Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szpital Asfodela, Warwick
AutorWiadomość
Szpital Asfodela, Warwick
Budynek przed wojną pełnił rolę przytułku, który stopniowo, wobec rozpoczętych walk, przeobrażano w lazaret, a następnie, po stabilizacji sytuacji, w szpital stały. Jego nazwa wzięła się od pojedynczych pęków złotogłowia rosnącego przed jego murami. Usytuowany w centrum, w cieniu górującego nad Warwick zamku, kamienny budynek z zewnątrz nie wyróżnia się wobec architektury miasta, a o jego przeznaczeniu świadczy szyld zawieszony przed wejściem: pionowo ułożona różdżka skrzyżowana z poziomą kością, na tle krzyża barwy morskiej zieleni i na białym polu, bliźniacza do symbolu znanego ze szpitala św. Munga w stolicy. Budynek jest piętrowy, a nad gruntem prześwitują okna piwnic. Po pokonaniu progu rozbrzmiewa przyjemny dźwięk dzwonka wietrznego, który alarmuje jedną z dwóch uzdrowicielek obecnych na miejscu. Szpital nie jest duży, ale zdaje się spełniać potrzeby mieszkańców miasteczka. Sprowadza się do niego także rannych z terenów hrabstwa, ze szczególnym naciskiem na rannych w trakcie walk.
Subtelnie rzucone facere wprawiło w ruch dryfujący młotek, który przybijał przy wejściu do szpitala szyld bliźniaczy do znanego ze szpitala św. Munga: różdżka skrzyżowana z kością na tle morskiego krzyża. Nie zapytała nikogo o zgodę ani o pozwolenie, choć pewna była, że odpowiedź nadesłana z odpowiedniego miejsca nie byłaby pozytywna. Nie działała wcale z ramienia Ministerstwa Magii, pozostając persona non grata wśród angielskich magomedyków, lecz czy którykolwiek z nich będzie miał odwagę oznajmić to namiestnikowi? Jemu w zasadzie też nie powiedziała całej prawdy, ale Ramsey podążał za intuicją, której drogę widział przecież w pół otwartym trzecim okiem. A ta - w pełni ufała jej zdolnościom i tyle powinno wystarczyć, żeby zamknąć paszczę przekonanym o własnej nieomylności czarodziejom z Londynu. Szyld zamówiła tydzień temu, była zadowolona z jakości jego wykonania, dokładnie rzeźbiony i skrupulatnie wymalowany znakował to miejsce czymś, czego nigdy wcześniej tutaj nie było - lecz doskonale zdawała sobie sprawę z ogromu pracy, który jeszcze pozostał. Rozpostarła przed siebie dłonie, by ująć łagodnie opadający młotek i pchnęła drzwi szpitala, zapraszając do niego dziewczynkę.
Jeszcze w domu dała Lysandrze wiadro wypełnione szmatkami, miotełkami, zmiotkami, ale i jutowymi workami, do których mogły pozbierać śmieci. Przekazawszy dziewczynce lżejsze akcesoria, sama do torby, którą zwykła nosić ze sobą jako magomedyk, wrzuciła nie tylko buteleczki z magicznymi środkami czystości zakupionymi na Pokątnej, ale i grubą księgę alchemiczną, którą zamierzała wykorzystać przy tutejszych zapasach.
- Jesteś, Gabriello? - rzuciła od progu, lecz odpowiedziała jej cisza; medyczka musiała opuścić swoje stanowisko. Wspominała, że często musi odwiedzać chorych w ich domach. Gdy tylko wyminęły wejście, rozległ się dźwięk dzwoneczka, który Cassandra wpierw ujęła w dłonie - dokładnie oglądając - potem przytknęła do niego różdżkę, modyfikując nieznacznie blaszki, metodą prób i błędów szukając czystszego dźwięku. Lubiła ten dzwonek. Wydawał się nieść melodię przeszłości, śpiewać o historii tego miejsca. Ostrożnie zdjęła go z haka, następnie wręczając Lysandrze. - Na początek, spróbujesz go doczyścić? - zapytała dziewczynki, z łagodnym uśmiechem. Nie zdradziła jej jeszcze swoich planów. Jej córka po raz pierwszy była dzisiaj Warwick, ale też po raz pierwszy w życiu w mieście innym niż Londyn. Zdarzało im się opuszczać stolicę, lecz trzymały się wtedy lasów i wybrzeży, gdzie najczęściej zbierały zioła. Mniejsze miasta miały w sobie pewien urok, wydawały się cichsze, spokojniejsze i bliższe naturze. Ładniejsze od Nokturnu wobec otaczającej ich przyrody. Dziś powiedziała córce tyle, że pomoże jej wysprzątać to miejsce, szpital w Warwick. Szpital Asfodela. Większy od ich lecznicy, okazalszy. Lysandra nie bywała wcześniej w takich miejscach. Cassandra nigdy nie bała się ciężkiej pracy, choć zapewne mogła znaleźć ludzi, którzy zrobią to za nią - Ramsey dość jasno wskazał jej pozycję - nie lękała się ubrudzić własnych rąk, zwłaszcza gdy zaoszczędzone w ten sposób środki można było przeznaczyć na lepsze wyposażenie. Calchas został w Londynie, z dziewczyną z lecznicy.
- Dołączy do nas panna Multon, Lysandro - wyjaśniła dziewczynce, dłonią strzepując pył ze stołu, do którego podeszła. Kiedy pozornie go oczyściła, ułożyła na nim swoją torbę, powoli wyciągając z niej kolejne niezbędne elementy. - Nie Elvira, jej młodsza kuzynka. Maria Multon. Poznałam ją u Elviry niedawno - zapowiedziała, kątem oka spoglądając na wejście do szpitala, w którym wkrótce pojawiła się sylwetka czarownicy.
- O wilku mowa! Cieszę się, że znalazłaś czas, Mario - Powitała ją skinieniem głowy, składając dłonie z przodu spódnicy. - To moja córka, Lysandra. Lysandro, to panna Multon. We trzy na pewno skończymy dzisiaj. Nikt stąd nie sprzątnął wojennego kurzu, który opadł po wydarzeniach na zamku. Nasi bohaterowie stoczyli tam ciężki, ale zwycięski bój - dodała, spoglądając na Lysandrę. Maria z pewnością doskonale zdawała sobie sprawę z wydarzeń, które, choć oczywiste, wymagały objaśnienia dziecku. - A my w ten sposób złożymy im za to podziękowania i okażemy wdzięczność. - Odnalazła wzrokiem znów Marię. - Podłogi, ściany, parapety i okna, na wszystkim zbiera się kurz, sadza i zarazki. Plamy z krwi są wszędzie. Przy łóżkach leżą ubrania pozostawione przez tych, którzy odeszli. Stare pościele wydają się już do niczego, trzeba je przejrzeć - sprawdzić, które można zacerować i przeprać, a które trzeba już wyrzucić. Podobnie pierzyny i poduszki, przynajmniej część wymaga uzupełniania pierzem. Kociołki są brudne, a zioła nieuporządkowane. W paru miejscach na suficie pojawił się grzyb. Przygotowałam na niego specyfiki. Spędzimy tu cały dzień - westchnęła, zastanawiając się, od czego zacząć. - Czy wiesz coś o eliksirach, Mario? - zastanowiła się, należało zutylizować odpady, ale tym najpewniej będzie musiała zająć się sama, by uniknąć niepożądanych reakcji.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Maj, wraz z nadejściem długo wyczekiwanej przez wszystkich wiosny, niósł ze sobą coś jeszcze; owoce kwietnia, miesiąca, który okazał się być dla Marii okresem niezwykle intensywnym, nabrzmiałym w emocje, nowe doświadczenia, spektakularne porażki oraz drobne sukcesy. Po deszczu jednakże zawsze przychodziło słońce, a wraz z nim nadzieja na lepsze, ciepło postanowień, że nigdy więcej nie powtórzy się tamtych błędów, duma z wyciągniętych wniosków. I choć spokojne życie w niewielkim domku w środku lasu w duecie z pracą z jednorożcami mogłoby skutecznie wystarczyć Marii do końca życia — otrzymany list z prośbą o pomoc w porządkach w starym szpitalu w mieście Warwick ucieszył ją niesamowicie, na kilka rozdzielnych od siebie sposobów.
Przede wszystkim pani Vablatsky ją pamiętała, a to nie zdarzało się przecież nader często. W tłumie rówieśniczek, dziewcząt, czy ludzi ogółem młodsza z kuzynek Multon ginęła bardzo prędko, według siebie nie posiadając żadnych cech szczególnych, które mogłyby zapisać się w pamięci tego, czy owego człowieka. Przyjemne zaskoczenie splotło się jednak niespodziewanie z poczuciem obowiązku, bowiem nawet gdyby w liście nie zostały wspomniane tak wielkie osobistości jak sam pan Namiestnik, czy mogące iść za tą przysługą nagrody, był to przede wszystkim dobry uczynek i adekwatne względem umiejętności Marii podziękowanie za cały wysiłek włożony przez dzielnych czarodziejów w zapewnienie pokoju w tym hrabstwie. Może pomoc w uprzątnięciu szpitala to niewiele, prawdopodobnie było detalem, który nie zostanie nawet zauważony na wielkim obrazie zmian dotykających hrabstwo, lecz nie zmieni to w żaden sposób faktu, że taki drobny uczynek, wyciągnięta przez panią Vablatsky ręka, urosła do rangi mostu łączącego tę młodą, nieśmiałą dziewczynę z większą społecznością, tą czarodziejską, dając jej posmakować czegoś, czego brakowało jej zawsze.
Poczucia przynależności.
Musiała poświęcić trochę czasu, by zebrać ze sobą wszystkie potrzebne akcesoria. Zmniejszone zaklęciem wiaderka, wszelkiego rodzaju ścierki, zmiotka z szufelką i domowej roboty środki czystości znalazły swe miejsce w dużym, wiklinowym koszyku, który służył Marii do przenoszenia właściwie wszystkiego w trakcie podróży w przestworzach. Przed wylotem cofnęła się jeszcze do kuchni, sięgając po trzy słoiki, do których odmierzyła po porcji gotowanej kaszy gryczanej z pieczoną piersią z kurczaka i leśnymi grzybami. Gdy słoje zostały odpowiednio zakręcone, wsunęła i je do torby razem ze sztućcami, chcąc chociaż tak podziękować pani Vablatsky za pamięć. Elvira wspominała jej, że Cassandra miała jeszcze córkę, trzecia porcja miała być przeznaczona właśnie dla małej.
Gdy zjawiła się w Warwick, jej uwagę w pierwszej kolejności przykuł oczywiście górujący nad miastem zamek. Miasto nie wyglądało najlepiej, lecz z drugiej strony, przyglądając się temu wszystkiemu z powietrza, Maria miała wrażenie, że wcześniej mogło być jeszcze gorzej, a część efektów wojennej zawieruchy zostało już uprzątnięte. Wystarczyło przecież opuścić tylko trochę spojrzenie, by w oczy rzucił się charakterystyczny szyld szpitala. Chyba taki sam jak tego, który znajdował się w Londynie, albo bardzo podobny. Nie czekając na specjalne zaproszenie, obniżyła lot, przefrunęła nad dachami pobliskich budynków, aż wreszcie jej nogi zetknęły się z gruntem przed samym wejściem do szpitala Asfodela.
Z miotłą w jednej ręce i koszykiem w drugiej, zajrzała do środka, ostrożnie przestępując próg. Wnętrze faktycznie wymagało sporo pracy, ale w dwójkę — a właściwie trójkę — nie było przecież rzeczy niemożliwych. Marii niestraszna była ciężka praca, a z domu wyniosła ważną lekcję, że biednie nie znaczy brudno. Dziś ubrana była skromnie, w strój wyraźnie przyszykowany do pracy. Długa, ciemnobrązowa spódnica nie krępowała ruchów, rękawy koszuli miała już podwinięte do łokci, a włosy związane w gruby warkocz, również dla wygody. Wygody, która wygrała z kompleksami dziewczęcia, które musiało odsłonić światu swe odstające uszy.
— Dzień dobry? — zawołała, przestępując krok za krokiem w głąb szpitala, aż nie usłyszała znajomego głosu pani Vablatsky. Na jej widok od razu uśmiechnęła się ciepło, uśmiech wypadł bardziej naturalnie niż przy ich pierwszym spotkaniu w domu Elviry; najwyraźniej Maria nie bała się już tak bardzo i mogła odnaleźć w sobie radość z towarzystwa. — To nic takiego, proszę pani. Cieszę się, że mogę pomóc — oznajmiła już nieco ciszej. Wydawało się, że szpital ten miał duszę, że niósł ze sobą długą i ciężką historię, dlatego Multon starała się ograniczyć swój entuzjazm, okazać szacunek dla tego miejsca, pani Cassandry i jej córki, na której spoczął zaraz wzrok blondynki. — Dzień dobry, Lysandro, nazywam się Maria. Moja kuzynka Elvira wspominała mi o tobie i bardzo chwaliła — kucnęła na moment przed dziewczynką, przedstawiając się jednocześnie. Lubiła dzieci, choć nie miała z nimi zbyt intensywnego kontaktu — jej starsza siostra miała już dwójkę, Maria uwielbiała te maleństwa, ale ostatnimi czasy ich drogi, z nieznanych jej powodów, rozeszły się. Jednakże dalej chciała, by Lysa mogła liczyć też na swój moment nierozproszonej uwagi, stąd to obniżenie się na jej poziom wzroku.
Zaraz jednak wyprostowała się, bowiem nie przyszła tutaj na pogaduszki, niezależnie od tego w jak miłym towarzystwie się znalazła. Skupiła się w pełni na słowach Cassandry, odruchowo wodząc wzrokiem po wszystkich elementach ich najbliższego otoczenia, o których akurat wspominała. Pracy było dużo, z pewnością na cały dzień, jeżeli nie lepiej. Ale w minie, czy postawie Marii nie można było dojrzeć zniechęcenia, a gotowość do wzięcia się do pracy.
— Jeżeli chodzi o pościele, mogę je wszystkie przejrzeć, a w razie potrzeby zacerować i przeprać. A jeżeli te ubrania, które pozostały, byłyby też w dobrym stanie, mogłabym je może przerobić na szpitalne piżamy? A z resztek, które zostaną, pewnie dałabym radę zrobić kilka przytulanek, gdyby miała tutaj pani leczyć też dzieci... — zaproponowała, roziskrzone nadzieją na lepsze, na danie temu miejscu drugiego życia spojrzenie koncentrując chwilowo w twarzy uzdrowicielki, czekając na jej zdanie. — Najpierw oczywiście wszystko trzeba uprzątnąć, chyba najlepiej zacząć od góry... — mówiąc to, uniosła wzrok do góry, na sufit zainfekowany grzybem, ale to miało być zadanie pani Vablatsky. Sama odstawiła wreszcie miotłę przy drzwiach, obok niej ustawiony został koszyk, z którego wyjmowała i przywracała do wcześniejszych rozmiarów wszystkie przyniesione z domu akcesoria. Ze szmatką w ręce i butelką czegoś, co mogło jej pomóc w doczyszczeniu ścian, stanęła na powrót przed Cassandrą, akurat w porę na pytanie o eliksiry.
— Coś... Bardzo niewiele, proszę pani — przyznała ze wstydem, który nakazał jej zwiesić głowę, a na policzki i czubki uszu wyprowadził jasny róż. — Ale jeżeli trzeba, to i tego się nauczę — zadeklarowała, podnosząc prędzej dopiero co opuszczoną głowę. Determinacji nie można było jej odebrać.
Przede wszystkim pani Vablatsky ją pamiętała, a to nie zdarzało się przecież nader często. W tłumie rówieśniczek, dziewcząt, czy ludzi ogółem młodsza z kuzynek Multon ginęła bardzo prędko, według siebie nie posiadając żadnych cech szczególnych, które mogłyby zapisać się w pamięci tego, czy owego człowieka. Przyjemne zaskoczenie splotło się jednak niespodziewanie z poczuciem obowiązku, bowiem nawet gdyby w liście nie zostały wspomniane tak wielkie osobistości jak sam pan Namiestnik, czy mogące iść za tą przysługą nagrody, był to przede wszystkim dobry uczynek i adekwatne względem umiejętności Marii podziękowanie za cały wysiłek włożony przez dzielnych czarodziejów w zapewnienie pokoju w tym hrabstwie. Może pomoc w uprzątnięciu szpitala to niewiele, prawdopodobnie było detalem, który nie zostanie nawet zauważony na wielkim obrazie zmian dotykających hrabstwo, lecz nie zmieni to w żaden sposób faktu, że taki drobny uczynek, wyciągnięta przez panią Vablatsky ręka, urosła do rangi mostu łączącego tę młodą, nieśmiałą dziewczynę z większą społecznością, tą czarodziejską, dając jej posmakować czegoś, czego brakowało jej zawsze.
Poczucia przynależności.
Musiała poświęcić trochę czasu, by zebrać ze sobą wszystkie potrzebne akcesoria. Zmniejszone zaklęciem wiaderka, wszelkiego rodzaju ścierki, zmiotka z szufelką i domowej roboty środki czystości znalazły swe miejsce w dużym, wiklinowym koszyku, który służył Marii do przenoszenia właściwie wszystkiego w trakcie podróży w przestworzach. Przed wylotem cofnęła się jeszcze do kuchni, sięgając po trzy słoiki, do których odmierzyła po porcji gotowanej kaszy gryczanej z pieczoną piersią z kurczaka i leśnymi grzybami. Gdy słoje zostały odpowiednio zakręcone, wsunęła i je do torby razem ze sztućcami, chcąc chociaż tak podziękować pani Vablatsky za pamięć. Elvira wspominała jej, że Cassandra miała jeszcze córkę, trzecia porcja miała być przeznaczona właśnie dla małej.
Gdy zjawiła się w Warwick, jej uwagę w pierwszej kolejności przykuł oczywiście górujący nad miastem zamek. Miasto nie wyglądało najlepiej, lecz z drugiej strony, przyglądając się temu wszystkiemu z powietrza, Maria miała wrażenie, że wcześniej mogło być jeszcze gorzej, a część efektów wojennej zawieruchy zostało już uprzątnięte. Wystarczyło przecież opuścić tylko trochę spojrzenie, by w oczy rzucił się charakterystyczny szyld szpitala. Chyba taki sam jak tego, który znajdował się w Londynie, albo bardzo podobny. Nie czekając na specjalne zaproszenie, obniżyła lot, przefrunęła nad dachami pobliskich budynków, aż wreszcie jej nogi zetknęły się z gruntem przed samym wejściem do szpitala Asfodela.
Z miotłą w jednej ręce i koszykiem w drugiej, zajrzała do środka, ostrożnie przestępując próg. Wnętrze faktycznie wymagało sporo pracy, ale w dwójkę — a właściwie trójkę — nie było przecież rzeczy niemożliwych. Marii niestraszna była ciężka praca, a z domu wyniosła ważną lekcję, że biednie nie znaczy brudno. Dziś ubrana była skromnie, w strój wyraźnie przyszykowany do pracy. Długa, ciemnobrązowa spódnica nie krępowała ruchów, rękawy koszuli miała już podwinięte do łokci, a włosy związane w gruby warkocz, również dla wygody. Wygody, która wygrała z kompleksami dziewczęcia, które musiało odsłonić światu swe odstające uszy.
— Dzień dobry? — zawołała, przestępując krok za krokiem w głąb szpitala, aż nie usłyszała znajomego głosu pani Vablatsky. Na jej widok od razu uśmiechnęła się ciepło, uśmiech wypadł bardziej naturalnie niż przy ich pierwszym spotkaniu w domu Elviry; najwyraźniej Maria nie bała się już tak bardzo i mogła odnaleźć w sobie radość z towarzystwa. — To nic takiego, proszę pani. Cieszę się, że mogę pomóc — oznajmiła już nieco ciszej. Wydawało się, że szpital ten miał duszę, że niósł ze sobą długą i ciężką historię, dlatego Multon starała się ograniczyć swój entuzjazm, okazać szacunek dla tego miejsca, pani Cassandry i jej córki, na której spoczął zaraz wzrok blondynki. — Dzień dobry, Lysandro, nazywam się Maria. Moja kuzynka Elvira wspominała mi o tobie i bardzo chwaliła — kucnęła na moment przed dziewczynką, przedstawiając się jednocześnie. Lubiła dzieci, choć nie miała z nimi zbyt intensywnego kontaktu — jej starsza siostra miała już dwójkę, Maria uwielbiała te maleństwa, ale ostatnimi czasy ich drogi, z nieznanych jej powodów, rozeszły się. Jednakże dalej chciała, by Lysa mogła liczyć też na swój moment nierozproszonej uwagi, stąd to obniżenie się na jej poziom wzroku.
Zaraz jednak wyprostowała się, bowiem nie przyszła tutaj na pogaduszki, niezależnie od tego w jak miłym towarzystwie się znalazła. Skupiła się w pełni na słowach Cassandry, odruchowo wodząc wzrokiem po wszystkich elementach ich najbliższego otoczenia, o których akurat wspominała. Pracy było dużo, z pewnością na cały dzień, jeżeli nie lepiej. Ale w minie, czy postawie Marii nie można było dojrzeć zniechęcenia, a gotowość do wzięcia się do pracy.
— Jeżeli chodzi o pościele, mogę je wszystkie przejrzeć, a w razie potrzeby zacerować i przeprać. A jeżeli te ubrania, które pozostały, byłyby też w dobrym stanie, mogłabym je może przerobić na szpitalne piżamy? A z resztek, które zostaną, pewnie dałabym radę zrobić kilka przytulanek, gdyby miała tutaj pani leczyć też dzieci... — zaproponowała, roziskrzone nadzieją na lepsze, na danie temu miejscu drugiego życia spojrzenie koncentrując chwilowo w twarzy uzdrowicielki, czekając na jej zdanie. — Najpierw oczywiście wszystko trzeba uprzątnąć, chyba najlepiej zacząć od góry... — mówiąc to, uniosła wzrok do góry, na sufit zainfekowany grzybem, ale to miało być zadanie pani Vablatsky. Sama odstawiła wreszcie miotłę przy drzwiach, obok niej ustawiony został koszyk, z którego wyjmowała i przywracała do wcześniejszych rozmiarów wszystkie przyniesione z domu akcesoria. Ze szmatką w ręce i butelką czegoś, co mogło jej pomóc w doczyszczeniu ścian, stanęła na powrót przed Cassandrą, akurat w porę na pytanie o eliksiry.
— Coś... Bardzo niewiele, proszę pani — przyznała ze wstydem, który nakazał jej zwiesić głowę, a na policzki i czubki uszu wyprowadził jasny róż. — Ale jeżeli trzeba, to i tego się nauczę — zadeklarowała, podnosząc prędzej dopiero co opuszczoną głowę. Determinacji nie można było jej odebrać.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wyprawa do Warwick była istną przygodą, na którą szykowała się od bardzo dawna. Jak tylko usłyszała, że mają wybrać się poza Londyn i to nie do leśnych ostępów, które ukochała jak dom, ale do miasteczka aby pomóc w sprzątaniu.
Lysandra każde wyjście z czterech ścian traktowała jak wielką wyprawę na drugi koniec świata i szykowała się do niej z wielką skrupulatnością. Teraz ubrana w schludną sukienkę, wygodne buty i sweterek patrzyła jak młotem przybija miarowo szyld, zaś Matula wydawała się być bardzo zadowoloną.
Szmaragdowe oczy dziewczynki spoczęły na majaczącym w oddali zamku. Wydawał się miejscem z baśni, w których przedziwne stwory skrywają się w cieniu i szarości poranka, zaś dzielny podróżnik uzbrojony jedynie w swoją odwagę i mały kaganek wchodzi w niebezpieczny krąg by zdobyć to co jest dla niego najważniejsze.
Dzierżąc z dumą wiadro wypełnione szmatkami i miotełkami przekroczyła wraz z matką próg pomieszczenia. Zatrzymała się, bo atmosfera tego miejsca uderzyła w nią całą swoją mocą.
Uniosła głowę, by potoczyć wzrokiem po ścianach oraz oknach, widziała te ulotne echa przeszłości, które czaiły się w kątach. Czuła zapach śmierci, ale nie był on straszny, wręcz przeciwnie - niósł swego rodzaju ukojenie. Wyczulone zmysły dziecka natychmiast sprawiły, że mogła wskazać przy którym łóżku ktoś przywitał śmierć z radością i ulgą. Krwawe, brązowiejące ślady na jasnej i szarej pościeli były niemym dowodem uchodzącego życia, a ściany przesiąknęły łzami i łkaniem, które wyrywało się z piersi. Odłożyła powoli na ziemię wiaderko pozwalając aby cała atmosfera miejsca otuliła ją niczym ciepłym szalem.
Nie bała się.
Dzwonek znalazł się w małych dłoniach, które zamknęły go w czułym objęciu.
-Dobrze, Matulu. - Kiwnęła głową sięgając po szmatkę. W tym momencie do środka weszła nowa osoba i na niej skupiła całą uwagę. Gdy została wskazana dygnęła lekko tak jak ją nauczyła Mała Lady. -Dzień dobry panno Multon. Miło mi panią poznać. - Tego też ją nauczyła córka pana na Durham. Mała Lysa zaś cieszyła się, że mogła pokazać jak jest dobrze wychowana.
“Wojenny kurz” miał złowieszczo, a jednocześnie było w tym coś dającego nadzieję, bo skoro osiadł kurz to znaczy, że wojna się skończyła? Obcy był jej świat dorosłych, zdający się być wiele zagmatwany, a przecież tak dużo spraw dało się załatwić w inny sposób niż przemoc. -Mogę zebrać ubrania Matulu, jak wyczyszczę dzwonek. - Od razu wskazała siebie do pomocy, bo podobnie jak Cassandra nie bała się pracy. W końcu to ona pomagała w lecznicy, układała zioła i wiązała je w równe pęczki, zamiatała podłogę, parzyła napary, zwijała bandaże i robiła okłady. Była pomocnicą, marzącą o tym, że kiedyś jak Matula zajmie się leczeniem. Stanie się pociechą dla innych, ale wcześniej chyba powinna przestać widywać ślady szkarłatu na śniegu. To mogło jej przeszkodzić.
Duchów się nie bała.
Tylko tego co ze sobą niosły.
Lysandra każde wyjście z czterech ścian traktowała jak wielką wyprawę na drugi koniec świata i szykowała się do niej z wielką skrupulatnością. Teraz ubrana w schludną sukienkę, wygodne buty i sweterek patrzyła jak młotem przybija miarowo szyld, zaś Matula wydawała się być bardzo zadowoloną.
Szmaragdowe oczy dziewczynki spoczęły na majaczącym w oddali zamku. Wydawał się miejscem z baśni, w których przedziwne stwory skrywają się w cieniu i szarości poranka, zaś dzielny podróżnik uzbrojony jedynie w swoją odwagę i mały kaganek wchodzi w niebezpieczny krąg by zdobyć to co jest dla niego najważniejsze.
Dzierżąc z dumą wiadro wypełnione szmatkami i miotełkami przekroczyła wraz z matką próg pomieszczenia. Zatrzymała się, bo atmosfera tego miejsca uderzyła w nią całą swoją mocą.
Uniosła głowę, by potoczyć wzrokiem po ścianach oraz oknach, widziała te ulotne echa przeszłości, które czaiły się w kątach. Czuła zapach śmierci, ale nie był on straszny, wręcz przeciwnie - niósł swego rodzaju ukojenie. Wyczulone zmysły dziecka natychmiast sprawiły, że mogła wskazać przy którym łóżku ktoś przywitał śmierć z radością i ulgą. Krwawe, brązowiejące ślady na jasnej i szarej pościeli były niemym dowodem uchodzącego życia, a ściany przesiąknęły łzami i łkaniem, które wyrywało się z piersi. Odłożyła powoli na ziemię wiaderko pozwalając aby cała atmosfera miejsca otuliła ją niczym ciepłym szalem.
Nie bała się.
Dzwonek znalazł się w małych dłoniach, które zamknęły go w czułym objęciu.
-Dobrze, Matulu. - Kiwnęła głową sięgając po szmatkę. W tym momencie do środka weszła nowa osoba i na niej skupiła całą uwagę. Gdy została wskazana dygnęła lekko tak jak ją nauczyła Mała Lady. -Dzień dobry panno Multon. Miło mi panią poznać. - Tego też ją nauczyła córka pana na Durham. Mała Lysa zaś cieszyła się, że mogła pokazać jak jest dobrze wychowana.
“Wojenny kurz” miał złowieszczo, a jednocześnie było w tym coś dającego nadzieję, bo skoro osiadł kurz to znaczy, że wojna się skończyła? Obcy był jej świat dorosłych, zdający się być wiele zagmatwany, a przecież tak dużo spraw dało się załatwić w inny sposób niż przemoc. -Mogę zebrać ubrania Matulu, jak wyczyszczę dzwonek. - Od razu wskazała siebie do pomocy, bo podobnie jak Cassandra nie bała się pracy. W końcu to ona pomagała w lecznicy, układała zioła i wiązała je w równe pęczki, zamiatała podłogę, parzyła napary, zwijała bandaże i robiła okłady. Była pomocnicą, marzącą o tym, że kiedyś jak Matula zajmie się leczeniem. Stanie się pociechą dla innych, ale wcześniej chyba powinna przestać widywać ślady szkarłatu na śniegu. To mogło jej przeszkodzić.
Duchów się nie bała.
Tylko tego co ze sobą niosły.
The girl...
... who lost things
W jej źrenicach odbiło się zadowolenie, zarówno z punktualności dziewczyny, jak i obranego przez nią stroju. Kiedy wspomniała, że prócz stałych obowiązków dorabia sobie krawiectwem, Cassandra wzięła ją za pracowitą dziewczynę - i cieszyło ją, że nie pomyliła się w tym osądzie. Będzie dziś pomocą, nie zawalidrogą, a pracy czekało ich przecież całe mnóstwo. Oszczędnie odwzajemniła ciepły uśmiech Marii, położywszy dłoń na ramieniu córki, kiedy poznawała się z młodą czarownicą.
- Doskonała myśl - przytaknęła słowom Marii. - To będzie bardzo istotny wkład w przyszłe funkcjonowanie tego miejsca. - Nie pomyślała o tym, by spróbować zużytkować pozostawione ubrania, ale trudno było odmówić takiemu rozwiązaniu racji. Kiedy głód zaglądał pod co drugi dach, źle byłoby marnotrawić to, co wciąż nadawało się do użycia. Kwestia przytulanek dla dzieci nieco ją zmroziła, kiedy uświadomiła sobie, że w lecznicy na Nokturnie tak rzadko widywała ranne dzieci. Maria miała słuszność w swojej uwadze, tutaj miało się to zmienić. Tutaj będą się pojawiać znacznie częściej - póki to wszystko się nie skończy. - Kiedy uprzątniemy wierzchnie kurze, możesz się za to zabrać, Mario, ale pamiętaj, by najpierw wyprać materiały w naprawdę gorącej wodzie. Tylko tak pozbędziemy się wszystkich zarazków. - Priorytetem było zablokować jakąkolwiek drogę rozwoju epidemii. To miejsce musiało pozostać sterylne. Skinęła głową Lysandrze. - Znajdę ci czyste rękawiczki, tutejsza znachorka miała kilka czystych par. Nie wolno ci bez nich dotykać materiałów skórą przed ich upraniem. Wiele z nich miało styczność z martwymi ciałami. - A te stanowiły istną wylęgarnię zarazków. Całe to miasto wydawało jej się otwartym grobem, ale przecież na ciałach potrafiły wyrosnąć piękne i okazałe kwiaty. Gdzieś trzeba było zacząć - poczynić pierwszy krok, by uporządkować krajobraz. Nie próbowała używać lżejszego języka przy córce, przyszło jej żyć w trudnych czasach, lecz tylko świadomość tych trudów mogły zapewnić jej świadome bezpieczeństwo. Nigdy nie chciała chować jej pod kloszem, nie w ten sposób. Widziała zresztą martwych niejeden raz - nie tylko w snach, ale i w lecznicy. Skinęła głową na uwagę Marii o tym, by sprzątanie rozpocząć od góry i uniosła w górę kącik ust, przyglądając się temu, co ze sobą przyniosła. Wcale niełatwo było jej w ostatnim czasie natrafić na konkretną czarownicę, która cokolwiek wie o utrzymaniu porządku w domu, podczas gdy schludność i pracowitość były podstawą zachowania dobrego zdrowia.
- Schody są na końcu tamtego korytarza, idźcie przodem - zaproponowała, zbierając uzdrowicielską torbę, z zamiarem przewieszenia jej przez ramię, ale i zbierając podstawowe narzędzia i szmaty, które, wrzucone do blaszanego wiadra, pochwyciła w drugą rękę. - To nic - uspokoiła ją, gdy wspomniała o eliksirach. Z materiałami będzie miała mnóstwo pracy, z pewnością będą w stanie podzielić się zadaniami. - Jeśli będziesz chciała, będziesz mogła co nieco podejrzeć. Sporządzę kilka mieszanek na te okropne grzyby, świeże działają najlepiej - westchnęła, pokonując korytarz. Minąwszy jedną z szafek, wyjęła z niej kilka dodatkowych drobiazgów: buteleczek, większych lub mniejszych, więcej szmat i wspomnianie wcześniej rękawiczki, które od razu wręczyła Lysandrze, drugą parę pokazując Marii - i kładąc ją gdzieś obok pozostałych szmat i wiader już na piętrze. Sięgnie po nie, gdy nadejdzie czas.
- Zbierz ubrania na jedno miejsce, Lysandro. Maria ci wskaże, w które. - Przeniosła wzrok na starszą czarownicę. Sama wiedziała, gdzie będzie jej najwygodniej. - Przejrzyj pokoje bardzo dokładnie. Ubrania mogą być w szafkach, ale też pod pościelą i na pryczach - poinstruowała dziewczynkę, choć ta była dość odpowiedzialna, by samej o tym pamiętać. Młody umysł był chłonny, a ona nie marnotrawiła czasu, w którym mogła go kształtować i uczyć dokładności. - Do pracy! - zarządziła. - Ta butelka - Uniosła półlitrową szklaną butelkę wypełnioną gęstym płynem, który spreparowała nad ranem. - Zawiera miksturę, która łatwo doczyści krew, jeśli natrafisz na jej plamy - zwróciła się do Marii, już po chwili rozkładając się na podłodze; meble i tak wymagały uporządkowania. Zgrabnymi i pewnymi ruchami dłoni wyjmowała z położonej obok torby kolejne buteleczki wypełnione roślinnymi wonnościami, które zlewała razem do płaskiego słoiczka, wypełniając wnętrze nieco duszącym, ziołowym zapachem - Cassandra była do niego przyzwyczajona, często wypełniał lecznicę. - Kurz, sadza, gruzy, rozbite szkła okien... i pomyśleć, że czarodziejowi taką krzywdę jest w stanie uczynić drugi czarodziej. - Pokręciła głową, unosząc do światła wykonaną zlewkę, dłoń sięgnęła do jednego z jutowych woreczków, wyciągając z niego kilka płatków suszonych chabrów, które miały związać magiczne cząstki naparu: pokruszyła je między palcami nad miksturą. W Londynie nie było tego widać tak bardzo, miasto było spokojne, ale z tego samego powodu zdarzało jej się wspomagać ministerialne siły na frontach. - Jak się mają twoje rodzinne strony, Mario? Czy twoja rodzina jest bezpieczna? - zapytała, nie do końca wiedząc, skąd dziewczyna pochodziła. Elvira przebąkiwała coś o francuskiej akademii, ale mówiła też, że pracę miała w Anglii. Spod ściany odciągnęła przygotowaną już wcześniej rozkładaną drabinę, którą przesunęła pod najbardziej zagrzybiony fragment sufitu - i zaczęła go przecierać sporządzonym specyfikiem.
- Doskonała myśl - przytaknęła słowom Marii. - To będzie bardzo istotny wkład w przyszłe funkcjonowanie tego miejsca. - Nie pomyślała o tym, by spróbować zużytkować pozostawione ubrania, ale trudno było odmówić takiemu rozwiązaniu racji. Kiedy głód zaglądał pod co drugi dach, źle byłoby marnotrawić to, co wciąż nadawało się do użycia. Kwestia przytulanek dla dzieci nieco ją zmroziła, kiedy uświadomiła sobie, że w lecznicy na Nokturnie tak rzadko widywała ranne dzieci. Maria miała słuszność w swojej uwadze, tutaj miało się to zmienić. Tutaj będą się pojawiać znacznie częściej - póki to wszystko się nie skończy. - Kiedy uprzątniemy wierzchnie kurze, możesz się za to zabrać, Mario, ale pamiętaj, by najpierw wyprać materiały w naprawdę gorącej wodzie. Tylko tak pozbędziemy się wszystkich zarazków. - Priorytetem było zablokować jakąkolwiek drogę rozwoju epidemii. To miejsce musiało pozostać sterylne. Skinęła głową Lysandrze. - Znajdę ci czyste rękawiczki, tutejsza znachorka miała kilka czystych par. Nie wolno ci bez nich dotykać materiałów skórą przed ich upraniem. Wiele z nich miało styczność z martwymi ciałami. - A te stanowiły istną wylęgarnię zarazków. Całe to miasto wydawało jej się otwartym grobem, ale przecież na ciałach potrafiły wyrosnąć piękne i okazałe kwiaty. Gdzieś trzeba było zacząć - poczynić pierwszy krok, by uporządkować krajobraz. Nie próbowała używać lżejszego języka przy córce, przyszło jej żyć w trudnych czasach, lecz tylko świadomość tych trudów mogły zapewnić jej świadome bezpieczeństwo. Nigdy nie chciała chować jej pod kloszem, nie w ten sposób. Widziała zresztą martwych niejeden raz - nie tylko w snach, ale i w lecznicy. Skinęła głową na uwagę Marii o tym, by sprzątanie rozpocząć od góry i uniosła w górę kącik ust, przyglądając się temu, co ze sobą przyniosła. Wcale niełatwo było jej w ostatnim czasie natrafić na konkretną czarownicę, która cokolwiek wie o utrzymaniu porządku w domu, podczas gdy schludność i pracowitość były podstawą zachowania dobrego zdrowia.
- Schody są na końcu tamtego korytarza, idźcie przodem - zaproponowała, zbierając uzdrowicielską torbę, z zamiarem przewieszenia jej przez ramię, ale i zbierając podstawowe narzędzia i szmaty, które, wrzucone do blaszanego wiadra, pochwyciła w drugą rękę. - To nic - uspokoiła ją, gdy wspomniała o eliksirach. Z materiałami będzie miała mnóstwo pracy, z pewnością będą w stanie podzielić się zadaniami. - Jeśli będziesz chciała, będziesz mogła co nieco podejrzeć. Sporządzę kilka mieszanek na te okropne grzyby, świeże działają najlepiej - westchnęła, pokonując korytarz. Minąwszy jedną z szafek, wyjęła z niej kilka dodatkowych drobiazgów: buteleczek, większych lub mniejszych, więcej szmat i wspomnianie wcześniej rękawiczki, które od razu wręczyła Lysandrze, drugą parę pokazując Marii - i kładąc ją gdzieś obok pozostałych szmat i wiader już na piętrze. Sięgnie po nie, gdy nadejdzie czas.
- Zbierz ubrania na jedno miejsce, Lysandro. Maria ci wskaże, w które. - Przeniosła wzrok na starszą czarownicę. Sama wiedziała, gdzie będzie jej najwygodniej. - Przejrzyj pokoje bardzo dokładnie. Ubrania mogą być w szafkach, ale też pod pościelą i na pryczach - poinstruowała dziewczynkę, choć ta była dość odpowiedzialna, by samej o tym pamiętać. Młody umysł był chłonny, a ona nie marnotrawiła czasu, w którym mogła go kształtować i uczyć dokładności. - Do pracy! - zarządziła. - Ta butelka - Uniosła półlitrową szklaną butelkę wypełnioną gęstym płynem, który spreparowała nad ranem. - Zawiera miksturę, która łatwo doczyści krew, jeśli natrafisz na jej plamy - zwróciła się do Marii, już po chwili rozkładając się na podłodze; meble i tak wymagały uporządkowania. Zgrabnymi i pewnymi ruchami dłoni wyjmowała z położonej obok torby kolejne buteleczki wypełnione roślinnymi wonnościami, które zlewała razem do płaskiego słoiczka, wypełniając wnętrze nieco duszącym, ziołowym zapachem - Cassandra była do niego przyzwyczajona, często wypełniał lecznicę. - Kurz, sadza, gruzy, rozbite szkła okien... i pomyśleć, że czarodziejowi taką krzywdę jest w stanie uczynić drugi czarodziej. - Pokręciła głową, unosząc do światła wykonaną zlewkę, dłoń sięgnęła do jednego z jutowych woreczków, wyciągając z niego kilka płatków suszonych chabrów, które miały związać magiczne cząstki naparu: pokruszyła je między palcami nad miksturą. W Londynie nie było tego widać tak bardzo, miasto było spokojne, ale z tego samego powodu zdarzało jej się wspomagać ministerialne siły na frontach. - Jak się mają twoje rodzinne strony, Mario? Czy twoja rodzina jest bezpieczna? - zapytała, nie do końca wiedząc, skąd dziewczyna pochodziła. Elvira przebąkiwała coś o francuskiej akademii, ale mówiła też, że pracę miała w Anglii. Spod ściany odciągnęła przygotowaną już wcześniej rozkładaną drabinę, którą przesunęła pod najbardziej zagrzybiony fragment sufitu - i zaczęła go przecierać sporządzonym specyfikiem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie spodziewała się, że jej pomysł mógł tak prędko przypaść Cassandrze do gustu — nie dlatego, że uważała kobietę za kogoś, kto mógłby być w tej kwestii wybredny, pani Vablatsky od samego początku robiła na niej prawdziwie doskonałe wrażenie — dlatego, że nie była przyzwyczajona do tego, by jej pomysły w ogóle odnajdywały swoich adresatów. Żyjąc w pojedynkę była sama sobie partnerem i choć często była zachwycona własną pomysłowością, zwłaszcza jeżeli dotyczyła ona niemarnowania składników, czy surowców, to zawsze gdzieś z tyłu głowy narastała myśl, że może robiła wiele rzeczy wyłącznie z przyzwyczajenia, może normalni ludzie, ci, którym bieda nie zaglądała w oczy wcale tak nie robili, a gdyby tylko dowiedzieli się o czymś takim, zbyliby myśl śmiechem. Pani Cassandra była jednak inna, a jej ciepłe słowa sprawiły, że Maria pokiwała głową z jeszcze większą energią, gotowa na rzucenie się w wir pracy.
A tej było naprawdę dużo. Instrukcje Cassandry były jasne, klarowne, a przy tym wyjątkowo chłodne. Nie jej chłodem osobistym, a chłodem historii tego miejsca. Obie panny Vablatsky były przyzwyczajone do obcowania ze śmiercią, ich dary otworzyły im oczy na świat, który dla Marii był równie przerażający, co nieznany. Przypomnienie o zasadach obchodzenia się z przedmiotami znajdującymi się w szpitalu było jak mocne ściągnięcie na ziemię, porwanie z chmury ideałów, ale konieczne przecież, aby wypełnić misję, która została im powierzona. Aby stworzyć coś nowego, użytecznego i tak potrzebnego w rozdartym wojną Warwick należało najpierw poradzić sobie z gruzami starego.
I wszystkim, co pod tymi gruzami mogły odnaleźć.
Słuchała więc uważnie, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Od tego zależało przecież jej własne zdrowie, a w dłuższej perspektywie także kolejnych napływających do placówki pacjentów. Pomknęła spojrzeniem w kierunku końca korytarza, gdzie miały podążyć. Chwyciwszy koszyczek w lewą dłoń podążyła przodem, krokiem dorównując idącej obok Lysandrze. Mała była — nawet w niezbyt przyzwyczajonej do obecności dzieci wyobraźni Marii — naprawdę niezwykle spokojną dziewczynką. Gdyby w podobne miejsce została zabrana siedmioletnia Maria, z pewnością zniosłaby to znacznie gorzej, pewnie przepłakałaby większość czasu, wciąż pomagając mamie w porządkach. Lysa z kolei wydawała się być dziewczynką grzeczną i uczynną, choć w pewien sposób tajemniczą. Maria nie wiedziała, co sprawiało, że miała takie wrażenie, jednakże puściła dziewczynkę przodem, gdy zbliżyły się do schodów, samej wspinając się po nich zaraz po niej.
Nie zdążyła rozejrzeć się po pomieszczeniu, gdy po raz kolejny jej wargi wygięły się w niepewnym, ale szczerym uśmiechu. Multon wyglądała tak, jakby była jednocześnie bardzo szczęśliwą młodą dziewczyną, a z drugiej strony nie wierzyła w to szczęście. Przez chwilę spojrzenie szarozielonych tęczówek zogniskowało się w oczach Szeptuchy, by później opaść w dół, do rąbków spódnicy blondynki, gdy skinęła głową w wyrazie głębokiej wdzięczności.
— Ja... To byłaby ogromna przyjemność i zaszczyt... — wydusiła z siebie wreszcie. Odebrawszy ochronne rękawice, bez wahania wsunęła je na ręce, po czym zacisnęła i wyprostowała kilkukrotnie palce, układając je wygodnie na dłoni, ale także będąc pewną, że materiał nie przerwał się w żadnym miejscu i były gotowe do pracy. Czas na nią wreszcie nadszedł, Maria odebrała ostrożnie buteleczkę z płynem na plamy z krwi, układając ją ostrożnie na najbliższym z parapetów, który stał się na kilka chwil jej bazą. Stanąwszy wysoko na palcach, rozpoczęła od pozbycia się pajęczyn, które nagromadziły się w najbliższym rogu, a w zadaniu tym pomogła jej zmiotka, którą sięgnęła aż do samego sufitu. Następnie wylała na jedną ze swoich szmatek trochę przyniesionego przez siebie płynu, rozpoczynając szorowanie ścian. Zadanie to wymagało dużej ilości energii oraz siły, szmatkę trzeba było przyciskać naprawdę mocno, lecz Maria nie zrażała się wysiłkiem, w szczególności, gdy po jednej serii intensywnego szorowania widać było, lata (a może tylko miesiące bardzo intensywnych działań wojennych) odbiły się ścianach Szpitala. Bardzo prędko ścierka przybrała intensywną, ciemną barwę, na myśl podsuwającą Marii sadzę. Zanurzyła ją w wiadrze z zimną wodą, opłukała przez moment, a następnie znów nasączyła płynem, przechodząc na dalsze części ściany. Nie wszystkie ślady ustępowały jednak stworzonemu domowymi sposobami i bez dużej znajomości alchemii remedium. Ciemne, brunatne i nieregularne plamy bliżej środkowo—dolnej części ściany musiały być więc krwią i potrzebować użycia środka specjalnego.
— Moja rodzina pochodzi z Worcestershire, tak jak Elvira — zaczęła odpowiadać na pytanie, nie przerywając szorowania ściany. Przez moment zamilkła, skupiona na jednej, konkretnej plamie, która potrzebowała więcej siły i uwagi. — Ale ja mieszkam w Gloucestershire. Do kwietnia było naprawdę spokojnie, ale potem... — zawiesiła głos na kilka sekund, instynktownie wyglądając przez ramię na Lysę. Ile mogła opowiedzieć w jej obecności? Później spojrzenie pełne zmartwień przeniosła na Cassandrę. Skoro pytała, chciała uzyskać odpowiedź, ale była też mądrą czarownicą, potrafiła odczytać ją także między wierszami. Wreszcie spomiędzy warg Marii wydostało się krótkie westchnienie, dziewczę pokręciło krótko głową. — Nie wszędzie jest bardzo bezpiecznie, trzeba mocno uważać.
A tej było naprawdę dużo. Instrukcje Cassandry były jasne, klarowne, a przy tym wyjątkowo chłodne. Nie jej chłodem osobistym, a chłodem historii tego miejsca. Obie panny Vablatsky były przyzwyczajone do obcowania ze śmiercią, ich dary otworzyły im oczy na świat, który dla Marii był równie przerażający, co nieznany. Przypomnienie o zasadach obchodzenia się z przedmiotami znajdującymi się w szpitalu było jak mocne ściągnięcie na ziemię, porwanie z chmury ideałów, ale konieczne przecież, aby wypełnić misję, która została im powierzona. Aby stworzyć coś nowego, użytecznego i tak potrzebnego w rozdartym wojną Warwick należało najpierw poradzić sobie z gruzami starego.
I wszystkim, co pod tymi gruzami mogły odnaleźć.
Słuchała więc uważnie, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Od tego zależało przecież jej własne zdrowie, a w dłuższej perspektywie także kolejnych napływających do placówki pacjentów. Pomknęła spojrzeniem w kierunku końca korytarza, gdzie miały podążyć. Chwyciwszy koszyczek w lewą dłoń podążyła przodem, krokiem dorównując idącej obok Lysandrze. Mała była — nawet w niezbyt przyzwyczajonej do obecności dzieci wyobraźni Marii — naprawdę niezwykle spokojną dziewczynką. Gdyby w podobne miejsce została zabrana siedmioletnia Maria, z pewnością zniosłaby to znacznie gorzej, pewnie przepłakałaby większość czasu, wciąż pomagając mamie w porządkach. Lysa z kolei wydawała się być dziewczynką grzeczną i uczynną, choć w pewien sposób tajemniczą. Maria nie wiedziała, co sprawiało, że miała takie wrażenie, jednakże puściła dziewczynkę przodem, gdy zbliżyły się do schodów, samej wspinając się po nich zaraz po niej.
Nie zdążyła rozejrzeć się po pomieszczeniu, gdy po raz kolejny jej wargi wygięły się w niepewnym, ale szczerym uśmiechu. Multon wyglądała tak, jakby była jednocześnie bardzo szczęśliwą młodą dziewczyną, a z drugiej strony nie wierzyła w to szczęście. Przez chwilę spojrzenie szarozielonych tęczówek zogniskowało się w oczach Szeptuchy, by później opaść w dół, do rąbków spódnicy blondynki, gdy skinęła głową w wyrazie głębokiej wdzięczności.
— Ja... To byłaby ogromna przyjemność i zaszczyt... — wydusiła z siebie wreszcie. Odebrawszy ochronne rękawice, bez wahania wsunęła je na ręce, po czym zacisnęła i wyprostowała kilkukrotnie palce, układając je wygodnie na dłoni, ale także będąc pewną, że materiał nie przerwał się w żadnym miejscu i były gotowe do pracy. Czas na nią wreszcie nadszedł, Maria odebrała ostrożnie buteleczkę z płynem na plamy z krwi, układając ją ostrożnie na najbliższym z parapetów, który stał się na kilka chwil jej bazą. Stanąwszy wysoko na palcach, rozpoczęła od pozbycia się pajęczyn, które nagromadziły się w najbliższym rogu, a w zadaniu tym pomogła jej zmiotka, którą sięgnęła aż do samego sufitu. Następnie wylała na jedną ze swoich szmatek trochę przyniesionego przez siebie płynu, rozpoczynając szorowanie ścian. Zadanie to wymagało dużej ilości energii oraz siły, szmatkę trzeba było przyciskać naprawdę mocno, lecz Maria nie zrażała się wysiłkiem, w szczególności, gdy po jednej serii intensywnego szorowania widać było, lata (a może tylko miesiące bardzo intensywnych działań wojennych) odbiły się ścianach Szpitala. Bardzo prędko ścierka przybrała intensywną, ciemną barwę, na myśl podsuwającą Marii sadzę. Zanurzyła ją w wiadrze z zimną wodą, opłukała przez moment, a następnie znów nasączyła płynem, przechodząc na dalsze części ściany. Nie wszystkie ślady ustępowały jednak stworzonemu domowymi sposobami i bez dużej znajomości alchemii remedium. Ciemne, brunatne i nieregularne plamy bliżej środkowo—dolnej części ściany musiały być więc krwią i potrzebować użycia środka specjalnego.
— Moja rodzina pochodzi z Worcestershire, tak jak Elvira — zaczęła odpowiadać na pytanie, nie przerywając szorowania ściany. Przez moment zamilkła, skupiona na jednej, konkretnej plamie, która potrzebowała więcej siły i uwagi. — Ale ja mieszkam w Gloucestershire. Do kwietnia było naprawdę spokojnie, ale potem... — zawiesiła głos na kilka sekund, instynktownie wyglądając przez ramię na Lysę. Ile mogła opowiedzieć w jej obecności? Później spojrzenie pełne zmartwień przeniosła na Cassandrę. Skoro pytała, chciała uzyskać odpowiedź, ale była też mądrą czarownicą, potrafiła odczytać ją także między wierszami. Wreszcie spomiędzy warg Marii wydostało się krótkie westchnienie, dziewczę pokręciło krótko głową. — Nie wszędzie jest bardzo bezpiecznie, trzeba mocno uważać.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dzwoneczek zaczynał powoli lśnić w dłoniach dziewczynki kiedy z pełnym zapałem czyściła jego małą strukturę. Wcześniej weszła po schodach jakie wskazała Matula zaraz obok Marii, do której co jakiś czas uśmiechała się delikatnie. Dziewczyna wydawała się mocno przejęta swoja rolą. Nie mniej niż sama Lysandra i na pewno mogła bardziej Matuli pomóc, choć dziewczynka nie miała zamiaru pałętać się bezczynnie pod nogami dorosłych. Dlatego też usiadła w kącie i założywszy rękawiczki czyściła dzwoneczek zapominając o całym świecie.
Pociągnięcie szmatką z boku starło pierwszą warstwę kurzu. Kolejne, ukazało fakturę materiału, z którego był zrobiony. Mocniejsze potarcia sprawiły, że zaczął błyszczeć. Przez chwilę patrzyła zadowolona na swoje dzieło niczym sroka, która dojrzała coś wielce interesującego.
Nie zwracała uwagi na kobiety toczące rozmowę w trakcie sprzątania. Dzwoneczek cicho zadzwonił czystym sercem. Dźwięk pełny, radosny tak bardzo niepasujący do tego miejsca, niósł się cichym echem wśród ponurych murów.
Wstała ze swojego miejsca i odłożyła czysty teraz dzwoneczek na bok. W gładkiej powierzchni odbijało się światło i sylwetki czarownic stojących za nią. Dreszcz przebiegł przez plecy dziecka kiedy na chwilę uderzyła ją obecność śmierci.
Pokręciła głową.
Nie dziś.
Nie teraz.
Musiała zapanować nad emocjami, aby te nie przywołały niechcianych gości.
Otworzyła pierwszą szafkę. Szukała ubrań, pościeli, wszystkiego co można było później użyć. Następnie znosiła na wcześniej wskazane miejsce. Koszule, łatane wielokrotnie i te lepszej jakości oddzielała od siebie. Podobnie czyniła z bandażami oraz kocami. Pomagając Matuli w jej praktyce wiedziała już na co zwracać uwagę. Gdy gdzieś nie sięgała rozglądała się za krzesłem lub taboretem, na który następnie się wspinała aby sięgnąć ku wyższym miejscom gdzie zwykli dorośli chować rzeczy. Dziecięce doświadczenie jej nie zawiodło. Od razu natrafiła na stare niciaki, pełne przerdzewiałych igieł i naruszonych nici. Listy oraz niewysłane depesze, część jeszcze nie otwarta. Tak jakby adresaci nigdy nie mieli poznać ich treści. Być może już nie żyli i nigdy nie dowiedzieli się, co też stało się z ich rodzinami. Papier nosił ślady krwi i kurzu. Odkładała je na jedną stertę, a ta rosła wraz z każdym odkrytym przez nią pomieszczeniem.
|Rzut na magię dziecięcą
Pociągnięcie szmatką z boku starło pierwszą warstwę kurzu. Kolejne, ukazało fakturę materiału, z którego był zrobiony. Mocniejsze potarcia sprawiły, że zaczął błyszczeć. Przez chwilę patrzyła zadowolona na swoje dzieło niczym sroka, która dojrzała coś wielce interesującego.
Nie zwracała uwagi na kobiety toczące rozmowę w trakcie sprzątania. Dzwoneczek cicho zadzwonił czystym sercem. Dźwięk pełny, radosny tak bardzo niepasujący do tego miejsca, niósł się cichym echem wśród ponurych murów.
Wstała ze swojego miejsca i odłożyła czysty teraz dzwoneczek na bok. W gładkiej powierzchni odbijało się światło i sylwetki czarownic stojących za nią. Dreszcz przebiegł przez plecy dziecka kiedy na chwilę uderzyła ją obecność śmierci.
Pokręciła głową.
Nie dziś.
Nie teraz.
Musiała zapanować nad emocjami, aby te nie przywołały niechcianych gości.
Otworzyła pierwszą szafkę. Szukała ubrań, pościeli, wszystkiego co można było później użyć. Następnie znosiła na wcześniej wskazane miejsce. Koszule, łatane wielokrotnie i te lepszej jakości oddzielała od siebie. Podobnie czyniła z bandażami oraz kocami. Pomagając Matuli w jej praktyce wiedziała już na co zwracać uwagę. Gdy gdzieś nie sięgała rozglądała się za krzesłem lub taboretem, na który następnie się wspinała aby sięgnąć ku wyższym miejscom gdzie zwykli dorośli chować rzeczy. Dziecięce doświadczenie jej nie zawiodło. Od razu natrafiła na stare niciaki, pełne przerdzewiałych igieł i naruszonych nici. Listy oraz niewysłane depesze, część jeszcze nie otwarta. Tak jakby adresaci nigdy nie mieli poznać ich treści. Być może już nie żyli i nigdy nie dowiedzieli się, co też stało się z ich rodzinami. Papier nosił ślady krwi i kurzu. Odkładała je na jedną stertę, a ta rosła wraz z każdym odkrytym przez nią pomieszczeniem.
|Rzut na magię dziecięcą
The girl...
... who lost things
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 3
'k10' : 3
Niczego nie lubiła w życiu tak jak marnotrawstwa - czasu, pieniędzy, talentu, bez różnicy. Nic w życiu nie przyszło jej samo, nic nie przyszło też łatwo, była nauczona, że do wygody nie należało przykładać nadmiernej wagi, zwłaszcza wtedy, kiedy czasy chwiały się jak dzisiaj. Dzięki koneksjom z Rycerzami Walpurgii miała komfort poczucia bezpieczeństwa oraz pewności, że nie zabraknie jej środków, lecz czy utrzymanie przez nich przewagi nad frontem było pewne? Czy sytuacja gospodarca nie mogła pogorszyć się w każdej chwili? O dary, które zsyłał los, należało dbać, wzgardzenie nimi raz mogło przynieść okrutną karmę kolejnym razem. Fortuna toczyła się kołem, a przyszłość raz znajdowała się na górze, raz na dole, ktoś, kto rozumiał przeznaczenie zdawał sobie z tego sprawę lepiej, niż inni. Entuzjazm w oczach Marii zdradzał, że Cassandry nie zmyliły intuicja: dziewczyna zdawała się w pełni rozumieć te kwestie. Odpowiedziała jej łagodnym skinieniem głowy, jeszcze nim ruszyły w drogę na piętro budynku i rzuciły się w wir pracy. Liczyła na to, że młoda panna Multon okaże swoją pracowitość - i nie pomyliła się. Całe szczęście, bo pracy rzeczywiście mały bardzo dużo.
Przetarty przez nią sufit nie był czysty, ale mieszanina ziół, którą przygotowała, powinna skutecznie zabić rozprzestrzeniającą się pleśń. Szorowała go mocno, upewniając się, że mikstura dokładnie wsiąknie w grzyba. Przebarwienia pozostaną, będzie je trzeba odmalować lub usunąć w inny sposób przy pomocy magii - ale miała zamiar uczynić to dopiero wtedy, kiedy upewni się, że narośl nie przestanie się już rozprzestrzeniać ani nie będzie miała negatywnego wpływu na sam szpital. Powtórzyła czynność we wszystkich miejscach na suficie, na których dostrzegła choć najlichszą smugę, na koniec pozostawiła słoiczek - otwarty - na jednym z parapetów; jego woń powinna skutecznie oczyścić to wnętrze, jeśli jej samej nie udało się dostać wszędzie.
Z uwagą przyglądała się Marii, kiedy dziewczyna wahała się nad dobraniem odpowiedzi. Nie było dla niej żadnych wątpliwości, Lysandra musiała zdawać sobie sprawę z tego, co działo się w kraju, dla jej własnego bezpieczeństwa, lecz nie znaczyło to, że zamierzała karmić ją kwiecistymi opowieściami o brutalnych detalach trwających walk... teraz jednak dziewczynka zdawała się żyć we własnym świecie, co wychwyciło oko, które dostrzegło błysk odbity przez metaliczny materiał dzwoneczka.
- Mugole? - dopytała, choć niemagiczni zdawali się nie stanowić dużego zagrożenia, to to miejsce, to miasto, zdradzało, jak wielkim błędem było ich lekceważyć. Być może pojedynczo mogli niewiele, lecz w grupie i dzięki swoim wynalazkom... Pokrywające te ściany sadza pochodziła z ich dział, zostali pokonani, lecz namacalne ślady ich zbrodni nie były przez to wcale mniej przerażające. - Daleko masz do granic ze Staffordshire? - To nie były spokojne ani bezpieczne rejony, ale rozmowa o nich pomagała jej rozwikłać kilka piętrzących się w głowie wątpliwości. Miała opuścić Londyn, miały, razem z małą Lysandrą, ale czy to na pewno było rozsądne? Nic nie było dziś tak bezpieczne, jak spokojna stolica, rozchwiane terytoria targane wojną w każdej chwili mogły stanąć w ogniu. Mówiła, że nie wszędzie było teraz bezpiecznie. Czy było gdziekolwiek? Czy w przyszłości - czy bezpiecznie mogło być tutaj? - Zdarza mi się towarzyszyć walczącym, ale widuję tylko krajobrazy po bitwach. W stolicy czas biegnie nieprzerwanie spokojnie - Obejrzała się przez ramię, na córkę. To dlatego nie zabierała jej z miasta, czy to na pewno nie był błąd? - Elvira nie uczyła się we francuskiej akademii - przypomniała sobie, gdy Maria wspomniała swoje pokrewieństwo z czarownicą. Zastanawiało ją, jak bliskie sobie były, lecz nie zamierzała zadawać natarczywych pytań. Czy Multon miała koneksje z Francją? Nie wiedziała, o niczym nie wspominała, ale nie znały się przecież tak dobrze, a tym bardziej nie znały się w czasach szkolnych. Przeszła w kierunku swojej torby, by wyciągnąć z niej grubą, ciężką księgę, a uchwyciwszy ją pod pachą, dostrzegła skupienie na twarzy córki. Znała ją przecież lepiej, niż ona sama znała siebie. Wiedziała, co robiła. Walczyła z samą sobą. Czy skutecznie? Podeszła w jej stronę kilka kroków, by złożyć dłoń na jej ramieniu i przesunąć dotyk po skórze z matczyną czułością.
- W porządku? - zapytała, przenosząc spojrzenie na odnalezioną przez nią korespondencję. Chwyciła w dłonie jeden z listów, przebiegając wzrokiem po literach. Szczerze wątpiła, by ktokolwiek zdołał powiadomić rodzinę. - Nieprzeczytane listy. Inne niewysłane. Bohaterscy czarodzieje, którzy odeszli po to, by nas chronić, nie mieli nigdy okazji pożegnać się z bliskimi. Potwornie neisprawiedliwe. Dobrze, że je znalazłaś. Mario, może znasz kogoś, kto chciałby sobie dorobić za kilka kursów na miotle? To... to byłoby właściwe powiadomić rodzinę zmarłych o stracie. Warto sprawdzić te adresy, może choć pod niektórymi z nich wciąż ktoś mieszka. - Przeniosła pytające spojrzenie na córkę, która odnalazła listy. Nie miała czasu zająć się tym sama, a młoda dziewczyna mogła mieć przyjaciół, którzy lubili powietrzną prędkość. Wspominała o swoich zainteresowaniach Quidditchem. Przejrzała też - dość pobieżnie - bandaże, które odnalazła jej córka. - Wyczyść tamtą szafkę i schowaj je do środka - poprosiła Lysandrę, odkładając na bok ostatni z nich, skinąwszy głową na jeden z pobliskich mebli. Bandaże będą tu potrzebne, można je było od razu zachować. Kwestię reszty materiałów pozostawiła Marii, samej rozkładając księgę na parapecie. Był to traktat alchemiczny, którym zamierzała się wesprzeć - jednym z bardziej niepokojących miejsc nieprzerwanie wydawał jej się regał ze starymi specyfikami. Utylizacja niektórych eliksirów mogła sie okazać niebezpieczna, dlatego wybierała z niego fiolkę za fiolką, obserwując zawartość pod światło, czasem sprawdzając zapach, porównywała dane z treścią odpowiednich rozdziałów i dopiero wówczas decydowała, czy lek pozostawić, czy też nie. Te, które należało wyrzucić, odkładała ostrożnie na bok, w późniejszej chwili kartkując księgę do tabeli składników, która miała pomóc jej uniknąć potencjalne wybuchowych mieszanek. Przygotowała wcześniej odpowiedni odczynnik, żółtawa maź zamknięta w wąskiej fiolce miała pomóc dezaktywować zawartość buteleczek, ale każdy gest wykonywała z dużą ostrożnością. Pozbycie się wszystkiego, co mogło prowokować potencjalne zagrożenie, było dla niej priorytetem. Nieaktywne eliksiry zlewała razem do jednego z blaszanych wiader.
Przetarty przez nią sufit nie był czysty, ale mieszanina ziół, którą przygotowała, powinna skutecznie zabić rozprzestrzeniającą się pleśń. Szorowała go mocno, upewniając się, że mikstura dokładnie wsiąknie w grzyba. Przebarwienia pozostaną, będzie je trzeba odmalować lub usunąć w inny sposób przy pomocy magii - ale miała zamiar uczynić to dopiero wtedy, kiedy upewni się, że narośl nie przestanie się już rozprzestrzeniać ani nie będzie miała negatywnego wpływu na sam szpital. Powtórzyła czynność we wszystkich miejscach na suficie, na których dostrzegła choć najlichszą smugę, na koniec pozostawiła słoiczek - otwarty - na jednym z parapetów; jego woń powinna skutecznie oczyścić to wnętrze, jeśli jej samej nie udało się dostać wszędzie.
Z uwagą przyglądała się Marii, kiedy dziewczyna wahała się nad dobraniem odpowiedzi. Nie było dla niej żadnych wątpliwości, Lysandra musiała zdawać sobie sprawę z tego, co działo się w kraju, dla jej własnego bezpieczeństwa, lecz nie znaczyło to, że zamierzała karmić ją kwiecistymi opowieściami o brutalnych detalach trwających walk... teraz jednak dziewczynka zdawała się żyć we własnym świecie, co wychwyciło oko, które dostrzegło błysk odbity przez metaliczny materiał dzwoneczka.
- Mugole? - dopytała, choć niemagiczni zdawali się nie stanowić dużego zagrożenia, to to miejsce, to miasto, zdradzało, jak wielkim błędem było ich lekceważyć. Być może pojedynczo mogli niewiele, lecz w grupie i dzięki swoim wynalazkom... Pokrywające te ściany sadza pochodziła z ich dział, zostali pokonani, lecz namacalne ślady ich zbrodni nie były przez to wcale mniej przerażające. - Daleko masz do granic ze Staffordshire? - To nie były spokojne ani bezpieczne rejony, ale rozmowa o nich pomagała jej rozwikłać kilka piętrzących się w głowie wątpliwości. Miała opuścić Londyn, miały, razem z małą Lysandrą, ale czy to na pewno było rozsądne? Nic nie było dziś tak bezpieczne, jak spokojna stolica, rozchwiane terytoria targane wojną w każdej chwili mogły stanąć w ogniu. Mówiła, że nie wszędzie było teraz bezpiecznie. Czy było gdziekolwiek? Czy w przyszłości - czy bezpiecznie mogło być tutaj? - Zdarza mi się towarzyszyć walczącym, ale widuję tylko krajobrazy po bitwach. W stolicy czas biegnie nieprzerwanie spokojnie - Obejrzała się przez ramię, na córkę. To dlatego nie zabierała jej z miasta, czy to na pewno nie był błąd? - Elvira nie uczyła się we francuskiej akademii - przypomniała sobie, gdy Maria wspomniała swoje pokrewieństwo z czarownicą. Zastanawiało ją, jak bliskie sobie były, lecz nie zamierzała zadawać natarczywych pytań. Czy Multon miała koneksje z Francją? Nie wiedziała, o niczym nie wspominała, ale nie znały się przecież tak dobrze, a tym bardziej nie znały się w czasach szkolnych. Przeszła w kierunku swojej torby, by wyciągnąć z niej grubą, ciężką księgę, a uchwyciwszy ją pod pachą, dostrzegła skupienie na twarzy córki. Znała ją przecież lepiej, niż ona sama znała siebie. Wiedziała, co robiła. Walczyła z samą sobą. Czy skutecznie? Podeszła w jej stronę kilka kroków, by złożyć dłoń na jej ramieniu i przesunąć dotyk po skórze z matczyną czułością.
- W porządku? - zapytała, przenosząc spojrzenie na odnalezioną przez nią korespondencję. Chwyciła w dłonie jeden z listów, przebiegając wzrokiem po literach. Szczerze wątpiła, by ktokolwiek zdołał powiadomić rodzinę. - Nieprzeczytane listy. Inne niewysłane. Bohaterscy czarodzieje, którzy odeszli po to, by nas chronić, nie mieli nigdy okazji pożegnać się z bliskimi. Potwornie neisprawiedliwe. Dobrze, że je znalazłaś. Mario, może znasz kogoś, kto chciałby sobie dorobić za kilka kursów na miotle? To... to byłoby właściwe powiadomić rodzinę zmarłych o stracie. Warto sprawdzić te adresy, może choć pod niektórymi z nich wciąż ktoś mieszka. - Przeniosła pytające spojrzenie na córkę, która odnalazła listy. Nie miała czasu zająć się tym sama, a młoda dziewczyna mogła mieć przyjaciół, którzy lubili powietrzną prędkość. Wspominała o swoich zainteresowaniach Quidditchem. Przejrzała też - dość pobieżnie - bandaże, które odnalazła jej córka. - Wyczyść tamtą szafkę i schowaj je do środka - poprosiła Lysandrę, odkładając na bok ostatni z nich, skinąwszy głową na jeden z pobliskich mebli. Bandaże będą tu potrzebne, można je było od razu zachować. Kwestię reszty materiałów pozostawiła Marii, samej rozkładając księgę na parapecie. Był to traktat alchemiczny, którym zamierzała się wesprzeć - jednym z bardziej niepokojących miejsc nieprzerwanie wydawał jej się regał ze starymi specyfikami. Utylizacja niektórych eliksirów mogła sie okazać niebezpieczna, dlatego wybierała z niego fiolkę za fiolką, obserwując zawartość pod światło, czasem sprawdzając zapach, porównywała dane z treścią odpowiednich rozdziałów i dopiero wówczas decydowała, czy lek pozostawić, czy też nie. Te, które należało wyrzucić, odkładała ostrożnie na bok, w późniejszej chwili kartkując księgę do tabeli składników, która miała pomóc jej uniknąć potencjalne wybuchowych mieszanek. Przygotowała wcześniej odpowiedni odczynnik, żółtawa maź zamknięta w wąskiej fiolce miała pomóc dezaktywować zawartość buteleczek, ale każdy gest wykonywała z dużą ostrożnością. Pozbycie się wszystkiego, co mogło prowokować potencjalne zagrożenie, było dla niej priorytetem. Nieaktywne eliksiry zlewała razem do jednego z blaszanych wiader.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ziołowy zapach specyfików Cassandry sprawił, że przez kilka chwil Maria musiała naprawdę mocno skupić się, aby nie poddać się wirującej sensacji w nosie i nie kichnąć donośnie. Był to zapach dziwnie przyjemny, choć blondynce wydawało się, że nie powinna go lubić; na zawsze jednak splecie jej się z wspomnieniem tego miejsca, pracy, którą wkładały w przygotowanie szpitala do przyjęcia nowych pacjentów, do powrotu albo może nawet ledwie rozpoczęcia czasów jego świetności.
Przesuwała się wzdłuż ścian dość zwinnie, ustępując miejsca Cassandrze, gdy tego potrzebowała i gdy powierzchnie, których czyszczeniem zajmowała się młoda dziewczyna, były tak czyste, jak tylko być mogły przy zastosowaniu odpowiedniej siły i środków.
— Czarodzieje. Mugoli jeszcze nie widziałam — westchnęła ciężko; wszyscy wokół powtarzali, że to mugole byli tym największym zagrożeniem, naturalnie przesiąknęła strachem do niemagicznych, ale ostatnimi czasy, za każdym możliwym niepowodzeniem i strachem czaił się ktoś, kto magią władać potrafił. Tamten człowiek z płonącej wioski z okolic Rękawa Praplatanów też przecież w jednej ręce trzymał różdżkę, w drugiej dopiero nóż.
Dziewczyna wzdrygnęła się lekko, ale nie chciała marnować czasu na puste przypomnienia. Zeszła wreszcie na kolana, tak bowiem wygodniej było doszorować listwy przypodłogowe. Te również nie były w najlepszym stanie i potrzebowały odpowiedniego odświeżenia. Tym razem Maria chwyciła za niewielką szczoteczkę, mocząc ją w wiadrze z rozcieńczonym w wodzie płynem czyszczącym. Szorowała energicznie, w skupieniu zmarszczyła nawet brwi, oddając się tej prostej skądinąd czynności całkowicie, do czasu kolejnego pytania.
— Dzieli nas całe Warwickshire i Worcestershire, zależy, z której strony patrzeć — odpowiedziała, składając na moment dłonie na kolanach, a wolną dłonią wycierając pokazujące się na czole drobinki potu. — Ale ludzie mówią, że gorzej jest u nas, bo mamy blisko do Półwyspu. Że... — jeszcze raz obejrzała się przez ramię na pracującą samodzielnie Lysandrę i dopiero wtedy ściszyła głos do najcichszego szeptu, jednocześnie koncentrując spojrzenie w oczach Cassandry, jakby przekazywała jej najważniejszą tajemnicę. — Że terrorystom nie wystarcza Półwysep i grasują u nas — zdradziła wreszcie krążące po okolicy pogłoski. Niektórzy lubowali się w przesadzie, ale ona sama widziała przecież na własne oczy, że nie było najlepiej. Jej ojciec mógł próbować oszukiwać siebie i rodzinę, próbując wmówić wszystkim, że w Gloucestershire i Worcestershire byli bezpieczni, ale prawda była taka, że zaraz za miedzą nastroje — niezależnie od obranej frakcji — sięgały zenitu i wystarczyła iskra, aby doprowadzić do olbrzymiego wybuchu.
Powróciła do pracy, jednocześnie słuchając dalszych słów Cassandry. Bywała na polach bitw, a raczej pobitewnych; musiała być więc niezwykle odważna, widzieć już naprawdę wiele i mieć olbrzymie umiejętności. Z tego, co pamiętała, Elvira pracowała przez jakiś czas w szpitalu, ale ciężko było porównywać doświadczenie polowe z tym sterylnym, który oferowała najbardziej prestiżowa placówka medyczna w kraju. Już wtedy, gdy spotkały się w domu nad rzeką Avon, czuła podskórnie, że pani Cassandra nie jest zwykłą czarownicą. Wzbudziła jej zaufanie, była dla niej miła, teraz odkrywała powoli karty swojej wiedzy.
A Maria nie mogła być jej bardziej wdzięczna za podarowaną szansę.
— Moje siostry też się tam nie uczyły. Tata się uparł, że Hogwart nie będzie odpowiednią szkołą dla mnie... — zdradziła powoli, przesuwając się na kolanach dalej. Efekty jej pracy, szczęśliwie, były widoczne jak na dłoni. Ciemnoszarawe wcześniej listwy odzyskiwały swój głęboki, drewniany kolor, choć Maria nie mogła z powodzeniem stwierdzić, o jaki dokładnie gatunek drewna mogło chodzić. Gdy wszystkie były już wyczyszczone, podniosła się z kolan, otrzepała spódnicę i cicho podeszła do matki i córki. — Ja bym mogła je rozwieść — zaoferowała od razu, wzrok skupiając na listach napisanych przez lokalnych bohaterów. Celine nie potrafiła latać, była zresztą tak chudziutka, że jeden mocniejszy poryw wiatru mógłby z powodzeniem strącić ją z miotły. Ian był zajęty swoimi sprawami w Irlandii, pewnie nie wypuszczą go z rodzinnego zakładu meblarskiego, inni zaś nie przychodzili jej szczególnie do głowy. Nie miała dużo przyjaciół. — Za darmo, są lepsze powody do wydawania pieniędzy — uśmiechnęła się zachęcająco do Cassandry, a jeżeli ta wyraziła zgodę, zwróciła się do jej córki. — Gdybyś mogła odłożyć je na tamten parapet, zabiorę je ze sobą, jak skończymy.
Następnie przeszła do wyciągniętych przez dziewczynkę materiałów, poddanych już wstępnej selekcji. Przykucnęła przy nich na podłodze, a mając na rękach rękawiczki ochronne, mogła dokładniej przyjrzeć się znaleziskom. Część z nich była w naprawdę dobrym stanie, niektóre potrzebowały tylko kilku poprawek krawieckich i na jakiś czas mogłyby służyć pacjentom zupełnie tak, jak nowe. Wszystkie należało jednak wcześniej wyprać. Z najbliższego łóżka ściągnęła białe prześcieradło, które rozłożyła na podłodze. Następnie przełożyła piżamy i pościele do odświeżenia na środek prześcieradła, zwijając je wreszcie na kształt tobołka. Powtórzyła czynność z następnym, tym razem pakując te ubrania i pościele, których nie dało się odratować w ich pierwotnym kształcie. Maria nada im drugie życie, na które zasługiwały.
Przesuwała się wzdłuż ścian dość zwinnie, ustępując miejsca Cassandrze, gdy tego potrzebowała i gdy powierzchnie, których czyszczeniem zajmowała się młoda dziewczyna, były tak czyste, jak tylko być mogły przy zastosowaniu odpowiedniej siły i środków.
— Czarodzieje. Mugoli jeszcze nie widziałam — westchnęła ciężko; wszyscy wokół powtarzali, że to mugole byli tym największym zagrożeniem, naturalnie przesiąknęła strachem do niemagicznych, ale ostatnimi czasy, za każdym możliwym niepowodzeniem i strachem czaił się ktoś, kto magią władać potrafił. Tamten człowiek z płonącej wioski z okolic Rękawa Praplatanów też przecież w jednej ręce trzymał różdżkę, w drugiej dopiero nóż.
Dziewczyna wzdrygnęła się lekko, ale nie chciała marnować czasu na puste przypomnienia. Zeszła wreszcie na kolana, tak bowiem wygodniej było doszorować listwy przypodłogowe. Te również nie były w najlepszym stanie i potrzebowały odpowiedniego odświeżenia. Tym razem Maria chwyciła za niewielką szczoteczkę, mocząc ją w wiadrze z rozcieńczonym w wodzie płynem czyszczącym. Szorowała energicznie, w skupieniu zmarszczyła nawet brwi, oddając się tej prostej skądinąd czynności całkowicie, do czasu kolejnego pytania.
— Dzieli nas całe Warwickshire i Worcestershire, zależy, z której strony patrzeć — odpowiedziała, składając na moment dłonie na kolanach, a wolną dłonią wycierając pokazujące się na czole drobinki potu. — Ale ludzie mówią, że gorzej jest u nas, bo mamy blisko do Półwyspu. Że... — jeszcze raz obejrzała się przez ramię na pracującą samodzielnie Lysandrę i dopiero wtedy ściszyła głos do najcichszego szeptu, jednocześnie koncentrując spojrzenie w oczach Cassandry, jakby przekazywała jej najważniejszą tajemnicę. — Że terrorystom nie wystarcza Półwysep i grasują u nas — zdradziła wreszcie krążące po okolicy pogłoski. Niektórzy lubowali się w przesadzie, ale ona sama widziała przecież na własne oczy, że nie było najlepiej. Jej ojciec mógł próbować oszukiwać siebie i rodzinę, próbując wmówić wszystkim, że w Gloucestershire i Worcestershire byli bezpieczni, ale prawda była taka, że zaraz za miedzą nastroje — niezależnie od obranej frakcji — sięgały zenitu i wystarczyła iskra, aby doprowadzić do olbrzymiego wybuchu.
Powróciła do pracy, jednocześnie słuchając dalszych słów Cassandry. Bywała na polach bitw, a raczej pobitewnych; musiała być więc niezwykle odważna, widzieć już naprawdę wiele i mieć olbrzymie umiejętności. Z tego, co pamiętała, Elvira pracowała przez jakiś czas w szpitalu, ale ciężko było porównywać doświadczenie polowe z tym sterylnym, który oferowała najbardziej prestiżowa placówka medyczna w kraju. Już wtedy, gdy spotkały się w domu nad rzeką Avon, czuła podskórnie, że pani Cassandra nie jest zwykłą czarownicą. Wzbudziła jej zaufanie, była dla niej miła, teraz odkrywała powoli karty swojej wiedzy.
A Maria nie mogła być jej bardziej wdzięczna za podarowaną szansę.
— Moje siostry też się tam nie uczyły. Tata się uparł, że Hogwart nie będzie odpowiednią szkołą dla mnie... — zdradziła powoli, przesuwając się na kolanach dalej. Efekty jej pracy, szczęśliwie, były widoczne jak na dłoni. Ciemnoszarawe wcześniej listwy odzyskiwały swój głęboki, drewniany kolor, choć Maria nie mogła z powodzeniem stwierdzić, o jaki dokładnie gatunek drewna mogło chodzić. Gdy wszystkie były już wyczyszczone, podniosła się z kolan, otrzepała spódnicę i cicho podeszła do matki i córki. — Ja bym mogła je rozwieść — zaoferowała od razu, wzrok skupiając na listach napisanych przez lokalnych bohaterów. Celine nie potrafiła latać, była zresztą tak chudziutka, że jeden mocniejszy poryw wiatru mógłby z powodzeniem strącić ją z miotły. Ian był zajęty swoimi sprawami w Irlandii, pewnie nie wypuszczą go z rodzinnego zakładu meblarskiego, inni zaś nie przychodzili jej szczególnie do głowy. Nie miała dużo przyjaciół. — Za darmo, są lepsze powody do wydawania pieniędzy — uśmiechnęła się zachęcająco do Cassandry, a jeżeli ta wyraziła zgodę, zwróciła się do jej córki. — Gdybyś mogła odłożyć je na tamten parapet, zabiorę je ze sobą, jak skończymy.
Następnie przeszła do wyciągniętych przez dziewczynkę materiałów, poddanych już wstępnej selekcji. Przykucnęła przy nich na podłodze, a mając na rękach rękawiczki ochronne, mogła dokładniej przyjrzeć się znaleziskom. Część z nich była w naprawdę dobrym stanie, niektóre potrzebowały tylko kilku poprawek krawieckich i na jakiś czas mogłyby służyć pacjentom zupełnie tak, jak nowe. Wszystkie należało jednak wcześniej wyprać. Z najbliższego łóżka ściągnęła białe prześcieradło, które rozłożyła na podłodze. Następnie przełożyła piżamy i pościele do odświeżenia na środek prześcieradła, zwijając je wreszcie na kształt tobołka. Powtórzyła czynność z następnym, tym razem pakując te ubrania i pościele, których nie dało się odratować w ich pierwotnym kształcie. Maria nada im drugie życie, na które zasługiwały.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie wiedziała co szykuje Matula, ale nigdy nie wątpiła w jej mądrość. Od zawsze były razem. Mieszkały na Nokturnie, a wejścia strzegł troll. Świat małej Lysandry nie był pełen różu i światełek, ale nigdy nie zabrakło w nim miłości. Nie rozumiała wiele, wciąż błądząc we mgle niewyjaśnionych kwestii, dorosłych spraw, których mgłę chciała rozgonić dziecięcymi rozwiązaniami, ale czy nie były one dobre?
Od spotkania z wujkiem R minęło wiele czasu, prosił aby obserwowała matulę, ale nie chciała mu wiele zdradzać. Nie mogła, targana miłością wobec matki i chęcią, aby znów się uśmiechała czasami zatapiała się w marzeniach. Patrzyła na młodsze dziecko, siedziała przy jego łóżeczku i nuciła kołysanki samej chcąc znaleźć w melodii ukojenie.
Głębszy wdech, przypomnienie słów piosenki, melodii, która kołysała.
Magia nie zawibrowała, nie spowodowała nagłych skoków. Nic się nie stało.
Raz, dwa, trzy były sroki trzy.
Odłożyła listy na bok, sortowała na te, które miały adresy i na te otwarte, gdzie atrament został rozmyty przez wodę i krew.
Sroka pierwsza, duża i dumna
Drgnęła na matczyny dotyk. Tak kojący, tak bardzo obecny w życiu dziewczynki. Przeniosła szmaragdowe spojrzenie na kobiecą twarz. To obecność Cassandry potrafiła koić dziecięca magię, sprawiała, że córka panowała nad sobą.
-Tak, Matulu. - Zapewniła matkę kiwając nieznacznie głową. Rozluźniła się od razu i zostawiła listy pozwalając, aby Maria na nie zerknęła. -Yhym - Uśmiechnęła się do panny Multon zagarniając przy okazji listy, aby je ułożyć na wskazanym miejscu. Następnie natychmiast zabrała się za czyszczenie wskazanej półki. Co jakiś czas zerkała na Marię jak ta przeglądała ubrania i je selekcjonowała na dwie sterty.
-Umie pani szyć? - Ciekawość dziecka była silniejsza od milczenia, od zachowania powagi w tym miejscu. Śmierć jednak zdawała się nie być groźna. Ot, stała bywalczyni, która teraz przyglądała się wszystkiemu. Czy się cieszyła? -Co pani z nimi zrobi? - Wskazała te ubrania, które znajdowały się w gorszym stanie.
Obejrzała szafkę dokładnie i gdy uznała, że jest wystarczająco czysta zaczęła do niej znosić bandaże.
Od spotkania z wujkiem R minęło wiele czasu, prosił aby obserwowała matulę, ale nie chciała mu wiele zdradzać. Nie mogła, targana miłością wobec matki i chęcią, aby znów się uśmiechała czasami zatapiała się w marzeniach. Patrzyła na młodsze dziecko, siedziała przy jego łóżeczku i nuciła kołysanki samej chcąc znaleźć w melodii ukojenie.
Głębszy wdech, przypomnienie słów piosenki, melodii, która kołysała.
Magia nie zawibrowała, nie spowodowała nagłych skoków. Nic się nie stało.
Raz, dwa, trzy były sroki trzy.
Odłożyła listy na bok, sortowała na te, które miały adresy i na te otwarte, gdzie atrament został rozmyty przez wodę i krew.
Sroka pierwsza, duża i dumna
Drgnęła na matczyny dotyk. Tak kojący, tak bardzo obecny w życiu dziewczynki. Przeniosła szmaragdowe spojrzenie na kobiecą twarz. To obecność Cassandry potrafiła koić dziecięca magię, sprawiała, że córka panowała nad sobą.
-Tak, Matulu. - Zapewniła matkę kiwając nieznacznie głową. Rozluźniła się od razu i zostawiła listy pozwalając, aby Maria na nie zerknęła. -Yhym - Uśmiechnęła się do panny Multon zagarniając przy okazji listy, aby je ułożyć na wskazanym miejscu. Następnie natychmiast zabrała się za czyszczenie wskazanej półki. Co jakiś czas zerkała na Marię jak ta przeglądała ubrania i je selekcjonowała na dwie sterty.
-Umie pani szyć? - Ciekawość dziecka była silniejsza od milczenia, od zachowania powagi w tym miejscu. Śmierć jednak zdawała się nie być groźna. Ot, stała bywalczyni, która teraz przyglądała się wszystkiemu. Czy się cieszyła? -Co pani z nimi zrobi? - Wskazała te ubrania, które znajdowały się w gorszym stanie.
Obejrzała szafkę dokładnie i gdy uznała, że jest wystarczająco czysta zaczęła do niej znosić bandaże.
The girl...
... who lost things
Początkowo spozierała na pracę Marii, szybko jednak, obserwując jej ruchy i zachowanie, zaprzestała tego i postanowiła jej zaufać - dostrzegła, że nie musiała jej kontrolować, kiedy Maria doskonale wiedziała, co robiła. Nie bała się ciężkiej pracy i potrafiła sprzątać - Cassandra wysoko ceniła ludzi pracowitych. Wspomnienie rebeliantów wzbudziło w niej niepokój, nieprzerwanie zastanawiała się - na ile ich obecność będzie odczuwalna tutaj, w pobliżu Warwick. W Londynie chroniła ją, je, potężna magia ochronna, całkowicie nieodczuwalna w miasteczku. Czy będzie tu bezpieczna? Czy mogła spodziewać się, że jej dzieci będą mogły być tutaj bezpieczne?
- Zastanawiałam się nad twoim rodzinnym domem - sprecyzowała poprzednie słowa, nie pytała o bliskość z burzliwymi terenami miejsca tak odległego. Jednak słowa, które wypowiedziała w związku z omyłką, dały jej do myślenia. Przyglądała jej się z uwagą, gdy wspominała o rozpowszechnionych pogłoskach. Chciałaby móc powiedzieć, że to nonsens, ale życie nauczyło ją, że niczego nie należało być pewnym. Nie znała też dokładnego przebiegu działań na froncie, jego odwrócenie mogło się wydarzyć w każdej chwili. - Gdzie mieszkasz, Mario? Na południu? - spytała, spodziewając się, że granica pozostawała najgorętsza. Była jednak w dobrej sytuacji, miała rodzinę. Kiedy była w jej wieku i wpadła w tarapaty, pokornie wróciła do domu matki pomimo niechęci, jaką ją darzyła. Oderwała wzrok od listów, by ulokować go na twarzy Marii, kiedy zaoferowała swoją pomoc w rozniesieniu listów. Kącik ust Cassandry uniósł się nieznacznie w górę, gdy usiłowała powiązać tę ofertę ze zdradzonym im na spotkaniu u Elviry zainteresowaniem Quidditchem. Czyżby za tą pasją kryło się więcej, niż jej się wydawało? Nie podzielała tej pasji, ale ciekawiło ją jej podejście.
- To bardzo uprzejme z twojej strony. Ale proszę, uważaj na siebie. Dalsze podróże nie są teraz bezpieczne, nie rób tego sama - poprosiła, rada z zaoferowanej pomocy, ale i zmartwiona tym, co mogło to za sobą prowadzić. Nie chciała pieniędzy, Cassandra nie zamierzała jej namawiać, przekonana, że odwdzięczy jej się wobec tego w inny sposób. - Napisz do mnie koniecznie, kiedy będzie już po wszystkim. Będę spokojniejsza, wiedząc, że nie miałaś problemów. - Prościej było założyć, że mieć ich nie będzie. Chciała też wiedzieć, kiedy zadanie zostanie wykonane. Zostawiła listy, przez chwilę obserwując segregację materiałów przyniesionych przez Lysandrę; obserwowała ciekawość córki, nie wtrącając się w ich rozmowę. Ulga odegnała ze źrenic zatroskane cienie, gdy Lysandra skinęła głową, że wszystko było z nią w porządku. Martwiła się o nią, koszmary z dzieciństwa nigdy nie przestały się za nią uganiać, a dar Lysandry podpowiadał, że i za nią nigdy nie przestanie. Chciała jej dać wsparcie, jakiego sama nigdy nie miała - od zawsze trwały w tym przecież we dwie. Gdy Maria zabrała się do pracy, uścisnęła jej ramię, ledwie zauważalnie, powstając, by wrócic do utylizacji eliksirów. Przekartkowała przyniesioną księgę, sprawdzając korelację pomiędzy pazurem smoka, kwiatem werbeny a liśćmi asfodela, by upewnić się, czy mogła wylać do jednego wiadra dwa pozostałe, które wpadły jej w dłonie. Nad zmieszanymi eliksirami unosił się biały dym, a ona kartkowała księgę dalej, upewniając się, że kolejne płyny mogły zostać deaktywowane bez przeszkód w sposób, który przewidziała. Mieszanina wody, soli wystawionej na światło gwiazd w pełnię i szczypta szczątek jaskółczego gniazda miały sprawić, że wiadro znów będzie bezpieczne. Przelewała mieszaninę ostrożnie, bacznie obserwując, jak dym przerzedza się i zanika, nieprzerwanie kontrolując, czy nie dochodzi do niekontrolowanego zagęszczenia. Nie mogła pozwolić sobie na błąd: zgromadzone w tym miejscu stare eliksiry mogły je całe wysadzić w powietrze. I to razem z nimi. - Wybaczcie - poprosiła, dostrzegłszy, że znalazły się przy ubraniach - i na moment zniknęła z pomieszczenia. Wylała wiadro w odległym krańcu ogrodu, gdzie nie rosły żadne rośliny, a, powracając, przetarła kurze na dolnej części lecznicy. Była w znacznie lepszym stanie.
Powróciwszy do pozostałych zajęła się pustymi fiolkami po eliksirach - rozstawiając je na osłonecznionym parapecie - gdzie miały szansę odparować; wpierw jednak zalała je kilkoma kroplami tej samej mieszaniny, którą dezaktywowała eliksiry zlane do wiadra. Na końcu zajęła się tymi fiolkami, które wydawały się zdatne jeszcze do użycia. Otwierała jedną po drugiej, oceniając zapach i porównując go z opisami w księdze, z uwzględnieniem możliwych zmian po czasie, które nie oznaczały jeszcze jełczenia. Jedną z nich odłożyła do wyrzucenia, pozostałe przetarła z kurzu i zaczęła układać w czystej już szafce.
- Zastanawiałam się nad twoim rodzinnym domem - sprecyzowała poprzednie słowa, nie pytała o bliskość z burzliwymi terenami miejsca tak odległego. Jednak słowa, które wypowiedziała w związku z omyłką, dały jej do myślenia. Przyglądała jej się z uwagą, gdy wspominała o rozpowszechnionych pogłoskach. Chciałaby móc powiedzieć, że to nonsens, ale życie nauczyło ją, że niczego nie należało być pewnym. Nie znała też dokładnego przebiegu działań na froncie, jego odwrócenie mogło się wydarzyć w każdej chwili. - Gdzie mieszkasz, Mario? Na południu? - spytała, spodziewając się, że granica pozostawała najgorętsza. Była jednak w dobrej sytuacji, miała rodzinę. Kiedy była w jej wieku i wpadła w tarapaty, pokornie wróciła do domu matki pomimo niechęci, jaką ją darzyła. Oderwała wzrok od listów, by ulokować go na twarzy Marii, kiedy zaoferowała swoją pomoc w rozniesieniu listów. Kącik ust Cassandry uniósł się nieznacznie w górę, gdy usiłowała powiązać tę ofertę ze zdradzonym im na spotkaniu u Elviry zainteresowaniem Quidditchem. Czyżby za tą pasją kryło się więcej, niż jej się wydawało? Nie podzielała tej pasji, ale ciekawiło ją jej podejście.
- To bardzo uprzejme z twojej strony. Ale proszę, uważaj na siebie. Dalsze podróże nie są teraz bezpieczne, nie rób tego sama - poprosiła, rada z zaoferowanej pomocy, ale i zmartwiona tym, co mogło to za sobą prowadzić. Nie chciała pieniędzy, Cassandra nie zamierzała jej namawiać, przekonana, że odwdzięczy jej się wobec tego w inny sposób. - Napisz do mnie koniecznie, kiedy będzie już po wszystkim. Będę spokojniejsza, wiedząc, że nie miałaś problemów. - Prościej było założyć, że mieć ich nie będzie. Chciała też wiedzieć, kiedy zadanie zostanie wykonane. Zostawiła listy, przez chwilę obserwując segregację materiałów przyniesionych przez Lysandrę; obserwowała ciekawość córki, nie wtrącając się w ich rozmowę. Ulga odegnała ze źrenic zatroskane cienie, gdy Lysandra skinęła głową, że wszystko było z nią w porządku. Martwiła się o nią, koszmary z dzieciństwa nigdy nie przestały się za nią uganiać, a dar Lysandry podpowiadał, że i za nią nigdy nie przestanie. Chciała jej dać wsparcie, jakiego sama nigdy nie miała - od zawsze trwały w tym przecież we dwie. Gdy Maria zabrała się do pracy, uścisnęła jej ramię, ledwie zauważalnie, powstając, by wrócic do utylizacji eliksirów. Przekartkowała przyniesioną księgę, sprawdzając korelację pomiędzy pazurem smoka, kwiatem werbeny a liśćmi asfodela, by upewnić się, czy mogła wylać do jednego wiadra dwa pozostałe, które wpadły jej w dłonie. Nad zmieszanymi eliksirami unosił się biały dym, a ona kartkowała księgę dalej, upewniając się, że kolejne płyny mogły zostać deaktywowane bez przeszkód w sposób, który przewidziała. Mieszanina wody, soli wystawionej na światło gwiazd w pełnię i szczypta szczątek jaskółczego gniazda miały sprawić, że wiadro znów będzie bezpieczne. Przelewała mieszaninę ostrożnie, bacznie obserwując, jak dym przerzedza się i zanika, nieprzerwanie kontrolując, czy nie dochodzi do niekontrolowanego zagęszczenia. Nie mogła pozwolić sobie na błąd: zgromadzone w tym miejscu stare eliksiry mogły je całe wysadzić w powietrze. I to razem z nimi. - Wybaczcie - poprosiła, dostrzegłszy, że znalazły się przy ubraniach - i na moment zniknęła z pomieszczenia. Wylała wiadro w odległym krańcu ogrodu, gdzie nie rosły żadne rośliny, a, powracając, przetarła kurze na dolnej części lecznicy. Była w znacznie lepszym stanie.
Powróciwszy do pozostałych zajęła się pustymi fiolkami po eliksirach - rozstawiając je na osłonecznionym parapecie - gdzie miały szansę odparować; wpierw jednak zalała je kilkoma kroplami tej samej mieszaniny, którą dezaktywowała eliksiry zlane do wiadra. Na końcu zajęła się tymi fiolkami, które wydawały się zdatne jeszcze do użycia. Otwierała jedną po drugiej, oceniając zapach i porównując go z opisami w księdze, z uwzględnieniem możliwych zmian po czasie, które nie oznaczały jeszcze jełczenia. Jedną z nich odłożyła do wyrzucenia, pozostałe przetarła z kurzu i zaczęła układać w czystej już szafce.
bo ty jesteś
prządką
prządką
— Ach — oczy Marii rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu, a dziewczyna równie szybko pokiwała głową, dając sygnał uzdrowicielce, że już znajdują się na tym samym poziomie zrozumienia. — To my... W porównaniu do Elviry mieszkamy bliżej rzeki Severn, na południe od Worcester — nie wiedziała, jak dalece Cassandra zaznajomiona była z geografią West Midlands, dlatego też pospieszyła z dodatkowym wyjaśnieniem — Na południu, tak — i bardzo się z tego powodu cieszyła. Tak długo, jak udawało się Multonom pozostać poza zainteresowaniem wojny i nadciągającego frontu, tak długo nie kręcili nosem, korzystając z możliwości spokojnego toczenia swych sennych marzeń i żyć. Elvira była ewenementem na tle rodziny, Maria bardziej wpisywała się w ich temperament, chociaż sama czasami padała ofiarą porywów serca; na przykład teraz, oferując się w roli posłańca, aby ostatnie listy poległych trafiły wreszcie do właścicieli.
— Tak jest, wyślę sowę od razu, jak tylko wszystkie trafią do adresatów — w zazwyczaj cichym i raczej potulnym głosie Marii wybrzmiała wyraźna nuta determinacji. Bywały na świecie rzeczy ważniejsze niż pieniądze, a im bardziej ubogi był człowiek, tym więcej ich dostrzegał. Nie będzie oczywiście protestować, jeżeli Cassandra wyrazi swoją wdzięczność w inny sposób — Multon pragnęła, tylko by tak miła osoba nie czuła się do tego zobowiązana.
Uśmiechnęła się szerzej, widząc, że także na buzi Lysandry pojawił się ten grymas. Przez chwilę martwiła się o humor dziewczynki, nigdy wszak nie widziała takiego dziecka; z drugiej strony pamiętała swoje dzieciństwo wciąż jeszcze jaskrawie, nie skończyła nawet dwudziestu lat. Bez wątpienia widziała jednak, że matkę i córkę łączy mocna więź. I właśnie chyba ta aura matczynej troski sprawiała, że cała współpraca trzech panien przebiegała w harmonii, w odpowiednim tempie, bez nawet delikatnego marnotrawstwa.
Gdy wiązała mocno dwa prześcieradła w tobołki, uniosła głowę, ogniskując spojrzenie szarozielonych oczu na zadającej pytania dziewczynce.
— Potrafię, moja mama mnie nauczyła — wyznała Lysandrze, uśmiechając się jeszcze szerzej, choć dalej odrobinkę smutno na wspomnienie matki. Zawsze cichej, odrobinę zahukanej, wiecznie oddanej woli i poglądom czystokrwistego męża do tego stopnia, że zerwała stosunki z własną rodziną. — Jeżeli będziesz chciała, mogę uczyć też coś dla ciebie i twojej mamy — dodała zachęcająco, gdy zajęta neutralizacją i dezaktywacją eliksirów Cassandra zniknęła z pomieszczenia. Miała nadzieję, że nie będzie miała jej za złe składanie podobnych propozycji dziewczynce. Szycie, choć nie było jej głównym zajęciem, sprawiało jej bardzo dużą radość.
Podniosła się z ziemi i chwyciła oba tobołki, przesuwając je znowu pod ścianę.
— Oczywiście nie z tego — zachichotała cicho, zakrywając dłonią usta. — Te, które nie nadają się do zacerowania i ponownego noszenia i tak będę musiała porządnie wyprać, tak jak mówiła twoja mama — w czasie tłumaczenia zajęła się doczyszczaniem wyższych półek, a także szklanych drzwiczek, na których także zebrały się większe lub mniejsze ślady kurzu, krwi i innych, typowo szpitalnych rodzajów brudu. — Potem przejrzę je dokładnie i może z części z nich uda się wykroić jakiś inny kształt, na przykład małe poduszki, albo przytulanki. Z tego, co zostanie, można będzie wypełnić poduszkę właśnie, albo kołdry, a w najgorszym wypadku można z tego zrobić jakieś ocieplacze, czy onuce na zimę... — zastanowiła się, marszcząc przy tym delikatnie brwi. Magimedycyna i anatomia dalej znajdowały się poza zasięgiem jej poznania. Na pewno znalazłoby się jeszcze jakieś zastosowanie, chociażby w formie prowizorycznych bandaży, ktoś musiał tylko podrzucić jej to rozwiązanie.
— Jeżeli miałaby pani i Lysa ochotę — zwróciła się wreszcie do Cassandry, gdy wyżynała mokrą ścierkę nad jednym z wiaderek. — To przyniosłam ze sobą też coś na obiad... — zerknęła na dziewczynkę, mając złudną nadzieję, że może uda się jej coś wyczytać z twarzy Małej Sroki. — Kaszę gryczaną z kurczakiem i grzybami — doprecyzowała, spoglądając dość wymownie w kierunku przywiezionego ze sobą koszyka. Zostało im jeszcze co prawda mycie podłogi, ale równie dobrze mogły się tym zająć i przeczekać jej wysychanie przy pożywnym posiłku.
— Tak jest, wyślę sowę od razu, jak tylko wszystkie trafią do adresatów — w zazwyczaj cichym i raczej potulnym głosie Marii wybrzmiała wyraźna nuta determinacji. Bywały na świecie rzeczy ważniejsze niż pieniądze, a im bardziej ubogi był człowiek, tym więcej ich dostrzegał. Nie będzie oczywiście protestować, jeżeli Cassandra wyrazi swoją wdzięczność w inny sposób — Multon pragnęła, tylko by tak miła osoba nie czuła się do tego zobowiązana.
Uśmiechnęła się szerzej, widząc, że także na buzi Lysandry pojawił się ten grymas. Przez chwilę martwiła się o humor dziewczynki, nigdy wszak nie widziała takiego dziecka; z drugiej strony pamiętała swoje dzieciństwo wciąż jeszcze jaskrawie, nie skończyła nawet dwudziestu lat. Bez wątpienia widziała jednak, że matkę i córkę łączy mocna więź. I właśnie chyba ta aura matczynej troski sprawiała, że cała współpraca trzech panien przebiegała w harmonii, w odpowiednim tempie, bez nawet delikatnego marnotrawstwa.
Gdy wiązała mocno dwa prześcieradła w tobołki, uniosła głowę, ogniskując spojrzenie szarozielonych oczu na zadającej pytania dziewczynce.
— Potrafię, moja mama mnie nauczyła — wyznała Lysandrze, uśmiechając się jeszcze szerzej, choć dalej odrobinkę smutno na wspomnienie matki. Zawsze cichej, odrobinę zahukanej, wiecznie oddanej woli i poglądom czystokrwistego męża do tego stopnia, że zerwała stosunki z własną rodziną. — Jeżeli będziesz chciała, mogę uczyć też coś dla ciebie i twojej mamy — dodała zachęcająco, gdy zajęta neutralizacją i dezaktywacją eliksirów Cassandra zniknęła z pomieszczenia. Miała nadzieję, że nie będzie miała jej za złe składanie podobnych propozycji dziewczynce. Szycie, choć nie było jej głównym zajęciem, sprawiało jej bardzo dużą radość.
Podniosła się z ziemi i chwyciła oba tobołki, przesuwając je znowu pod ścianę.
— Oczywiście nie z tego — zachichotała cicho, zakrywając dłonią usta. — Te, które nie nadają się do zacerowania i ponownego noszenia i tak będę musiała porządnie wyprać, tak jak mówiła twoja mama — w czasie tłumaczenia zajęła się doczyszczaniem wyższych półek, a także szklanych drzwiczek, na których także zebrały się większe lub mniejsze ślady kurzu, krwi i innych, typowo szpitalnych rodzajów brudu. — Potem przejrzę je dokładnie i może z części z nich uda się wykroić jakiś inny kształt, na przykład małe poduszki, albo przytulanki. Z tego, co zostanie, można będzie wypełnić poduszkę właśnie, albo kołdry, a w najgorszym wypadku można z tego zrobić jakieś ocieplacze, czy onuce na zimę... — zastanowiła się, marszcząc przy tym delikatnie brwi. Magimedycyna i anatomia dalej znajdowały się poza zasięgiem jej poznania. Na pewno znalazłoby się jeszcze jakieś zastosowanie, chociażby w formie prowizorycznych bandaży, ktoś musiał tylko podrzucić jej to rozwiązanie.
— Jeżeli miałaby pani i Lysa ochotę — zwróciła się wreszcie do Cassandry, gdy wyżynała mokrą ścierkę nad jednym z wiaderek. — To przyniosłam ze sobą też coś na obiad... — zerknęła na dziewczynkę, mając złudną nadzieję, że może uda się jej coś wyczytać z twarzy Małej Sroki. — Kaszę gryczaną z kurczakiem i grzybami — doprecyzowała, spoglądając dość wymownie w kierunku przywiezionego ze sobą koszyka. Zostało im jeszcze co prawda mycie podłogi, ale równie dobrze mogły się tym zająć i przeczekać jej wysychanie przy pożywnym posiłku.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Układanie wszystkiego równiutko, w rzędy, potem jeden na drugim budziło swego rodzaju satysfakcję, której do końca nie rozumiała. Ładnie wyglądały idealnie zwinięte bandaże i poukładane na półce. Palcem poprawiła ułożenie jednego z nich i kiwnęła do siebie głową, zadowolona z efektu jaki osiągnęła.
Wyczuwam, że coś wisi w powietrzu
Czuję, że tragedia jest blisko
I chociaż chciałbym stanąć przy nim
Nie mogę pozbyć się tego uczucia, które mam
Najgorsze jest tuż za zakrętem
Słowa starej piosenki rozbrzmiały w głowie Małej Sroki, która zaczęła mimowolnie nucić melodię pod nosem, ale potem jej uwagę skupiła Maria opowiadająca o tym, co zamierza zrobić z ubraniami, które nie nadawały się do ponownego noszenia.
-Mnie Matula też wielu rzeczy uczy… - Powiedziała po chwili bardzo przejętym głosem. Spojrzała bystro na Marię. -Matula wie wszystko, nie wiem skąd. I czy kiedyś będę wiedzieć tak dużo jak ona. - Zamyśliła się nad własnymi słowami. Obejrzała się za Cassandrą, którą zniknęła w kolejnym pomieszczeniu w pełni skupiona na swojej pracy. -Matula ucieszyłaby się z ładnego szala… - Wyszeptała do Marii kiedy upewniła się, że ta, o której mówią jej nie usłyszy. -Czy mogę prosić… o taką rzecz… dla niej? - Chciała, aby Cassandra znów się uśmiechnęła, aby jej oczy roziskrzyły się jak małe iskierki. -Przytulanki? - Zaciekawiła się, wyobraźnią już widziała te wszystkie zabawki uszyte z materiałów jakie leżały przed nią. Umysł dziecka tworzył obrazy i wizje, widoczne tylko dla niej, ale szmaragdowe oczy przez chwilę trwały nieruchomo nim mrugnięcie przerwało ten dziwny stupor. -Mogę pomóc?
Może jakąś sprezentuje Umhrze, aby troll miał towarzystwo kiedy Lysa i Matula wychodzą z domu. Obiecała Umhrze, że wszystko opowie jak wrócą ze szpitala. Zawsze tak było, przy herbacie dzieliła się ze stworzeniem każdym wspomnieniem i myślą. Popatrzyła ponownie na ułożone równo bandaże, a na wspomnienie obiadu w brzuchu dziecka zaburczało wyraźnie. Nawet nie wiedziała, że poczuje głód, dopóki słowa o posiłku nie zostały wypowiedziane na głos. Dziewczynka miała to do siebie, że potrafiła się zatracić w zadaniu jakie wykonywała, co kończyło się tym, że traciła poczucie czasu. Oderwana od swojego zadania uświadamiała sobie, że pominęła posiłek albo patrzyła już na ciemność za oknem, kiedy ledwo był środek dnia. Wędrowała często myślami gdzieś bardzo daleko i jedyną osobą, która potrafiła sprowadzić ją do świata jawy była Matula. Czuła, że łączy ją silna więź z czarownicą i nie wyobrażała sobie, że kiedyś mogłyby zostać rozdzielone.
Wyczuwam, że coś wisi w powietrzu
Czuję, że tragedia jest blisko
I chociaż chciałbym stanąć przy nim
Nie mogę pozbyć się tego uczucia, które mam
Najgorsze jest tuż za zakrętem
Słowa starej piosenki rozbrzmiały w głowie Małej Sroki, która zaczęła mimowolnie nucić melodię pod nosem, ale potem jej uwagę skupiła Maria opowiadająca o tym, co zamierza zrobić z ubraniami, które nie nadawały się do ponownego noszenia.
-Mnie Matula też wielu rzeczy uczy… - Powiedziała po chwili bardzo przejętym głosem. Spojrzała bystro na Marię. -Matula wie wszystko, nie wiem skąd. I czy kiedyś będę wiedzieć tak dużo jak ona. - Zamyśliła się nad własnymi słowami. Obejrzała się za Cassandrą, którą zniknęła w kolejnym pomieszczeniu w pełni skupiona na swojej pracy. -Matula ucieszyłaby się z ładnego szala… - Wyszeptała do Marii kiedy upewniła się, że ta, o której mówią jej nie usłyszy. -Czy mogę prosić… o taką rzecz… dla niej? - Chciała, aby Cassandra znów się uśmiechnęła, aby jej oczy roziskrzyły się jak małe iskierki. -Przytulanki? - Zaciekawiła się, wyobraźnią już widziała te wszystkie zabawki uszyte z materiałów jakie leżały przed nią. Umysł dziecka tworzył obrazy i wizje, widoczne tylko dla niej, ale szmaragdowe oczy przez chwilę trwały nieruchomo nim mrugnięcie przerwało ten dziwny stupor. -Mogę pomóc?
Może jakąś sprezentuje Umhrze, aby troll miał towarzystwo kiedy Lysa i Matula wychodzą z domu. Obiecała Umhrze, że wszystko opowie jak wrócą ze szpitala. Zawsze tak było, przy herbacie dzieliła się ze stworzeniem każdym wspomnieniem i myślą. Popatrzyła ponownie na ułożone równo bandaże, a na wspomnienie obiadu w brzuchu dziecka zaburczało wyraźnie. Nawet nie wiedziała, że poczuje głód, dopóki słowa o posiłku nie zostały wypowiedziane na głos. Dziewczynka miała to do siebie, że potrafiła się zatracić w zadaniu jakie wykonywała, co kończyło się tym, że traciła poczucie czasu. Oderwana od swojego zadania uświadamiała sobie, że pominęła posiłek albo patrzyła już na ciemność za oknem, kiedy ledwo był środek dnia. Wędrowała często myślami gdzieś bardzo daleko i jedyną osobą, która potrafiła sprowadzić ją do świata jawy była Matula. Czuła, że łączy ją silna więź z czarownicą i nie wyobrażała sobie, że kiedyś mogłyby zostać rozdzielone.
The girl...
... who lost things
Skinęła głową, nie znała dobrze tych miejsc, ale południe brzmiało bezpiecznie. To zresztą całkiem niedaleko stąd, czy tu będzie jej dane cieszyć się podobnym spokojem? Powiodła wzrokiem po profilu pracującej córki, ona jeszcze o niczym nie wiedziała. Cassandra chciała, żeby dziewczynka najpierw poznała to miejsce, miała szansę wypracować sobie o nim opinię, swoją własną. Coraz częściej dochodziła jednak do wniosku, że Lysandra robiła się za duża, żeby trzymać ją na Nokturnie. Niebawem przestanie być dzieckiem a zacznie podlotkiem, zacznie rozumieć otaczającą ją rzeczywistość. Ulice staną się mniej bezpieczne. To nie było odpowiednie środowisko na ten wiek.
- Będę wyczekiwać twojej wiadomości - zapewniła Marię, gdy wspomniała o sowie. Była bardzo uczynna, co sprawiało na Cassandrze dobre wrażenie. Odczuwała też ulgę na myśl, że mogła załatwię tę sprawę tak łatwo. Kiedy obie dziewczęta zajęły się materiałami, Cassandra dokończyła kwestię przeterminowanych eliksirów. Zebrała wszystkie fiolki, które zdecydowała się zostawić, raz jeszcze sprawdzając ich bezpieczeństwo z księgą - kartkując kolejne rozdziały dokładnie wczytywała się we wzorcową barwę, zapach, ale i warunki oraz daty przechowywania. Oznaczyła butelki etykietą z dzisiejszą datą, obiecując sobie zużyć je jak najszybciej. Wyposażenie lecznicy było dziś bardzo ubogie, z czasem miało się to zmienić, ale Cassandra nie lubiła marnować niczego, co można było jeszcze zużyć, na dodatek robiąc to zgodnie z przeznaczeniem. Gdy tylko skończyła przekartkowała księgę jeszcze raz w poszukiwaniu eliksirów podobnych, z którymi mogłaby nieopacznie - i bardzo nieszczęśliwie w konsekwencjach - pomylić eliksiry; gdy znalazła lek rozbijający kamienie nerkowe do złudzenia podobny do jednej z receptur na zbicie gorączki, wylała go podobnie jak pozostałe od razu - nie chcąc ryzykować życiem lub zdrowiem pacjenta, które mogłaby narazić własną lekkomyślnością. Fiolki, które oczyściła wcześniej, zdążyły się wysuszyć - poprzenosiła je do szafek ostrożnie, puste przenosząc do pokoju, w którym znajdował się wciąż używany kociołek i palenisko. Słyszała piosenkę, którą nuciła Lysandra, nie uśmiechnęła się, ale przeszła do nich, gdy tylko skończyła swoją pracę. Z uzdrowicielskiej torby, którą przy sobie miała, wysunęła niewielki słoiczek; po otwarciu powietrze wypełnił ziołowy zapach. Nabrała małą ilość na palec, przekazując słoiczek Marii i znacząco spojrzała na córkę, by i ona go wzięła.
- Ta maść ochroni dłonie po sprzątaniu - wyjaśniła, skoro szykowały się na przerwę. Uśmiechnęła się do Marii ciepło, kiedy zaproponowała posiłek. Nie wzięła jedzenia, a pora obiadowa rzeczywiście się zbliżała - ale Cassandra nie chciała objadać młodej dziewczyny z pewnie wszystkiego, co miała. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że odmowa mogłaby ją, wbrew jej zamiarowi, zakłopotać. - Moja córka chętnie się poczęstuje - rzuciła w ciemno, głodna czy nie, była już na nią pora. Mogła i powinna coś zjeść. - Bardzo ci dziękuję, Mario, ale ja jadłam przed wyjściem. Jedzcie, dziewczęta, nabierzcie sił. Ja w tym czasie poszukam śladów pluskiew przy łóżkach. - Nie mogła mieć pewności, czy ich tutaj nie było. Zapach jedzenia, nawet tak pysznego, nie będzie jej przeszkadzał. Nie była jeszcze głodna i nie chciała nadużywać grzeczności dziewczyny. - Kiedy skończymy przejdziemy się do pobliskiego lasu. Słyszałam, że wieruszki obficie obrodziły, rozejrzymy się. - Spojrzała na Lysandrę, z miasta zdecydowanie za rzadko wychodziła do lasów. Teraz miało się to - nareszcie - zmienić. Mogła ją w ten sposób nauczyć dużo więcej niż dotąd. - Może do nas dołączysz, Mario? - zaproponowała, małe polowanie na grzyby pozwoli zwrócić dziewczynie część zapasów. Bez zwłoki podeszła do najbliższego łóżka, kucając przy jego ramie i dokładnie oglądając łączenia pomiędzy elementami.
- Będę wyczekiwać twojej wiadomości - zapewniła Marię, gdy wspomniała o sowie. Była bardzo uczynna, co sprawiało na Cassandrze dobre wrażenie. Odczuwała też ulgę na myśl, że mogła załatwię tę sprawę tak łatwo. Kiedy obie dziewczęta zajęły się materiałami, Cassandra dokończyła kwestię przeterminowanych eliksirów. Zebrała wszystkie fiolki, które zdecydowała się zostawić, raz jeszcze sprawdzając ich bezpieczeństwo z księgą - kartkując kolejne rozdziały dokładnie wczytywała się we wzorcową barwę, zapach, ale i warunki oraz daty przechowywania. Oznaczyła butelki etykietą z dzisiejszą datą, obiecując sobie zużyć je jak najszybciej. Wyposażenie lecznicy było dziś bardzo ubogie, z czasem miało się to zmienić, ale Cassandra nie lubiła marnować niczego, co można było jeszcze zużyć, na dodatek robiąc to zgodnie z przeznaczeniem. Gdy tylko skończyła przekartkowała księgę jeszcze raz w poszukiwaniu eliksirów podobnych, z którymi mogłaby nieopacznie - i bardzo nieszczęśliwie w konsekwencjach - pomylić eliksiry; gdy znalazła lek rozbijający kamienie nerkowe do złudzenia podobny do jednej z receptur na zbicie gorączki, wylała go podobnie jak pozostałe od razu - nie chcąc ryzykować życiem lub zdrowiem pacjenta, które mogłaby narazić własną lekkomyślnością. Fiolki, które oczyściła wcześniej, zdążyły się wysuszyć - poprzenosiła je do szafek ostrożnie, puste przenosząc do pokoju, w którym znajdował się wciąż używany kociołek i palenisko. Słyszała piosenkę, którą nuciła Lysandra, nie uśmiechnęła się, ale przeszła do nich, gdy tylko skończyła swoją pracę. Z uzdrowicielskiej torby, którą przy sobie miała, wysunęła niewielki słoiczek; po otwarciu powietrze wypełnił ziołowy zapach. Nabrała małą ilość na palec, przekazując słoiczek Marii i znacząco spojrzała na córkę, by i ona go wzięła.
- Ta maść ochroni dłonie po sprzątaniu - wyjaśniła, skoro szykowały się na przerwę. Uśmiechnęła się do Marii ciepło, kiedy zaproponowała posiłek. Nie wzięła jedzenia, a pora obiadowa rzeczywiście się zbliżała - ale Cassandra nie chciała objadać młodej dziewczyny z pewnie wszystkiego, co miała. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że odmowa mogłaby ją, wbrew jej zamiarowi, zakłopotać. - Moja córka chętnie się poczęstuje - rzuciła w ciemno, głodna czy nie, była już na nią pora. Mogła i powinna coś zjeść. - Bardzo ci dziękuję, Mario, ale ja jadłam przed wyjściem. Jedzcie, dziewczęta, nabierzcie sił. Ja w tym czasie poszukam śladów pluskiew przy łóżkach. - Nie mogła mieć pewności, czy ich tutaj nie było. Zapach jedzenia, nawet tak pysznego, nie będzie jej przeszkadzał. Nie była jeszcze głodna i nie chciała nadużywać grzeczności dziewczyny. - Kiedy skończymy przejdziemy się do pobliskiego lasu. Słyszałam, że wieruszki obficie obrodziły, rozejrzymy się. - Spojrzała na Lysandrę, z miasta zdecydowanie za rzadko wychodziła do lasów. Teraz miało się to - nareszcie - zmienić. Mogła ją w ten sposób nauczyć dużo więcej niż dotąd. - Może do nas dołączysz, Mario? - zaproponowała, małe polowanie na grzyby pozwoli zwrócić dziewczynie część zapasów. Bez zwłoki podeszła do najbliższego łóżka, kucając przy jego ramie i dokładnie oglądając łączenia pomiędzy elementami.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Szpital Asfodela, Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire