziora obiecywała im wyzwolenie, o którym półwila prawie zapomniała. - Jeśli nic cię przy nich nie trzyma, tak. Oczywiście, że tak. Pozbądź się ich, ich toksyn, ciężaru, spopiel je w kominku i w sobie. Mogę być z tobą, kiedy będziesz to robił. Chcesz? Po kolacji? - zaproponowała, choć gdyby powiedział, że wolałby przy tym być sam, nie miałaby mu za złe. Elric chyba niepotrzebnie zapytał o Beatrice, ale czy mogła mu się dziwić, mieć pretensje? Z pewnością nie chciał naruszyć czułej i bolesnej rany, nie wiedział tego, co ona; nieco mocniej zacisnęła dłoń na dłoni czarodzieja; niedawno w ten sposób pomógł jej spalić listy Abbottów.
- Nie wolałbyś sam ich sobie zaskarbić? - wymruczała, przechyliwszy głowę do ramienia. Policzki piekły ją płomieniem rumieńców, a spojrzenie skrzyło się, kocie i przebiegłe. Sentymentalność tej prośby przeszyła ją zaskoczeniem, bo chyba instynktownie spodziewała się, że Hectorowi było do tego daleko - nie nosił obrączki przytraczającej go kajdanami do pamięci zmarłej żony, a na jego szyi nigdy nie dostrzegła żadnego wisiorka mogącego przechowywać podobizny najbliższych, nie zauważyła nawet, by miał jakiś ulubiony zegarek na nadgarstku. Strach pomyśleć, czy to kolczasta natura wspomnień, które sprawiały mu ból, odpowiadała za to, że trzymał je skryte gdzieś poza granicą wzroku, na dnie duszy, bo stamtąd nie mógł ich odrzucić. Jeśli tak i jeśli stała za tym Beatrice, znienawidziłaby ją, znienawidziłaby jeszcze bardziej. - Nie trzeba ani umieć rysować, ani robić dobrych zdjęć, by uwiecznić to, co jest dla ciebie ważne. Emocje, które wnikają w papier, a których nie zastąpi żaden warsztat, płyną po prostu z serca; reszty cię nauczę, jeśli masz ochotę. Już raz po mnie sięgnąłeś - i zatrzymałeś mnie. Na zawsze. Zrób to znowu - zachęciła go aksamitnie, chcąc dodać mu odwagi, natchnąć. Na podstawie zachowania i niuansów potrafił czytać z ludzi jak z otwartych ksiąg, udowodniwszy jej to w brzasku płonących ognisk, i nie miała wątpliwości, że obdarzony taką przenikliwością potrafiłby uchwycić ulotny pierwiastek duszy na papierze, choćby dopiero stawiał w sztuce pierwsze kroki. Gdyby spróbował, mógłby tworzyć przejmujące i naszpikowane głębią rzeczy: bo miał w sobie pokłady zawiłości, które często było łatwiej wyrazić poprzez medium, zamiast ubrać w słowa... Wiedziała to po swoim przykładzie, tańcząc do upadłego, gdy zawodziło wszystko inne. Ona natomiast byłaby dumna z każdej jego kreski, każdego pociągnięcia grafitu czy węgla i z każdej próby, nawet gdyby on miał nad nimi pomstować i wyrzucać sobie brak natychmiastowej perfekcji. Spojrzawszy na palce delikatnie ułożone na jej skórze w miejscu bijącego dla niego serca, uśmiechnęła się z wdzięcznym zachwytem, po czym znów uniosła na niego wzrok, czując w gardle zalążek wzruszenia. Przełamał się dla niej, pomimo gorzkiego poczucia braków i ograniczeń zdecydował się spróbować i wtedy, przy ogniskach, półwila jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, jakie miało to dla niego znaczenie; to stało się dla niej jasne dopiero później. - Więc nigdy nie przestawaj ze mną tańczyć, Hectorze - poprosiła niemalże bezgłośnie, chichocząc cicho, gdy dotknął jej nosem, i lekko potarła jego policzek własnym. To był ich taniec i nikt nie miał prawa się w niego zakradać, nikt nie miał prawa mu zagrozić; taniec nie tyle ciał, ile przede wszystkim dusz.
Smutek dźwięczący w jego głosie liznął jej wnętrze poczuciem niesprawiedliwości - bo przecież oczy miał piękne i dobre, i nie rozumiała, jak ludzie mogli tego nie dostrzegać. Fakt, w pierwszej chwili sama unikała jego wzroku, jednak nie przez to, jakim był człowiekiem, a jak głęboki i paraliżujący strach trawił ją na myśl o konfrontacji z demonami Tower. Jedno zdanie powiedziało jej teraz, jak trudno było Hectorowi na co dzień z tą świadomością. - Boją się, albo może wstydzą, swojego odbicia, które mogą w nich zobaczyć, ale to nie twoja wina - zapewniła go intensywnie, ujmując jego twarz w dłonie i podtrzymując jego spojrzenie, jakby za wszelką cenę próbowała mu udowodnić, że nie był bazyliszkiem, którego wzrok petryfikował i przed którym należało uciekać, choć kilka dni temu porównała go do mitycznego stwora w lekkości żartów. - A oni nie wiedzą, co tracą. Niech nie patrzą, jeśli wolą nigdy się tego nie dowiedzieć. Niech będą czasem takimi upartymi brodawkolepami. Trudno. Ja będę w nie patrzeć za nich wszystkich - przyznała, muskając jego usta w czułym, płytkim pocałunku. Dostrzegła to, co próbował przekazać bez słów, o co prosił, i wiedziała, że nigdy nie będzie się go bać, tak jak on niedawno powiedział, że nie mógłby się jej brzydzić.
- To może być pewien rodzaj magii? Bliźniacza więź? - spytała, zaintrygowana. Oczytany i zaznajomiony z tajnikami wiedzy, której ona nigdy nie poznała, był dla niej autorytetem i nawet jeśli nie posiadał na ten temat podręcznikowej odpowiedzi, to jako naukowiec - i jeden z bliźniąt - coś na pewno już przypuszczał. Ból - stłuczonych kolan i zbitych mięśni, czy kryło się za tym coś gorszego? O czym mówił, co kłębiło się za jego szarawym wyznaniem? - Chciałabym. Jaki jest? Czym się zajmuje? Myślisz, że by mnie polubił...? - to samo pytanie, niepewne, napięte, zadała mu jakiś czas temu w kontekście Orestesa. Rodzina Hectora stawała się dla niej ważna, jako jego nieodłączny element - i zależało jej na ich akceptacji.
I na tym, by nie przynieść mu przy nich wstydu.
Intensywny aromat późnego obiadu na moment ją zamroczył, wpatrywała się w sowitą porcję pozostawioną na swoim talerzu i z trudem doczekała chwili, aż Hector nałożył również i sobie, po czym sięgnęła po sztućce i od razu zabrała się do pałaszowania. Może tak wyrazisty dowód głodu nie był elegancki, jednak w miarę jak kolejne kęsy spływały do żołądka, ciało Celine napełniało się - tym razem fizycznym - ciepłem błogości. Od dawna nie jadła zresztą makaronu, zmuszona przyznać, że Charon naprawdę znakomicie gotował, znacznie lepiej niż ona. Przygasła na wspomnienie kuzynki, marszcząc delikatnie brwi.
- Pisałam do niej ostatnio, ale... - urwała, pokręciwszy głową; odpowiedź nigdy nie nadeszła. Celine miała nadzieję, że Yv była bezpieczna, ale niewiedza pozostawiała na jej duszy długą i głęboką szramę wypełniającą się coraz czarniejszymi domysłami. Gdzie była? Co się z nią działo? Dlaczego milczała? Podejrzewała, że Hector, przyjaciel uzdrowicielki, jej zaufany kompan, odczuwał to samo. Ekspresja półwili zmieniła się na wspomnienie Elrica, obserwowała magipsychiatrę z napięciem i wreszcie zaostrzającą się ulgą, w której mgiełce kwitł uśmiech. - Czyżby pomylił mnie z Marleną? - parsknęła. - To jego lelek wróżebnik, wychował ją od bardzo młodego pisklęcia. Nie zrozum mnie źle, cieszę się, że jest wobec mnie tak opiekuńczy, tyle że... nie zastąpiłby taty. Nie musi próbować. Wystarczy przecież, że jest, stał się, starszym bratem - przyznała, czując, jak część jej obawy rozmywa się w przyjemnej harmonii. Jej serce zabiło szybciej, chłonąc słowa, które Lovegood przy nim powiedział. - Przychylnym starszym bratem - podkreśliła, znów chcąc to głośno usłyszeć, zrozumieć, utrwalić. - Czyli cię zaskoczył? - ciągnęła, promieniejąc. Czy stojąc naprzeciw niego i obnażając swoje zamiary, Hector również odczuwał stres? Czy może od razu rozpracował Elrica i szybko zrozumiał, w jaki sposób go sobie zjednać? Tamtego dnia obiecał jej, że go przekona, i tak właśnie zrobił; na Merlina, był niesamowity. - Z przeciwieństw może powstać piękna przyjaźń. Moja najbliższa przyjaciółka - Neala, twoja pomocnica z labiryntu - na przykład jest młodsza, ale znacznie rozsądniejsza i jeszcze bardziej... ekspresyjna - podsunęła pogodnie, w duchu licząc na to, że prędzej czy później Hector i Ellie zbliżą się do siebie na tyle, by stworzyć udany i dopełniający się duet. Cóż to by była za niepowstrzymana siła! Zamrugawszy z niezrozumieniem (do tej pory nawet nie zastanawiała się nad kwestią jego finansów ani nad różnicą ich wieku i, szczerze mówiąc, były jej zupełnie obojętne), skupiła się po chwili na spięciu jego ramion, zaciśniętej szczęce i cierpkości wypełniającej głos. Celine też odłożyła widelec na bok i przesunęła ku niemu dłoń, znów splatając ze sobą ich palce. - Są gorsze od blizn, wiem... Blizny z czasem przestają boleć, ale wspomnienia złych chwil chyba nigdy - powiedziała półszeptem, patrząc mu w oczy. Miał rację, Pani Jeziora obiecywała im wyzwolenie, o którym półwila prawie zapomniała. - Jeśli nic cię przy nich nie trzyma, tak. Oczywiście, że tak. Pozbądź się ich, ich toksyn, ciężaru, spopiel je w kominku i w sobie. Mogę być z tobą, kiedy będziesz to robił. Chcesz? Po kolacji? - zaproponowała, choć gdyby powiedział, że wolałby przy tym być sam, nie miałaby mu za złe. Elric chyba niepotrzebnie zapytał o Beatrice, ale czy mogła mu się dziwić, mieć pretensje? Z pewnością nie chciał naruszyć czułej i bolesnej rany, nie wiedział tego, co ona; nieco mocniej zacisnęła dłoń na dłoni czarodzieja; niedawno w ten sposób pomógł jej spalić listy Abbottów.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Nie potrzebowałaś do tego sztuki. - roześmiał się, w drżących z rozbawienia kącikach ust kryjąc prawdę o tym, że chciał być przy niej tak czy siak. Prawdę splątaną z ciężarem sekretów: drżącego nad nigdy niewysłanym listem pióra po tym, jak wrócił z Wenus ze wspomnieniem sińców filigranowej blondynki pod powiekami. Snów, w których to samo robił Celine. Lodowatych myśli o tym, jak mógłby rozciągać terapię wciąż i wciąż, bez końca. Jednej, przelotnej myśli, że pewnie spojrzałaby na niego inaczej jedynie pod Amortencją i zdradliwej myśli o tym, że przecież potrafiłby ją uwarzyć. Czy to w tym czasie rysowała jego portrety, ufna, lecz bojąca się przekroczyć granicę? Dopiero z perspektywy czasu, czytając jej listy po tamtym wieczorze w salonie, zrozumiał, że tańczyli na granicy już od bardzo dawna. A wśród myśli, których się wstydził, tkwiło też przecież łagodniejsze przekonanie o tym, że chciał być obok niej w jakiejkolwiek roli by mógł, choćby w sztywnych konwenansach terapii albo w bolesnych ramach przyjaźni. -Choć... - przechylił lekko głowę, przypominając sobie, kiedy pierwszy raz wyznał jej to pragnienie. Jestem dla ciebie, zawsze. -...to widząc twój taniec przed Królem Rybakiem - odbiorca tego spektaklu liczył się bardziej niż zwykle, kaleki okrutnik, dla którego mimo wszystko znalazła współczucie i któremu pokazała piękno. -...zrozumiałem, że nie chcę przy tobie tylko przez godzinę tygodniowo. - wyznał, delikatnie wodząc opuszkami palców po jej policzkach. To ona nauczyła go tego gestu, pamiętał jak ostrożnie dotykała przed kilkoma dni jego twarzy; samemu czynił to z zachwytem, jakby właśnie łamał zakaz i zbliżał się do marmurowego posągu w British Museum. -Wcześniej nie chciałem ci nawet przeszkadzać na Festiwalu. - szepnął, wcześniej nie odważyłby się poprosić jej do tańca.
-Naucz mnie. - poprosił, zbliżając usta do jej policzka. Rysować, tańczyć, tego, jak cię kochać. To wszystko było nowością, ale choć zazwyczaj lękał się nieznanego, to przy niej nie czuł takiego rodzaju strachu.
Uśmiechnął się z uprzejmym niedowierzaniem—i iskrą szczerego zaskoczenia—gdy próbowała go pocieszyć, choć w teorii pocieszenia nie potrzebował. W końcu się przyzwyczaił. -Przyzwyczaiłem się. - mruknął bez przekonania. Może jednak się nie przyzwyczaił. -Ale to nie tylko zasługa mojej profesjonalnej przenikliwości. - powiedział, lżejszym tonem. -Byłem tym dzieckiem, które patrzy na kogoś dopóki nie usłyszy odpowiedzi na zadane pytanie i nie wie, kiedy przestać. - a teraz nie chciał przestawać, nie chciał odrywać od niej wzroku. Mrugał coraz rzadziej i nie odwracał z kurtuazji wzroku, jakby czując, że przy niej nie musi już kurczowo trzymać się wyuczonych odruchów.
-Może. Chciałbym to kiedyś zbadać, ale niewielki procent populacji odwiedza mój gabinet, a bliźniąt jest tak mało. - wyznał, Victor i Leta z pewnością byliby zachwyceni, że interesują go akurat więzi bliźniąt i sposoby leczenia charłaków. Ale nie dbał o ich sceptycyzm lub urażoną dumę, bo co gdyby natknął się na sposób przywrócenia siostrze magii? Albo odkrył, jak złożyć Victora w całość i zwrócić mu część szczęścia, które w dzieciństwie chyba dzielili na pół i którego nie starczało dla nich z osobna?
-Jest... - zamrugał. Jaki Victor jest, a jaki był? Wciąż widział w nim swojego dawnego obrońcę, najwspanialszego chłopca na świecie, choć brat robił wszystko aby zatrzeć to wrażenie. -skryty. - zadecydował. -Kocha psy - i być może tylko psy -i lubi górskie wędrówki - opowiadając o dawnych pasjach Vica i ich okruchach, które dostrzegał teraz, uniknął tematu zawodu. W końcu wędrówki to też jakieś zajęcie. Ostatnie pytanie było najtrudniejsze—pamiętał wyraz twarzy brata, gdy najpierw opowiadał mu o półwili, a potem włożył rękę w ogień (i na trzeźwo żałował zbyt długiego języka) i wbrew teoriom o wygaśnięciu bliźniaczej więzi czuł wtedy jego niepokój. A Victor był zdolny do wielu rzeczy, gdy się martwił. Będzie musiał z nim porozmawiać. -Myślę, że nie uwierzyłby, że istniejesz. - odpowiedział wymijająco, usiłując nadać gorzkiej prawdzie pozorów żartu. -Mamy sporadyczny kontakt, czasami... znika. - dodał ciszej, bo i na gorzką prawdę zasługiwała.
Wspomnienie Victora ani troska o Yvette nie zdołały odebrać mu apetytu—w chwilach stresu trudno było mu coś przełknąć (jak bardzo szczupły musiał być, gdy brat zobaczył go z żoną na Pokątnej i zdecydował się zainterweniować?).
-Ciekawy wybór pupila. - skwitował, słysząc o lelku wróżebniku, nie spodziewałby się tego po praktycznym i tak... typowo męskim Elriku. Odłożył widelec, myśląc o wróblu, któremu musiał (musiał?) ukręcić głowę na Pokątnej, ale na szczęście kwestia ojca Celine była bardziej paląca od wstydliwych kontrastów pomiędzy Vale'm i Lovegoodem. -Mówił mi, że jego ojciec was - cię, ale to brzmiało zbyt brutalnie -unika, że jest tchórzem. Nie dziwię się, że czuje się podwójnie odpowiedzialny. - zauważył, niejako profesjonalnie. -Ale on chce być za ciebie odpowiedzialny. Bardzo cię kocha. Z pięć razy mówił mi, że zawsze będziesz jego siostrą i zawsze będziesz miała gdzie wrócić jeśli... - hiperbolizował, starając się mówić lekko (Elric powiedział mu to raz, ale porządnie, po męsku), ale jeśli zawisło między nimi jakoś ciężko. -...dom - wybrnął -ci się nie spodoba. Jak ci się podoba? - nie pytał jej jeszcze o to. -Powiedzmy, że obydwoje siebie zaskoczyliśmy. - mruknął, a potem z ciekawością słuchał o młodziutkiej Neali. Przyjaciółka Celine była najwyraźniej asystentką jego przyjaciela. Czy zrozumiałaby, zaakceptowała ich więź, czy podlotkowi wydałoby się to dziwne? Kobiece przyjaźni zawsze budziły w nim pewien niepokój, podejrzewał, że Beatrice brutalnie go obmawiała—ale w towarzystwie Celine nieprzyjemne myśli gasły. A zioła od Pani Jeziora obiecywały, że tak samo wygasną niechciane wspomnienia.
-Jeśli chcesz... - spojrzał jej prosto w oczy, dym otuli przecież ich obydwoje. -...spalmy je razem. - przytaknął, a resztę kolacji spędzili mówiąc o domu, o dzisiejszych pacjentach, o kuchni Charona. Wreszcie, gdy skrzat sprzątał już ze stołu, usiedli na kanapie—którą Hector magicznie przysunął bliżej kominka. Skrzat poszedł po przechowywaną w pracowni mieszankę ziół, a potem zostawił ich samych, gdy Hector cisnął je do ognia.
Objął Celine ramieniem, kolejny raz dzisiejszego dnia czując ciężar zmęczenia, a nawet senności. Przez chwilę milczeni, a on oddychał coraz spokojniej, nie czując innego rodzaju ciężaru—wspomnienia nie znikały, ale blakły i nie paliły już równie mocno jak ogień. Śmiech Beatrice w noc poślubną, mina sąsiadki gdy zostawił sińca na jej twarzy, egoistycznie wykradzione z kalendarza środy i sposób, w jaki zakończył tamtą relację, nawet echo słów Victora o tym, że zawsze był ciężarem. Zesztywniała noga też zdawała się coraz lżejsza, jakby zdystansowanie się od bolesnych wspomnień pomogło mu zapomnieć o tym, że kalectwo go definiuje i o tym, że Celine mogłaby wybrać każdego, kogokolwiek by zachciała.
Ale może nie u boku każdego odnalazłaby szczęście i zrozumienie.
-Celine... - nachylił się, by złożyć na jej ustach pocałunek—wciąż mieszczący się w granicach przyzwoitości, na nic więcej nie pozwoliłyby mu zresztą coraz cięższe powieki i zmęczenie z całego dnia, ale zdecydowanie dłuższy odważniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. -lśnisz najjaśniej w moich myślach. Kiedyś myślałem, że tylko w nieodpowiednich dla uzdrowiciela marzeniach, ale teraz... teraz możemy zbudować tyle nowych i prawdziwych wspomnień. - nie marzeń, o czym przypominał mu ogień odbijający się w jej źrenicach; ciepło i bliskość jej ciała. -Wiem, że Orestes potrzebuje czasu, ale po wczorajszej nocy... - wygodna wymówka, ale być może bez perspektywy końca świata łatwiej byłoby mu wysilić się na cierpliwość -...nie mogę się tego doczekać. - wspólnego życia, o którym tak łatwo było mówić, gdy nie czuło się ciężaru ostatniej dekady.
-Naucz mnie. - poprosił, zbliżając usta do jej policzka. Rysować, tańczyć, tego, jak cię kochać. To wszystko było nowością, ale choć zazwyczaj lękał się nieznanego, to przy niej nie czuł takiego rodzaju strachu.
Uśmiechnął się z uprzejmym niedowierzaniem—i iskrą szczerego zaskoczenia—gdy próbowała go pocieszyć, choć w teorii pocieszenia nie potrzebował. W końcu się przyzwyczaił. -Przyzwyczaiłem się. - mruknął bez przekonania. Może jednak się nie przyzwyczaił. -Ale to nie tylko zasługa mojej profesjonalnej przenikliwości. - powiedział, lżejszym tonem. -Byłem tym dzieckiem, które patrzy na kogoś dopóki nie usłyszy odpowiedzi na zadane pytanie i nie wie, kiedy przestać. - a teraz nie chciał przestawać, nie chciał odrywać od niej wzroku. Mrugał coraz rzadziej i nie odwracał z kurtuazji wzroku, jakby czując, że przy niej nie musi już kurczowo trzymać się wyuczonych odruchów.
-Może. Chciałbym to kiedyś zbadać, ale niewielki procent populacji odwiedza mój gabinet, a bliźniąt jest tak mało. - wyznał, Victor i Leta z pewnością byliby zachwyceni, że interesują go akurat więzi bliźniąt i sposoby leczenia charłaków. Ale nie dbał o ich sceptycyzm lub urażoną dumę, bo co gdyby natknął się na sposób przywrócenia siostrze magii? Albo odkrył, jak złożyć Victora w całość i zwrócić mu część szczęścia, które w dzieciństwie chyba dzielili na pół i którego nie starczało dla nich z osobna?
-Jest... - zamrugał. Jaki Victor jest, a jaki był? Wciąż widział w nim swojego dawnego obrońcę, najwspanialszego chłopca na świecie, choć brat robił wszystko aby zatrzeć to wrażenie. -skryty. - zadecydował. -Kocha psy - i być może tylko psy -i lubi górskie wędrówki - opowiadając o dawnych pasjach Vica i ich okruchach, które dostrzegał teraz, uniknął tematu zawodu. W końcu wędrówki to też jakieś zajęcie. Ostatnie pytanie było najtrudniejsze—pamiętał wyraz twarzy brata, gdy najpierw opowiadał mu o półwili, a potem włożył rękę w ogień (i na trzeźwo żałował zbyt długiego języka) i wbrew teoriom o wygaśnięciu bliźniaczej więzi czuł wtedy jego niepokój. A Victor był zdolny do wielu rzeczy, gdy się martwił. Będzie musiał z nim porozmawiać. -Myślę, że nie uwierzyłby, że istniejesz. - odpowiedział wymijająco, usiłując nadać gorzkiej prawdzie pozorów żartu. -Mamy sporadyczny kontakt, czasami... znika. - dodał ciszej, bo i na gorzką prawdę zasługiwała.
Wspomnienie Victora ani troska o Yvette nie zdołały odebrać mu apetytu—w chwilach stresu trudno było mu coś przełknąć (jak bardzo szczupły musiał być, gdy brat zobaczył go z żoną na Pokątnej i zdecydował się zainterweniować?).
-Ciekawy wybór pupila. - skwitował, słysząc o lelku wróżebniku, nie spodziewałby się tego po praktycznym i tak... typowo męskim Elriku. Odłożył widelec, myśląc o wróblu, któremu musiał (musiał?) ukręcić głowę na Pokątnej, ale na szczęście kwestia ojca Celine była bardziej paląca od wstydliwych kontrastów pomiędzy Vale'm i Lovegoodem. -Mówił mi, że jego ojciec was - cię, ale to brzmiało zbyt brutalnie -unika, że jest tchórzem. Nie dziwię się, że czuje się podwójnie odpowiedzialny. - zauważył, niejako profesjonalnie. -Ale on chce być za ciebie odpowiedzialny. Bardzo cię kocha. Z pięć razy mówił mi, że zawsze będziesz jego siostrą i zawsze będziesz miała gdzie wrócić jeśli... - hiperbolizował, starając się mówić lekko (Elric powiedział mu to raz, ale porządnie, po męsku), ale jeśli zawisło między nimi jakoś ciężko. -...dom - wybrnął -ci się nie spodoba. Jak ci się podoba? - nie pytał jej jeszcze o to. -Powiedzmy, że obydwoje siebie zaskoczyliśmy. - mruknął, a potem z ciekawością słuchał o młodziutkiej Neali. Przyjaciółka Celine była najwyraźniej asystentką jego przyjaciela. Czy zrozumiałaby, zaakceptowała ich więź, czy podlotkowi wydałoby się to dziwne? Kobiece przyjaźni zawsze budziły w nim pewien niepokój, podejrzewał, że Beatrice brutalnie go obmawiała—ale w towarzystwie Celine nieprzyjemne myśli gasły. A zioła od Pani Jeziora obiecywały, że tak samo wygasną niechciane wspomnienia.
-Jeśli chcesz... - spojrzał jej prosto w oczy, dym otuli przecież ich obydwoje. -...spalmy je razem. - przytaknął, a resztę kolacji spędzili mówiąc o domu, o dzisiejszych pacjentach, o kuchni Charona. Wreszcie, gdy skrzat sprzątał już ze stołu, usiedli na kanapie—którą Hector magicznie przysunął bliżej kominka. Skrzat poszedł po przechowywaną w pracowni mieszankę ziół, a potem zostawił ich samych, gdy Hector cisnął je do ognia.
Objął Celine ramieniem, kolejny raz dzisiejszego dnia czując ciężar zmęczenia, a nawet senności. Przez chwilę milczeni, a on oddychał coraz spokojniej, nie czując innego rodzaju ciężaru—wspomnienia nie znikały, ale blakły i nie paliły już równie mocno jak ogień. Śmiech Beatrice w noc poślubną, mina sąsiadki gdy zostawił sińca na jej twarzy, egoistycznie wykradzione z kalendarza środy i sposób, w jaki zakończył tamtą relację, nawet echo słów Victora o tym, że zawsze był ciężarem. Zesztywniała noga też zdawała się coraz lżejsza, jakby zdystansowanie się od bolesnych wspomnień pomogło mu zapomnieć o tym, że kalectwo go definiuje i o tym, że Celine mogłaby wybrać każdego, kogokolwiek by zachciała.
Ale może nie u boku każdego odnalazłaby szczęście i zrozumienie.
-Celine... - nachylił się, by złożyć na jej ustach pocałunek—wciąż mieszczący się w granicach przyzwoitości, na nic więcej nie pozwoliłyby mu zresztą coraz cięższe powieki i zmęczenie z całego dnia, ale zdecydowanie dłuższy odważniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. -lśnisz najjaśniej w moich myślach. Kiedyś myślałem, że tylko w nieodpowiednich dla uzdrowiciela marzeniach, ale teraz... teraz możemy zbudować tyle nowych i prawdziwych wspomnień. - nie marzeń, o czym przypominał mu ogień odbijający się w jej źrenicach; ciepło i bliskość jej ciała. -Wiem, że Orestes potrzebuje czasu, ale po wczorajszej nocy... - wygodna wymówka, ale być może bez perspektywy końca świata łatwiej byłoby mu wysilić się na cierpliwość -...nie mogę się tego doczekać. - wspólnego życia, o którym tak łatwo było mówić, gdy nie czuło się ciężaru ostatniej dekady.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nachyliła się do opuszków gładzących skórę jej policzka. Wspomnienia z labiryntu w Weymouth były słodko-gorzkie, ale wiedziała, że dla nich obojga były w pewien sposób przełomowe; pierwszy dotyk wśród tak licznej grupy ludzi, niepohamowane emocje, troska wybijająca się naprzód względem innych uczuć, orbitowanie wokół siebie w niedomówionej potrzebie upewnienia się, że to drugie jest bezpieczne. Pamiętała, jak niepewnie się poczuła, tracąc go z oczu, kiedy zielona ściana rozcapierzyła się na kilka korytarzy i poprowadziła ich w różnych kierunkach, ale niechęć do rozstania się z nim nie mogła zniweczyć kolejnego etapu zabawy. Lub tego, jak jeszcze do ostatniej chwili wyobrażała sobie zabawę, a co finalnie przerodziło się w pełne lęku doświadczenie dla każdego z nich. - Wiesz, że byłam przekonana, że rozwiązałbyś zagadkę jego dolegliwości i rzucił światło na zagwozdki uczonych? Właśnie ty. Gdybyś miał więcej czasu - szepnęła miękko, scena w sali balowej zmieniła się jak miraż obracanego kalejdoskopu, kwitując wszystkie ich starania poczuciem nieuchronności fatum. Niczego nie mogli zmienić, naprawili wyłącznie to, co przewidzieli dla nich organizatorzy. - Och, Hectorze, a było mi tak miło, kiedy cię zobaczyłam: zarówno tam, jak i przy ogniskach - jej uśmiech był tak jasny i promienny jak płomienie, które pamiętnego dnia ozłacały ich sylwetki pośród tańczących par. Żarliwość jego następnego szeptu, prośby, na którą mieli już całą wieczność, na moment zaparła dech w jej piersi. Dreszcz wspiął się w górę pnia kręgosłupa, nim jednak zdołałby dotknąć ustami jej policzka, półwila przechyliła głowę pod kątem, znów złączając ich wargi. Była nienasycona tych pocałunków, zachłanna pieszczot, jego bliskości, łagodności cielesnej sympatii, którą tylko on potrafił jej zaoferować, pozwalając wierzyć, że zakochał się w niej nie przez chmurę wilego uroku, tylko przez to, jakim była człowiekiem.
Pocałunek był krótki, ale wystarczył, by na chwilę ujarzmić potrzebę i pozwolić skoncentrować się na następnym okruchu przeszłości, do jakiego ją dopuścił. Zagubione dziecko, nieporadnie nawigujące relacje, które potrafiły być bolesne, bo rówieśnicy w tym okresie nie znali zahamowań złośliwości. Napastliwość jego spojrzeń chyba nie mogła wziąć się w nim znikąd, ale nawet jeśli wzięła: nie była powodem do zachowania, którego doświadczał. Może patrzyła na niego przez pryzmat miłości rozgorzałej w sercu, przez co każda myśl o jego smutku budziła w niej płomienie, ale nie wierzyła, że mógł na to wszystko sobie zasłużyć. Owszem, sam wtedy bywał złośliwy i nie przebierał w ciernistych komentarzach, ale... To na pewno coś innego. Przesunęła opuszką po jego łuku brwiowym i liniach pod oczami, po czym poruszyła się na jego kolanach i złożyła dwa delikatne całusy na jego przymykających się powiekach. W ten sposób próbowała mu pokazać, że jego wzrok nigdy nie będzie jej przeszkadzał.
Że kocha ten wzrok i chce, by na nią patrzył.
- Artemis i Susie są bliźniętami - zasugerowała później, chociaż nie była pewna, czy podsunięcie ich jako obiekty badań jej się spodobało. Szybko jednak przypomniała sobie, że rozmawia z Hectorem - człowiekiem, który stanowczo, ale bardzo, bardzo subtelnie prowadził jej traumę po Tower of London, gdzie młode i śliczne dziewczęta, nawet nie półwile, doświadczały okropieństw. Ufała mu i wątpliwość wycofała się wgłąb czaszki, przyćmiona wiarą, że byłby taktowny i ostrożny, gdyby zechciał z nimi o tym porozmawiać. Zresztą: jeśli los pozwoli, miały połączyć ich więzi silniejsze niż byle jaka znajomość.
Nie uszło jej uwadze, że Hector, w którym podejrzewała dostrzec błysk ekscytacji, dumnie wypiętą pierś i girlandę anegdot torujących sobie drogę do jego ust, mówiąc o bracie zdawał się przygasnąć. Nigdy nie brakowało mu słów, prawie nigdy nie wydawał się tak też zagubiony i niepewny jak teraz; kiwała lekko głową za każdym razem, gdy dodawał do okrojonej sylwetki Victora nowe określenia. Nie było ich wiele, ale to musiało jej póki co wystarczyć.
- Aż tak jestem niestworzona? - parsknęła, pozwoliwszy mu udawać, że dzięki żartowi poczuł się lżej, choć była pewna, że wcale tak nie było: czuła kipiące od niego przygnębienie, gorycz, którą usiłował przytrzymać na smyczy, czuła tęsknotę za czymś, czego nie potrafił doścignąć ani zmienić. Złączyła ze sobą ich czoła i przez chwilę po prostu z nim była, oddychając tym samym powietrzem i pozwalając jego uczuciom wybrzmieć nawet w spowijającej ich ciszy pełnej niedopowiedzeń. Marzycielskie zapewnienie, że pewnego dnia wszystko zmieni się na lepsze, nie chciało przejść jej przez gardło, bała się fałszywej nadziei, przez którą mógłby cierpieć jeszcze bardziej; a jeśli Victor was nie pochwali i oddali się od brata jeszcze bardziej? To będzie twoja wina, mówiły lepkie, czarne szepty w jej duszy, których usiłowała nie słuchać, a które mimo to brzęczały w niej jak rój rozjuszonych szerszeni.
A rój ten stał się głośniejszy, kiedy siedząc przy stole nad talerzem parującej potrawy, usłyszała słowa o Lorcanie. O tchórzu, który nie zdołał ani razu spojrzeć jej w oczy, ba, który nie przysłał jej ani jednego listu, jakby sądził, że zrzucenie z siebie balastu winy na papeterii słanej do Elrika wystarczy. Nie wystarczyło! Celine zbladła i przygryzła dolną wargę niemal do krwi, widelec rozgrzał się w jej dłoni, z miejsca, gdzie skóra dotykała metalu, trysnęło parę zbłąkanych iskier. Ich obecność zawsze łagodziła jej wzburzenie, jakby część gniewu za ich pomocą uciekała na zewnątrz, zamiast być duszoną w środku.
- Nie mówmy o nim dzisiaj - poprosiła płomiennie. - Nie chcę, żeby to psuł, jak wszystko, czego się dotknie, a nawet to, czego nie dotyka, bo nie ma śmiałości pojawić się na horyzoncie - wyrzuciła z siebie z pasją, jej pierś unosiła się i opadała szybko, nierówno, czuła w sobie zew wilego spadku odpowiadający na potrzebę zrodzoną z jej złości i wiedziała, że stworzenie kuli ognia przyszłoby jej teraz łatwo - ale odpychała to od siebie, skupiwszy się na łagodzących ból słowach o Elriku i jego poczuciu odpowiedzialności za młodszą siostrę. Wreszcie przymknęła powieki i odetchnęła głęboko, a kiedy znów otworzyła oczy, odkryła, że oddycha się jej łatwiej. Posolona rana zasklepiła się, zamraczający ją gniew wycofał się, pozostawiając w niej poczucie chłodu. Zwrócony ku Hectorowi wzrok niósł w sobie przeprosiny, wstydziła się, jak mocno oddziaływała na nią kwestia Lorcana, ale przecież byłoby łatwiej go odrzucić, gdyby to... Gdyby to on pierwszy nie odrzucił jej. Nie chciał jej jednak, przyznał się, lecz jej nie szukał. Zostawił swoje dzieci zupełnie same z grzechem sięgającym dwudziestu dwóch lat wstecz, przez co jej furia nigdy nie odnalazła adresata. - Dom? Jest bardzo ładny - odpowiedziała, wdzięczna za zmianę tematu, doskonale wiedząc również, że nie o dom chodziło, a jednocześnie Hector zdawał się tym prawdziwie zainteresowany. Uśmiech powrócił na jej usta, jeszcze nieco bledszy niż wcześniej, ale ciepły i czuły. - Chyba najbardziej podoba mi się salon. Kominek - w którym spalili listy od Abbottów i w którego blasku związali się szkarłatną obietnicą. - Pokój Orestesa też jest śliczny. Widać w nim dużo jego fantazji - dodała. Nie chodziło o meble, te zdawały się wysmakowane, eleganckie, wyrzeźbione z porządnego i ładnie oprawionego drewna w każdym pomieszczeniu, ale dostrzegała duszę chłopca w detalach i drobnych dekoracjach, a nawet w ułożeniu zabawek, które tam zaobserwowała.
Dobiegająca końca kolacja zaprowadziła ich potem do salonu, w pobliże kominka, o którym mówiła, a do którego Hector za pomocą czarów podsunął kanapę. Chciała mu w tym towarzyszyć, być z nim i przy nim, gdy ciężar wspomnień na chwilę zelżeje i strachy wyblakną, przez ułamek wieczności osłabiające nad nimi swoją kontrolę. Podarunek od Pani Jeziora płonął w ramionach czerwonych płomieni, ich żar (czy może bliskość Hectora?) rumienił jej skórę, wpuściła w siebie zapach palonych ziół i pozwoliła, żeby odsunął od niej myśli o krzywdach Tower, o kajdanach, które wciąż czuła wokół swoich kończyn, zimnych, odrzucających i bulgoczących jak garść wykluwających się w niej larw. Półleżąc, otulona rękoma Hectora, wyobrażała sobie, że wrzuca je do ognia i patrzy, jak przeradzają się w popiół. Co spopielał on? Jakich dokładnie złych chwil się wyzbywał, ile cierpienia drzemało w otwartych i natychmiast zaleczonych ranach? Półwila sennie błądziła opuszkami po wierzchu jego dłoni, a gdy wypowiedział jej imię (zawsze robił to tak miękko, w jego ustach brzmiało jak świętość), odchyliła się lekko, napotykając jego usta w leniwym pocałunku, lecz tym razem to jego słowa napełniły ją większym ciepłem. Mówił o niej tak pięknie, sprawił, że jej serce zaczęło bić szybciej, a krew powróciła do policzków, barwiąc je rumieńcem. - A ja wierzę w te wspomnienia, które nas czekają - wymruczała aksamitnie, wtulając się w niego. - I wierzę w ciebie - bezwarunkowo, z oddaniem, bo przy nim łatwo było nie bać się mieć nadzieję. Chociaż korciło, nie spytała, ile czasu będzie potrzebował Orestes - domyślając się, że dla każdego dziecka jest to kwestią absolutnie indywidualną, on z kolei niedawno stracił matkę. Jej własna niecierpliwość nie mogła wysuwać się na pierwszy plan, aczkolwiek Merlin świadkiem, że Celine również ją czuła, nie mogąc się doczekać, aby pewnego dnia nazwać Hectora swoim mężem.
Nie była pewna, ile czasu spędzili na kanapie, wpatrzeni w ogień i siebie nawzajem, zanim jego powieki poddały się zmęczeniu i miarowy oddech zdradził doganiający go sen, za oknem jedyną plamą światła stał księżyc przebijający się przez ołowiane chmury. Nawet wówczas spędziła z nim jeszcze chwilę, przyglądając się jego poruszającej się klatce piersiowej i zrelaksowanym mięśniom mimicznym, które nie zdradzały obecności koszmarów - zapewne dzięki ziołom Pani Jeziora. Dobrze, nie chciała, by coś go dziś męczyło, chociaż świat temu sprzyjał, napełniając świeże wspomnienia widokiem krzywd i ciężkim smakiem przerażenia. Później delikatnie wysunęła się z jego objęć i sięgnęła po koc, którym wcześniej ją okrył, tym razem ostrożnie otaczając nim ciało śpiącego Hectora. Poprawiwszy poduszkę pod jego głową, ucałowała jego czoło i na palcach przemknęła do korytarza, gdzie pożegnała się z Charonem po tym, jak skrzat wypuścił ją do ogrodu, z którego teleportowała się z powrotem do Doliny - rozpamiętując wszystko to, co jej dziś powiedział, i zatracając się na nowo w słodyczy każdego wyznania.
zt x2
Pocałunek był krótki, ale wystarczył, by na chwilę ujarzmić potrzebę i pozwolić skoncentrować się na następnym okruchu przeszłości, do jakiego ją dopuścił. Zagubione dziecko, nieporadnie nawigujące relacje, które potrafiły być bolesne, bo rówieśnicy w tym okresie nie znali zahamowań złośliwości. Napastliwość jego spojrzeń chyba nie mogła wziąć się w nim znikąd, ale nawet jeśli wzięła: nie była powodem do zachowania, którego doświadczał. Może patrzyła na niego przez pryzmat miłości rozgorzałej w sercu, przez co każda myśl o jego smutku budziła w niej płomienie, ale nie wierzyła, że mógł na to wszystko sobie zasłużyć. Owszem, sam wtedy bywał złośliwy i nie przebierał w ciernistych komentarzach, ale... To na pewno coś innego. Przesunęła opuszką po jego łuku brwiowym i liniach pod oczami, po czym poruszyła się na jego kolanach i złożyła dwa delikatne całusy na jego przymykających się powiekach. W ten sposób próbowała mu pokazać, że jego wzrok nigdy nie będzie jej przeszkadzał.
Że kocha ten wzrok i chce, by na nią patrzył.
- Artemis i Susie są bliźniętami - zasugerowała później, chociaż nie była pewna, czy podsunięcie ich jako obiekty badań jej się spodobało. Szybko jednak przypomniała sobie, że rozmawia z Hectorem - człowiekiem, który stanowczo, ale bardzo, bardzo subtelnie prowadził jej traumę po Tower of London, gdzie młode i śliczne dziewczęta, nawet nie półwile, doświadczały okropieństw. Ufała mu i wątpliwość wycofała się wgłąb czaszki, przyćmiona wiarą, że byłby taktowny i ostrożny, gdyby zechciał z nimi o tym porozmawiać. Zresztą: jeśli los pozwoli, miały połączyć ich więzi silniejsze niż byle jaka znajomość.
Nie uszło jej uwadze, że Hector, w którym podejrzewała dostrzec błysk ekscytacji, dumnie wypiętą pierś i girlandę anegdot torujących sobie drogę do jego ust, mówiąc o bracie zdawał się przygasnąć. Nigdy nie brakowało mu słów, prawie nigdy nie wydawał się tak też zagubiony i niepewny jak teraz; kiwała lekko głową za każdym razem, gdy dodawał do okrojonej sylwetki Victora nowe określenia. Nie było ich wiele, ale to musiało jej póki co wystarczyć.
- Aż tak jestem niestworzona? - parsknęła, pozwoliwszy mu udawać, że dzięki żartowi poczuł się lżej, choć była pewna, że wcale tak nie było: czuła kipiące od niego przygnębienie, gorycz, którą usiłował przytrzymać na smyczy, czuła tęsknotę za czymś, czego nie potrafił doścignąć ani zmienić. Złączyła ze sobą ich czoła i przez chwilę po prostu z nim była, oddychając tym samym powietrzem i pozwalając jego uczuciom wybrzmieć nawet w spowijającej ich ciszy pełnej niedopowiedzeń. Marzycielskie zapewnienie, że pewnego dnia wszystko zmieni się na lepsze, nie chciało przejść jej przez gardło, bała się fałszywej nadziei, przez którą mógłby cierpieć jeszcze bardziej; a jeśli Victor was nie pochwali i oddali się od brata jeszcze bardziej? To będzie twoja wina, mówiły lepkie, czarne szepty w jej duszy, których usiłowała nie słuchać, a które mimo to brzęczały w niej jak rój rozjuszonych szerszeni.
A rój ten stał się głośniejszy, kiedy siedząc przy stole nad talerzem parującej potrawy, usłyszała słowa o Lorcanie. O tchórzu, który nie zdołał ani razu spojrzeć jej w oczy, ba, który nie przysłał jej ani jednego listu, jakby sądził, że zrzucenie z siebie balastu winy na papeterii słanej do Elrika wystarczy. Nie wystarczyło! Celine zbladła i przygryzła dolną wargę niemal do krwi, widelec rozgrzał się w jej dłoni, z miejsca, gdzie skóra dotykała metalu, trysnęło parę zbłąkanych iskier. Ich obecność zawsze łagodziła jej wzburzenie, jakby część gniewu za ich pomocą uciekała na zewnątrz, zamiast być duszoną w środku.
- Nie mówmy o nim dzisiaj - poprosiła płomiennie. - Nie chcę, żeby to psuł, jak wszystko, czego się dotknie, a nawet to, czego nie dotyka, bo nie ma śmiałości pojawić się na horyzoncie - wyrzuciła z siebie z pasją, jej pierś unosiła się i opadała szybko, nierówno, czuła w sobie zew wilego spadku odpowiadający na potrzebę zrodzoną z jej złości i wiedziała, że stworzenie kuli ognia przyszłoby jej teraz łatwo - ale odpychała to od siebie, skupiwszy się na łagodzących ból słowach o Elriku i jego poczuciu odpowiedzialności za młodszą siostrę. Wreszcie przymknęła powieki i odetchnęła głęboko, a kiedy znów otworzyła oczy, odkryła, że oddycha się jej łatwiej. Posolona rana zasklepiła się, zamraczający ją gniew wycofał się, pozostawiając w niej poczucie chłodu. Zwrócony ku Hectorowi wzrok niósł w sobie przeprosiny, wstydziła się, jak mocno oddziaływała na nią kwestia Lorcana, ale przecież byłoby łatwiej go odrzucić, gdyby to... Gdyby to on pierwszy nie odrzucił jej. Nie chciał jej jednak, przyznał się, lecz jej nie szukał. Zostawił swoje dzieci zupełnie same z grzechem sięgającym dwudziestu dwóch lat wstecz, przez co jej furia nigdy nie odnalazła adresata. - Dom? Jest bardzo ładny - odpowiedziała, wdzięczna za zmianę tematu, doskonale wiedząc również, że nie o dom chodziło, a jednocześnie Hector zdawał się tym prawdziwie zainteresowany. Uśmiech powrócił na jej usta, jeszcze nieco bledszy niż wcześniej, ale ciepły i czuły. - Chyba najbardziej podoba mi się salon. Kominek - w którym spalili listy od Abbottów i w którego blasku związali się szkarłatną obietnicą. - Pokój Orestesa też jest śliczny. Widać w nim dużo jego fantazji - dodała. Nie chodziło o meble, te zdawały się wysmakowane, eleganckie, wyrzeźbione z porządnego i ładnie oprawionego drewna w każdym pomieszczeniu, ale dostrzegała duszę chłopca w detalach i drobnych dekoracjach, a nawet w ułożeniu zabawek, które tam zaobserwowała.
Dobiegająca końca kolacja zaprowadziła ich potem do salonu, w pobliże kominka, o którym mówiła, a do którego Hector za pomocą czarów podsunął kanapę. Chciała mu w tym towarzyszyć, być z nim i przy nim, gdy ciężar wspomnień na chwilę zelżeje i strachy wyblakną, przez ułamek wieczności osłabiające nad nimi swoją kontrolę. Podarunek od Pani Jeziora płonął w ramionach czerwonych płomieni, ich żar (czy może bliskość Hectora?) rumienił jej skórę, wpuściła w siebie zapach palonych ziół i pozwoliła, żeby odsunął od niej myśli o krzywdach Tower, o kajdanach, które wciąż czuła wokół swoich kończyn, zimnych, odrzucających i bulgoczących jak garść wykluwających się w niej larw. Półleżąc, otulona rękoma Hectora, wyobrażała sobie, że wrzuca je do ognia i patrzy, jak przeradzają się w popiół. Co spopielał on? Jakich dokładnie złych chwil się wyzbywał, ile cierpienia drzemało w otwartych i natychmiast zaleczonych ranach? Półwila sennie błądziła opuszkami po wierzchu jego dłoni, a gdy wypowiedział jej imię (zawsze robił to tak miękko, w jego ustach brzmiało jak świętość), odchyliła się lekko, napotykając jego usta w leniwym pocałunku, lecz tym razem to jego słowa napełniły ją większym ciepłem. Mówił o niej tak pięknie, sprawił, że jej serce zaczęło bić szybciej, a krew powróciła do policzków, barwiąc je rumieńcem. - A ja wierzę w te wspomnienia, które nas czekają - wymruczała aksamitnie, wtulając się w niego. - I wierzę w ciebie - bezwarunkowo, z oddaniem, bo przy nim łatwo było nie bać się mieć nadzieję. Chociaż korciło, nie spytała, ile czasu będzie potrzebował Orestes - domyślając się, że dla każdego dziecka jest to kwestią absolutnie indywidualną, on z kolei niedawno stracił matkę. Jej własna niecierpliwość nie mogła wysuwać się na pierwszy plan, aczkolwiek Merlin świadkiem, że Celine również ją czuła, nie mogąc się doczekać, aby pewnego dnia nazwać Hectora swoim mężem.
Nie była pewna, ile czasu spędzili na kanapie, wpatrzeni w ogień i siebie nawzajem, zanim jego powieki poddały się zmęczeniu i miarowy oddech zdradził doganiający go sen, za oknem jedyną plamą światła stał księżyc przebijający się przez ołowiane chmury. Nawet wówczas spędziła z nim jeszcze chwilę, przyglądając się jego poruszającej się klatce piersiowej i zrelaksowanym mięśniom mimicznym, które nie zdradzały obecności koszmarów - zapewne dzięki ziołom Pani Jeziora. Dobrze, nie chciała, by coś go dziś męczyło, chociaż świat temu sprzyjał, napełniając świeże wspomnienia widokiem krzywd i ciężkim smakiem przerażenia. Później delikatnie wysunęła się z jego objęć i sięgnęła po koc, którym wcześniej ją okrył, tym razem ostrożnie otaczając nim ciało śpiącego Hectora. Poprawiwszy poduszkę pod jego głową, ucałowała jego czoło i na palcach przemknęła do korytarza, gdzie pożegnała się z Charonem po tym, jak skrzat wypuścił ją do ogrodu, z którego teleportowała się z powrotem do Doliny - rozpamiętując wszystko to, co jej dziś powiedział, i zatracając się na nowo w słodyczy każdego wyznania.
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź