Pokój gościnny
AutorWiadomość
Pokój gościnny
Niewielki, ale zdecydowanie wystarczający i przytulny pokój na piętrze służy domownikom jako pokój gościnny. Jego punkt centralny stanowi dość spore łóżko z zawsze zmienioną, czystą pościelą oraz stojąca naprzeciw niego drewniana szafa. Na stoliku nocnym, w wazonie stoją świeże kwiaty, a widok z niewielkiego okna wychodzi prosto na ogród.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
9 KWIETNIA
Od samego rana czuła żołądek na samym czubku gardła, jego piekące zdławienie domagające się wypełznięcia na powierzchnię; nie, czuła go już od wczesnych nocnych godzin, kiedy z króciutkiej drzemki wybudził ją koszmar. Jeden, zawsze ten sam. Znajome kamienie wyścielające ciasną celę z nadgniłym materacem na ziemi i drzwi rozchylające się po kanonadzie kroków z korytarza, zbyt szybkich, zbyt gniewnych. Pochmurnych jak jesienne niebo. Od czasu pewnej regularności w przyjmowaniu specyfików Yvette demony powracały rzadziej, ale w starciu z tak silnymi emocjami, które przeżywała wiedząc, że już za chwilkę, już za moment w progu drzwi stanie Elric, zawsze obecne na mętnym dnie świadomości strachy znów doszły do tubalnego głosu. W listach zapewniał, że tęsknił; że mimo wszystko chciał się z nią zobaczyć; obiecywał, przysięgał, zarzekał się, że nie zmieni zdania (a powinien, miał do tego każde prawo, była obrzydliwa), powinna więc mu wierzyć. Ufać, skoro jednoczyła ich ta sama krew.
Szklanka ciepłego mleka, tylko tyle przełknęła bladym świtem, rozdygotana nad uroczym kubeczkiem o delikatnie obitym uchu, wpatrująca się w wierzch splecionych ze sobą dłoni, swoich własnych, jakby w liniach brukujących skórę miała jakąkolwiek szansę dostrzec wizję przebiegu tego spotkania. Zgrzytanie wskazówek zegara bolało; półwila czuła metaliczny chrobot każdej sekundy, liczyła je w myślach, zaklinała i prosiła, ale i tak nie słuchały. Nie przyspieszały. Ile jeszcze? Kiedy w końcu przyjdziesz, Elricu? Na nogach wiotkich jak wata porządkowała wnętrze pokoju gościnnego w Syreniej Lagunie. Jedną rzecz przekładała z miejsca na miejsce kilka razy, zupełnie zapominając, że wcześniej zdążyła już ją przestawić.
Nigdy nie sądziła, że czekanie może tak wyniszczać.
Aż w Tower poznała prawdziwy smak jego destrukcji, przesiąkła nim i przyprowadziła ze sobą aż do dalekiej, enigmatycznej Walii prawie za rękę, jak towarzysza podróży, która jeszcze nie miała prawa się skończyć.
W wyłożonym drewnem korytarzu znalazła się na kilkanaście minut przed planowanym pojawieniem się Lovegooda; ale musiała mieć pewność, że nie będzie zbyt długo czekał przed drzwiami, przecież mógł zmarznąć, na zewnątrz wciąż było zimno. Ubrana w granatową sukienkę w kwiaty miętosiła jej materiał w nieco spoconych z nerwów dłoniach, a kiedy mięśnie groziły, że dość było im frenetycznych wędrówek wte i wewte, przystawała przy dużej szafie, oparłszy się o nią plecami czy bokiem. Na chwilę, tylko na chwilę. Bezruch był niebezpieczny, bo rozpadłaby się przy zbyt długim zastaniu, jakby serce, którego głuchy łomot słyszała w uszach, miało nagle stwierdzić, że nie w smak było mu dłużej bić.
Ale biło - tak jak dłoń uderzająca o powierzchnię frontowych drzwi.
Drzwi dla niej niemal zbyt ciężkich, żeby otworzyć je jednym ruchem; tym razem Celine jednak nie zdążyła się zastanowić, czy ich masa przewyższała jej możliwości, bo natychmiast złapała za klamkę i pociągnęła ją do siebie z całej siły, szybko, szybko, byle jak najszybciej zobaczyć przed sobą Elrica. Tyle chciała mu powiedzieć, tak często układała w myślach ten moment, wybierała słowa i mocowała się z ich najlepszą konfiguracją, nie mogąc się doczekać (i nie będąc pewną czy kiedykolwiek miało dojść do) ich następnego spotkania. Aż do teraz.
Otworzyła drzwi i zastygła na moment, który wydawał się wiecznością. On tam był, właśnie on, jej dawno niewidziany kuzyn, wysoki jak szafa, odważny jak smok. Dzień dobry, Elricu, tak bardzo tęskniłam, jak dobrze cię widzieć, wejdź, proszę, na pewno zgłodniałeś, porozmawiamy przy herbacie. Nie, nic z tego.
Zaszklone oczy gwałtownie wypuściły ściśnięte dotychczas łzy, tak jak ona wyciągnęła w jego kierunku drżące, chude ręce, nagle przytłoczona tak mocno - tym widokiem, jego widokiem, tęsknotą, która uderzyła jak rwąca fala -, że słowa i piękne plany mogły co najwyżej ugrzęznąć głęboko w krtani. Celine otworzyła przed nim ramiona, niemo prosząc o dotyk. O to, żeby pozwolił jej się przytulić. I zrozumieć, że był prawdziwy. Prosząc, żeby jej nie odrzucił.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Hey sister
Know that water's sweet but blood is thicker
Oh, if the sky comes falling down for you
There's nothing in this world I wouldn't do
Know that water's sweet but blood is thicker
Oh, if the sky comes falling down for you
There's nothing in this world I wouldn't do
Stresował się spotkaniem z młodszą kuzynką (nie, nie kuzynką, przecież nie kuzynką) bardziej niż czymkolwiek w czasie ostatnich tygodni. Wypady do Lucindy, choć powodowały lekki dyskomfort pochodzący gdzieś z najgłębszych partii serca, tak naprawdę zawsze przychodziły mu lekko, bo doskonale się rozumieli, a tęsknota szybko dawała o sobie znać. Nie znaczyło to, rzecz jasna, że z Celine nie dogadywał się dobrze... na tyle, na ile mieli okazję utrzymać kontakt, bo przecież zwykle była dla niego jedynie małą dziewczynką, małą kuzynką, którą uwielbiał nosić na barkach, ganiać po podwórku i opowiadać bajki o smokach. Potem, gdy skończyła Hogwart, ich kontakty były rzadsze, czego teraz bardzo żałował. Jakim cudem nie wiedział od razu o tym, że trafiła do Tower? O tym co stało się z wujkiem? Choć dla poczciwego wuja pewnie lepiej było, że umarł zanim się dowiedział.
Na samą myśl o tych latach kłamstw miał ochotę uderzyć pięścią w ścianę i posłać ojca do diabła - nie wybaczył mu, jeszcze nie, ale pewnie przyjdzie na to czas. Jak wyzna prawdę innym, Magdzie i matce. Przede wszystkim matce. Wtedy będą mogli wrócić do dawnej zażyłości, bo choć przyjął już do wiadomości, że rzecz miała miejsce tak dawno, nie zamierzał odpuszczać i pozwalać na to, by ich życie nadal toczyło się w kłamstwie. Ile miał w końcu lat, gdy się to wszystko działo? Z dziesięć? Magdalene chodziła już do Hogwartu!
Nie mógł o tym myśleć, a jednak musiał. Zamierzał wziąć większość ciężaru radzenia sobie z rodziną na siebie, bo dla Celine to przecież będzie jeszcze trudniejsze, jeszcze gorsze. Dla niej musiał być teraz podporą i bratem na jakiego zasługiwała. I... cholera, nigdy nie sądził, że będzie miał młodsze rodzeństwo! I to teraz, mając trzydzieści lat i starszą siostrę, która miała własne dzieci. Po prawdzie, czuł się trochę jakby sam został ojcem.
Ale miał zamiar zrobić wszystko jak trzeba.
Celine wywiało aż do Walii, co dla niego wciąż pozostawało tajemnicą. Skąd wzięła tutaj przyjaciół? Jeśli jednak czuła się w porządku, była bezpieczna, nie zamierzał wszczynać boju - chociaż wolałby, gdyby była z nim, to przecież w Walii była pewnie bezpieczniejsza niż w Anglii. Musiał o tym pamiętać.
Przybył w zwyczajnym ubraniu, płaszczu z lekko wytartymi łokciami, w wysokich butach smokologa. Włosy rozwiał mu walijski wiatr, twarz była poważniejsza niż zwykle. Otwierał usta do powitania, gdy Celine otworzyła mu drzwi, ale gdy zobaczył jej olbrzymie oczy, drżącą wargę i łzy na policzkach, zostawił słowa na później. Wyciągnęła do niego ramiona jak wtedy gdy miała dziesięć lat, a on bez chwili zawahania zagarnął ją do siebie mocno, pochylając się, bo była taka niziutka.
- Ćśśś... już dobrze, nie płacz, Calineczko - użył zdrobnienia, którego używał, gdy był szczeniakiem kończącym Hogwart, a ona dziewczynką z kucykami. Lubiła baśnie Andersena, a jemu maleńka blondyneczka kojarzyła się tylko z jedną. - Jestem. Chyba nie myślałaś, że nie przyjdę? - zapytał nieco żartobliwie, w końcu nawet cholernie zestresowany pozostawał sobą. - Tutaj mieszkasz z tym dobrym chłopcem? - zapytał, praktycznie od razu rozglądając się z zainteresowaniem. Ciekawiło go gdzie się zatrzymała, w końcu nie miała bliskiej rodziny, do której mogła wrócić.
A przynajmniej tak myślała.
Była jednak w błędzie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dźwięk użytego przez mężczyznę zdrobnienia przywołał uśmiech na jej usta, blady, słony od łez, a jednocześnie tak szczęśliwy. Zupełnie jakby dopiero głos Elrica, a nie jego dotyk, nie dzielne ramiona zatrzymujące ją w stęsknionym uścisku, był potwierdzeniem tego, że stał przy niej prawdziwy, z krwi i kości, krwi Lovegoodów. Zawsze lubiła go słuchać. Głęboki głos modulował każdą opowieść, wywołując u dziewczątka zachwyty, salwy śmiechu lub wręcz przeciwnie - kołaczące drżenie serca w niepokoju wobec dalszej przygody, zanim zdejmował z jej barków ciężar niewiedzy i otwierał wrota do szczęśliwego zakończenia. Oni także dostali swoje własne zakończenie? Właśnie takie, szczęśliwe? Mimo wichrującej obok nich wojny i miesięcy rozłąki, które dla Celine wydawały się wiecznością. Zgubiła w ich trakcie samą siebie. Ale istniała szansa, że Elric znów będzie w stanie zaczarować głosem rzeczywistość i jakoś powiedzie ją w stronę weselszego słońca; chciałaby w to wierzyć, chociaż nadzieja miała nikłe szanse na prześlizgnięcie się wokół straży stworzonych z traum i pieczołowitego wbijania jej do głowy myśli, że była nikim i na nic dobrego nie zasłużyła.
- Niew-ważne co m-myślałam - wydukała pomiędzy jedną a drugą łzą, z twarzą przyciśniętą do ramienia kuzyna tak mocno, że prawie nie mogła oddychać. Nos łapczywie sycił się zapachem płaszcza, przez który przebijała się woń samego Elrica, chyba już na zawsze przesiąknięta charakterystycznym zapachem płomieni. Kojarzył się jej nie ze smokami, a z zimowymi wieczorami w Dolinie, kiedy tata wrzucał do ogniska polana i podpalał je miękkim gestem nadgarstka podtrzymującego jasną różdżkę z rączką w kształcie zamotanych piór. Kojarzył się z domem. Ze wszystkim, co było dobre, a za czym tęskniła każdej nocy i każdego poranka. - Jest-t-eś - sapnęła, głowę nieco odsunąwszy do tyłu, by móc spojrzeć na magizoologa zaczerwienionymi od płaczu oczyma. - To się li-iczy, tylko to - odszukała jego tęczówki w barwie ciemnej czekolady, po czym z trudem rozsupłała ręce z jego pasa i sięgnęła nimi ku górze; najpierw palcami musnęła jego policzki. Odrobinę chropowate, niżej pokryte zarostem, który dodawał mu dojrzałej powagi.
Elric był piękny. W każdym calu, duchowo i fizycznie. Półwila wspięła się na palce, bo chociaż pochylił się w dół, wciąż potrzebowała kilku centymetrów, żeby móc nosem leciutko stuknąć jego nos, dłonie chowając w puklach dłuższych, falujących kosmyków na czubku jego głowy. Potrzebowała tego - chwili rodzinnej bliskości i dotyku, niezmąconej żadnym złym wspomnieniem, nawet jeśli te nieustannie próbowały przebić się przez mur ulgi, jaką czarodziej przyniósł jej ze sobą z dworu. Nie, nie tym razem! Dudniące w piersi serce walczyło z myślą, gdy składała na jego czole czuły pocałunek (przyszedł, bo spodziewał się zastać Celine, nie taką mizerną kurwę jak ty, powtarzało echo kąsającego ją głosu, który nie należał do niej; był męski i złowieszczy), z kolei twarz zaczerwieniła się jeszcze mocniej na brzmienie zadanego przez niego pytania. Dziewczyna odsunęła się na kilka cali i dłońmi tym razem przysłoniła swoje usta.
- Z chło-opcem? - powtórzyła z niedowierzaniem. Naprawdę spodziewał się zastać tutaj Marcela? I że niby... Mieliby mieszkać sami? Tak we dwójkę? Tylko oni, nikt więcej? Serce załomotało jakby głośniej. To nie tak, że nie chciałaby mieć go bliżej, upewnić się, że był szczęśliwy, bezpieczny, pocieszony, kiedy ogarniałyby go smutek, strach czy niepewność, ale Marcel na pewno nigdy nie zamieszkałby z kimś takim jak ona. Brudnym, lepkim od złych wspomnień. - Och, głuptasie! To przecież n-nie wypada, nie ma tu żadnych chłopców... - Celine pociągnęła nosem i w końcu otarła łzy z policzków, chociaż to na niewiele się zdało. Małe, bezbarwne kryształki dalej ciekły ciurkiem z jej oczu. - Daj, proszę, powieszę - sięgnęła do rękawa elricowego płaszcza i delikatnie pociągnęła za jego skrawek. Właściwie oboje byli tu gośćmi; półwila poczuwała się jednak do tego, żeby na coś się przydać. Jakoś go ugościć. - Mam coś dla c-ciebie, zrobiłam trochę sama, trochę nie... - wyznała, a kąciki ust uniosły się ku górze w niepewnym uśmiechu. Zza rogu, gdzie znajdowała się kuchnia, dobiegały zapachy wczesnego obiadu. Pieczona pardwa z ziemniaczanym puree i kaszą gryczaną, całkiem zjadliwa, a jednak Celine wiedziała, że sama nie przełknie ani kawałka, nie w takich emocjach. - Chodź - poprosiła cicho, chcąc poprowadzić go do na miejsce, i oplotła ramię Elrica swoimi, przytulona do niego na każdym kroku. Jakby bała się, że za chwilę wymknie się spomiędzy ram rzeczywistości i zniknie. Tyle chciała mu powiedzieć, tyle ważnych rzeczy... Ale od czego zacząć? Co u ciebie, jak się masz?, to wszystko brzmiało tak głupio.
- Niew-ważne co m-myślałam - wydukała pomiędzy jedną a drugą łzą, z twarzą przyciśniętą do ramienia kuzyna tak mocno, że prawie nie mogła oddychać. Nos łapczywie sycił się zapachem płaszcza, przez który przebijała się woń samego Elrica, chyba już na zawsze przesiąknięta charakterystycznym zapachem płomieni. Kojarzył się jej nie ze smokami, a z zimowymi wieczorami w Dolinie, kiedy tata wrzucał do ogniska polana i podpalał je miękkim gestem nadgarstka podtrzymującego jasną różdżkę z rączką w kształcie zamotanych piór. Kojarzył się z domem. Ze wszystkim, co było dobre, a za czym tęskniła każdej nocy i każdego poranka. - Jest-t-eś - sapnęła, głowę nieco odsunąwszy do tyłu, by móc spojrzeć na magizoologa zaczerwienionymi od płaczu oczyma. - To się li-iczy, tylko to - odszukała jego tęczówki w barwie ciemnej czekolady, po czym z trudem rozsupłała ręce z jego pasa i sięgnęła nimi ku górze; najpierw palcami musnęła jego policzki. Odrobinę chropowate, niżej pokryte zarostem, który dodawał mu dojrzałej powagi.
Elric był piękny. W każdym calu, duchowo i fizycznie. Półwila wspięła się na palce, bo chociaż pochylił się w dół, wciąż potrzebowała kilku centymetrów, żeby móc nosem leciutko stuknąć jego nos, dłonie chowając w puklach dłuższych, falujących kosmyków na czubku jego głowy. Potrzebowała tego - chwili rodzinnej bliskości i dotyku, niezmąconej żadnym złym wspomnieniem, nawet jeśli te nieustannie próbowały przebić się przez mur ulgi, jaką czarodziej przyniósł jej ze sobą z dworu. Nie, nie tym razem! Dudniące w piersi serce walczyło z myślą, gdy składała na jego czole czuły pocałunek (przyszedł, bo spodziewał się zastać Celine, nie taką mizerną kurwę jak ty, powtarzało echo kąsającego ją głosu, który nie należał do niej; był męski i złowieszczy), z kolei twarz zaczerwieniła się jeszcze mocniej na brzmienie zadanego przez niego pytania. Dziewczyna odsunęła się na kilka cali i dłońmi tym razem przysłoniła swoje usta.
- Z chło-opcem? - powtórzyła z niedowierzaniem. Naprawdę spodziewał się zastać tutaj Marcela? I że niby... Mieliby mieszkać sami? Tak we dwójkę? Tylko oni, nikt więcej? Serce załomotało jakby głośniej. To nie tak, że nie chciałaby mieć go bliżej, upewnić się, że był szczęśliwy, bezpieczny, pocieszony, kiedy ogarniałyby go smutek, strach czy niepewność, ale Marcel na pewno nigdy nie zamieszkałby z kimś takim jak ona. Brudnym, lepkim od złych wspomnień. - Och, głuptasie! To przecież n-nie wypada, nie ma tu żadnych chłopców... - Celine pociągnęła nosem i w końcu otarła łzy z policzków, chociaż to na niewiele się zdało. Małe, bezbarwne kryształki dalej ciekły ciurkiem z jej oczu. - Daj, proszę, powieszę - sięgnęła do rękawa elricowego płaszcza i delikatnie pociągnęła za jego skrawek. Właściwie oboje byli tu gośćmi; półwila poczuwała się jednak do tego, żeby na coś się przydać. Jakoś go ugościć. - Mam coś dla c-ciebie, zrobiłam trochę sama, trochę nie... - wyznała, a kąciki ust uniosły się ku górze w niepewnym uśmiechu. Zza rogu, gdzie znajdowała się kuchnia, dobiegały zapachy wczesnego obiadu. Pieczona pardwa z ziemniaczanym puree i kaszą gryczaną, całkiem zjadliwa, a jednak Celine wiedziała, że sama nie przełknie ani kawałka, nie w takich emocjach. - Chodź - poprosiła cicho, chcąc poprowadzić go do na miejsce, i oplotła ramię Elrica swoimi, przytulona do niego na każdym kroku. Jakby bała się, że za chwilę wymknie się spomiędzy ram rzeczywistości i zniknie. Tyle chciała mu powiedzieć, tyle ważnych rzeczy... Ale od czego zacząć? Co u ciebie, jak się masz?, to wszystko brzmiało tak głupio.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rozpacz Celine była onieśmielająca. W jaki sposób miał przekazać jej szokujące wieści, skoro dziewczyna rozkleiła się na sam jego widok? Ciężar odpowiedzialności gorzko stawał mu w gardle, ale za wszelką cenę nie dawał po sobie poznać, że jest zmieszany i zmartwiony bardziej niż tylko przez wzgląd na jej okropne doświadczenia sprzed tygodni. Bo to przecież dlatego tak płakała, dlatego tak wychudła i zmizerniała, prawda? Ponieważ jakiś brutalny, obrzydliwy człowiek w Londynie zdecydował, że istotka tak młoda i niewinna zasługuje na więzienie - i dlaczego? Nie potrafił sobie wyobrazić, by Celine mogła świadomie zrobić cokolwiek, by ściągnąć na siebie uwagę władz. To musiał być przypadek albo donosicielstwo albo zwyczajna podłość losu.
Nie mógł pozwolić jej nigdy więcej wrócić do miasta; dopóki trwała wojna, powinna się ukrywać, nie nadawała się ani do walki ani do tego, by samodzielnie się bronić.
- Jestem, oczywiście, że jestem. No już. Chcesz chusteczkę? - zapytał łagodnie, kiedy otuliła dłońmi jego twarz. Musiał się zgarbić, żeby zdołała pocałować go w czoło; zmieszał się, bo zapomniał już jak zwykła robić to jako dziecko, zaraz jednak uśmiechnął się i również pocałował ją w czubek głowy, by dać jej do zrozumienia, że wszystko jest już w porządku. Przyszedł i nie zostawi jej więcej samej; nie mógł. - Nigdy ci nie obiecam czegoś, czego nie będę mógł spełnić. Pamiętaj o tym, Calineczko - przypomniał łagodnie, wyciągając z kieszeni płaszcza kraciastą chustkę i ocierając jej policzek, a potem wręczając materiał do drobnych dłoni.
Był zadowolony, że jego domysł okazał się fałszywy. Chociaż starał się nie reagować z wzburzeniem starszego brata, bo jeśli Celine ufała chłopcu, który jej pomógł, to przecież miała do tego prawo (ten chłopiec był z nią wtedy, kiedy nie było Elrica ani jego ojca ani nikogo innego, kto miał obowiązek się nią opiekować), mimo wszystko nie byłby zadowolony, gdyby zatrzymała się u jakiegoś na stałe. Mężczyznom, zwłaszcza młodym, przychodziły do głowy głupie pomysły, dobrze o tym wiedział. A specjalny dar Celine stawiał ją w nawet większym niebezpieczeństwie niż każdą inną dziewczynę w jej wieku.
- To dobrze. Nie zrozum mnie źle, ale z chłopcami, nawet najlepszymi, się mieszka dopiero po ślubie - zaznaczył bez przesadnej surowości, zsuwając płaszcz z ramion i pozwalając Celine odwiesić go i krzątać się wokół, jeżeli w jakiś sposób ją to uspokajało. Widok łez w oczach siostry za każdym razem bolał tak samo, ale wiedział, że zobaczy ich dziś jeszcze więcej. Czując wzbierające poczucie winy, otulił Celine ramieniem, gdy przylgnęła do jego łokcia i pociągnęła go w stronę kuchni. - Pachnie wspaniale. Prawie jak w domu, co? - zaśmiał się jakoś tak smutno, bo nie mógł zdobyć się na żarty, mając świadomość, że całe wyobrażenie Celine o rodzinie wkrótce zostanie obrócone w pył. Czy miał serce dzisiaj jej o tym mówić? Czy nie powinien jeszcze trochę poczekać, dać jej odpocząć po Tower? Czy to byłoby sprawiedliwe? - Jak się czujesz, mała? - zapytał, żeby dać sobie czas i dlatego, że był ciekawy, chociaż właściwie to też trochę bał się odpowiedzi. - Od jak dawna tu mieszkasz? Potrzebujesz czegoś, czegokolwiek? Jedzenia, ubrań... - pieniędzy, dodałby, ale to brzmiało tak pusto. - Tęskniłem za tobą. - mruknął, odsuwając jej po dżentelmeńsku krzesło przy stole, by usiadła obok niego. Tyle musiał powiedzieć, za tyle rzeczy przeprosić.
Ale jak?
Nie mógł pozwolić jej nigdy więcej wrócić do miasta; dopóki trwała wojna, powinna się ukrywać, nie nadawała się ani do walki ani do tego, by samodzielnie się bronić.
- Jestem, oczywiście, że jestem. No już. Chcesz chusteczkę? - zapytał łagodnie, kiedy otuliła dłońmi jego twarz. Musiał się zgarbić, żeby zdołała pocałować go w czoło; zmieszał się, bo zapomniał już jak zwykła robić to jako dziecko, zaraz jednak uśmiechnął się i również pocałował ją w czubek głowy, by dać jej do zrozumienia, że wszystko jest już w porządku. Przyszedł i nie zostawi jej więcej samej; nie mógł. - Nigdy ci nie obiecam czegoś, czego nie będę mógł spełnić. Pamiętaj o tym, Calineczko - przypomniał łagodnie, wyciągając z kieszeni płaszcza kraciastą chustkę i ocierając jej policzek, a potem wręczając materiał do drobnych dłoni.
Był zadowolony, że jego domysł okazał się fałszywy. Chociaż starał się nie reagować z wzburzeniem starszego brata, bo jeśli Celine ufała chłopcu, który jej pomógł, to przecież miała do tego prawo (ten chłopiec był z nią wtedy, kiedy nie było Elrica ani jego ojca ani nikogo innego, kto miał obowiązek się nią opiekować), mimo wszystko nie byłby zadowolony, gdyby zatrzymała się u jakiegoś na stałe. Mężczyznom, zwłaszcza młodym, przychodziły do głowy głupie pomysły, dobrze o tym wiedział. A specjalny dar Celine stawiał ją w nawet większym niebezpieczeństwie niż każdą inną dziewczynę w jej wieku.
- To dobrze. Nie zrozum mnie źle, ale z chłopcami, nawet najlepszymi, się mieszka dopiero po ślubie - zaznaczył bez przesadnej surowości, zsuwając płaszcz z ramion i pozwalając Celine odwiesić go i krzątać się wokół, jeżeli w jakiś sposób ją to uspokajało. Widok łez w oczach siostry za każdym razem bolał tak samo, ale wiedział, że zobaczy ich dziś jeszcze więcej. Czując wzbierające poczucie winy, otulił Celine ramieniem, gdy przylgnęła do jego łokcia i pociągnęła go w stronę kuchni. - Pachnie wspaniale. Prawie jak w domu, co? - zaśmiał się jakoś tak smutno, bo nie mógł zdobyć się na żarty, mając świadomość, że całe wyobrażenie Celine o rodzinie wkrótce zostanie obrócone w pył. Czy miał serce dzisiaj jej o tym mówić? Czy nie powinien jeszcze trochę poczekać, dać jej odpocząć po Tower? Czy to byłoby sprawiedliwe? - Jak się czujesz, mała? - zapytał, żeby dać sobie czas i dlatego, że był ciekawy, chociaż właściwie to też trochę bał się odpowiedzi. - Od jak dawna tu mieszkasz? Potrzebujesz czegoś, czegokolwiek? Jedzenia, ubrań... - pieniędzy, dodałby, ale to brzmiało tak pusto. - Tęskniłem za tobą. - mruknął, odsuwając jej po dżentelmeńsku krzesło przy stole, by usiadła obok niego. Tyle musiał powiedzieć, za tyle rzeczy przeprosić.
Ale jak?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak poważny ciężar przygniatał dzisiaj Elrica. Z tego, co nosił pośród fałd mózgu, z kreślonych przez wuja (jeszcze wuja) słów na pergaminie, tak gęsto go pokrywających, że przypominały mrówki pędzące do swojej kolonii. Został z tym sam: z koniecznością podjęcia decyzji czy podzielić się wiadomością, czy może zachować ją dla siebie i cierpieć z powodu prawdy jako jedyny z ich dwójki, czego Celine nigdy - nawet wiedząc o tym, co chciał lub musiał przekazać - by mu nie życzyła. Łzy płynące z oczu rozmywały jej widok na detale twarzy kuzyna (wciąż był dla niej tylko kuzynem, ważnym, najważniejszym na świecie, ale tylko kuzynem), na to, co mogłaby w niej odnaleźć i odczytać w ciszy przerywanej łkaniem. Biedak. Ojciec tak okrutnie obarczył go wyznaną prawdą; sam stchórzył, dlaczego?
Lekko pokiwała głową i uśmiechnęła się, w gest rozciągający usta wkładając tyle miłości, ile miała dla niego w sercu - a tej było przecież tak dużo. Nigdy jej nie zawiódł, zawsze zjawiał się zgodnie z obietnicą, nawet jeśli chodziło o najbardziej błahą rzecz pod słońcem. Jej dłoń, biała, drżąca przez ogrom płaczu i zmęczenia, jakie odcisnęło na niej wcześniejsze zdenerwowanie, ułożyła się na wierzchu ręki Elrica, którą, z chusteczką, ocierał jej policzek.
Teraz to wydawało się irracjonalne: jak mogła tak w niego zwątpić? Półwila przyjęła kraciasty materiał od kuzyna, przyjrzała mu się najpierw, a potem uniosła do twarzy i delikatnym ruchem otarła resztkę łez, które w międzyczasie spłynęły z kącików i naznaczyły karminową twarz ich słonymi esami floresami, błyszczącymi w blasku słońca wpadającego do pomieszczenia przez rozsunięte zasłony i czystą szybę okienną.
Trwało to dłuższą chwilę zanim ostatni raz pociągnęła nosem, uspokoiła oddech; przestał być rozdygotany, gwałtowny, świszczący, za to zamienił się w łagodną melodię, głęboką, bezsprzecznie ukojoną obecnością ukochanego człowieka i faktem, że tak mocno pomyliła się w czarnowidztwie jego wizyty. Elric był zbyt dobry, żeby ją od siebie odepchnąć i stwierdzić, że nie chciał babrać się w bagnie, jakie wciągało ją już przynajmniej po uda, bagnie, którego apetyt rósł w miarę jedzenia; a w końcu też bagnie, które doprowadziło do jej zgniłego rozkładu. Półwila widziała siebie w ten sposób. Przegniły, pokryty larwami łakomego robactwa w każdym miejscu, którego przez ostatnie pół roku dotykały nieproszone dłonie.
Różowa jak malina, wpatrywała się w smokologa z mieszanką niedowierzania i cierpkiego zakłopotania. - Ellie, to wcale nie tak - szepnęła; a szkoda. Przecież zawsze chciała, och bogowie, tak bardzo chciała, żeby to było tak; ale teraz pozostawały jej jedynie marzenia, suche i wymarłe. Marcel zasługiwał na coś lepszego, mniej wybrakowanego, mniej nieczystego. - My... jesteśmy tylko przyjaciółmi. A do ślubu jeszcze mi daleko - sprostowała, znów ucieknąwszy spojrzeniem na swoje dłonie, które nagle wydały jej się okrutnie ciekawe. Mi, nie nam. Policzki ją piekły. Pierś ścisnęła od środka. Serce zagłuszyło wszystko inne. Kiedyś po ślubie jakaś urocza panna zamieszka z Carringtonem, może w cyrkowej przyczepie, a może gdzieś indziej, wśród walijskiego piękna i spokoju, ale to nie mogła być ona.
Domowe zapachy, kiedy to było? Ich wspomnienie stało się koszmarnie odległe i prawie nierealne, jakby pochodzące z zamierzchłej epoki albo z życia, które dotyczyło innej dziewczyny.
- Tata przynajmniej gotował dużo lepiej. Pamiętasz? Jego czekoladowe puddingi, ciasta ze śliwkami i własny chleb co niedzielę? Ściany pewnie do dzisiaj nimi pachną - mówiła cicho, miękko i smutno. Pod każdym fragmentem pamięci bulgotała świadomość, że skazała tego dobrego człowieka na śmierć, że nie umiała go obronić i tak długo wątpiła w jego nieskazitelnie czyste serce, co musiał widzieć w jej oczach przy każdym widzeniu w Tower. Nawet wtedy usiłował ją ratować, szyfrując wiadomości tak, by nie zrozumieli ich strażnicy - ale w efekcie nie rozumiała ich też ona. Półwila na chwilę przygryzła dolną wargę, prawie do krwi, ukłuciem bólu karząc się za to wszystko.
Jego pytanie wyrwało ją z zamyślenia, gdy nakładała im porcje obiadu na talerze. - Och, coraz lepiej. Naprawdę. Powoli zaczynam więcej chodzić, ale wyobrażam sobie, że to przypomina żabie susy albo dreptanie małej kaczki - wysiliła się na żart i krótki, fałszywy uśmiech. Czuła się źle, czuła się stłamszona przez traumę i lęk przed powrotem koszmarów, czuła się osamotniona w palących wspomnieniach i przytłoczona obrzydzeniem wobec samej siebie. Ale on nie musiał i nawet nie powinien tego wiedzieć; najlepiej żeby w ogóle nie dopytywał, nie chciała przecież go okłamywać - chociaż musiała. - A ty? Tak dużo musiało się u ciebie wydarzyć, zmienić. Opowiesz mi? - poprosiła. O smokach i lelkach wróżebnikach, o przyjaciołach, o sąsiadach z Doliny, o jego nowych ulubionych punktach spacerowych i współpracownikach, którzy musieli cenić go za dojrzałą odwagę.
- Prawie tydzień - odpowiedziała, po czym przecząco pokręciła głową, z pełnym wdzięczności spojrzeniem odnajdując oczy Elrica. Taki dobry. Taki szlachetny. Tęskniłem za tobą; naprawdę? Mimo tego, co zrobiła? Dźwięk wyznania na moment zbił ją z tropu, wzruszył, szarpnął sercem, ale zanim zdążyłaby znów się rozpłakać sięgnęła do jego dłoni i uścisnęła ją lekko, delikatnie, jakby był z porcelany zamiast skóry, mięśni i kości. Ja za tobą też. Bardzo. Każdego dnia i w każdej minucie. Słowa ugrzęzły w jej gardle ściśniętym emocją, więc tylko splotła z nim palce i uniosła ich dłonie wyżej, jakby chcąc podkreślić, że dotyk był prawdziwy, że nic go nie rozerwie. - Nie wiem jak wyszła ta pardwa... Nie zmuszaj się jeśli będzie średnia, dobrze? Potem możemy pójść na górę, tam mam pokój. Poznasz Ogniomiota - zaoferowała Celine; potem, po obiedzie, chociaż żołądek miała ściśnięty jak sucha rodzynka.
Lekko pokiwała głową i uśmiechnęła się, w gest rozciągający usta wkładając tyle miłości, ile miała dla niego w sercu - a tej było przecież tak dużo. Nigdy jej nie zawiódł, zawsze zjawiał się zgodnie z obietnicą, nawet jeśli chodziło o najbardziej błahą rzecz pod słońcem. Jej dłoń, biała, drżąca przez ogrom płaczu i zmęczenia, jakie odcisnęło na niej wcześniejsze zdenerwowanie, ułożyła się na wierzchu ręki Elrica, którą, z chusteczką, ocierał jej policzek.
Teraz to wydawało się irracjonalne: jak mogła tak w niego zwątpić? Półwila przyjęła kraciasty materiał od kuzyna, przyjrzała mu się najpierw, a potem uniosła do twarzy i delikatnym ruchem otarła resztkę łez, które w międzyczasie spłynęły z kącików i naznaczyły karminową twarz ich słonymi esami floresami, błyszczącymi w blasku słońca wpadającego do pomieszczenia przez rozsunięte zasłony i czystą szybę okienną.
Trwało to dłuższą chwilę zanim ostatni raz pociągnęła nosem, uspokoiła oddech; przestał być rozdygotany, gwałtowny, świszczący, za to zamienił się w łagodną melodię, głęboką, bezsprzecznie ukojoną obecnością ukochanego człowieka i faktem, że tak mocno pomyliła się w czarnowidztwie jego wizyty. Elric był zbyt dobry, żeby ją od siebie odepchnąć i stwierdzić, że nie chciał babrać się w bagnie, jakie wciągało ją już przynajmniej po uda, bagnie, którego apetyt rósł w miarę jedzenia; a w końcu też bagnie, które doprowadziło do jej zgniłego rozkładu. Półwila widziała siebie w ten sposób. Przegniły, pokryty larwami łakomego robactwa w każdym miejscu, którego przez ostatnie pół roku dotykały nieproszone dłonie.
Różowa jak malina, wpatrywała się w smokologa z mieszanką niedowierzania i cierpkiego zakłopotania. - Ellie, to wcale nie tak - szepnęła; a szkoda. Przecież zawsze chciała, och bogowie, tak bardzo chciała, żeby to było tak; ale teraz pozostawały jej jedynie marzenia, suche i wymarłe. Marcel zasługiwał na coś lepszego, mniej wybrakowanego, mniej nieczystego. - My... jesteśmy tylko przyjaciółmi. A do ślubu jeszcze mi daleko - sprostowała, znów ucieknąwszy spojrzeniem na swoje dłonie, które nagle wydały jej się okrutnie ciekawe. Mi, nie nam. Policzki ją piekły. Pierś ścisnęła od środka. Serce zagłuszyło wszystko inne. Kiedyś po ślubie jakaś urocza panna zamieszka z Carringtonem, może w cyrkowej przyczepie, a może gdzieś indziej, wśród walijskiego piękna i spokoju, ale to nie mogła być ona.
Domowe zapachy, kiedy to było? Ich wspomnienie stało się koszmarnie odległe i prawie nierealne, jakby pochodzące z zamierzchłej epoki albo z życia, które dotyczyło innej dziewczyny.
- Tata przynajmniej gotował dużo lepiej. Pamiętasz? Jego czekoladowe puddingi, ciasta ze śliwkami i własny chleb co niedzielę? Ściany pewnie do dzisiaj nimi pachną - mówiła cicho, miękko i smutno. Pod każdym fragmentem pamięci bulgotała świadomość, że skazała tego dobrego człowieka na śmierć, że nie umiała go obronić i tak długo wątpiła w jego nieskazitelnie czyste serce, co musiał widzieć w jej oczach przy każdym widzeniu w Tower. Nawet wtedy usiłował ją ratować, szyfrując wiadomości tak, by nie zrozumieli ich strażnicy - ale w efekcie nie rozumiała ich też ona. Półwila na chwilę przygryzła dolną wargę, prawie do krwi, ukłuciem bólu karząc się za to wszystko.
Jego pytanie wyrwało ją z zamyślenia, gdy nakładała im porcje obiadu na talerze. - Och, coraz lepiej. Naprawdę. Powoli zaczynam więcej chodzić, ale wyobrażam sobie, że to przypomina żabie susy albo dreptanie małej kaczki - wysiliła się na żart i krótki, fałszywy uśmiech. Czuła się źle, czuła się stłamszona przez traumę i lęk przed powrotem koszmarów, czuła się osamotniona w palących wspomnieniach i przytłoczona obrzydzeniem wobec samej siebie. Ale on nie musiał i nawet nie powinien tego wiedzieć; najlepiej żeby w ogóle nie dopytywał, nie chciała przecież go okłamywać - chociaż musiała. - A ty? Tak dużo musiało się u ciebie wydarzyć, zmienić. Opowiesz mi? - poprosiła. O smokach i lelkach wróżebnikach, o przyjaciołach, o sąsiadach z Doliny, o jego nowych ulubionych punktach spacerowych i współpracownikach, którzy musieli cenić go za dojrzałą odwagę.
- Prawie tydzień - odpowiedziała, po czym przecząco pokręciła głową, z pełnym wdzięczności spojrzeniem odnajdując oczy Elrica. Taki dobry. Taki szlachetny. Tęskniłem za tobą; naprawdę? Mimo tego, co zrobiła? Dźwięk wyznania na moment zbił ją z tropu, wzruszył, szarpnął sercem, ale zanim zdążyłaby znów się rozpłakać sięgnęła do jego dłoni i uścisnęła ją lekko, delikatnie, jakby był z porcelany zamiast skóry, mięśni i kości. Ja za tobą też. Bardzo. Każdego dnia i w każdej minucie. Słowa ugrzęzły w jej gardle ściśniętym emocją, więc tylko splotła z nim palce i uniosła ich dłonie wyżej, jakby chcąc podkreślić, że dotyk był prawdziwy, że nic go nie rozerwie. - Nie wiem jak wyszła ta pardwa... Nie zmuszaj się jeśli będzie średnia, dobrze? Potem możemy pójść na górę, tam mam pokój. Poznasz Ogniomiota - zaoferowała Celine; potem, po obiedzie, chociaż żołądek miała ściśnięty jak sucha rodzynka.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Celine była żywsza, gdy była dzieckiem - tak, zawsze trochę wycofana, inna przez swoje przekazywane z pokolenia na pokolenie cechy nie będące w pełni ani przekleństwem ani korzyścią. Po prostu częścią niej samej tak jak częścią Elrica były jego sny, jego koszmary, którym starał się nie przypisywać nigdy siły sprawczej w życiu, raz za razem obrywając za ten niepoprawny optymizm. Mimo jednak wrodzonej księżniczkowatości, było to dziecko dumne i radosne. Taką ją przynajmniej zapamiętał, ale na ile tak naprawdę wartościowe były spostrzeżenia młodego dwudziestolatka, który pełnię uwagi i sił poświęcał na kładzenie fundamentów pod własną przyszłość - bez wątpienia świetlaną, jak wtedy uważał, choć w życiu, wiadomo, różnie bywało?
Nie zaskoczyła Elrica ani kruchość przegubów i kolan ani chwiejny nastrój, ani nawet ten onieśmielający potok łez, ale przykro było zdać sobie sprawę, że pewna część małej Lovegood przepadła bezpowrotnie i nigdy nie zobaczy w jej oczach tego samego ufnego uśmiechu. Może taka była kolej rzeczy, może dorosłość wymagała od nich utwardzenia się na brzegach i zakotwiczenia w rzeczywistości? Nie potrafili tego jednak wszyscy Lovegoodowie, a przede wszystkim - nie powinna uczyć się dziewczyna ledwie dorosła wepchnięta w łapy największych oprychów obecnych czasów.
- W porządku - zapewnił ją z nieco rozkojarzonym uśmiechem; wierzył jej na słowo i nie był zły, nie byłby zły nawet, gdyby przekonywała go o chłopca najczystszej miłości. Co najwyżej rozsądnie ostrożny i sceptyczny. Półwili ciężko będzie spotkać dobrego chłopca, teraz też nie był to dla niej zapewne najlepszy czas. Potrzebowała pozbierać najpierw części samej siebie przy wsparciu rodziny i przyjaciół. Przyjdzie moment, gdy będzie się przejmował amantami Celine, bo taki miał teraz obowiązek. Ale to nie był jeszcze ten moment. - Nie ma potrzeby się spieszyć. Cieszę się, że masz dobrych przyjaciół, którzy o ciebie dbali, kiedy nie wiedziałem co się z tobą dzieje. Jeśli będziesz ich mi chciała przedstawić, na pewno osobiście im podziękuję. - Przynajmniej już nie płakała odkąd dał jej tę kraciastą chustkę, ale nadal nie czuł się dość pewnie, by zacząć najtrudniejszy z tematów. Mieli czas - nie mógł tego pospieszyć i zepsuć.
Za mostkiem kuło go i paliło jakby zjadł kawał przesadnie zwęglonego befsztyku, gdy słuchał o poczciwym wujku i jego domowej kuchni. Starał się tuszować nieprzyjemne objawy sięganiem po wodę i przyglądaniem się szczegółom skromnej kuchni, jakby sprawdzał w ten sposób, czy warunki w których przebywała były dobre, a otoczenie bezpieczne. Tak naprawdę przeanalizować musiał własną misję, jej znaczenie tego dnia i wszystkie możliwe konsekwencje.
- Pamiętam. Jest mi okropnie przykro... - Sam próbowałby dowiedzieć się, co stało się z ciałem wujka po egzekucji, zapewnić mu godny pochówek i obiecać go Celine, ale zostawił to zadanie własnemu ojcu; on był to bratu winien po stokroć i okryje się hańbą jeżeli zawiedzie. - Dobrze sobie radzisz. Wiele osób na twoim miejscu by się już nie podniosło, a ty stąpasz dalej, choćby jako małe kaczątko. - Uśmiechał się, chciał odpowiedzieć żartem na żart, gmerając równocześnie widelcem w obiedzie, na który nie miał ochoty, ale na którego rzucił się żwawo od razu, gdy Celine zasugerowała smętnie, że się nie postarała. Ryba była dobra; i nie twierdził tak tylko dlatego, że była siostrzana i że powszechna bieda mocno przytępiła co wybredniejsze kubki smakowe. To gardło pozostawało uparcie ściśnięte, nawet wtedy, kiedy z energią zabrał się do opowiadania Celine o przypadku ostatniego upartego trójogona, który raz za razem wkradał się do piwnic opuszczonych strażnic i wież obserwacyjnych.
- ...poza tym nie dzieje się dużo, nie mam czasu na podróże, bo poza pracą w rezerwacie podejmuję się wielu zleceń dodatkowych w hrabstwach południowego zachodu, jeżeli ktoś potrzebuje akurat magizoologa. Towarzystwa dotrzymuje mi Marlena, ale ostatnio Jayden, profesor Vane, zastanawiał się, czy nie powinienem przyprowadzić jej jakiegoś pana do towarzystwa. Nie wiem tylko czy jestem gotowy na pisklaki, już jeden lelek wróżebnik potrafi narobić hałasu - Pozbierał talerze i obmył je sprawnie nad zlewem, nie dając Celine kolejnej okazji do gospodarowania, nie umyślnie, a po prostu niesiony energią historii i schodzącego pomału stresu. Czy to był ten moment? Czy na pewno dzisiaj? - To co, pora na Ogniomiota? Nie mogę się doczekać, wnioskując po imieniu, pewnie się dogadamy. - Wytarł dłonie w ścierkę, postukując nerwowo butem o podłogę.
Podjął postanowienie; powie jej o tym na górze. Powie, jak tylko znowu usiądą, jak tylko będzie okazja.
Nie zaskoczyła Elrica ani kruchość przegubów i kolan ani chwiejny nastrój, ani nawet ten onieśmielający potok łez, ale przykro było zdać sobie sprawę, że pewna część małej Lovegood przepadła bezpowrotnie i nigdy nie zobaczy w jej oczach tego samego ufnego uśmiechu. Może taka była kolej rzeczy, może dorosłość wymagała od nich utwardzenia się na brzegach i zakotwiczenia w rzeczywistości? Nie potrafili tego jednak wszyscy Lovegoodowie, a przede wszystkim - nie powinna uczyć się dziewczyna ledwie dorosła wepchnięta w łapy największych oprychów obecnych czasów.
- W porządku - zapewnił ją z nieco rozkojarzonym uśmiechem; wierzył jej na słowo i nie był zły, nie byłby zły nawet, gdyby przekonywała go o chłopca najczystszej miłości. Co najwyżej rozsądnie ostrożny i sceptyczny. Półwili ciężko będzie spotkać dobrego chłopca, teraz też nie był to dla niej zapewne najlepszy czas. Potrzebowała pozbierać najpierw części samej siebie przy wsparciu rodziny i przyjaciół. Przyjdzie moment, gdy będzie się przejmował amantami Celine, bo taki miał teraz obowiązek. Ale to nie był jeszcze ten moment. - Nie ma potrzeby się spieszyć. Cieszę się, że masz dobrych przyjaciół, którzy o ciebie dbali, kiedy nie wiedziałem co się z tobą dzieje. Jeśli będziesz ich mi chciała przedstawić, na pewno osobiście im podziękuję. - Przynajmniej już nie płakała odkąd dał jej tę kraciastą chustkę, ale nadal nie czuł się dość pewnie, by zacząć najtrudniejszy z tematów. Mieli czas - nie mógł tego pospieszyć i zepsuć.
Za mostkiem kuło go i paliło jakby zjadł kawał przesadnie zwęglonego befsztyku, gdy słuchał o poczciwym wujku i jego domowej kuchni. Starał się tuszować nieprzyjemne objawy sięganiem po wodę i przyglądaniem się szczegółom skromnej kuchni, jakby sprawdzał w ten sposób, czy warunki w których przebywała były dobre, a otoczenie bezpieczne. Tak naprawdę przeanalizować musiał własną misję, jej znaczenie tego dnia i wszystkie możliwe konsekwencje.
- Pamiętam. Jest mi okropnie przykro... - Sam próbowałby dowiedzieć się, co stało się z ciałem wujka po egzekucji, zapewnić mu godny pochówek i obiecać go Celine, ale zostawił to zadanie własnemu ojcu; on był to bratu winien po stokroć i okryje się hańbą jeżeli zawiedzie. - Dobrze sobie radzisz. Wiele osób na twoim miejscu by się już nie podniosło, a ty stąpasz dalej, choćby jako małe kaczątko. - Uśmiechał się, chciał odpowiedzieć żartem na żart, gmerając równocześnie widelcem w obiedzie, na który nie miał ochoty, ale na którego rzucił się żwawo od razu, gdy Celine zasugerowała smętnie, że się nie postarała. Ryba była dobra; i nie twierdził tak tylko dlatego, że była siostrzana i że powszechna bieda mocno przytępiła co wybredniejsze kubki smakowe. To gardło pozostawało uparcie ściśnięte, nawet wtedy, kiedy z energią zabrał się do opowiadania Celine o przypadku ostatniego upartego trójogona, który raz za razem wkradał się do piwnic opuszczonych strażnic i wież obserwacyjnych.
- ...poza tym nie dzieje się dużo, nie mam czasu na podróże, bo poza pracą w rezerwacie podejmuję się wielu zleceń dodatkowych w hrabstwach południowego zachodu, jeżeli ktoś potrzebuje akurat magizoologa. Towarzystwa dotrzymuje mi Marlena, ale ostatnio Jayden, profesor Vane, zastanawiał się, czy nie powinienem przyprowadzić jej jakiegoś pana do towarzystwa. Nie wiem tylko czy jestem gotowy na pisklaki, już jeden lelek wróżebnik potrafi narobić hałasu - Pozbierał talerze i obmył je sprawnie nad zlewem, nie dając Celine kolejnej okazji do gospodarowania, nie umyślnie, a po prostu niesiony energią historii i schodzącego pomału stresu. Czy to był ten moment? Czy na pewno dzisiaj? - To co, pora na Ogniomiota? Nie mogę się doczekać, wnioskując po imieniu, pewnie się dogadamy. - Wytarł dłonie w ścierkę, postukując nerwowo butem o podłogę.
Podjął postanowienie; powie jej o tym na górze. Powie, jak tylko znowu usiądą, jak tylko będzie okazja.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Celine marzyła o ślubie odkąd była małą dziewczynką w sukience z falbankami i z kokardą we włosach, którą zawzięcie targał wiatr. Marzyła o odświętnie ubranym kawalerze czekającym na nią przy ołtarzyku na łonie natury, wśród pięknych drzew, krzewów i dzikich kwiatów w każdym kolorze tęczy, o ojcu prowadzącym ją na ostateczne wydanie, o tym samym wietrze, który kiedyś bawił się jej kokardą, a teraz muskałby welon. Tylko że te dziecięce pragnienia już zbladły, bo nie przyjąłby jej - nikt.
- Naprawdę chciałbyś ich poznać? - zapytała, jakby jaśniejąc w oczach. Było jeszcze za wcześnie by z całą pewnością stwierdzić, kogo utraciła na przestrzeni ostatnich miesięcy, a kto wciąż mógł choćby listem liznąć przeszłość i rozbudzić zażyłość; nie bez powodu każdego dnia snuła się przy oknach i wyglądała sów, skrzydlatych zwiastunów czegoś dobrego, czegoś, co mogłoby okazać się brakującym puzzlem w nadgniłym sercu, powiewem ratującej go świeżości. Uśmiechnęła się niepewnie, krótko. Wyobraźnia pognała naprzód, malując w jej myślach Elrica ściskającego dłoń Marcela i Jamesa, i to sprawiło, że oblało ją wewnętrzne ciepło; kuzyn z pewnością polubiłby tych nieprzeciętnych młodzieńców, odnalazłby jakiś temat do rozmowy mimo różnicy wieku, poznał ich i również zaakceptował. Te przebłyski radości, które czasem odzywały się w niej na milsze myśli i słowa, były promieniami słońca, do których wystawiała twarz, łaknąca ich jak chory zwracający się z prośbą o medykament. - A ty? - spytała nagle, choć bała się, że mógłby mieć za złe ciekawość wznieconą tematem. - Spieszysz się dla kogoś? - Celine przyjrzała mu się łagodnie. Nosił kogoś w sercu, planował ceremonię zaślubin? Czy może tylko o tym marzył, nieśmiało, nie jak typowy władczy mężczyzna, a chłopiec zatracony w rumianych fantazjach? Jej oddech zadrżał, ale tylko na chwilę, w oczekiwaniu.
A potem zadrżał ponownie i tym razem na dłużej. Miękkie tkanki gardła stężały od środka, gdy pamięć zawirowała i pchnęła w nią bolesne wspomnienia ostatnich chwil spędzonych z tatkiem. Był wychudzony bardziej niż ona, oczy miał zapadłe, skórę bladą i chorą, pokrytą niegojącymi się ranami wokół nadgarstków, zaognionymi infekcją. Przepocona tunika przylepiała się do ciała, a niegolona broda pokryła kościstą twarz; pamiętała brudne, wyziębione stopy sunące po chropowatym kamieniu i to, jak przylgnął do krat, gdy stanęła przed nimi zapłakana, błagająca cokolwiek o litość dla niego, uśmiechnięta w rozpaczy, gdy gładził jej policzek i obiecywał, że zawsze z nią pozostanie, nawet jeśli będą rozdzieleni jak wtedy. I rozdzielono ich, jeszcze bardziej. Jak mogłaby zrelacjonować to Elricowi? Egerton stał się duchem za życia, przygniecionym, przegranym. Zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka, jeszcze zanim zapadł okrutny wyrok. A ona - nie znalazłaby słów, żeby nadać temu wspomnieniu kształt, kolor, zapach; albo może nie chciała tego robić, w naiwnej nadziei, że Elric zapamięta go takim, jakim był w Dolinie Godryka, wesołym, blondwłosym magizoologiem, który świetnie gotował i kolekcjonował karty z czekoladowych żab. Kątem oka spojrzała na kuzyna, ale szybko uciekła rozedrganym, przytłoczonym wzrokiem, nie mówiąc ani słowa; tylko leciutko kiwnęła głową, z goryczą myśląc o tym, że stąpanie dalej wcale nie było tym, co chciała robić. Po dziś dzień, nocami, zadawała sobie pytanie - dlaczego przeżyłam?
Na szczęście wieści o teraźniejszości smokologa rozproszyły cienie, odgoniły przylepiającą się do niej depresyjną czerń, zastąpiwszy smutek wątle migoczącym podekscytowaniem spokoju, opanowania i bezpieczeństwa; w ten sposób postrzegała codzienność Elrica, niezbyt rozsądnie, bo przecież miał do czynienia z potężnymi istotami, zdolnymi chapsnąć i połknąć człowieka w całości przy byle zachciance. Zamiast jeść, ułożyła łokieć na blacie i oparła brodę na dłoni, zapatrzona w niego z zabłąkanym na ustach uśmiechem, delikatnym, prawie niewidocznym, ale oczarowanym każdą zgłoską malującą historię czarodzieja.
Szkoda, że już nie podróżował. Pamiętała jak to kochał.
- Ale pisklaki są wspaniałe - zaoponowała. W Beauxbatons znalazła kiedyś nieopierzonego ptaszka, który musiał wypaść z gniazda, i razem z profesorem Beaufortem umieścili go tam z powrotem, uważnie i ostrożnie, bo przeżył zbyt wiele strachu, by jeszcze mu go dołożyli. Od tamtej chwili wpatrywała się w gniazdo na drzewie i poniekąd uznawała pisklaka za swojego. - Mogłabym ci z nimi pomóc, jeśli chcesz. Ile by się ich wykluło, dwa, trzy? Instynkty Marleny są naturalne, ja mogłabym doczytać o opiece, wiesz... Żeby ich przypadkiem nie skrzywdzić - zaoferowała półwila, oczyma wyobraźni widząc już wróżebnikową rodzinę w gniazdku Elrica, którą zajęliby się wspólnie, powołując na świat nowe życie w zadośćuczynieniu za to odebrane nawet nieswoją dłonią. - A gdy podrosną i hałas kilku by ci zbyt dokuczał, można podarować je przyjaciołom - naiwnie łapała się sztuczek, przekonywań, bo podejrzewała, że ani on, ani tym bardziej ona nie byliby zdolni wyrzec się stworzeń, które obserwowali od jajeczka.
A skoro o ptakach mowa, podziobała widelcem w talerzu, zjadła kilka większych kęsów mięsa, niechętnie sięgając jednak po ziemniaki, bo kojarzyły się jej z papką serwowaną w Tower, przynoszoną przez cuchnącego strażnika, który rzucał miskę na podłogę, przy okazji rozbryzgując dookoła większą część jedzenia. Pardwa była bezpieczniejsza. Niezbyt dobrze doprawiona (bo nie było czym), ale za to upieczona do zjadliwego stopnia, zresztą Celine nie wybrzydzała, wszystko było lepsze od tego, czym żywiła się przez ostatnie pół roku. A mięso pozwalało nabierać sił.
- Domyślasz się, czym jest Ogniomiot? - zagadnęła na schodach na górę. Chociaż nie były wysokie, to wspinaczka po nich cały czas była dla niej wyzwaniem. Z urywanym oddechem zatrzymywała się co kilka stopni, odpoczywała, po czym ruszała dalej z przepraszającym spojrzeniem, szepcząc czasem to nic, zaraz przejdzie. - Podpowiem ci. Tylko marzy o płomiennym oddechu, bo zamiast niego ma parę dwóch niesamowitych oczu, niezależnych od siebie. Jednym rusza w prawo, drugim w lewo. A ogon ma tak zakręcony na końcu jak bułka z dobrej piekarni - celowo nie wspomniała o kolorze, to byłoby już zbyt łatwe.
Otwarłszy drzwi, wprowadziła Elrica do zadbanej przestrzeni pokoju gościnnego, tapetowanego bielą z kwietnym motywem, z podłogą z sękatego drewna i stropem podtrzymywanym przez pokaźne belki. Niedaleko okna wychodzącego na ogród półwila ustawiła kolejny wazon z wysokimi roślinami, na których wylegiwał się kameleon, wystawiony do słońca, którego w kwietniu wcale nie było tak dużo.
- Elricu, to Ogniomiot, Ogniomiocie, to mój najdroższy Elric - przedstawiła ich sobie miękkim głosem pełnym sympatii, po czym usiadła na skraju łóżka, żeby odpocząć po wspinaczce, która zostawiła na jej twarzy dotyk zmęczonej czerwieni. Stworzonko przesunęło jedną gałkę oczną w kierunku wielkoludów, które weszły do pokoju, ale oprócz tego nijak się nie poruszyło i Celine nie była pewna, czego oczekiwała. - Trochę przypomina smoka, prawda? - westchnęła, z kącikiem ust uniesionym ku górze. - Znalazłam go w menażerii w Londynie, jeszcze zanim... Zanim... - słowa znów ugrzęzły w gardle, a dłonie zacisnęły na materiale sukienki na kolanach. Zanim wszystko się popsuło. Zanim ona wszystko popsuła.
- Naprawdę chciałbyś ich poznać? - zapytała, jakby jaśniejąc w oczach. Było jeszcze za wcześnie by z całą pewnością stwierdzić, kogo utraciła na przestrzeni ostatnich miesięcy, a kto wciąż mógł choćby listem liznąć przeszłość i rozbudzić zażyłość; nie bez powodu każdego dnia snuła się przy oknach i wyglądała sów, skrzydlatych zwiastunów czegoś dobrego, czegoś, co mogłoby okazać się brakującym puzzlem w nadgniłym sercu, powiewem ratującej go świeżości. Uśmiechnęła się niepewnie, krótko. Wyobraźnia pognała naprzód, malując w jej myślach Elrica ściskającego dłoń Marcela i Jamesa, i to sprawiło, że oblało ją wewnętrzne ciepło; kuzyn z pewnością polubiłby tych nieprzeciętnych młodzieńców, odnalazłby jakiś temat do rozmowy mimo różnicy wieku, poznał ich i również zaakceptował. Te przebłyski radości, które czasem odzywały się w niej na milsze myśli i słowa, były promieniami słońca, do których wystawiała twarz, łaknąca ich jak chory zwracający się z prośbą o medykament. - A ty? - spytała nagle, choć bała się, że mógłby mieć za złe ciekawość wznieconą tematem. - Spieszysz się dla kogoś? - Celine przyjrzała mu się łagodnie. Nosił kogoś w sercu, planował ceremonię zaślubin? Czy może tylko o tym marzył, nieśmiało, nie jak typowy władczy mężczyzna, a chłopiec zatracony w rumianych fantazjach? Jej oddech zadrżał, ale tylko na chwilę, w oczekiwaniu.
A potem zadrżał ponownie i tym razem na dłużej. Miękkie tkanki gardła stężały od środka, gdy pamięć zawirowała i pchnęła w nią bolesne wspomnienia ostatnich chwil spędzonych z tatkiem. Był wychudzony bardziej niż ona, oczy miał zapadłe, skórę bladą i chorą, pokrytą niegojącymi się ranami wokół nadgarstków, zaognionymi infekcją. Przepocona tunika przylepiała się do ciała, a niegolona broda pokryła kościstą twarz; pamiętała brudne, wyziębione stopy sunące po chropowatym kamieniu i to, jak przylgnął do krat, gdy stanęła przed nimi zapłakana, błagająca cokolwiek o litość dla niego, uśmiechnięta w rozpaczy, gdy gładził jej policzek i obiecywał, że zawsze z nią pozostanie, nawet jeśli będą rozdzieleni jak wtedy. I rozdzielono ich, jeszcze bardziej. Jak mogłaby zrelacjonować to Elricowi? Egerton stał się duchem za życia, przygniecionym, przegranym. Zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka, jeszcze zanim zapadł okrutny wyrok. A ona - nie znalazłaby słów, żeby nadać temu wspomnieniu kształt, kolor, zapach; albo może nie chciała tego robić, w naiwnej nadziei, że Elric zapamięta go takim, jakim był w Dolinie Godryka, wesołym, blondwłosym magizoologiem, który świetnie gotował i kolekcjonował karty z czekoladowych żab. Kątem oka spojrzała na kuzyna, ale szybko uciekła rozedrganym, przytłoczonym wzrokiem, nie mówiąc ani słowa; tylko leciutko kiwnęła głową, z goryczą myśląc o tym, że stąpanie dalej wcale nie było tym, co chciała robić. Po dziś dzień, nocami, zadawała sobie pytanie - dlaczego przeżyłam?
Na szczęście wieści o teraźniejszości smokologa rozproszyły cienie, odgoniły przylepiającą się do niej depresyjną czerń, zastąpiwszy smutek wątle migoczącym podekscytowaniem spokoju, opanowania i bezpieczeństwa; w ten sposób postrzegała codzienność Elrica, niezbyt rozsądnie, bo przecież miał do czynienia z potężnymi istotami, zdolnymi chapsnąć i połknąć człowieka w całości przy byle zachciance. Zamiast jeść, ułożyła łokieć na blacie i oparła brodę na dłoni, zapatrzona w niego z zabłąkanym na ustach uśmiechem, delikatnym, prawie niewidocznym, ale oczarowanym każdą zgłoską malującą historię czarodzieja.
Szkoda, że już nie podróżował. Pamiętała jak to kochał.
- Ale pisklaki są wspaniałe - zaoponowała. W Beauxbatons znalazła kiedyś nieopierzonego ptaszka, który musiał wypaść z gniazda, i razem z profesorem Beaufortem umieścili go tam z powrotem, uważnie i ostrożnie, bo przeżył zbyt wiele strachu, by jeszcze mu go dołożyli. Od tamtej chwili wpatrywała się w gniazdo na drzewie i poniekąd uznawała pisklaka za swojego. - Mogłabym ci z nimi pomóc, jeśli chcesz. Ile by się ich wykluło, dwa, trzy? Instynkty Marleny są naturalne, ja mogłabym doczytać o opiece, wiesz... Żeby ich przypadkiem nie skrzywdzić - zaoferowała półwila, oczyma wyobraźni widząc już wróżebnikową rodzinę w gniazdku Elrica, którą zajęliby się wspólnie, powołując na świat nowe życie w zadośćuczynieniu za to odebrane nawet nieswoją dłonią. - A gdy podrosną i hałas kilku by ci zbyt dokuczał, można podarować je przyjaciołom - naiwnie łapała się sztuczek, przekonywań, bo podejrzewała, że ani on, ani tym bardziej ona nie byliby zdolni wyrzec się stworzeń, które obserwowali od jajeczka.
A skoro o ptakach mowa, podziobała widelcem w talerzu, zjadła kilka większych kęsów mięsa, niechętnie sięgając jednak po ziemniaki, bo kojarzyły się jej z papką serwowaną w Tower, przynoszoną przez cuchnącego strażnika, który rzucał miskę na podłogę, przy okazji rozbryzgując dookoła większą część jedzenia. Pardwa była bezpieczniejsza. Niezbyt dobrze doprawiona (bo nie było czym), ale za to upieczona do zjadliwego stopnia, zresztą Celine nie wybrzydzała, wszystko było lepsze od tego, czym żywiła się przez ostatnie pół roku. A mięso pozwalało nabierać sił.
- Domyślasz się, czym jest Ogniomiot? - zagadnęła na schodach na górę. Chociaż nie były wysokie, to wspinaczka po nich cały czas była dla niej wyzwaniem. Z urywanym oddechem zatrzymywała się co kilka stopni, odpoczywała, po czym ruszała dalej z przepraszającym spojrzeniem, szepcząc czasem to nic, zaraz przejdzie. - Podpowiem ci. Tylko marzy o płomiennym oddechu, bo zamiast niego ma parę dwóch niesamowitych oczu, niezależnych od siebie. Jednym rusza w prawo, drugim w lewo. A ogon ma tak zakręcony na końcu jak bułka z dobrej piekarni - celowo nie wspomniała o kolorze, to byłoby już zbyt łatwe.
Otwarłszy drzwi, wprowadziła Elrica do zadbanej przestrzeni pokoju gościnnego, tapetowanego bielą z kwietnym motywem, z podłogą z sękatego drewna i stropem podtrzymywanym przez pokaźne belki. Niedaleko okna wychodzącego na ogród półwila ustawiła kolejny wazon z wysokimi roślinami, na których wylegiwał się kameleon, wystawiony do słońca, którego w kwietniu wcale nie było tak dużo.
- Elricu, to Ogniomiot, Ogniomiocie, to mój najdroższy Elric - przedstawiła ich sobie miękkim głosem pełnym sympatii, po czym usiadła na skraju łóżka, żeby odpocząć po wspinaczce, która zostawiła na jej twarzy dotyk zmęczonej czerwieni. Stworzonko przesunęło jedną gałkę oczną w kierunku wielkoludów, które weszły do pokoju, ale oprócz tego nijak się nie poruszyło i Celine nie była pewna, czego oczekiwała. - Trochę przypomina smoka, prawda? - westchnęła, z kącikiem ust uniesionym ku górze. - Znalazłam go w menażerii w Londynie, jeszcze zanim... Zanim... - słowa znów ugrzęzły w gardle, a dłonie zacisnęły na materiale sukienki na kolanach. Zanim wszystko się popsuło. Zanim ona wszystko popsuła.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Reakcja Celine powinna ukoić część nerwów, które mimowolnie wiązał ze wszystkimi obcymi mu ludźmi, którzy teraz roztaczali opiekę nad tą niezwykle kruchą istotą - straumatyzowaną i osieroconą i zbyt długo samotną, bo zawiodła ją rodzina. Chciałby okazać więcej entuzjazmu niż ten, na który się zdobył, ale nigdy nie był przesadnie wprawnym kłamcą i podejrzewał, że prędzej czy później Celine przejrzy jego dyskomfort. Nie mógł pozwolić już na to, by odejść i zostawić ją z tą niewiadomą. Widział przecież co pisała w listach, jak pokrzywdzona była przez poczucie winy - irracjonalne! Ostatnim co jako brat powinien jej zapewnić były dodatkowe powody do zmartwień.
To znaczy, te i tak jej zapewni.
Ale niech nie myśli więcej, że będzie z nimi sama, że ktokolwiek ma jej powyżej uszu albo nie ma sił się nią opiekować. W oczach Elrica była i pozostawała dzieckiem - choć dorosłość osiągnęła już dobre kilka lat wcześniej.
- Oczywiście, że tak. Twoi przyjaciele to moi przyjaciele... a przynajmniej mają siedemdziesiąt siedem koma siedem procent więcej szans na to, że nimi zostaną - rzucił trochę żartobliwie, żeby podtrzymać ten moment nadziei i szczęścia, który mignął na dziewczęcej twarzy, ale był tak kruchy, że równie dobrze mógł zaraz zgasnąć. - Spieszę? - Nie od razu zrozumiał sens jej pytania, a kiedy zrozumiał, mimowolnie uciekł spojrzeniem i przytknął krawędź szklanki do ust. No tak, tylko czy powinien jej o tym mówić? Dzisiaj? - Spieszyć się nie spieszę. Co nie znaczy, że nie mam żadnych nadziei - rzucił z cichym śmiechem, przez chwilę naprawdę zażenowany. To uczucie było przyjemne w kontraście do nerwów, które odczuwał od rana. Od kilku dni. Od kiedy ściskał w dłoniach list. - Też bym cię chętnie poznał ze swoimi przyjaciółmi, jeśli chcesz. Wiesz, że zawsze możesz wrócić ze mną do Doliny. Mam dom, nie jakiś może największy, ale miejsca na pewno starczy. A Marlena na pewno będzie bardzo szczęśliwa cię poznać. Zawsze mi się wydawało, że woli towarzystwo dziewcząt, zwłaszcza kiedy nad ranem dziobała mnie po twarzy.
Dobrze było rozmawiać po trochu o wszystkim i o niczym, ale od najtrudniejszych tematów nie dało się uciec, ciągle czaiły się na krawędzi spojrzenia Elrica jak uporczywy cień, coś groźnego i nieodwołalnego. Nie chciał odbierać Celine resztek zaczepienia w świecie, ale widząc jak pobladła i nieobecna stała się na wspomnienie swojego taty, miał świadomość, że oszukiwanie jej byłoby jeszcze okrutniejsze. Niech dowie się jak najszybciej, zamiast potem - na dokładkę z tym, że Elric, kochany kuzyn, któremu tak ufa, umyślnie to przed nią ukrywał.
Odłożył widelec, dojadając rybę do samych ości (Calineczka rzuciła mu wyzwanie, któremu ochoczo sprostał!), a potem uśmiechnął się, bo rozwodząc się nad pisklakami młoda brzmiała prawie jak dawna ona.
- Z taką pomocą, nie zaprzeczę, wydaje się to dużo rozsądniejsze. Chętnie bym cię nauczył jak się opiekować pisklętami lelków. Nie jest to zresztą bardzo trudne, trzeba tylko pamiętać, by pozwalać im wylatywać na pierwsze deszcze. To ważne dla ich rozwoju - powiedział z powagą, wstając i pomagając w kuchni, choć ciężko było patrzeć na to jak niewiele zjadła Celine. Nie powiedział nic jednak, nie zamierzając jej przymuszać. Musiała odzyskiwać wagę powoli, nie od razu Rzym zbudowano.
Na schodach korciło go i to nie trochę, by schwytać Celine pod kolana i ramiona i zanieść do góry. Była taka szczupła i drobna, że pewnie nie byłoby to trudne, ale musiał sobie raz za razem przypominać, że nie miała już dziesięciu lat i zapewne poczułaby się z tym niezręcznie, zwłaszcza, że tak starała się pozostawać silna i pokazywać, że sobie radzi. A radziła sobie świetnie, nawet jeśli zdrowie nie wróci do niej od razu. Musiał jej o tym przypominać.
- Spokojnie, odpoczywaj tyle ile musisz - powiedział łagodnie, a potem wysłuchał opisu ze szczerym zamyśleniem. - Niezależnych? Co to znaczy? - Roześmiał się lekko nad własną niedomyślnością. Jako magizoolog powinien zgadnąć w mig, ale przychodziło mu to z trudem, zagięła go! - Salamandra ognista? Nie... Jednym rusza w prawo, drugim... och, kameleon! - Trafił w końcu, pstrykając palcami i patrząc na młodą wyczekująco, już dumny z siebie, bo prawie pewny, że ma rację.
I rzeczywiście, kiedy weszli do pokoiku, całkiem przytulnego i ładnego, od razu zbliżył się do parapetu, zachowując pełen uznania spokój i dystans, by nie spłoszyć małego przyjaciela Celine. Zwierzęta, także te niemagiczne, trzeba było do siebie przekonywać z taktem i cierpliwością, toteż nie wyciągnął rąk, a jedynie podziwiał Ogniomiota ze szczerym uśmiechem.
- Witaj, Ogniomiocie. Bardzo mi cię miło poznać, słyszałem o tobie same dobre rzeczy - Ukłonił się lekko z umyślnym komizmem, a potem przysiadł w nogach łóżka obok Celine. Uniósł nieco brwi, gdy powiedziała, że przypomina smoka. Cóż... - Hm, jakby tak na niego spojrzeć pod światło. Jest naprawdę piękny. Potrafi się kamuflować? - Nie powstrzymał ciekawości, jaką odczuwał zawsze w towarzystwie nowego stworzenia. Urywany głos i oddech siostry zmusiły go jednak do powrotu na ziemię. Cholera. - Rozumiem - uciął, żeby nie musiała szukać odpowiednich słów. Nie wymagał tego od niej. W ogóle niczego od niej nie wymagał poza tym, żeby o siebie teraz dbała i... żeby może przebaczyła mu, że przychodzi z tak okrutną wieścią. - Wiesz... muszę ci coś powiedzieć. To coś, co chodzi za mną już od jakiegoś czasu. Nie długiego! Od kiedy dostałem list, to było... no, parę dni temu. Ale nie było okazji, poza tym, takich rzeczy się nie pisze w liście. Chciałem tu być z tobą, kiedy... - Westchnął, bo mówił coraz szybciej i chaotycznej. Musiał wziąć głęboki oddech i zacząć ze spokojem: - Chcę, żebyś wiedziała, że to co powiem było dla mnie takim samym szokiem jakim będzie dla ciebie i nigdy o tym nie wiedziałem. Nigdy, Celine. Gdybym wiedział... - Machnął dłonią. To nie miało znaczenia. - I niczego to też nie zmienia. Troszczyłbym się o ciebie dokładnie tak samo nawet gdyby tak nie było, bo jesteś moją małą kuzynką... byłaś... i cię kocham. Niczego to też nie zmienia jeśli chodzi o wujka... o twojego tatę. Zawsze pozostanie twoim tatą, bo był wspaniałym ojcem i bardzo dobrym człowiekiem - Złapał jej małą dłoń i mocno ścisnął swoją, cieplejszą. Wiedział, że robi dobrze, więc dlaczego czuł się jak potwór? - Twój tata... - Zawahał się, ale już ostatni raz. - ...był twoim tatą, ale nie biologicznym. Twoim biologicznym ojcem jest mój ojciec. - Zgrzytnął zębami, żeby nie warknąć ostatnich słów, nie przestraszyć jej.
To nie była jej wina.
Szlag by go.
[bylobrzydkobedzieladnie]
To znaczy, te i tak jej zapewni.
Ale niech nie myśli więcej, że będzie z nimi sama, że ktokolwiek ma jej powyżej uszu albo nie ma sił się nią opiekować. W oczach Elrica była i pozostawała dzieckiem - choć dorosłość osiągnęła już dobre kilka lat wcześniej.
- Oczywiście, że tak. Twoi przyjaciele to moi przyjaciele... a przynajmniej mają siedemdziesiąt siedem koma siedem procent więcej szans na to, że nimi zostaną - rzucił trochę żartobliwie, żeby podtrzymać ten moment nadziei i szczęścia, który mignął na dziewczęcej twarzy, ale był tak kruchy, że równie dobrze mógł zaraz zgasnąć. - Spieszę? - Nie od razu zrozumiał sens jej pytania, a kiedy zrozumiał, mimowolnie uciekł spojrzeniem i przytknął krawędź szklanki do ust. No tak, tylko czy powinien jej o tym mówić? Dzisiaj? - Spieszyć się nie spieszę. Co nie znaczy, że nie mam żadnych nadziei - rzucił z cichym śmiechem, przez chwilę naprawdę zażenowany. To uczucie było przyjemne w kontraście do nerwów, które odczuwał od rana. Od kilku dni. Od kiedy ściskał w dłoniach list. - Też bym cię chętnie poznał ze swoimi przyjaciółmi, jeśli chcesz. Wiesz, że zawsze możesz wrócić ze mną do Doliny. Mam dom, nie jakiś może największy, ale miejsca na pewno starczy. A Marlena na pewno będzie bardzo szczęśliwa cię poznać. Zawsze mi się wydawało, że woli towarzystwo dziewcząt, zwłaszcza kiedy nad ranem dziobała mnie po twarzy.
Dobrze było rozmawiać po trochu o wszystkim i o niczym, ale od najtrudniejszych tematów nie dało się uciec, ciągle czaiły się na krawędzi spojrzenia Elrica jak uporczywy cień, coś groźnego i nieodwołalnego. Nie chciał odbierać Celine resztek zaczepienia w świecie, ale widząc jak pobladła i nieobecna stała się na wspomnienie swojego taty, miał świadomość, że oszukiwanie jej byłoby jeszcze okrutniejsze. Niech dowie się jak najszybciej, zamiast potem - na dokładkę z tym, że Elric, kochany kuzyn, któremu tak ufa, umyślnie to przed nią ukrywał.
Odłożył widelec, dojadając rybę do samych ości (Calineczka rzuciła mu wyzwanie, któremu ochoczo sprostał!), a potem uśmiechnął się, bo rozwodząc się nad pisklakami młoda brzmiała prawie jak dawna ona.
- Z taką pomocą, nie zaprzeczę, wydaje się to dużo rozsądniejsze. Chętnie bym cię nauczył jak się opiekować pisklętami lelków. Nie jest to zresztą bardzo trudne, trzeba tylko pamiętać, by pozwalać im wylatywać na pierwsze deszcze. To ważne dla ich rozwoju - powiedział z powagą, wstając i pomagając w kuchni, choć ciężko było patrzeć na to jak niewiele zjadła Celine. Nie powiedział nic jednak, nie zamierzając jej przymuszać. Musiała odzyskiwać wagę powoli, nie od razu Rzym zbudowano.
Na schodach korciło go i to nie trochę, by schwytać Celine pod kolana i ramiona i zanieść do góry. Była taka szczupła i drobna, że pewnie nie byłoby to trudne, ale musiał sobie raz za razem przypominać, że nie miała już dziesięciu lat i zapewne poczułaby się z tym niezręcznie, zwłaszcza, że tak starała się pozostawać silna i pokazywać, że sobie radzi. A radziła sobie świetnie, nawet jeśli zdrowie nie wróci do niej od razu. Musiał jej o tym przypominać.
- Spokojnie, odpoczywaj tyle ile musisz - powiedział łagodnie, a potem wysłuchał opisu ze szczerym zamyśleniem. - Niezależnych? Co to znaczy? - Roześmiał się lekko nad własną niedomyślnością. Jako magizoolog powinien zgadnąć w mig, ale przychodziło mu to z trudem, zagięła go! - Salamandra ognista? Nie... Jednym rusza w prawo, drugim... och, kameleon! - Trafił w końcu, pstrykając palcami i patrząc na młodą wyczekująco, już dumny z siebie, bo prawie pewny, że ma rację.
I rzeczywiście, kiedy weszli do pokoiku, całkiem przytulnego i ładnego, od razu zbliżył się do parapetu, zachowując pełen uznania spokój i dystans, by nie spłoszyć małego przyjaciela Celine. Zwierzęta, także te niemagiczne, trzeba było do siebie przekonywać z taktem i cierpliwością, toteż nie wyciągnął rąk, a jedynie podziwiał Ogniomiota ze szczerym uśmiechem.
- Witaj, Ogniomiocie. Bardzo mi cię miło poznać, słyszałem o tobie same dobre rzeczy - Ukłonił się lekko z umyślnym komizmem, a potem przysiadł w nogach łóżka obok Celine. Uniósł nieco brwi, gdy powiedziała, że przypomina smoka. Cóż... - Hm, jakby tak na niego spojrzeć pod światło. Jest naprawdę piękny. Potrafi się kamuflować? - Nie powstrzymał ciekawości, jaką odczuwał zawsze w towarzystwie nowego stworzenia. Urywany głos i oddech siostry zmusiły go jednak do powrotu na ziemię. Cholera. - Rozumiem - uciął, żeby nie musiała szukać odpowiednich słów. Nie wymagał tego od niej. W ogóle niczego od niej nie wymagał poza tym, żeby o siebie teraz dbała i... żeby może przebaczyła mu, że przychodzi z tak okrutną wieścią. - Wiesz... muszę ci coś powiedzieć. To coś, co chodzi za mną już od jakiegoś czasu. Nie długiego! Od kiedy dostałem list, to było... no, parę dni temu. Ale nie było okazji, poza tym, takich rzeczy się nie pisze w liście. Chciałem tu być z tobą, kiedy... - Westchnął, bo mówił coraz szybciej i chaotycznej. Musiał wziąć głęboki oddech i zacząć ze spokojem: - Chcę, żebyś wiedziała, że to co powiem było dla mnie takim samym szokiem jakim będzie dla ciebie i nigdy o tym nie wiedziałem. Nigdy, Celine. Gdybym wiedział... - Machnął dłonią. To nie miało znaczenia. - I niczego to też nie zmienia. Troszczyłbym się o ciebie dokładnie tak samo nawet gdyby tak nie było, bo jesteś moją małą kuzynką... byłaś... i cię kocham. Niczego to też nie zmienia jeśli chodzi o wujka... o twojego tatę. Zawsze pozostanie twoim tatą, bo był wspaniałym ojcem i bardzo dobrym człowiekiem - Złapał jej małą dłoń i mocno ścisnął swoją, cieplejszą. Wiedział, że robi dobrze, więc dlaczego czuł się jak potwór? - Twój tata... - Zawahał się, ale już ostatni raz. - ...był twoim tatą, ale nie biologicznym. Twoim biologicznym ojcem jest mój ojciec. - Zgrzytnął zębami, żeby nie warknąć ostatnich słów, nie przestraszyć jej.
To nie była jej wina.
Szlag by go.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Siedemdziesiąt siedem koma siedem, uśmiechnęła się łagodnie, ale to nie wystarczyło, bo spomiędzy ułożonych w półksiężyc warg wydostał się chichot, wdzięczny, melodyjny. Jak zawsze, gdy jej uwaga na chwilę umykała od cieni i cierni, ściągana w kierunku promieni słońca, a dziś miał je w sobie właśnie Elric, choć był równie pogubiony w pierwszych krokach stawianych naprzód po takim czasie rozłąki. Musiała jednak przyznać, że radził sobie dobrze. Miał doświadczenie, przecież kiedyś z uporem kilkulatki wieszała mu się na ramionach i wymagała, żeby nosił ją to tu, to tam, aż do utraty tchu, do potu cieknącego ciurkiem po skroniach, do przerwy na domową lemoniadę, świeżą i wiosenną, a on nigdy nie narzekał.
- Jesteś niepoprawny - czule wymruczała pod nosem. Gdy spadała z drzew i tłukła sobie kolana albo drasnęła miękką skórą o korę pnia do tego stopnia, że tryskała krew, zawsze potrafił odwrócić jej uwagę; odwodził od bolesnych przeżyć, ocierał łzy, jakoś udawało mu się z powrotem przyciągnąć uśmiech, jakby był jego magnesem. - Och? - Celine zamrugała, przyglądając się kuzynowi. Nadziei? A więc był w jego życiu ktoś, kto ją rozpalał, podsycał marzenia, ktoś, do kogo Elric wzdychał w wieczornych wyobrażeniach, fantazjując o upragnionej głowie leżącej na poduszce obok, ciele rozgrzewającym miejsce na tym samym materacu, włosach rozrzuconych w miękkiej kaskadzie? Zarumieniła się, utkwiwszy w nim rozmarzone spojrzenie. - Nadziei o kimś szczególnym? Tylko nie zmieniaj tematu - poprosiła, po czym wysłuchała go z ciepłem wzruszenia rozlewającym się po podbrzuszu, gdy mówił o domu w Dolinie. Był zbyt wielkoduszny, z taką łatwością oddałby jej kawałek swojej przestrzeni, ten dobry, troskliwy Elric; delikatnie wsunęła dłoń pod tę należącą do niego, ale z odpowiedzią zwlekała dłuższą chwilę, z trudem wyobrażając sobie pożegnanie z Yvette tuż po tym, jak odnalazły się na świecie dzięki uprzejmości innych ludzi. - Jeszcze nie teraz, ale... Dziękuję, będę o tym pamiętać. Jeśli mówisz szczerze, Ellie, tylko wtedy. Inaczej bym sobie nie wybaczyła, gdybym trzymała cię za słowo i pewnego dnia stałabym się dla ciebie ciężarem. Jesteś zbyt dobry, musisz też myśleć o sobie - przypomniała mu wdzięcznie. Lovegoodowie mieli tendencję do ofiarowywania zbyt dużo zbyt chętnie, czasem wbrew sobie, choć nie od razu orientowali się, że tak było w rzeczywistości. Elric nie powinien popełniać tych samych błędów, których w przyszłości mógłby żałować; teraz - jeszcze - mógł bez trudu wycofać się z możliwie za szybko rzuconej w eter deklaracji i nie miałaby mu niczego za złe. Liczyła się intencja.
Potem kiwnęła głową na jego słowa o lelkach; w myślach już układała wizję wspólnie pielęgnowanego gniazda, pierwszych rys na skorupkach tworzonych przez istotki próbujące się z nich wydostać, dumy w matczynym spojrzeniu na spełnione marzenie. Może wtedy wybaczono by jej to, co zrobiła ojcu? Życie za życie, nawet w ten sposób. Zaśmiała się, krótko, szczerze, gdy odgadł gatunek, z którego pochodził Ogniomiot; ciekawe, czy Marlena dogadałaby się z jej czworonożnym przyjacielem, bo w więź porozumienia między kameleonem a Elriciem nie wątpiła ani przez chwilę. Miał smykałkę do jaszczurek, a Ogniomiot musiał przypominać miniaturowego smoka, przecież po takim otrzymał imię.
Półwila obserwowała jego dżentelmeńskie powitanie, które umknęło uwadze obojętnego stworzonka, ale jej przysporzyło ciepła, spokoju. Jak w domu. Za dawnych lat, lepszych lat, gdy oboje byli mniej pokiereszowani przez życie, wierzący w miłe dni i wartościową przyszłość w świecie pozbawionym wojny.
- Potrafi, ale dawno tego nie robił, a nie do końca wiem jak go do tego zachęcić. Czasem podaję mu różne rzeczy, wspina się na nie albo po prostu siedzi nieruchomo, tylko nie zmienia kolorów. Może lubi leniuchować? - zapytała, w końcu to Elric był ekspertem, a w mniemaniu Celine był nim w każdej dziedzinie z wyjątkiem baletu. Do tego miał wymaganą sprawność, ale jego ruchy były pozbawione zwiewnej, wietrznej zwinności; był mężczyzną stworzonym do innej sztuki, mniej delikatnej, choć wierzyła, że jego gra ze smokami również była niebywale piękna. Wszystko z nim było niebywale piękne.
Aż nagle nie było.
Kiedy zaczął mówić do niej z powagą, najpierw sądziła, że znów żartuje; potem zakładała, że wreszcie zdecydował się wyznać szczerze, że nie chciał mieć już z nią do czynienia, dając tym samym pokłon lękom, które urodziły się w niej na myśl o tym spotkaniu; chciał widzieć jej twarz, gdy to usłyszy? Chciał widzieć lęk, płacz, a w końcu i poddanie? Nie, przecież to nie on, nie mógłby, wiedziała, że nie nosił w sercu takiej czerni, takiej trucizny, więc o co mogło chodzić? Jej mięśnie stężały, spięły się jeszcze zanim zauważyła, że jej ciało zalał lód, odpychając wcześniejsze ciepło w zamieć wspomnień odleglejszych niż dzieciństwo w Dolinie.
Twój tata był twoim tatą, ale nie biologicznym.
Słowa ostre jak stal przecisnęły się przez uszy, wdarły do głowy, obiły od wewnętrznych ścian czaszki; słowa jak paznokcie przesuwane po zielonej tablicy w pisku pozbawionym piękna, sprowadzającym wyłącznie cierpienie. Z początku nie zrozumiała, o co mu chodziło. O czym mówił. Tata był tatą, od zawsze, będzie nim zawsze, co miała do tego biologia? Celine przekrzywiła głowę, patrząc na niego w niezrozumieniu. Twoim biologicznym ojcem jest mój ojciec. Skołowanie wzrosło, przybrało na sile, omotało ją i zmroziło na dłuższą chwilę, gdy oczekiwała na jakiś ciąg dalszy, na usprawiedliwienie, że tak tylko powiedział, głupio palnął.
Że miało być śmiesznie, ale nie było.
- O czym ty mówisz? - zapytała ostrożnie, gdy nie ukrócił tej szarady w zarodku. Mięśnie twarzy drgnęły, zwabione przez zdziwienie, przez dezorientację, finalnie i przez bunt. Nagle dłoń, którą ujął Elric, zdawała się ją parzyć; spróbowała ją odsunąć, kiedy sama opuściła się na równe stopy i wstała z łóżka, patrząc na niego z góry rozstrojonym spojrzeniem różnokolorowych tęczówek. - Co to ma znaczyć, Ellie? Jeśli to żart... - sapnęła. Ostrzegawczo. Jeśli w ten sposób próbował zdjąć z jej ramion poczucie winy, powinien był wiedzieć, że to nie zadziała; bo przecież nie mógł mówić prawdy. Po prostu nie mógł.
- Jesteś niepoprawny - czule wymruczała pod nosem. Gdy spadała z drzew i tłukła sobie kolana albo drasnęła miękką skórą o korę pnia do tego stopnia, że tryskała krew, zawsze potrafił odwrócić jej uwagę; odwodził od bolesnych przeżyć, ocierał łzy, jakoś udawało mu się z powrotem przyciągnąć uśmiech, jakby był jego magnesem. - Och? - Celine zamrugała, przyglądając się kuzynowi. Nadziei? A więc był w jego życiu ktoś, kto ją rozpalał, podsycał marzenia, ktoś, do kogo Elric wzdychał w wieczornych wyobrażeniach, fantazjując o upragnionej głowie leżącej na poduszce obok, ciele rozgrzewającym miejsce na tym samym materacu, włosach rozrzuconych w miękkiej kaskadzie? Zarumieniła się, utkwiwszy w nim rozmarzone spojrzenie. - Nadziei o kimś szczególnym? Tylko nie zmieniaj tematu - poprosiła, po czym wysłuchała go z ciepłem wzruszenia rozlewającym się po podbrzuszu, gdy mówił o domu w Dolinie. Był zbyt wielkoduszny, z taką łatwością oddałby jej kawałek swojej przestrzeni, ten dobry, troskliwy Elric; delikatnie wsunęła dłoń pod tę należącą do niego, ale z odpowiedzią zwlekała dłuższą chwilę, z trudem wyobrażając sobie pożegnanie z Yvette tuż po tym, jak odnalazły się na świecie dzięki uprzejmości innych ludzi. - Jeszcze nie teraz, ale... Dziękuję, będę o tym pamiętać. Jeśli mówisz szczerze, Ellie, tylko wtedy. Inaczej bym sobie nie wybaczyła, gdybym trzymała cię za słowo i pewnego dnia stałabym się dla ciebie ciężarem. Jesteś zbyt dobry, musisz też myśleć o sobie - przypomniała mu wdzięcznie. Lovegoodowie mieli tendencję do ofiarowywania zbyt dużo zbyt chętnie, czasem wbrew sobie, choć nie od razu orientowali się, że tak było w rzeczywistości. Elric nie powinien popełniać tych samych błędów, których w przyszłości mógłby żałować; teraz - jeszcze - mógł bez trudu wycofać się z możliwie za szybko rzuconej w eter deklaracji i nie miałaby mu niczego za złe. Liczyła się intencja.
Potem kiwnęła głową na jego słowa o lelkach; w myślach już układała wizję wspólnie pielęgnowanego gniazda, pierwszych rys na skorupkach tworzonych przez istotki próbujące się z nich wydostać, dumy w matczynym spojrzeniu na spełnione marzenie. Może wtedy wybaczono by jej to, co zrobiła ojcu? Życie za życie, nawet w ten sposób. Zaśmiała się, krótko, szczerze, gdy odgadł gatunek, z którego pochodził Ogniomiot; ciekawe, czy Marlena dogadałaby się z jej czworonożnym przyjacielem, bo w więź porozumienia między kameleonem a Elriciem nie wątpiła ani przez chwilę. Miał smykałkę do jaszczurek, a Ogniomiot musiał przypominać miniaturowego smoka, przecież po takim otrzymał imię.
Półwila obserwowała jego dżentelmeńskie powitanie, które umknęło uwadze obojętnego stworzonka, ale jej przysporzyło ciepła, spokoju. Jak w domu. Za dawnych lat, lepszych lat, gdy oboje byli mniej pokiereszowani przez życie, wierzący w miłe dni i wartościową przyszłość w świecie pozbawionym wojny.
- Potrafi, ale dawno tego nie robił, a nie do końca wiem jak go do tego zachęcić. Czasem podaję mu różne rzeczy, wspina się na nie albo po prostu siedzi nieruchomo, tylko nie zmienia kolorów. Może lubi leniuchować? - zapytała, w końcu to Elric był ekspertem, a w mniemaniu Celine był nim w każdej dziedzinie z wyjątkiem baletu. Do tego miał wymaganą sprawność, ale jego ruchy były pozbawione zwiewnej, wietrznej zwinności; był mężczyzną stworzonym do innej sztuki, mniej delikatnej, choć wierzyła, że jego gra ze smokami również była niebywale piękna. Wszystko z nim było niebywale piękne.
Aż nagle nie było.
Kiedy zaczął mówić do niej z powagą, najpierw sądziła, że znów żartuje; potem zakładała, że wreszcie zdecydował się wyznać szczerze, że nie chciał mieć już z nią do czynienia, dając tym samym pokłon lękom, które urodziły się w niej na myśl o tym spotkaniu; chciał widzieć jej twarz, gdy to usłyszy? Chciał widzieć lęk, płacz, a w końcu i poddanie? Nie, przecież to nie on, nie mógłby, wiedziała, że nie nosił w sercu takiej czerni, takiej trucizny, więc o co mogło chodzić? Jej mięśnie stężały, spięły się jeszcze zanim zauważyła, że jej ciało zalał lód, odpychając wcześniejsze ciepło w zamieć wspomnień odleglejszych niż dzieciństwo w Dolinie.
Twój tata był twoim tatą, ale nie biologicznym.
Słowa ostre jak stal przecisnęły się przez uszy, wdarły do głowy, obiły od wewnętrznych ścian czaszki; słowa jak paznokcie przesuwane po zielonej tablicy w pisku pozbawionym piękna, sprowadzającym wyłącznie cierpienie. Z początku nie zrozumiała, o co mu chodziło. O czym mówił. Tata był tatą, od zawsze, będzie nim zawsze, co miała do tego biologia? Celine przekrzywiła głowę, patrząc na niego w niezrozumieniu. Twoim biologicznym ojcem jest mój ojciec. Skołowanie wzrosło, przybrało na sile, omotało ją i zmroziło na dłuższą chwilę, gdy oczekiwała na jakiś ciąg dalszy, na usprawiedliwienie, że tak tylko powiedział, głupio palnął.
Że miało być śmiesznie, ale nie było.
- O czym ty mówisz? - zapytała ostrożnie, gdy nie ukrócił tej szarady w zarodku. Mięśnie twarzy drgnęły, zwabione przez zdziwienie, przez dezorientację, finalnie i przez bunt. Nagle dłoń, którą ujął Elric, zdawała się ją parzyć; spróbowała ją odsunąć, kiedy sama opuściła się na równe stopy i wstała z łóżka, patrząc na niego z góry rozstrojonym spojrzeniem różnokolorowych tęczówek. - Co to ma znaczyć, Ellie? Jeśli to żart... - sapnęła. Ostrzegawczo. Jeśli w ten sposób próbował zdjąć z jej ramion poczucie winy, powinien był wiedzieć, że to nie zadziała; bo przecież nie mógł mówić prawdy. Po prostu nie mógł.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Niepoprawny? Ja? A gdzieżby znowu - roześmiał się cicho, ale szczerze, bo w swoich małych szeptach, złośliwościach, które wcale nie były prawdziwymi złośliwościami, Celine zawsze potrafiła odwrócić jego uwagę od tego, co naprawdę go trapiło. Zdawał sobie sprawę, że dzisiaj unikanie nie potrwa długo; a nawet nie ma prawa potrwać. Cieszył się jednak, że kuzynka, nowo odnaleziona siostra, czuje się przy nim pewnie, bo najwyraźniej pobyt w najobrzydliwszym londyńskim więzieniu nie rozbił jej tak doszczętnie, by przestała ufać nawet najbliższym. Na to liczył, bo przecież nie wyśnił jej śmiertelnej tragedii; nie w najbliższym czasie, choć i tego nie zawsze mógł być pewny, bo każdego wieczoru kładł głowę na poduszkę z gardłem ściśniętym lękiem. - Owszem, o kimś szczególnym - przyznał nieco zawstydzony, mrugając, gdy Celine nalegała, by nie zmieniał tematu.
Ale jak w ogóle miał poruszać sprawę swoich uczuć do Lucindy w rozmowie z kimś tak młodym i niewinnym? Zrzucać na nią ciężar swoich wątpliwości związanych z wojną i upływającym czasem? I tak już obciążono ją zbyt mocno jak na jej łagodny charakter, życie skrywało przed nią jeszcze wiele ponurych sekretów, nie chciał ich mnożyć, więc zdecydował się przemilczeć część faktów i przedstawić tę historię pokrótce, w jak najróżowszych barwach.
- Odnaleźliśmy się po latach, dawniej byliśmy przyjaciółmi. Okazało się, że nasze uczucia dojrzały, na to przynajmniej wygląda, a teraz przyszłość nam się kroi bardzo otwarta - i niepewna - wszystko okaże się z czasem, może będę miał okazję opowiedzieć ci coś więcej. Ale jeszcze nie teraz - przyznał łagodnie, chwytając jej mniejszą dłoń, gdy wyciągnęła do niego rękę, a potem ściskając kruche palce w sposób, w jaki ściskać mogą tylko dobrzy ojcowie i starsi bracia; z czystą, niczym niezmąconą opiekuńczością.
- Daj spokój, gdybym nie miał takiej możliwości, to w ogóle bym cię nie zapraszał - zapewnił, nieco zaskoczony jej ostrożnością. Z drugiej strony nie oczekiwał od niej wcale, że porzuci teraz swoją ostoję, w której znalazła życzliwość i przyjaciół. Choćby nawet chciał myśleć o niej jako o dziecku, tak naprawdę nim nie była i nie mógł wpływać na każdą jej decyzję. - Propozycja pozostanie zawsze otwarta, nie musisz podejmować decyzji ani już dziś ani jutro - dodał, by miała tego świadomość.
Nie miał pojęcia o sposobie, w jaki Celine interpretowała pomoc przy małych lelkach wróżebnikach, o jej poczuciu winy i niechęci do siebie. Może lepiej, że jeszcze nie wiedział, może dzięki temu łatwiej przyszło mu powiedzieć prawdę, do której zbierał się od tak długiego czasu - a przynajmniej w ten sposób odczuwał te kilka minionych dni.
Cieszył się, że kuzynce udało się zdobyć małe stworzonko, nad którym sama mogła roztaczać opiekę, zawsze bowiem wychodził z założenia, że troska o coś żywego bardzo dobrze odwraca uwagę od osobistych problemów i wątpliwości; w ten sposób łagodniej przeszedł początki wojny, choć i to okrucieństwo zaczęło do niego napływać wraz ze zleceniami na zamęczone, zaginione stworzenia.
- A przypomnij mi, ile ma lat? - spytał, bo w stresie zbliżających się rewelacji zapomniał, czy młoda już o tym mówiła. - Może po prostu przyzwyczaja się do nowego domu. Myślę, że z czasem, przy tak dobrej piastunce, zrobi się odważniejszy - zapewnił z uśmiechem, już bledszym, niespokojnym.
Gdy przyszło co do czego, poszło mu znacznie gorzej niż to sobie zaplanował. Chciał cały czas trzymać ją za rękę, emanować ciepłem, wsparciem. Z trudem jednak dukał słowa, plątał się i przerywał, bo sam nie wiedział w jaki sposób ochronić Celine przed ciosem, który nieuchronnie musiał nadejść. Trzymał się tylko tej myśli, że poradził sobie z tym i tak lepiej niż zrobiłby to jego ojciec, ten kłamca i tchórz, piszący listy zamiast spojrzeć mu w oczy.
- Celine... wiesz dobrze, że bym tak nie żartował. Chciałbym móc powiedzieć, że to żart, ale... - Ciężko mu było patrzeć na jej dziecięce niemal niezrozumienie, na to jak zrywa się, ucieka od jego ręki, od spojrzenia pełnego smutku i żalu. Spodziewał się, że tak zareaguje, że może się też za chwilę rozpłacze, ale i tak przychodziło mu to z trudem. - Dostałem list. Od ojca. Ten sam, w którym dowiedziałem się o tym co stało się z wujkiem. Ojciec ma się zająć jego pochówkiem. Ale przy okazji wyznał mi coś, w co też nie mogłem uwierzyć i długo nie chciałem uwierzyć. Wiele lat temu miał bardzo krótki romans z... - Przetarł oczy, nie mógł spojrzeć w te blade, błękitne oczy, w tę młodziutką twarz, gdy wypowiadał na głos takie obrzydliwości. Nawet jemu obiad podszedł do gardła, gdy próbował wspomnieć na głos o grzechach, których dopuścił się ten cholerny Lovegood. - ...z żoną brata. Był krótki, stchórzył, odszedł, nikt się nie dowiedział aż do teraz. Bał się, że wujek go znienawidzi. Pewnie by to zrobił, gdyby żył. Byłaś, jesteś nadal, dla niego najważniejsza na świecie i zawsze będzie twoim tatą, bo to on cię tak dobrze wychował. Nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz jego traktować jak... - Machnął ręką. Jego ojciec nijak nie zasłużył na kolejną córkę. Był ciekaw, czy Magda już o wszystkim wiedziała. - Ale ja ci musiałem powiedzieć. Jestem twoim bratem. - Głos mu się lekko załamał, ale szybko wziął się w garść. Był w końcu mężczyzną i zamierzał to przyjąć po męsku, bez ani jednej łzy. To ona będzie się musiała wypłakać, dla niej więc pozostanie opoką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale jak w ogóle miał poruszać sprawę swoich uczuć do Lucindy w rozmowie z kimś tak młodym i niewinnym? Zrzucać na nią ciężar swoich wątpliwości związanych z wojną i upływającym czasem? I tak już obciążono ją zbyt mocno jak na jej łagodny charakter, życie skrywało przed nią jeszcze wiele ponurych sekretów, nie chciał ich mnożyć, więc zdecydował się przemilczeć część faktów i przedstawić tę historię pokrótce, w jak najróżowszych barwach.
- Odnaleźliśmy się po latach, dawniej byliśmy przyjaciółmi. Okazało się, że nasze uczucia dojrzały, na to przynajmniej wygląda, a teraz przyszłość nam się kroi bardzo otwarta - i niepewna - wszystko okaże się z czasem, może będę miał okazję opowiedzieć ci coś więcej. Ale jeszcze nie teraz - przyznał łagodnie, chwytając jej mniejszą dłoń, gdy wyciągnęła do niego rękę, a potem ściskając kruche palce w sposób, w jaki ściskać mogą tylko dobrzy ojcowie i starsi bracia; z czystą, niczym niezmąconą opiekuńczością.
- Daj spokój, gdybym nie miał takiej możliwości, to w ogóle bym cię nie zapraszał - zapewnił, nieco zaskoczony jej ostrożnością. Z drugiej strony nie oczekiwał od niej wcale, że porzuci teraz swoją ostoję, w której znalazła życzliwość i przyjaciół. Choćby nawet chciał myśleć o niej jako o dziecku, tak naprawdę nim nie była i nie mógł wpływać na każdą jej decyzję. - Propozycja pozostanie zawsze otwarta, nie musisz podejmować decyzji ani już dziś ani jutro - dodał, by miała tego świadomość.
Nie miał pojęcia o sposobie, w jaki Celine interpretowała pomoc przy małych lelkach wróżebnikach, o jej poczuciu winy i niechęci do siebie. Może lepiej, że jeszcze nie wiedział, może dzięki temu łatwiej przyszło mu powiedzieć prawdę, do której zbierał się od tak długiego czasu - a przynajmniej w ten sposób odczuwał te kilka minionych dni.
Cieszył się, że kuzynce udało się zdobyć małe stworzonko, nad którym sama mogła roztaczać opiekę, zawsze bowiem wychodził z założenia, że troska o coś żywego bardzo dobrze odwraca uwagę od osobistych problemów i wątpliwości; w ten sposób łagodniej przeszedł początki wojny, choć i to okrucieństwo zaczęło do niego napływać wraz ze zleceniami na zamęczone, zaginione stworzenia.
- A przypomnij mi, ile ma lat? - spytał, bo w stresie zbliżających się rewelacji zapomniał, czy młoda już o tym mówiła. - Może po prostu przyzwyczaja się do nowego domu. Myślę, że z czasem, przy tak dobrej piastunce, zrobi się odważniejszy - zapewnił z uśmiechem, już bledszym, niespokojnym.
Gdy przyszło co do czego, poszło mu znacznie gorzej niż to sobie zaplanował. Chciał cały czas trzymać ją za rękę, emanować ciepłem, wsparciem. Z trudem jednak dukał słowa, plątał się i przerywał, bo sam nie wiedział w jaki sposób ochronić Celine przed ciosem, który nieuchronnie musiał nadejść. Trzymał się tylko tej myśli, że poradził sobie z tym i tak lepiej niż zrobiłby to jego ojciec, ten kłamca i tchórz, piszący listy zamiast spojrzeć mu w oczy.
- Celine... wiesz dobrze, że bym tak nie żartował. Chciałbym móc powiedzieć, że to żart, ale... - Ciężko mu było patrzeć na jej dziecięce niemal niezrozumienie, na to jak zrywa się, ucieka od jego ręki, od spojrzenia pełnego smutku i żalu. Spodziewał się, że tak zareaguje, że może się też za chwilę rozpłacze, ale i tak przychodziło mu to z trudem. - Dostałem list. Od ojca. Ten sam, w którym dowiedziałem się o tym co stało się z wujkiem. Ojciec ma się zająć jego pochówkiem. Ale przy okazji wyznał mi coś, w co też nie mogłem uwierzyć i długo nie chciałem uwierzyć. Wiele lat temu miał bardzo krótki romans z... - Przetarł oczy, nie mógł spojrzeć w te blade, błękitne oczy, w tę młodziutką twarz, gdy wypowiadał na głos takie obrzydliwości. Nawet jemu obiad podszedł do gardła, gdy próbował wspomnieć na głos o grzechach, których dopuścił się ten cholerny Lovegood. - ...z żoną brata. Był krótki, stchórzył, odszedł, nikt się nie dowiedział aż do teraz. Bał się, że wujek go znienawidzi. Pewnie by to zrobił, gdyby żył. Byłaś, jesteś nadal, dla niego najważniejsza na świecie i zawsze będzie twoim tatą, bo to on cię tak dobrze wychował. Nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz jego traktować jak... - Machnął ręką. Jego ojciec nijak nie zasłużył na kolejną córkę. Był ciekaw, czy Magda już o wszystkim wiedziała. - Ale ja ci musiałem powiedzieć. Jestem twoim bratem. - Głos mu się lekko załamał, ale szybko wziął się w garść. Był w końcu mężczyzną i zamierzał to przyjąć po męsku, bez ani jednej łzy. To ona będzie się musiała wypłakać, dla niej więc pozostanie opoką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Piękne, miłosne historie od dzieciństwa były jej tak bliskie: Celine mogłaby słuchać ich godzinami, dotknięta wzruszeniem, zainspirowana, już rwąca się do oddania emocji w tańcu, najlepiej w cieniu drzewa podczas słonecznego popołudnia, leniwego koncentratu wiosny, który słodziłby woń powietrza; właśnie tak słuchała teraz Elrica, z nieobecnym wyrazem twarzy i spokojnym spojrzeniem, poniekąd rozweselonym. Dobrze było wiedzieć, że nie był sam. Najwyraźniej ktoś zaplątał się w wojennej zawierusze i zapałał do niego kwitnącym uczuciem, które na rozdrożu mogło obrać dowolny kierunek, oby tylko ten szczęśliwy - i cieszyła ją myśl, że miał szansę na wspaniałą miłość. Zasługiwał na nią jak mało kto.
- Jaka ona jest, twoja przyjaciółka? - kontynuowała niestrudzenie, mimo oszczędności informacji, którymi ją karmił, a których przecież pragnęła więcej; egoistyczny romantyzm na chwilę przejął kontrolę nad rozumem i gdy zdała sobie z tego sprawę, Celine wyprostowała się na krześle, bezwolnie spinając mięśnie, dłonie zacisnąwszy na kolanach. - Jestem wścibska, przepraszam. Nie musisz mówić nic więcej, obiecuję cierpliwie poczekać i więcej nie pytać, jeśli sam nie zaczniesz. To po prostu... - urwała, szukając w głowie odpowiednich słów. Od dłuższego czasu napotykała tam głównie pustkę - w wyobraźni widziała okrągłą komnatę z milionem drzwi, za którymi kotłowały się echa spienionych myśli, ale gdy po nie sięgała, te zanikały w ciszy i zostawiały ją z niczym. - To dla mnie ulga, że masz przy sobie kogoś takiego. Że czujesz. Masz nadzieję - sprecyzowała po dłuższej chwili i ułożyła usta w drobnym, przepraszającym uśmiechu, choć i on prędko zniknął.
Ja nie mam nadziei, zazdroszczę ci jej.
Zniknął również temat Ogniomiota; wzruszyła delikatnie ramionami, zażenowana swoją niewiedzą. Kupiony w podrzędnej menażerii na Pokątnej kameleon mógł być zarówno bardzo młody, jak i bardzo stary, a Celine nie byłaby w stanie tego odróżnić; sprzedawca też nie miał na jego temat zbyt wielu wiadomości, po prostu wręczył dziewczynie kuferek z perłowym stworzeniem i przyjął zapłatę, zadowolony z utargu - nie wspomniał nawet o tym, że jaszczurka tak naprawdę była płci żeńskiej, mylnie zinterpretowana przez półwilę już w domu. Nie była pewna czemu wtedy skojarzył się jej z wielobarwnym chłopcem; może przez imię, które wymyślił Marcel?
To nie był jednak największy problem, z jakim przyszło się im dziś mierzyć.
Nie słuchaj go, Celine. Bredzi. Kłamie. Próbuje namącić ci w głowie.
Nie była w stanie uwierzyć w wyjaśnienie Elrica, historię, którą przytaczał, genezę jej poczęcia na długo po tym, jak miłość pomiędzy rodzicami przygasła i osmoliła się ciszą wzajemnego unikania na korytarzach dolinowego domu; czy to możliwe, żeby zgorzkniała matka - którą Celine do tej pory idealizowała w swoim wyobrażeniu, nadając jej nawet twarz Yvette - naprawdę poszukała ukojenia smutków w ramionach brata swojego męża? Jak mogłaby to zrobić? Przecież miała wszystko, niczego jej nie brakowało, więc jak śmiałaby zaprosić w swoje ramiona innego mężczyznę?! To nie mieściło się jej w głowie; coraz szerzej otwierane oczy świdrowały twarz kuzyna dotkliwie, jakby w oczekiwaniu na zapewnienie, że mimo wszystko się zgrywał. Ale to nie nadeszło. Były tylko słowa następujące po słowach, słowa, przez które miała wrażenie, jakby unosiła się kilka stóp nad swoim ciałem, wyrwana z niego przez zdezorientowany wstrząs. Nagle zatroskana, zakłopotana twarz Lovegooda wydawała się odleglejsza, a jego głos zmizerniał, zamiast nieść się ostro, wyraziście.
- Nie - zaprzeczyła, choć nawet nie była tego świadoma. Melodia ulatująca z gardła była obca, czyjaś, ale nie jej, solidna jak drzewo, którego - mimo chęci - nie wzruszył wiatr; czuła, jakby jej korzenie sięgnęły głęboko i jeszcze mocniej wczepiły się w ziemię, chociaż nogi zawodziły i znów zachwiała się na nich, mocniej wyciągnąwszy rękę ku Elricowi, w ten sposób podkreślając ciężar zalegającego między nimi dystansu. Na przekór. W proteście. - Coś musiało ci się pomylić, albo źle zrozumiałeś wuja. Na pewno nie miał na myśli, że on i... I moja mama... - to było niedorzeczne, nie uwierzyłaby w to za nic. Turbulentne historie czerpane z książek zawsze satysfakcjonowały potrzebę emocjonalnych przeżyć, ale, na Merlina, tu było tego za dużo! I nigdy nie powinny dotyczyć jej w ten sposób, dotyczyć ich. Mieli spokojną, stabilną rodzinę. Może nieco zakręconą, często nierozumianą przez innych, ale prostą w ich własnym odczuciu; półwila nie znajdowała w sobie siły, żeby zaakceptować fakt, że było inaczej. - I co to znaczy, że zajmie się jego pochówkiem? Zdradził go, okłamał, a teraz chce patrzeć, jak... pochłania go ziemia? - jej głos zadrżał, bo zadrżała cała. Gorycz przecięła myśli, zaszczepiła w gardle kwas, który Celine przełknęła z trudem. - Nie ma prawa, on oczernia tatę, mówi tak o mamie, Ellie, przecież to szaleństwo!
Zaskoczenie przeradzało się w gniew. W bunt. W potrzebę obrony honoru - tylko nie była pewna, czy stawała do boju w imię godności ojca, czy matki; a może ich obojga? Żyły płonęły już ogniem, gdy patrzyła na skruszonego, przybitego ciężarem czarodzieja, teraz nie wydawał się jej tak postawny jak zwykle, zupełnie jakby wina poprzedniego pokolenia odłamała jego fragmenty i porozrzucała je dookoła, zmusiwszy go do poskładania wszystkiego do kupy. Tylko jak miał to zrobić? W tej jednej chwili Celine nie rozumiała ciemności, która owinęła jego serce lepką pajęczyną, bardziej skoncentrowana na sobie, na tym, że opowiadał bzdury, że każde jego słowo coś niszczyło. Bezpowrotnie odbierało jej ostatnie okruchy ojcowskiej miłości; czuła się tak, jakby jej tego odmawiał. To brutalne ze strony wuja, że zostawił Elrica samego z tym zadaniem, kuzyn musiał cierpieć, wić się w konieczności powiedzenia prawdy, w swojej porządności, która na mile wyprzedzała charakter jego ojca. Ich ojca...?
W Tower dostałaby dotkliwą karę za stawanie okoniem - ale kwestia tatka, rodziny, była silniejsza, przeważyła nad strachem i spolegliwą uległością, która dotychczas zapewniała przetrwanie. Celine musiała ich bronić, musiała, przecież nikt inny tego nie zrobi.
- Nie zgadzam się na to - płomień złości pochłonął również jej głos, gdy iskry otuliły palce, a czerwień błysnęła na całej ich długości, od paliczka do paliczka, niebezpiecznie zbliżając się do smokologa, który do tej pory nie ruszył się z miejsca, w oczekiwaniu na łzy bezradności i krzywdy. Ale napotkał tylko opór, jarzębinowy, gorący, który sprawiał, że wszystko, co przełknęła przy obiedzie, szalało w żołądku i zapragnęło wydostać się na powierzchnię, już ślizgając się w górę przełyku. - Nie zgadzam się - powtórzyła z rosnącą desperacją, coraz bardziej panicznie. Ale kto by tego słuchał? Kto naprawi błąd, przeznaczenie? Cofnie czas i wymaże czyn, z którego powstała? Elric musiał mieć swoje powody, czy chciał w tej trudnej chwili zapewnić ją, że nie była sama, że mężczyzna stracony w Tower tak naprawdę był dla niej nikim, a prawdziwy ojciec czekał na marnotrawną córkę z szeroko otwartymi ramionami? Celine mdliło na tę myśl, nie była już pewna, czy chciała zanieść się szlochem, czy wszystko przed sobą obrócić w popiół, włącznie z własnym ciałem, po prostu to zakończyć - dlatego wręcz odskoczyła od niego i przemierzyła pokój wte i wewte, z rozedrganym oddechem i sercem bijącym jak dzwon. Wszystko jej odbierano. Najpierw dom, potem marzenia, wolność, a wreszcie również rodziców.
| gniewam się za 15
13-19: z dłoni półwili pod wpływem gniewu wydostają się niewielkie płomyki ognia,
mogą boleśnie - ale niegroźnie - oparzyć.
- Jaka ona jest, twoja przyjaciółka? - kontynuowała niestrudzenie, mimo oszczędności informacji, którymi ją karmił, a których przecież pragnęła więcej; egoistyczny romantyzm na chwilę przejął kontrolę nad rozumem i gdy zdała sobie z tego sprawę, Celine wyprostowała się na krześle, bezwolnie spinając mięśnie, dłonie zacisnąwszy na kolanach. - Jestem wścibska, przepraszam. Nie musisz mówić nic więcej, obiecuję cierpliwie poczekać i więcej nie pytać, jeśli sam nie zaczniesz. To po prostu... - urwała, szukając w głowie odpowiednich słów. Od dłuższego czasu napotykała tam głównie pustkę - w wyobraźni widziała okrągłą komnatę z milionem drzwi, za którymi kotłowały się echa spienionych myśli, ale gdy po nie sięgała, te zanikały w ciszy i zostawiały ją z niczym. - To dla mnie ulga, że masz przy sobie kogoś takiego. Że czujesz. Masz nadzieję - sprecyzowała po dłuższej chwili i ułożyła usta w drobnym, przepraszającym uśmiechu, choć i on prędko zniknął.
Ja nie mam nadziei, zazdroszczę ci jej.
Zniknął również temat Ogniomiota; wzruszyła delikatnie ramionami, zażenowana swoją niewiedzą. Kupiony w podrzędnej menażerii na Pokątnej kameleon mógł być zarówno bardzo młody, jak i bardzo stary, a Celine nie byłaby w stanie tego odróżnić; sprzedawca też nie miał na jego temat zbyt wielu wiadomości, po prostu wręczył dziewczynie kuferek z perłowym stworzeniem i przyjął zapłatę, zadowolony z utargu - nie wspomniał nawet o tym, że jaszczurka tak naprawdę była płci żeńskiej, mylnie zinterpretowana przez półwilę już w domu. Nie była pewna czemu wtedy skojarzył się jej z wielobarwnym chłopcem; może przez imię, które wymyślił Marcel?
To nie był jednak największy problem, z jakim przyszło się im dziś mierzyć.
Nie słuchaj go, Celine. Bredzi. Kłamie. Próbuje namącić ci w głowie.
Nie była w stanie uwierzyć w wyjaśnienie Elrica, historię, którą przytaczał, genezę jej poczęcia na długo po tym, jak miłość pomiędzy rodzicami przygasła i osmoliła się ciszą wzajemnego unikania na korytarzach dolinowego domu; czy to możliwe, żeby zgorzkniała matka - którą Celine do tej pory idealizowała w swoim wyobrażeniu, nadając jej nawet twarz Yvette - naprawdę poszukała ukojenia smutków w ramionach brata swojego męża? Jak mogłaby to zrobić? Przecież miała wszystko, niczego jej nie brakowało, więc jak śmiałaby zaprosić w swoje ramiona innego mężczyznę?! To nie mieściło się jej w głowie; coraz szerzej otwierane oczy świdrowały twarz kuzyna dotkliwie, jakby w oczekiwaniu na zapewnienie, że mimo wszystko się zgrywał. Ale to nie nadeszło. Były tylko słowa następujące po słowach, słowa, przez które miała wrażenie, jakby unosiła się kilka stóp nad swoim ciałem, wyrwana z niego przez zdezorientowany wstrząs. Nagle zatroskana, zakłopotana twarz Lovegooda wydawała się odleglejsza, a jego głos zmizerniał, zamiast nieść się ostro, wyraziście.
- Nie - zaprzeczyła, choć nawet nie była tego świadoma. Melodia ulatująca z gardła była obca, czyjaś, ale nie jej, solidna jak drzewo, którego - mimo chęci - nie wzruszył wiatr; czuła, jakby jej korzenie sięgnęły głęboko i jeszcze mocniej wczepiły się w ziemię, chociaż nogi zawodziły i znów zachwiała się na nich, mocniej wyciągnąwszy rękę ku Elricowi, w ten sposób podkreślając ciężar zalegającego między nimi dystansu. Na przekór. W proteście. - Coś musiało ci się pomylić, albo źle zrozumiałeś wuja. Na pewno nie miał na myśli, że on i... I moja mama... - to było niedorzeczne, nie uwierzyłaby w to za nic. Turbulentne historie czerpane z książek zawsze satysfakcjonowały potrzebę emocjonalnych przeżyć, ale, na Merlina, tu było tego za dużo! I nigdy nie powinny dotyczyć jej w ten sposób, dotyczyć ich. Mieli spokojną, stabilną rodzinę. Może nieco zakręconą, często nierozumianą przez innych, ale prostą w ich własnym odczuciu; półwila nie znajdowała w sobie siły, żeby zaakceptować fakt, że było inaczej. - I co to znaczy, że zajmie się jego pochówkiem? Zdradził go, okłamał, a teraz chce patrzeć, jak... pochłania go ziemia? - jej głos zadrżał, bo zadrżała cała. Gorycz przecięła myśli, zaszczepiła w gardle kwas, który Celine przełknęła z trudem. - Nie ma prawa, on oczernia tatę, mówi tak o mamie, Ellie, przecież to szaleństwo!
Zaskoczenie przeradzało się w gniew. W bunt. W potrzebę obrony honoru - tylko nie była pewna, czy stawała do boju w imię godności ojca, czy matki; a może ich obojga? Żyły płonęły już ogniem, gdy patrzyła na skruszonego, przybitego ciężarem czarodzieja, teraz nie wydawał się jej tak postawny jak zwykle, zupełnie jakby wina poprzedniego pokolenia odłamała jego fragmenty i porozrzucała je dookoła, zmusiwszy go do poskładania wszystkiego do kupy. Tylko jak miał to zrobić? W tej jednej chwili Celine nie rozumiała ciemności, która owinęła jego serce lepką pajęczyną, bardziej skoncentrowana na sobie, na tym, że opowiadał bzdury, że każde jego słowo coś niszczyło. Bezpowrotnie odbierało jej ostatnie okruchy ojcowskiej miłości; czuła się tak, jakby jej tego odmawiał. To brutalne ze strony wuja, że zostawił Elrica samego z tym zadaniem, kuzyn musiał cierpieć, wić się w konieczności powiedzenia prawdy, w swojej porządności, która na mile wyprzedzała charakter jego ojca. Ich ojca...?
W Tower dostałaby dotkliwą karę za stawanie okoniem - ale kwestia tatka, rodziny, była silniejsza, przeważyła nad strachem i spolegliwą uległością, która dotychczas zapewniała przetrwanie. Celine musiała ich bronić, musiała, przecież nikt inny tego nie zrobi.
- Nie zgadzam się na to - płomień złości pochłonął również jej głos, gdy iskry otuliły palce, a czerwień błysnęła na całej ich długości, od paliczka do paliczka, niebezpiecznie zbliżając się do smokologa, który do tej pory nie ruszył się z miejsca, w oczekiwaniu na łzy bezradności i krzywdy. Ale napotkał tylko opór, jarzębinowy, gorący, który sprawiał, że wszystko, co przełknęła przy obiedzie, szalało w żołądku i zapragnęło wydostać się na powierzchnię, już ślizgając się w górę przełyku. - Nie zgadzam się - powtórzyła z rosnącą desperacją, coraz bardziej panicznie. Ale kto by tego słuchał? Kto naprawi błąd, przeznaczenie? Cofnie czas i wymaże czyn, z którego powstała? Elric musiał mieć swoje powody, czy chciał w tej trudnej chwili zapewnić ją, że nie była sama, że mężczyzna stracony w Tower tak naprawdę był dla niej nikim, a prawdziwy ojciec czekał na marnotrawną córkę z szeroko otwartymi ramionami? Celine mdliło na tę myśl, nie była już pewna, czy chciała zanieść się szlochem, czy wszystko przed sobą obrócić w popiół, włącznie z własnym ciałem, po prostu to zakończyć - dlatego wręcz odskoczyła od niego i przemierzyła pokój wte i wewte, z rozedrganym oddechem i sercem bijącym jak dzwon. Wszystko jej odbierano. Najpierw dom, potem marzenia, wolność, a wreszcie również rodziców.
| gniewam się za 15
13-19: z dłoni półwili pod wpływem gniewu wydostają się niewielkie płomyki ognia,
mogą boleśnie - ale niegroźnie - oparzyć.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nieustępliwe pytania Celine żenowały go i zmuszały do tego, by odwrócić uwagę od celu, dla którego naprawdę odwiedził ją tak prędko - przekładając wszystkie plany i obowiązki, byleby tylko pozbyć się brzemienia poczucia winy, które spadło na niego niesprawiedliwie i zmuszało by jak najszybciej wyciągnął siostrę z cienia nieświadomości. Kochał ją i w innym dniu zapewne chętniej odpowiadałby na te wątpliwości, nawet mimo faktu, że sprawa była niego świeża i wciąż niejasna - nie wiedział wszak, na ile naprawdę mógł mieć nadzieję, że z Lucindą uda im się przeobrazić tę wieloletnią przyjaźń w coś zobowiązującego.
Jak zwykle jednak, gdy zobaczył, że młoda sama wpada w zawstydzenie, że strofuje się za coś, co było wszak zupełnie normalne w jej wieku - i typowo dziewczyńskie - poczuł impuls, by ją uspokoić.
- Nie, nie, rozumiem. Jesteś po prostu ciekawa, to żadna zbrodnia - powiedział łagodnie, podając jej rękę na schodach. Wciąż była tak krucha, tak słaba. - Obiecuję, że opowiem ci wszystko, tylko... jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj, okej? Jak poczujesz się lepiej usiądziemy z herbatą, może nawet będziesz miała okazję ją poznać. - Uśmiechnął się niemrawo. Nie wiedział jeszcze, czy Lucinda w obecnych warunkach zgodziłaby się na takie spotkanie, ale jakimś niejasnym przeczuciem wychodził z założenia, że prędzej czy później przedstawi ją rodzinie. Może jako partnerkę, narzeczoną, a może po prostu drogą osobę, której nie chciał tracić, choćby i nawet po czasie stwierdziła, że to, co zaszło w jej domu, było tylko błędem chwili.
Martwiło go to i nie chciał dziś o tym myśleć. Chyba nie zniósłby teraz kolejnego powodu do intensywnych wątpliwości, miał ich aż nadto.
Ogień tej niewybaczalnej zdrady sprzed lat tlił się nadal i groził eksplozją, iskry skwierczały i sypały się na ich poranione dusze, a Elric - choćby bardzo chciał - nie mógł ochronić Celine przed prawdą. Jak mógłby spojrzeć jej w oczy, mając świadomość, że niewinna dziewczyna nigdy nie pozna faktów, które jej się należały? To była jej historia, jej przeszłość. Elric miał z tym wspólnego znacznie mniej niż ona, choć i on czuł zgorzknienie, zawiedziony postępkami swojego ojca. Nie idealizował go, ten etap miał dawno za sobą, bo był znacznie starszy - ale gdyby mógł, chciałby nadal wierzyć, że stary Lovegood był lepszym człowiekiem niż tym, którego oczami wyobraźni widział teraz.
Ale to już zwyczajnie nie było możliwe.
Celine zaprzeczała, oczywiście, że tak - wyciągnęła też do niego dłoń, którą natychmiast schwycił i mocno ścisnął. Jej instynkty były w tym momencie tak bardzo dziecięce, że pragnął cofnąć wszystko co powiedział i zapewnić ją, że świat jest dobrym miejscem, tak jak zapewnia się właśnie dzieci zanim dojrzeją i dostrzegą, że byli karmieni pięknymi iluzjami. No ale Celine nie była dzieckiem; musiał o tym pamiętać i ugryźć się w język.
- Chciałbym, żeby tak było, Calineczko, naprawdę - mówił tylko cicho, czując się jak potwór, bo nie był w stanie jej uspokoić, a tylko trwać w tej parszywej pewności. Z czasem to do niej dojdzie, nie mógł jej pospieszać. - Brzydzi mnie to i złości. Nic co by powiedział nie naprawi grzechów, których się dopuścił. - Ojciec, bo przecież nie Elric. Musiał sobie o tym przypominać, żeby przypadkiem nie wziąć na siebie części jego winy. Groziło mu to, bo był empatyczny i to on musiał stać tu dzisiaj przed Celine i się tłumaczyć; i za co?
Taki był zaabsorbowany własnym żalem i bólem słyszalnym w głosie Celine, że nie od razu wyczuł zagrożenie. A przecież powinien. Większość życia spędził pracując z istotami ziejącymi ogniem; umiał sobie radzić z tym potężnym żywiołem, wiedział jak się przed nim bronić, a mimo to iskry strzelające z palców kuzynki, takiej delikatnej, dosięgnęły jego skóry i zmusiły do gwałtownego puszczenia jej ręki.
Syk, który uciekł mu przez zęby był instynktowny i zaraz go pożałował. To nie było aż tak bolesne.
- Nie musisz - powiedział z rezygnacją, opuszczając głowę, a potem zaciskając zaczerwienione pięści, by przypomnieć sobie, że to on tu musiał być dojrzały i silny. - Nie uznawaj go. Ja bym go nie uznał. - Gdyby był na jej miejscu, choć, rzecz jasna, nie był. Nie wyrzeknie się ojca teraz, chociaż jakaś jego część, ta najbardziej zawistna, pewnie tego chciała. - Nic ci nie odbierze twojego prawdziwego taty, żadne paskudztwo sprzed lat!
Choć z Celine nadal buchało gorąco i tak złapał ją za bark i przyciągnął do siebie, żeby ją przytulić; uważał na te ogniste dłonie, ale też nie przejmował się, czy znów go nie poparzą.
Czasami naprawdę zapominał, że była półwilą - że w jej żyłach, i żyłach jej matki, płynęła ta krew, która ich wszystkich teraz raniła.
Czy gdyby jej matka przeżyła poród, ojciec przyznałby się szybciej? Czy romans by trwał a rodzina Elrica i Magdy rozpadła? Czy łatwiej byłoby mu odebrać Celine własnemu bratu, gdyby nie była ostatnim, co mu zostało po żonie?
Nie chciał gdybać, rzeczywistość była wystarczająco mdląca.
Jak zwykle jednak, gdy zobaczył, że młoda sama wpada w zawstydzenie, że strofuje się za coś, co było wszak zupełnie normalne w jej wieku - i typowo dziewczyńskie - poczuł impuls, by ją uspokoić.
- Nie, nie, rozumiem. Jesteś po prostu ciekawa, to żadna zbrodnia - powiedział łagodnie, podając jej rękę na schodach. Wciąż była tak krucha, tak słaba. - Obiecuję, że opowiem ci wszystko, tylko... jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj, okej? Jak poczujesz się lepiej usiądziemy z herbatą, może nawet będziesz miała okazję ją poznać. - Uśmiechnął się niemrawo. Nie wiedział jeszcze, czy Lucinda w obecnych warunkach zgodziłaby się na takie spotkanie, ale jakimś niejasnym przeczuciem wychodził z założenia, że prędzej czy później przedstawi ją rodzinie. Może jako partnerkę, narzeczoną, a może po prostu drogą osobę, której nie chciał tracić, choćby i nawet po czasie stwierdziła, że to, co zaszło w jej domu, było tylko błędem chwili.
Martwiło go to i nie chciał dziś o tym myśleć. Chyba nie zniósłby teraz kolejnego powodu do intensywnych wątpliwości, miał ich aż nadto.
Ogień tej niewybaczalnej zdrady sprzed lat tlił się nadal i groził eksplozją, iskry skwierczały i sypały się na ich poranione dusze, a Elric - choćby bardzo chciał - nie mógł ochronić Celine przed prawdą. Jak mógłby spojrzeć jej w oczy, mając świadomość, że niewinna dziewczyna nigdy nie pozna faktów, które jej się należały? To była jej historia, jej przeszłość. Elric miał z tym wspólnego znacznie mniej niż ona, choć i on czuł zgorzknienie, zawiedziony postępkami swojego ojca. Nie idealizował go, ten etap miał dawno za sobą, bo był znacznie starszy - ale gdyby mógł, chciałby nadal wierzyć, że stary Lovegood był lepszym człowiekiem niż tym, którego oczami wyobraźni widział teraz.
Ale to już zwyczajnie nie było możliwe.
Celine zaprzeczała, oczywiście, że tak - wyciągnęła też do niego dłoń, którą natychmiast schwycił i mocno ścisnął. Jej instynkty były w tym momencie tak bardzo dziecięce, że pragnął cofnąć wszystko co powiedział i zapewnić ją, że świat jest dobrym miejscem, tak jak zapewnia się właśnie dzieci zanim dojrzeją i dostrzegą, że byli karmieni pięknymi iluzjami. No ale Celine nie była dzieckiem; musiał o tym pamiętać i ugryźć się w język.
- Chciałbym, żeby tak było, Calineczko, naprawdę - mówił tylko cicho, czując się jak potwór, bo nie był w stanie jej uspokoić, a tylko trwać w tej parszywej pewności. Z czasem to do niej dojdzie, nie mógł jej pospieszać. - Brzydzi mnie to i złości. Nic co by powiedział nie naprawi grzechów, których się dopuścił. - Ojciec, bo przecież nie Elric. Musiał sobie o tym przypominać, żeby przypadkiem nie wziąć na siebie części jego winy. Groziło mu to, bo był empatyczny i to on musiał stać tu dzisiaj przed Celine i się tłumaczyć; i za co?
Taki był zaabsorbowany własnym żalem i bólem słyszalnym w głosie Celine, że nie od razu wyczuł zagrożenie. A przecież powinien. Większość życia spędził pracując z istotami ziejącymi ogniem; umiał sobie radzić z tym potężnym żywiołem, wiedział jak się przed nim bronić, a mimo to iskry strzelające z palców kuzynki, takiej delikatnej, dosięgnęły jego skóry i zmusiły do gwałtownego puszczenia jej ręki.
Syk, który uciekł mu przez zęby był instynktowny i zaraz go pożałował. To nie było aż tak bolesne.
- Nie musisz - powiedział z rezygnacją, opuszczając głowę, a potem zaciskając zaczerwienione pięści, by przypomnieć sobie, że to on tu musiał być dojrzały i silny. - Nie uznawaj go. Ja bym go nie uznał. - Gdyby był na jej miejscu, choć, rzecz jasna, nie był. Nie wyrzeknie się ojca teraz, chociaż jakaś jego część, ta najbardziej zawistna, pewnie tego chciała. - Nic ci nie odbierze twojego prawdziwego taty, żadne paskudztwo sprzed lat!
Choć z Celine nadal buchało gorąco i tak złapał ją za bark i przyciągnął do siebie, żeby ją przytulić; uważał na te ogniste dłonie, ale też nie przejmował się, czy znów go nie poparzą.
Czasami naprawdę zapominał, że była półwilą - że w jej żyłach, i żyłach jej matki, płynęła ta krew, która ich wszystkich teraz raniła.
Czy gdyby jej matka przeżyła poród, ojciec przyznałby się szybciej? Czy romans by trwał a rodzina Elrica i Magdy rozpadła? Czy łatwiej byłoby mu odebrać Celine własnemu bratu, gdyby nie była ostatnim, co mu zostało po żonie?
Nie chciał gdybać, rzeczywistość była wystarczająco mdląca.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dalsze naciski na Elrica musiały poczekać; kiwnęła głową, gdy w połowie schodów w końcu przyjęła jego rękę i razem z czarodziejem wspięła się na piętro. Kiedyś nosił ją na barana, pozwalał dotykać najwyższych belek w domu, albo podsadzał do najwyższych gałęzi na drzewach w ogrodzie; pomyślała o tych pięknych momentach, o tym, jak coraz bardziej doroślał na jej oczach, z nastolatka przeradzając się we wspaniałego mężczyznę, a to rozlało syrop ciepła po duszy. Od zawsze był opiekuńczy, cierpliwy; z zażenowaniem przypomniała sobie, jak powiedziała mu kiedyś, jako kilkulatka, że jak dorośnie to wyjdzie za niego za mąż.
- Byłoby cudnie móc ją poznać, skoro jest dla ciebie ważna - przytaknęła z nadzieją. Może do tego czasu ukochana Elrica stanie się narzeczoną? Czas nie spowalniał swojego biegu dla nikogo, a wyobrażenie dzieci na kolanach kuzyna, o podobnie ciemnej, czekoladowej czuprynie i mądrych oczach, było marzeniem, które powinno się ziścić. Zasługiwał na to, nie tylko na pisklaki lelków wróżebników, ale też własne pociechy, rodzinę, dla której warto było wstawać z łóżka każdego dnia, starać się żyć; Celine nie dostrzegała, albo po prostu nie chciała dostrzegać, że przelewała na niego własne marzenia. - Będę czekać. Na nią, albo po prostu na dalszą część historii - dodała łagodnie, z uśmiechem skazanym na śmierć.
Zamienił się w zgniliznę rozkładu.
Naprzemiennie otwierała i zamykała usta, jak ryba wyciągnięta z wody, dla której powietrze okazywało się trujące, prowadzące za rękę ku grząskim mokradłom zagłady; miała wrażenie, że w skołowaniu zapadała się w nich coraz bardziej, że bezkształtna, parująca breja sięgnęła powyżej kolan, prześlizgnęła się w górę ud, otuliła tors i wreszcie dotarła do ust, wlewając się do środka, dusząc, dławiąc. Tyle kłamstw. Feeria ich kolorów przytłaczała, mąciła w głowie, gdy Celine przypominała sobie rozmowy z tatkiem, który ani razu nie zająknął się choćby półsłówkiem, najwyraźniej o niczym nie wiedząc; wracała wspomnieniami do spotkań z wujkiem, do wyrazu jego spojrzenia, dziwnie zagadkowego, które w tamtych dniach zrzucała na karb problemów, o jakich niewinna nastolatka nie miała i nie chciała mieć pojęcia.
Teraz wszystko nabierało brutalnego sensu - wiedział już wtedy, że była jego córką, przyglądał się jak rosła, może poszukiwał w niej swoich genów? Ogarnęło ją obrzydzenie; półwila odgrodziła się od Elrica ciemnością zamkniętych powiek, gdy z trudem łapała oddech, wściekła i jednocześnie zrozpaczona, mająca wrażenie, że traciła tatka po raz drugi. Z nici splecionego DNA wymazywano jego pamięć i zastępowano ją bukietem genów wujka. Jakim prawem? Nigdy nie prosiła się o taką rewelację rodem z poruszających książek.
- Dlaczego ci o tym powiedział? - zapytała głosem drżącym od zgryzoty i gniewu, od niezrozumienia. Czego właściwie oczekiwał wujek, od niej i od swojego syna? Wspólnych świąt, leniwych jesiennych wieczorów przy kominku? Opowieści o przodkach, spacerów, pikników? Wciąż nie mieściło się jej w głowie, że to on będzie odpowiedzialny za pogrzeb Egertona Lovegooda, człowieka, którego zdradził, własnego brata; z oczu wreszcie pociekły gorące łzy, które zdawały się ją parzyć. Wolną dłonią szybko otarła je z policzków.
Elric puścił jej rękę, syknął, niechcący zrobiła mu krzywdę - Celine otwarła oczy i spojrzała na niego z przerażeniem, języki tych płomieni nie były przeznaczone dla niego, a dla jego ojca, który beztrosko wylegiwał się teraz w komforcie swojego domu, zamiast stawić im obojgu czoła jak prawdziwy mężczyzna. Nigdy, aż do teraz, nie sądziła, że w strachu (innych, nie własnym) było coś złego; że był powodem do wstydu, jakąś ujmą na honorze.
Tyle że wuj nie miał już honoru.
Jakim cudem z takiego złoczyńcy powstał sprawiedliwy, uczciwy Elric?
- Czego on chce? - jęknęła, niepewna, czy bardziej dławił ją gniew, lęk, czy poczucie winy, ale gdy Elric przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach, mimo tego, co mu teraz zrobiła, przylgnęła do niego w wygłodzonej desperacji, jakby mógł ją przed tym wszystkim ochronić. Za nic nie był przecież odpowiedzialny. Nic złego nie zrobił. Spodziewała się wręcz, że jego dotknęło to w identyczny sposób, przecież człowiek, na którego spoglądał z szacunkiem i zapewne podziwem, okazał się zdrajcą; w mgnieniu oka uderzyła w nią myśl, że to on powinien był znaleźć się w Tower, nie jej tata. Gdyby stracili wujka, byłoby lepiej. - Nie chcę nigdy go widzieć. Nigdy. Bo jak on mógł? Jak oni mogli? To nie jest prawda, Ellie - zadeklarowała, po czym nagle zaniosła się bezsilnym szlochem, sięgnąwszy po jedną z jego oparzonych dłoni, którą pocałowała delikatnie, przepraszająco, znacząc drobinkami kilku łez. - Czyli k-kim ja jestem? - załkała; była córką Egertona i Mabel Lovegoodów, a teraz za sprawą jednej wiadomości runął fundament istnienia, jedyna pewna myśl po ucieczce z Tower, coś, co trzymało ją w przędzy rzeczywistości - i utraciła nawet to.
zt x2
- Byłoby cudnie móc ją poznać, skoro jest dla ciebie ważna - przytaknęła z nadzieją. Może do tego czasu ukochana Elrica stanie się narzeczoną? Czas nie spowalniał swojego biegu dla nikogo, a wyobrażenie dzieci na kolanach kuzyna, o podobnie ciemnej, czekoladowej czuprynie i mądrych oczach, było marzeniem, które powinno się ziścić. Zasługiwał na to, nie tylko na pisklaki lelków wróżebników, ale też własne pociechy, rodzinę, dla której warto było wstawać z łóżka każdego dnia, starać się żyć; Celine nie dostrzegała, albo po prostu nie chciała dostrzegać, że przelewała na niego własne marzenia. - Będę czekać. Na nią, albo po prostu na dalszą część historii - dodała łagodnie, z uśmiechem skazanym na śmierć.
Zamienił się w zgniliznę rozkładu.
Naprzemiennie otwierała i zamykała usta, jak ryba wyciągnięta z wody, dla której powietrze okazywało się trujące, prowadzące za rękę ku grząskim mokradłom zagłady; miała wrażenie, że w skołowaniu zapadała się w nich coraz bardziej, że bezkształtna, parująca breja sięgnęła powyżej kolan, prześlizgnęła się w górę ud, otuliła tors i wreszcie dotarła do ust, wlewając się do środka, dusząc, dławiąc. Tyle kłamstw. Feeria ich kolorów przytłaczała, mąciła w głowie, gdy Celine przypominała sobie rozmowy z tatkiem, który ani razu nie zająknął się choćby półsłówkiem, najwyraźniej o niczym nie wiedząc; wracała wspomnieniami do spotkań z wujkiem, do wyrazu jego spojrzenia, dziwnie zagadkowego, które w tamtych dniach zrzucała na karb problemów, o jakich niewinna nastolatka nie miała i nie chciała mieć pojęcia.
Teraz wszystko nabierało brutalnego sensu - wiedział już wtedy, że była jego córką, przyglądał się jak rosła, może poszukiwał w niej swoich genów? Ogarnęło ją obrzydzenie; półwila odgrodziła się od Elrica ciemnością zamkniętych powiek, gdy z trudem łapała oddech, wściekła i jednocześnie zrozpaczona, mająca wrażenie, że traciła tatka po raz drugi. Z nici splecionego DNA wymazywano jego pamięć i zastępowano ją bukietem genów wujka. Jakim prawem? Nigdy nie prosiła się o taką rewelację rodem z poruszających książek.
- Dlaczego ci o tym powiedział? - zapytała głosem drżącym od zgryzoty i gniewu, od niezrozumienia. Czego właściwie oczekiwał wujek, od niej i od swojego syna? Wspólnych świąt, leniwych jesiennych wieczorów przy kominku? Opowieści o przodkach, spacerów, pikników? Wciąż nie mieściło się jej w głowie, że to on będzie odpowiedzialny za pogrzeb Egertona Lovegooda, człowieka, którego zdradził, własnego brata; z oczu wreszcie pociekły gorące łzy, które zdawały się ją parzyć. Wolną dłonią szybko otarła je z policzków.
Elric puścił jej rękę, syknął, niechcący zrobiła mu krzywdę - Celine otwarła oczy i spojrzała na niego z przerażeniem, języki tych płomieni nie były przeznaczone dla niego, a dla jego ojca, który beztrosko wylegiwał się teraz w komforcie swojego domu, zamiast stawić im obojgu czoła jak prawdziwy mężczyzna. Nigdy, aż do teraz, nie sądziła, że w strachu (innych, nie własnym) było coś złego; że był powodem do wstydu, jakąś ujmą na honorze.
Tyle że wuj nie miał już honoru.
Jakim cudem z takiego złoczyńcy powstał sprawiedliwy, uczciwy Elric?
- Czego on chce? - jęknęła, niepewna, czy bardziej dławił ją gniew, lęk, czy poczucie winy, ale gdy Elric przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach, mimo tego, co mu teraz zrobiła, przylgnęła do niego w wygłodzonej desperacji, jakby mógł ją przed tym wszystkim ochronić. Za nic nie był przecież odpowiedzialny. Nic złego nie zrobił. Spodziewała się wręcz, że jego dotknęło to w identyczny sposób, przecież człowiek, na którego spoglądał z szacunkiem i zapewne podziwem, okazał się zdrajcą; w mgnieniu oka uderzyła w nią myśl, że to on powinien był znaleźć się w Tower, nie jej tata. Gdyby stracili wujka, byłoby lepiej. - Nie chcę nigdy go widzieć. Nigdy. Bo jak on mógł? Jak oni mogli? To nie jest prawda, Ellie - zadeklarowała, po czym nagle zaniosła się bezsilnym szlochem, sięgnąwszy po jedną z jego oparzonych dłoni, którą pocałowała delikatnie, przepraszająco, znacząc drobinkami kilku łez. - Czyli k-kim ja jestem? - załkała; była córką Egertona i Mabel Lovegoodów, a teraz za sprawą jednej wiadomości runął fundament istnienia, jedyna pewna myśl po ucieczce z Tower, coś, co trzymało ją w przędzy rzeczywistości - i utraciła nawet to.
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź