Szopa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szopa
Na skraju posesji stoi stara drewniana szopa, która od lat służy Elricowi za miejsce składowania niepotrzebnych mebli i narzędzi. Okresowo, na specjalnie zamontowanej żerdzi, pomieszkuje w niej również Marlena - gdy nadchodzi tydzień ciągłych deszczów, a jej rzępoleniu nie ma końca jest to ratunek dla sfatygowanych uszu. Podłoga jest tu raczej klepiskiem, ale ściany ocieplono zaklęciami, żeby drewno aż tak nie przemakało.
- Co niby miałbym zrobić Celine? Rozkwasić jej nos? - oburzył się, ignorując sprostowanie Elrica, próbującego ugryźć się w język. Wright miał - mimo obrażeń - wystarczająco dobry słuch i wzrok, by dostrzec, że jego wybawiciel dalej posiada cały bagaż uprzedzeń związanych z tymczasowym lokatorem zakurzonej szopy. - Nie biję kobiet - dodał z urazą, co właściwie nie powinno uspokoić Lovegooda, bo on z pewnością kobietą nie był. Chętnie podroczyłby się dalej, okazując niezadowolenie z powodu tak paskudnych sugestii na jego temat, ale tak naprawdę zupełnie się Elricowi nie dziwił. Bronił najbliższych. To dobrze o nim świadczyło, a choć Percival nie pamiętał, czy kiedykolwiek miał jakąkolwiek rodzinę, to podświadomość podszeptywała mu, że wie co może czuć teraz Elric, odpowiedzialny za młodszą siostrę.
- Nie no, nie mam czego wybaczać. I wiem, że nie macie mojej różdżki, ale potrzebuję nowej - machnął wielką ręką, uznając temat niezbyt przyjemnego powitania dzisiejszego poranka za zakończony. Szybciej oczyściliby atmosferę krótką bójką, ale czuł się jeszcze zbyt zmęczony na podobne atrakcje, zresztą, nie chciałby złamać nosa temu przystojniakowi. Przystojniakowi? Zmarszczył brwi, nie powinien tego zauważać, ale no przecież ślepy nie był, więc to chyba naturalne? Nieistotne, mruknął coś pod nosem, próbując samego siebie sprowadzić na normalne tory rozmowy, proste i nieskręcające w dziesięć różnych stron naraz.
- Nie, mam na imię Percy. To znaczy, tak myślę. Nie wiem, skąd się wam wziął ten Steve... - zerknął na Elrica z ukosa. Wiedział, ale to nieistotne. Obserwował siadającego na legowisku mężczyznę z uwagą, jakby spodziewał się, że mimo zapewnień, ten znów wyciągnie przed siebie różdżkę i korzystając z zmniejszającego się między nimi dystansu wbije mu ją prosto w oko. Tak się nie stało, a zrównanie się poziomami - także rozmowy - pozwoliło Percy'emu nieco się rozluźnić. Nie na tyle, by porzucił zupełnie czujność, ale przynajmniej już nie warczał i nie łypał na Elrica spode łba.
- Tu jest mi bardzo dobrze. Nie będę się wam narzucał ani przeszkadzał w waszym domu - podkreślił ostatnie słowo, jasno nawiązując do wściekłych słów Lovegooda sprzed chwili, ale uśmiechnął się przy tym głupkowato, by podkreślić, że nie ma tego za złe. Już nie. - Kilka zaklęć chroniących przed deszczem i wiatrem i będzie tu przytulnie - dodał, nie musząc precyzować, że powinien tym zająć się ktoś posiadający różdżkę. - Nie zostanę długo, poważnie, stary. Kilka dni i wyruszam. Ten doktorek pewnie to samo wam powie, że niedługo wrócę do pełni sił - kontynuował dumnie, nieświadom, że Hector wcale nie będzie uważał szybkiego pozbycia się pokiereszowanego fizycznie i psychicznie brodacza za dobry pomysł. Nawet jeśli ciało odzyska całą siłę, to zagubienie związane z utratą pamięci narażało go na spore niebezpieczeństwa; jak miał odnaleźć się w wojennej zawierusze? Nawet obowiązujący rozejm nie zdołałby go w pełni ochronić przed popełnieniem krwawych w konsekwencjach błędów. - Ale nie potrzebuję jegomościa od głowy, z nią jest wszystko w porządku - odburknął jeszcze, chociaż przecież wiedział, że Elric ma rację. Pomoc profesjonalisty na pewno się przyda. A im szybciej przypomni sobie, kim był, tym szybciej opuści chatkę na rozdrożu i da Lovegodoom upragniony spokój.
- Chcę wam jakoś odpłacić za gościnę, dam se radę sam. Zresztą, gdybyś chciał i potrafił to wszystko zrobić, to już by było zrobione, nie? - objaśnił dość brutalnie, nie dlatego, że chciał zawstydzić złego gospodarza, a podkreślić, że wszystkich napraw i ogarnięcia podwórka podejmie się sam. Co innego miał robić? Zamartwiać się swym losem? Uderzać głową w ściany domku, by przywrócić sobie pamięć tym brutalnym sposobem? Nie, musiał - i chciał - działać. I to zamierzał robić. - Dzięki. Wiem, że to teraz niełatwe, przez tą całą wojnę. Tym bardziej doceniam - spojrzał śmiało, z powagą, w oczy Elrica, teraz znajdujące się w zasięgu jego wzroku. - To co, kumplujemy się, Ellie? - zaproponował jowialnie. - Masz jakieś piwo albo whisky? - dodał sekundę później, musieli opić zakopanie toporu wojennego.
- Nie no, nie mam czego wybaczać. I wiem, że nie macie mojej różdżki, ale potrzebuję nowej - machnął wielką ręką, uznając temat niezbyt przyjemnego powitania dzisiejszego poranka za zakończony. Szybciej oczyściliby atmosferę krótką bójką, ale czuł się jeszcze zbyt zmęczony na podobne atrakcje, zresztą, nie chciałby złamać nosa temu przystojniakowi. Przystojniakowi? Zmarszczył brwi, nie powinien tego zauważać, ale no przecież ślepy nie był, więc to chyba naturalne? Nieistotne, mruknął coś pod nosem, próbując samego siebie sprowadzić na normalne tory rozmowy, proste i nieskręcające w dziesięć różnych stron naraz.
- Nie, mam na imię Percy. To znaczy, tak myślę. Nie wiem, skąd się wam wziął ten Steve... - zerknął na Elrica z ukosa. Wiedział, ale to nieistotne. Obserwował siadającego na legowisku mężczyznę z uwagą, jakby spodziewał się, że mimo zapewnień, ten znów wyciągnie przed siebie różdżkę i korzystając z zmniejszającego się między nimi dystansu wbije mu ją prosto w oko. Tak się nie stało, a zrównanie się poziomami - także rozmowy - pozwoliło Percy'emu nieco się rozluźnić. Nie na tyle, by porzucił zupełnie czujność, ale przynajmniej już nie warczał i nie łypał na Elrica spode łba.
- Tu jest mi bardzo dobrze. Nie będę się wam narzucał ani przeszkadzał w waszym domu - podkreślił ostatnie słowo, jasno nawiązując do wściekłych słów Lovegooda sprzed chwili, ale uśmiechnął się przy tym głupkowato, by podkreślić, że nie ma tego za złe. Już nie. - Kilka zaklęć chroniących przed deszczem i wiatrem i będzie tu przytulnie - dodał, nie musząc precyzować, że powinien tym zająć się ktoś posiadający różdżkę. - Nie zostanę długo, poważnie, stary. Kilka dni i wyruszam. Ten doktorek pewnie to samo wam powie, że niedługo wrócę do pełni sił - kontynuował dumnie, nieświadom, że Hector wcale nie będzie uważał szybkiego pozbycia się pokiereszowanego fizycznie i psychicznie brodacza za dobry pomysł. Nawet jeśli ciało odzyska całą siłę, to zagubienie związane z utratą pamięci narażało go na spore niebezpieczeństwa; jak miał odnaleźć się w wojennej zawierusze? Nawet obowiązujący rozejm nie zdołałby go w pełni ochronić przed popełnieniem krwawych w konsekwencjach błędów. - Ale nie potrzebuję jegomościa od głowy, z nią jest wszystko w porządku - odburknął jeszcze, chociaż przecież wiedział, że Elric ma rację. Pomoc profesjonalisty na pewno się przyda. A im szybciej przypomni sobie, kim był, tym szybciej opuści chatkę na rozdrożu i da Lovegodoom upragniony spokój.
- Chcę wam jakoś odpłacić za gościnę, dam se radę sam. Zresztą, gdybyś chciał i potrafił to wszystko zrobić, to już by było zrobione, nie? - objaśnił dość brutalnie, nie dlatego, że chciał zawstydzić złego gospodarza, a podkreślić, że wszystkich napraw i ogarnięcia podwórka podejmie się sam. Co innego miał robić? Zamartwiać się swym losem? Uderzać głową w ściany domku, by przywrócić sobie pamięć tym brutalnym sposobem? Nie, musiał - i chciał - działać. I to zamierzał robić. - Dzięki. Wiem, że to teraz niełatwe, przez tą całą wojnę. Tym bardziej doceniam - spojrzał śmiało, z powagą, w oczy Elrica, teraz znajdujące się w zasięgu jego wzroku. - To co, kumplujemy się, Ellie? - zaproponował jowialnie. - Masz jakieś piwo albo whisky? - dodał sekundę później, musieli opić zakopanie toporu wojennego.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zacisnął mimowolnie szczękę słysząc o rozkwaszaniu Celine nosa, ale nie rzucił kolejnego ostrzeżenia, bo nie był na tyle głupi, żeby nie zauważyć, że Percival zwyczajnie... nie zawsze się domyśla co by wypadało powiedzieć. Nie żeby go obwiniał, nie po tym co przeszedł, sam też nie należał do najbardziej subtelnych, ale potrzebował dużo cierpliwości, znacznie więcej niż przy Celine i jej nastoletnich pomysłach, żeby się facetowi nie odgryźć. Wydawał się przecież poczciwy, a może chciał sprawiać takie wrażenie.
- Żaden prawdziwy mężczyzna nie bije kobiet - podsumował ze skinieniem głowy, bo pod tym względem Percy'emu udało się trafić w jego własne przekonania. Wśród silnych wojowniczek i rebeliantek czuł się czasem nieco staroświecki, ale trwała wojna, czasy nie były normalne. Jego rodzice po prostu dobrze go wychowali. Przynajmniej matka i starsza siostra; w szacunku do kobiet, ale też z właściwą mężczyźnie troską.
Wcale się nie zmartwił tym, że Percy tak podkreślił płeć. Nie obawiał się go aż tak, a przynajmniej męska duma nie pozwoliła mu uznać inaczej, poza tym dopóki bezpieczna była w jego domu Celine, dopóty był zupełnie spokojny. Zagrożenie dla niego nie było tak istotne.
Rozłożył niechętnie ręce, bo nie był w stanie załatwić różdżki od tak, nie funkcjonowały już duże sklepy, najbezpieczniejszą drogą na różdżkę, która nie okazałaby się sprzedawanym czasem przez oszustów chłamem, byłoby skonsultowanie się z Ollivanderami. Albo odkupienie użwanej. Używana nigdy nie będzie tak dobra jak nowa i związana z konkretnym czarodziejem, ale trochę powątpiewał w to, czy przy obecnych cenach Percy'ego byłoby stać na nówkę. Odnotował w pamięci, by porozmawiać o tym z lordem Elroyem, swoim pracodawcą; jemu do różdżkarzy na pewno będzie bliżej.
- Wybacz, pewnie po prostu powtórzyłeś to imię... jest dość popularne. Nie tak jak Elric. Percych też znam tylko dwóch - Uśmiechnął się pokątnie i walnął Percy'ego lekko łokciem, nie na tyle mocno, by wzbudzić w nim jakikolwiek niepokój; a przynajmniej miał taką nadzieję. Mimo całego horroru, który przeszedł, Percy był postawnym kawałem chłopa i nie wydawał się Elricowi nawet w jednej czwartej tak kruchy i delikatny jak Celine, gdy zobaczył ją po raz pierwszy po rozłące. - W sumie od dawna planowałem przerobić tę szopę. Nic dziwnego, że wszystko pordzewiało, skoro się rozpada - przyznał niechętnie.
Średnio był przekonany co do tego, czy doktor na pewno uzna Percy'ego za wystarczająco silnego do samotnych wędrówek w nieznane. Nawet jeśli fizycznie się pozbiera, nadal pozostawała kwestia wspomnień; na dobrą sprawę sam nie mógł być przecież pewny, czy ktoś go nie szuka. Ktoś, kto może wcale nie mieć dobrych zamiarów. Nie wyraził jednak swoich obaw na głos - dla niego i dla Celine będzie lepiej, jeśli Percy nie zostanie tu wiele miesięcy, a skoro sam chciał odejść, to przecież nie zamierzał go trzymać. - Nie mówię, że nie jest. Chodzi o wspomnienia. Przecież chcesz je mieć z powrotem, co nie? - Zupełnie się na tym nie znał, na amnezjach i procesach leczenia, na wkładaniu i wyciąganiu wspomnień. Magia umysłu zawsze była dla niego nieco abstrakcyjna, a cierpiąc od dziecka na złowieszcze wizje z zasady unikał wszystkiego co wymagało mieszania w świadomości.
Wcale się nie zarumienił, kiedy Percy mu zarzucił, że nic nie było tu jeszcze zrobione. Mężczyźni się nie rumienią. Był jednak zawstydzony i zażenowany, i może trochę zły, ale do tego nie chciał się przyznać, bo to on zaczął ze złej stopy, a nie Percy.
- Jeszcze do pół roku temu mieszkałem tu sam... - odburknął, jakby to stanowiło jakiekolwiek wyjaśnienie, a potem poklepał się po udach i wstał. Podziękowania skwitował skinieniem głowy, nie umiał ich przyjmować. Ale zaoferował dłoń do mocnego uścisku, gdy mężczyzna stwierdził, że się, cóż, kumplują. Mogło tak się stać. - Whisky? - mruknął z zastanowieniem. Szczerze w to wątpił. Nie żeby jakoś bardzo uważnie przyglądał się alkoholom w głębinach szafek w kuchni, bo bardzo rzadko zdarzało mu się pijać w domu. Z zasady unikał alkoholu, jeśli nie miał akurat okazji albo dobrego towarzystwa. - Whisky pewnie nie, ale jestem prawie pewien, że zostało trochę portera. Chodź, jeśli będziemy pić, to w domu. Jest obrzydliwie gorąco. - A potem, w ramach pojednania, dodał jeszcze: - Opowiedzieć ci o smokach? - Musiał jeszcze sprawdzić co u Celine. Czy gigant w rzeczywistości zrobił na niej dobre wrażenie i czy naprawdę się go nie obawiała. No i, poza tym, nie wątpił, że w kuchni piecze się coś dobrego - a Percy'emu należało się zjeść porządnie przy rodzinnym stole.
/zt <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Żaden prawdziwy mężczyzna nie bije kobiet - podsumował ze skinieniem głowy, bo pod tym względem Percy'emu udało się trafić w jego własne przekonania. Wśród silnych wojowniczek i rebeliantek czuł się czasem nieco staroświecki, ale trwała wojna, czasy nie były normalne. Jego rodzice po prostu dobrze go wychowali. Przynajmniej matka i starsza siostra; w szacunku do kobiet, ale też z właściwą mężczyźnie troską.
Wcale się nie zmartwił tym, że Percy tak podkreślił płeć. Nie obawiał się go aż tak, a przynajmniej męska duma nie pozwoliła mu uznać inaczej, poza tym dopóki bezpieczna była w jego domu Celine, dopóty był zupełnie spokojny. Zagrożenie dla niego nie było tak istotne.
Rozłożył niechętnie ręce, bo nie był w stanie załatwić różdżki od tak, nie funkcjonowały już duże sklepy, najbezpieczniejszą drogą na różdżkę, która nie okazałaby się sprzedawanym czasem przez oszustów chłamem, byłoby skonsultowanie się z Ollivanderami. Albo odkupienie użwanej. Używana nigdy nie będzie tak dobra jak nowa i związana z konkretnym czarodziejem, ale trochę powątpiewał w to, czy przy obecnych cenach Percy'ego byłoby stać na nówkę. Odnotował w pamięci, by porozmawiać o tym z lordem Elroyem, swoim pracodawcą; jemu do różdżkarzy na pewno będzie bliżej.
- Wybacz, pewnie po prostu powtórzyłeś to imię... jest dość popularne. Nie tak jak Elric. Percych też znam tylko dwóch - Uśmiechnął się pokątnie i walnął Percy'ego lekko łokciem, nie na tyle mocno, by wzbudzić w nim jakikolwiek niepokój; a przynajmniej miał taką nadzieję. Mimo całego horroru, który przeszedł, Percy był postawnym kawałem chłopa i nie wydawał się Elricowi nawet w jednej czwartej tak kruchy i delikatny jak Celine, gdy zobaczył ją po raz pierwszy po rozłące. - W sumie od dawna planowałem przerobić tę szopę. Nic dziwnego, że wszystko pordzewiało, skoro się rozpada - przyznał niechętnie.
Średnio był przekonany co do tego, czy doktor na pewno uzna Percy'ego za wystarczająco silnego do samotnych wędrówek w nieznane. Nawet jeśli fizycznie się pozbiera, nadal pozostawała kwestia wspomnień; na dobrą sprawę sam nie mógł być przecież pewny, czy ktoś go nie szuka. Ktoś, kto może wcale nie mieć dobrych zamiarów. Nie wyraził jednak swoich obaw na głos - dla niego i dla Celine będzie lepiej, jeśli Percy nie zostanie tu wiele miesięcy, a skoro sam chciał odejść, to przecież nie zamierzał go trzymać. - Nie mówię, że nie jest. Chodzi o wspomnienia. Przecież chcesz je mieć z powrotem, co nie? - Zupełnie się na tym nie znał, na amnezjach i procesach leczenia, na wkładaniu i wyciąganiu wspomnień. Magia umysłu zawsze była dla niego nieco abstrakcyjna, a cierpiąc od dziecka na złowieszcze wizje z zasady unikał wszystkiego co wymagało mieszania w świadomości.
Wcale się nie zarumienił, kiedy Percy mu zarzucił, że nic nie było tu jeszcze zrobione. Mężczyźni się nie rumienią. Był jednak zawstydzony i zażenowany, i może trochę zły, ale do tego nie chciał się przyznać, bo to on zaczął ze złej stopy, a nie Percy.
- Jeszcze do pół roku temu mieszkałem tu sam... - odburknął, jakby to stanowiło jakiekolwiek wyjaśnienie, a potem poklepał się po udach i wstał. Podziękowania skwitował skinieniem głowy, nie umiał ich przyjmować. Ale zaoferował dłoń do mocnego uścisku, gdy mężczyzna stwierdził, że się, cóż, kumplują. Mogło tak się stać. - Whisky? - mruknął z zastanowieniem. Szczerze w to wątpił. Nie żeby jakoś bardzo uważnie przyglądał się alkoholom w głębinach szafek w kuchni, bo bardzo rzadko zdarzało mu się pijać w domu. Z zasady unikał alkoholu, jeśli nie miał akurat okazji albo dobrego towarzystwa. - Whisky pewnie nie, ale jestem prawie pewien, że zostało trochę portera. Chodź, jeśli będziemy pić, to w domu. Jest obrzydliwie gorąco. - A potem, w ramach pojednania, dodał jeszcze: - Opowiedzieć ci o smokach? - Musiał jeszcze sprawdzić co u Celine. Czy gigant w rzeczywistości zrobił na niej dobre wrażenie i czy naprawdę się go nie obawiała. No i, poza tym, nie wątpił, że w kuchni piecze się coś dobrego - a Percy'emu należało się zjeść porządnie przy rodzinnym stole.
/zt <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
A więc znaleźli nic porozumienia, kruchą, ale dobre i to - obydwaj nie bili kobiet. Percy rozluźnił się już nieco bardziej, spoglądając z uwagą na Elrica, również coraz bardziej swobodnego. I dobrze, dość miał w swoim życiu napięcia, nie potrzebował niepokoju generowanego jeszcze przez jednego ze swych dobroczyńców, który wiele ryzykując uratował mu życie. Nawet jeśli miał dziwne imię. - Celine mówi o tobie, jakbyś był babą. Ellie czy coś - poinformował Lovegood lojalnie, lekko rozbawiony, uznając to za doskonały komentarz do debaty o imionach. Steve, Percy, Ben, w międzyczasie pomiędzy koszmarami a jawą wykwitło też Harry: mógł mieć wiele personaliów, lecz nie zamierzał ślepo podążać za chaotycznymi i sprzecznymi podszeptami, ciągnącymi go w przeciwne strony podejmowania najprostszych decyzji. Skoro postanowił być Percivalem, ufając pierwszemu w miarę sensownemu odruchowi głowy, planował się tego trzymać. Rozpaczliwie potrzebował fundamentu, chociaż jednego, nienaruszalnego faktu, w który mógł wbić pazury i uczepić się go niczym tratwy ratunkowej. Nie miał innej, drugą najistotniejszą rzecz w tożsamości każdego czarodzieja również mu odebrano.
Tęsknił za różdżką. Za poczuciem sprawczości. I za tym, by nikt nie sugerował mu odwiedzin doktorka od głowy. - Wezmę kilka eliksirów i wszystko będzie dobrze. Od czegoś uzdrowiciele i alchemicy są, co nie? - odpowiedział hardo i naiwnie jednocześnie, wierząc, że każdy uraz da się przecież uleczyć przy pomocy magicznych mikstur lub odpowiednich inkantacji, nawet jeśli wymagało to trochę cierpliwości. Nie był w stanie pogodzić się z tym, że droga do odzyskania pamięci może okazać się znacznie trudniejsza od powrotu do pełni sił fizycznych i - kto wie - nigdy nie zakończyć się pełnym sukcesem. Wolał się nie zamartwiać, i tak pobolewała go głowa, a nerwowe wejście Elrica do szopy jeszcze kołatało mu w krótkotrwałej pamięci na tyle głośno, by nie usłyszał w wypowiedziach dotyczących stanu obejścia jakiegokolwiek wstydu. Nie oceniał Lovegooda, nie uważał, że jest parszywym panem domu, który pozwala narzędziom rdzewieć, rynnom się zapychać a drewnianej podłodze werandy rozwarstwiać. Dla Percivala to nawet lepiej, miał się czym zająć, na czym skupić, odciągając myśli od swej niewesołej sytuacji. Whisky albo porter także mogły mu w tym pomóc. Uśmiechnął się lekko i jeszcze raz klepnął Elrica po plecach.
- Możesz. I o sobie i o Celine - potwierdził, ludzie lubili mówić o sobie, a Percy naprawdę chciał poznać tych, którzy uratowali mu życie. Przeciągnął się i ruszył za Elriciem w stronę domu, ignorując nasilający się ból w skroniach.
| zt <3
Tęsknił za różdżką. Za poczuciem sprawczości. I za tym, by nikt nie sugerował mu odwiedzin doktorka od głowy. - Wezmę kilka eliksirów i wszystko będzie dobrze. Od czegoś uzdrowiciele i alchemicy są, co nie? - odpowiedział hardo i naiwnie jednocześnie, wierząc, że każdy uraz da się przecież uleczyć przy pomocy magicznych mikstur lub odpowiednich inkantacji, nawet jeśli wymagało to trochę cierpliwości. Nie był w stanie pogodzić się z tym, że droga do odzyskania pamięci może okazać się znacznie trudniejsza od powrotu do pełni sił fizycznych i - kto wie - nigdy nie zakończyć się pełnym sukcesem. Wolał się nie zamartwiać, i tak pobolewała go głowa, a nerwowe wejście Elrica do szopy jeszcze kołatało mu w krótkotrwałej pamięci na tyle głośno, by nie usłyszał w wypowiedziach dotyczących stanu obejścia jakiegokolwiek wstydu. Nie oceniał Lovegooda, nie uważał, że jest parszywym panem domu, który pozwala narzędziom rdzewieć, rynnom się zapychać a drewnianej podłodze werandy rozwarstwiać. Dla Percivala to nawet lepiej, miał się czym zająć, na czym skupić, odciągając myśli od swej niewesołej sytuacji. Whisky albo porter także mogły mu w tym pomóc. Uśmiechnął się lekko i jeszcze raz klepnął Elrica po plecach.
- Możesz. I o sobie i o Celine - potwierdził, ludzie lubili mówić o sobie, a Percy naprawdę chciał poznać tych, którzy uratowali mu życie. Przeciągnął się i ruszył za Elriciem w stronę domu, ignorując nasilający się ból w skroniach.
| zt <3
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostatnie dni przyniosły tyle wydarzeń, niespodziewanych wiadomości i pilnych interwencji, że powoli zaczynała zapominać jak wygląda jej własne łóżko. Praca podwójnego agenta nigdy nie należała do łatwych, ale teraz – w dobie potencjalnego kryzysu wywiadu – stawała się wręcz niemożliwa. Szczelność siatki szpiegowskiej wciąż pozostawała pod znakiem zapytania, pewne rzeczy wymagały po prostu czasu, delikatnych operacji, które miały przynieść precyzyjne odpowiedzi bez zdemaskowania źródła. Londyn wrzał, ale taki stan rzeczy utrzymywał się odkąd z nieba runęła ta przeklęta kometa, półświatek miał to do siebie, że zawsze miał swoje problemy, których nikt nie powinien tak naprawdę lekceważyć, a rebelia…
Adda westchnęła cicho i szczelniej okutała się krótkim, eleganckim płaszczem. Palce ścisnęły niewielki dekolt, otulając szyję szarym futerkiem kołnierza. Wrześniowy chłód powoli wdzierał się przez warstwy ubrania, subtelnie zapowiadając nadejście jesieni.
…rebelia wrzała, ale w inny sposób. Sprawy Zakonu przeważały na każdej płaszczyźnie, dobitnie udowadniając jej, że być może i dołączyła do sprawy jako umiarkowanie zaangażowana, ale teraz złożyła na szali własne życie i gotowa była poświęcić wiele, by zrealizować plany Longbottoma i utrzymać Zakon w sile.
Natura nie lubiła próżni. Jedno puste miejsce po wymarłym gatunku zapełniało coś innego, ktoś inny. Zakon na próżnię pozwolić sobie nie mógł. Zniknięcie Lucindy i ostatnie rewelacje z łaźni skierowały myśli Addy na specyficzne tory. W literaturze co jakiś czas przewijał się motyw biernego kochanka, który po utracie lubej przemieniał się w walecznego rycerza szukającego sposobu na ratunek lub drogi do zemsty. Elric Lovegood miał szansę na taką przemianę. Elric Lovegood miał szansę na zapełnienie pustego miejsca na spotkaniu i wsparcie Zakonu na swój sposób. Musiał ją tylko do tego przekonać.
Dom na rozdrożu już od jakiegoś czasu majaczył jej przed oczami – do Doliny teleportowała się tuż po opuszczeniu Londynu i ostatniej kontroli papierów, prosto z pracy, resztę przeszła na piechotę, poświęcając ten czas na poukładanie myśli i chwilę potrzebnej ciszy. Moment samotności przyniósł jej parę potencjalnych scenariuszy tego spotkania; nie znała Lovegooda, ale znała mężczyzn, znała emocje i wiedziała, co potrafią z człowieka wyciągnąć. W zakamarkach pamięci ożyło także wspomnienie z pamiętnego zerwania z Michaelem sprzed czterech lat, to, gdy nałgała mu prosto w oczy, złamała serce i zmieszała z błotem tak perfidnie, że do dziś była pod wrażeniem własnych umiejętności. Czy Elric zachowa się podobnie na wieść o Lucindzie? Czy ciśnie szkłem o ścianę, każe jej się wynosić i pogrąży w rozpaczy? Może opuści kraj? Nie, do tego ostatniego nie mogła dopuścić. Musiała przekazać mu te informacje umiejętnie, z wyczuciem, a rozmową pokierować tak, by Elric zechciał zaprosić do swojego życia nowy cel, tym razem nie pod postacią kobiety, a obleczony w kształt feniksa.
Zbliżyła się do budynku, ale nim wkroczyła na ścieżkę prowadzącą do głównych drzwi – usłyszała odgłosy w stojącej nieopodal przybudówce. Wciąż jeszcze było widno, pora odpowiednia; być może pan Lovegood był z natury majsterkowiczem? Adda nie potrzebowała większej zachęty, by sprawdzić swoje podejrzenia. Odruchowo poprawiła eleganckie upięcie włosów, wygładziła rękaw płaszcza i zajrzała do szopy przez uchylone drzwi.
– Pan Lovegood? – zagadnęła z nienachalnym uśmiechem. – Proszę mi wybaczyć porę i niezapowiedzianą wizytę – dodała, niespiesznie pokonując dzielącą ich odległość i wyciągnęła dłoń – Adriana de Verley – wtrąciła na wydechu – ale zdaje się, że musimy pilnie porozmawiać. Najlepiej w miejscu o nieco solidniejszych ścianach niż to.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana Tonks dnia 24.06.24 12:23, w całości zmieniany 1 raz
Hush now
Dry your eyes
Fate is upon us
The changing of times
Dry your eyes
Fate is upon us
The changing of times
Funkcjonował. Trwał. Ale się nie pogodził. Choć jego impulsywne próby odnalezienia Lucindy w Plymouth, w Szkocji i w hrabstwach ościennych do półwyspu (do Kent by się nie zapuścił, choć Merlin mu świadkiem - były momenty, gdy to rozważał) już się zakończyły. Nie mógł wiecznie błądzić jak dziecko we mgle, marnował na to zbyt wiele energii i czasu. W domu nadal miał siostrę, przygotowującą się do swojego wielkiego dnia, wielkiej zmiany i piekielnie zmartwioną jego apatycznym zachowaniem. Starał się robić dobrą minę do złej gry, ale prawda była taka, że na przestrzeni ostatnich tygodni stał się opryskliwy, oschły i rozkojarzony. Czysty rozsądek podszeptywał mu wieczorami, że Lucinda najprawdopodobniej po prostu zginęła - wiele spalonych i anonimowych zwłok spoczęło w zbiorowych mogiłach bez szans na skuteczną identyfikację. To że zagłada oszczędziła jego rodzinę nie oznaczało wcale, że los był łaskawy - jakie miał podstawy mniemać, ze akurat ona miała immunitet na śmierć?
Och no tak. Kochał ją. W oczach głupich, zakochanych ludzi bliscy zawsze zdają się nietykalni. Wieczni. Bo świat bez nich miał nie istnieć.
A jednak istniał nadal. Przepytywał każdego, kogo mógł podejrzewać o znajomość z Lucy, ale nikt nie umiał mu niczego powiedzieć - poza tym, że zaginęła. Nie dotarł do struktur Zakonu Feniksa, bo Lucinda nigdy nie opowiedziała mu o jego członkach, zawsze trzymała te informacje w sekrecie, lojalnie i wiernie. Nie oczekiwał od niej, by złamała zasady właśnie dla niego. Teraz tego żałował, bo nie miał do kogo się zwrócić. Hipotetyczni martwi obrońcy z listów gończych, nawet jeśli ich śmierć była wyłącznie propagandą i wciąż nadal gdzieś tam byli, odznaczali się wyjątkową ostrożnością i pozostawali poza jego zasięgiem.
W końcu przestał skupiać się wyłącznie na poszukiwaniach, bo przez to zaniedbywał pracę i siebie. Wrócił do rezerwatu, do smoków, chociaż każdy dzień zlewał mu się w jeden nieprzerwany ciąg pytań i wątpliwości. Lucinda nie odeszła bez słowa, to na pewno. Nie zrobiłaby tego ani jemu ani nikomu, kogo uznawała za przyjaciela. Najprawdopodobniej była martwa, a jeśli nie - musiało spotkać ją coś okropnego. Wychodził z założenia, że gdyby została schwytana Walczący Mag ogłosiłby to jako sukces rządu, więc obsesyjnie przeglądał prasę w poszukiwaniu wskazówek. Starał się też zasypiać w zupełnej ciemności i ciszy, licząc na to, że być może ten jeden raz w jego życiu trzecie oko okaże się atutem a nie przekleństwem.
Jakże naiwnie.
Wykonywał swoje codzienne obowiązki monotonnie i bez serca, myślami cały czas błądząc - wiedział, ze nie zazna spokoju dopóki nie pozna prawdy. Nie mógł przecież nawet odżyć żałoby, jeżeli nie wiedział. To doprowadzało go na skraj szaleństwa, ale trzymał się twardo, bo był mężczyzną, a nie żałosnym podlotkiem. Coraz częściej też rozważał kwestię Zakonu Feniksa - tego, jak dostać się pomiędzy nich. Rewolucjonistów, ruch oporu - kiedyś nie chciał się w to angażować, ale za cenę pokoju? Ten pierdolony meteoryt, który mógł zabić Lucindę, nie spadł na ziemię bez przyczyny. Najłatwiej było oskarżać czarnoksiężników. Ile by dał, by móc teraz porozmawiać z Jaydenem - stary druh na pewno miałby jakąś hipotezę na temat zachowania nieba. Ale odszedł, uciekł, jak większość tych, którzy mieli do stracenia wszystko.
A co właściwie on miał do stracenia?
Nad tym zastanawiał się, gdy w szopie zmagał się ze starym, magicznym zegarem, który chciał oddać Celine w posag. Drewniany memortek w zegarze zrywał się do lotu o określonych godzinach, aby przekazać wcześniej wypowiedziane przypomnienia, ale coś musiało się w nim rozregulować na przestrzeni ostatnich lat, bo z jakiegoś powodu recytował je w odwrotnej kolejności - a więc o niewłaściwych godzinach. Chyba zbyt rzadko z niego korzystał i się obraził.
Obcy, kobiecy głos rozproszył go i zirytował; natychmiast sięgnął po różdżkę przytroczoną do skórzanego pasa i ostrzegawczo ją uniósł, żeby utrzymać nieznajomą na progu uchylonych drzwi. Zapewne nie wyglądał zachęcająco; miał poskręcane włosy i od dawna się nie golił.
- Kim jesteś i co tu robisz? - zażądał ostro, ale chyba niepotrzebnie, bo kobieta dość prędko i pogodnie się mu przedstawiła. - Przy bramie jest dzwonek, jakim prawem samowolnie weszłaś mi na posesję... - zaczął, a potem urwał i westchnął. Opuścił różdżkę, ale tylko trochę, nie całkiem celując w ziemię. - Pani de Verley - powtórzył. Nazwisko nie budziło żadnych skojarzeń. - Wie pani kim jestem... ale ja nie mogę powiedzieć tego samego o pani. Zanim wpuszczę panią do mojego domu muszę wiedzieć z jaką pilną sprawą się tu pani zjawiła. - Nie schował różdżki do kabury. Byłby głupi, gdyby to zrobił.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Elric Lovegood był w zdecydowanie złym humorze, to stało się jasne gdy tylko się na nią obejrzał, a szybki, płynny ruch w stronę kabury różdżki był tylko niepotrzebnym dowodem. Adda nie drgnęła, wyraz jej twarzy się nie zmienił, pozostała pogodnie opanowana. Kontrola własnych emocji była wpisana w jej zawód i nawet jeśli wizja przegranej pozycji niespecjalnie jej się podobała, tak była pewna, że gwałtowne ruchy i niemiłe deklaracje tylko pogorszą stan gospodarza. A nie na tym jej przecież zależało.
Nie pochwycił jej dłoni, zatem swobodnym gestem splotła je przed sobą, spojrzenie nienachalnie prześlizgnęło się po jego sylwetce, dokonując pobieżnej oceny. Wedle jej wiedzy byli z Lucindą dość blisko, od jej zniknięcia minął ledwie miesiąc. Ból po stracie musiał być silny, dostrzegała jego cień w rysach męskiej twarzy, a ogólna prezencja Lovegooda pozwalała sądzić, że nie radzi sobie najlepiej z przetrawieniem ciszy informacyjnej. Adda przechyliła nieznacznie głowę, usiłując wejść w jego skórę, odczytać czające się za taflą ciemnych oczu. Zrozumienie racji drugiej strony zawsze było kluczem.
Nawet nie spojrzała na różdżkę, świadomie ignorując potencjalnie zagrożenie i w sposób dobitnie ostentacyjny ukazując swój brak wrogich zamiarów.
– Nie znamy się, to prawda – odparła; ton nie nosił śladów urazy czy zdenerwowania, wciąż pozostawał swobodny, wręcz miły. Opuścił nieznacznie różdżkę, ale nie do końca, wcale jej to nie umknęło. – Moją pilną sprawą i prawem do wejścia na pańską posesję jest Lucinda Hensley – dodała, ton zbijając na rzeczowy. Empatia była dobra, ale miała wrażenie, że lepiej dotrze do niego konkretami, przynajmniej w tym momencie. Nie była jego wrogiem, choć w wojennej dobie każdy cień mógł okazać się śmiertelną pułapką bez wyjścia.
Ruchem głowy wskazała za siebie, na drzwi.
– Sam pan chyba przyzna, że szopa nie jest najlepszym miejscem na omawianie zaginięcia bliskiej osoby. Wróg słucha – dodała, zastanawiając się, czy Elric w swoim stanie będzie w stanie łączyć tropy, czy zorientuje się, na co wskazują jej słowa. Nie chciała rzucać mu w twarz Zakonem, przynajmniej jeszcze nie teraz.
– To co mam panu do przekazania… – spojrzała na niego jeszcze raz, jej wzrok złagodniał – …nie będzie miłe. Ani łatwe.
Nie pochwycił jej dłoni, zatem swobodnym gestem splotła je przed sobą, spojrzenie nienachalnie prześlizgnęło się po jego sylwetce, dokonując pobieżnej oceny. Wedle jej wiedzy byli z Lucindą dość blisko, od jej zniknięcia minął ledwie miesiąc. Ból po stracie musiał być silny, dostrzegała jego cień w rysach męskiej twarzy, a ogólna prezencja Lovegooda pozwalała sądzić, że nie radzi sobie najlepiej z przetrawieniem ciszy informacyjnej. Adda przechyliła nieznacznie głowę, usiłując wejść w jego skórę, odczytać czające się za taflą ciemnych oczu. Zrozumienie racji drugiej strony zawsze było kluczem.
Nawet nie spojrzała na różdżkę, świadomie ignorując potencjalnie zagrożenie i w sposób dobitnie ostentacyjny ukazując swój brak wrogich zamiarów.
– Nie znamy się, to prawda – odparła; ton nie nosił śladów urazy czy zdenerwowania, wciąż pozostawał swobodny, wręcz miły. Opuścił nieznacznie różdżkę, ale nie do końca, wcale jej to nie umknęło. – Moją pilną sprawą i prawem do wejścia na pańską posesję jest Lucinda Hensley – dodała, ton zbijając na rzeczowy. Empatia była dobra, ale miała wrażenie, że lepiej dotrze do niego konkretami, przynajmniej w tym momencie. Nie była jego wrogiem, choć w wojennej dobie każdy cień mógł okazać się śmiertelną pułapką bez wyjścia.
Ruchem głowy wskazała za siebie, na drzwi.
– Sam pan chyba przyzna, że szopa nie jest najlepszym miejscem na omawianie zaginięcia bliskiej osoby. Wróg słucha – dodała, zastanawiając się, czy Elric w swoim stanie będzie w stanie łączyć tropy, czy zorientuje się, na co wskazują jej słowa. Nie chciała rzucać mu w twarz Zakonem, przynajmniej jeszcze nie teraz.
– To co mam panu do przekazania… – spojrzała na niego jeszcze raz, jej wzrok złagodniał – …nie będzie miłe. Ani łatwe.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie wydawała się przestraszona, ale nie zraziło go to ani nie zaniepokoiło - jego celem nie było wzbudzenie strachu w obcej kobiecie, nawet jeśli wtargnęła do jego szopy bez zapowiedzi - nie był psycholem. Nie zamierzał też podnosić na nią ręki. Sięgnięcie po różdżkę, naturalne przedłużenie dłoni czarodzieja, miało na celu wyłącznie ostrożność. Jeżeli przyszłoby do obrony, nie zawahałby się. Ale, co jasne, liczył na to, że nie będzie takiej konieczności. Nie wzbudzała jego zaufania, jej wejście było niepoprawne, irytujące, sprawiło, że poważnie zastanawiał się nad koniecznością nałożenia na dom porządnych zabezpieczeń; dziś był tu sam, ale równie dobrze sama mogła być Celine. Nigdy nie miał konieczności uciekania ani chowania się przed wrogami; nie miał ich. Dopiero gdy w jego życiu na nowo pojawiła się Lucinda stał się pośrednim celem.
Ale dla niej był w stanie znieść każde zagrożenie, wydawało mu się, że dał jej to do zrozumienia. Być może zbyt niejasno. Może powinien powiedzieć, zrobić więcej. Może wtedy nie czułaby potrzeby izolowania się, dawania sobie czasu, tylko została z nim tutaj albo wyruszyła w jego towarzystwie na wyścig do Weymouth - gdziekolwiek, gdzie byłby w stanie ochronić ją przed deszczem ognia i potencjalną śmiercią.
To zgorzknienie i frustracja własną niemocą musiało odmalować się na jego twarzy bardziej wyraźnie niżby chciał, zwłaszcza, gdy z ust Adriany padło właśnie jej imię. W pierwszej chwili zamarł, opuścił różdżkę, wciąż mocno owijając jesionowe drewno palcami. Zmarszczone brwi i skrzywienie ust sugerowało wątpliwość i nieufność. Tyle czasu szukał informacji po to tylko, by te nagle same do niego przyszły? A może do Zakonu albo innych przyjaciół Lucindy dotarło od ucha do ucha, że szukał jej w Kornwalii, w Somerset, Devon i Dorset. W to właśnie chciał wierzyć. W to, że teraz rzeczywiście pozna prawdę, nawet jeśli okaże się nie być na nią przygotowany.
Po dłuższej chwili wymownego milczenia wsunął wreszcie różdżkę z powrotem do paska i brudną już szmatką wytarł ręce z magicznego smaru i trocin. Miał ochotę warknąć, gdy zasugerowała, że wróg słucha w jego własnej cholernej szopie, ale po chwili, gdy już zapanował nad irracjonalnym zupełnie przypływem złości (która w rzeczywistości była maskowanym lękiem), skinął sztywno głową i ręką wskazał jej, żeby wyszła pierwsza. Bo właściwie miała rację. A chociaż jego zachowaniu daleko było dzisiaj do typowej dla niego uprzejmości wobec dam, myślał wyłącznie o Lucindzie.
O wieściach, które miały nie być miłe. I nie być łatwe.
- Kiedy wejdzie pani do domu nie wolno pani brać różdżki do ręki. Jeżeli pani to zrobi, przestanie pani być mile widziana - Po chwili dodał: - Ja po swoją też nie sięgnę, niezależnie od tego co usłyszę.
W domu nie było dziś nikogo poza Marleną, jego lelkiem wróżebnikiem. Ptaszysko zagruchało ponuro, gdy weszli do środka, a potem poderwało się z żerdzi i na wielkich skrzydłach sfrunęło na oparcie jednego z krzeseł. Paciorkowate, mądre oczy obserwowały Adrianę uważnie, a gdy Elric zaprosił ją do stolika w salonie Marlena przechyliła głowę, jakby również zamierzała uważnie nasłuchiwać. Z kuchni dosięgał ich zapach herbaty i zupy warzywnej, którą odgrzewał dziś na obiad. Obrus był przekrzywiony, bo pisał przy nim wcześniej listy, ale w wazonie nadal dumnie rozpierały się polne kwiaty zebrane w tygodniu przez Celine. Niemniej jednak poza tym nie dało się spostrzec śladów mieszkania innej kobiety; większość rzeczy siostry było na piętrze, a ostatnio i tak masę czasu spędzała w Walii.
Sam nie usiadł, podparł się tylko łokciami o oparcie krzesła naprzeciw Adriany i nie patrząc na nią, tylko gdzieś ponad, w zasłonięte roletą okno, zapytał ochryple;
- Nie żyje?
Ale dla niej był w stanie znieść każde zagrożenie, wydawało mu się, że dał jej to do zrozumienia. Być może zbyt niejasno. Może powinien powiedzieć, zrobić więcej. Może wtedy nie czułaby potrzeby izolowania się, dawania sobie czasu, tylko została z nim tutaj albo wyruszyła w jego towarzystwie na wyścig do Weymouth - gdziekolwiek, gdzie byłby w stanie ochronić ją przed deszczem ognia i potencjalną śmiercią.
To zgorzknienie i frustracja własną niemocą musiało odmalować się na jego twarzy bardziej wyraźnie niżby chciał, zwłaszcza, gdy z ust Adriany padło właśnie jej imię. W pierwszej chwili zamarł, opuścił różdżkę, wciąż mocno owijając jesionowe drewno palcami. Zmarszczone brwi i skrzywienie ust sugerowało wątpliwość i nieufność. Tyle czasu szukał informacji po to tylko, by te nagle same do niego przyszły? A może do Zakonu albo innych przyjaciół Lucindy dotarło od ucha do ucha, że szukał jej w Kornwalii, w Somerset, Devon i Dorset. W to właśnie chciał wierzyć. W to, że teraz rzeczywiście pozna prawdę, nawet jeśli okaże się nie być na nią przygotowany.
Po dłuższej chwili wymownego milczenia wsunął wreszcie różdżkę z powrotem do paska i brudną już szmatką wytarł ręce z magicznego smaru i trocin. Miał ochotę warknąć, gdy zasugerowała, że wróg słucha w jego własnej cholernej szopie, ale po chwili, gdy już zapanował nad irracjonalnym zupełnie przypływem złości (która w rzeczywistości była maskowanym lękiem), skinął sztywno głową i ręką wskazał jej, żeby wyszła pierwsza. Bo właściwie miała rację. A chociaż jego zachowaniu daleko było dzisiaj do typowej dla niego uprzejmości wobec dam, myślał wyłącznie o Lucindzie.
O wieściach, które miały nie być miłe. I nie być łatwe.
- Kiedy wejdzie pani do domu nie wolno pani brać różdżki do ręki. Jeżeli pani to zrobi, przestanie pani być mile widziana - Po chwili dodał: - Ja po swoją też nie sięgnę, niezależnie od tego co usłyszę.
W domu nie było dziś nikogo poza Marleną, jego lelkiem wróżebnikiem. Ptaszysko zagruchało ponuro, gdy weszli do środka, a potem poderwało się z żerdzi i na wielkich skrzydłach sfrunęło na oparcie jednego z krzeseł. Paciorkowate, mądre oczy obserwowały Adrianę uważnie, a gdy Elric zaprosił ją do stolika w salonie Marlena przechyliła głowę, jakby również zamierzała uważnie nasłuchiwać. Z kuchni dosięgał ich zapach herbaty i zupy warzywnej, którą odgrzewał dziś na obiad. Obrus był przekrzywiony, bo pisał przy nim wcześniej listy, ale w wazonie nadal dumnie rozpierały się polne kwiaty zebrane w tygodniu przez Celine. Niemniej jednak poza tym nie dało się spostrzec śladów mieszkania innej kobiety; większość rzeczy siostry było na piętrze, a ostatnio i tak masę czasu spędzała w Walii.
Sam nie usiadł, podparł się tylko łokciami o oparcie krzesła naprzeciw Adriany i nie patrząc na nią, tylko gdzieś ponad, w zasłonięte roletą okno, zapytał ochryple;
- Nie żyje?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wątpliwość i nieufność nie opuściła jego oczu, wyraz skrzywionych warg pozostawał daleki od przyjaznego, ale groźba różdżki w końcu się rozmyła. Nie dziwiło ją jego zachowanie, wojna wdarła się do ludzkich żyć gwałtem, rujnując poczucie bezpieczeństwa. Bronił własnych granic, miejsca w którym powinien czuć się nietykalny i bezpieczny i była pewna, że gdyby role się odwróciły, zapewne zareagowałaby tak samo.
Gdy gestem wskazał jej wyjście, bez słowa opuściła szopę, poczekała aż Elric sam także się z niej wyłoni. Zaszła go wcześniej niespodziewanie, najwyraźniej wyczerpała tym samym i tak niewielkie pokłady uprzejmości wobec niezapowiedzianego, teraz więc podążała za jego gestami i słowami, nie chcąc nadwyrężyć jego cierpliwości. Wciąż nie mogła go do końca wyczuć, obserwowała i analizowała, próbowała wybiec myślami w niedaleką przyszłość. Gwóźdź programu wciąż leżał przed nimi, wieści o zdradzie nie były tym samym, co wieść o śmierci. Były czymś gorszym. Czymś, co budziło naturalny sprzeciw, chęć doszukiwania się luk i odnalezienia ścieżki – choćby absurdalnej – która wyjaśniłaby zniknięcie w inny sposób. Zastanawiało ją to, czy Elric szybko pogodzi się z faktem, czy pogodzi się za wystawionym za Lucindą listem gończym, czy zacznie szukać wymówek i usprawiedliwień w mechanizmie obronnym.
Zatrzymała się na moment przed progiem, wysłuchała jego (prośby? nakazu? groźby?) słów i skinęła głową w milczeniu. W najgorszym wypadku po prostu każe jej wyjść, albo sam złamie dane słowo, ale wtedy mogła się po prostu deportować albo zmienić w kota i uciec. Nie chciałaby co prawda by sytuacja przybrała tak paskudny obrót, ale trzeba było brać pod uwagę każdą opcję.
Wślizgnęła się do wnętrza domu, odruchowo rozejrzała na boki w ganku, jakby szukała miejsca na odwieszenie płaszcza, ale po chwili zrezygnowała z tego pomysłu. Przeszli zatem dalej, w stronę salonu w którym zauważyła bukiet polnych kwiatów – ten wywołał jej bezwiedny uśmiech, sama lubiła rośliny – ale nawet jeśli w zaciszu własnych myśli pojawiło się pytanie o to, czy jest sam, uznała, że nie ma to teraz znaczenia. Nie przyszła tu po to, by zbierać informacje. Nie przyszła tu po to, by węszyć.
Stanęła przy stole, zmierzyła zaciekawionym spojrzeniem potężne ptaszysko siedzące na jednym z oparć. Kojarzyła jak złą sławę im się przypisuje, ale gdzieś w odmętach wspomnień świtała jej informacja o tym, że były jakoś powiązane z deszczem?... Nie ważne, nie powinna teraz o tym myśleć.
Nie żyje?
– Kolaboruje z wrogiem – odparła z miejsca, bez zawahania. Póki Minister i Bagnold nie cofnęli listu gończego, w rozumowaniu Addy Lucinda miała być traktowana jako zdrajczyni, a oczyścić własne imię mogła na sądzie.
Zanim podjęła temat, dała mu chwilę na przetrawienie informacji.
– Była widziana w łaźniach, w Londynie, na wydarzeniu w którym wzięły udział między innymi takie kobiety jak namiestniczka Londynu czy Cassandra Mulciber, żona namiestnika Warwick. Nie doszło tam do żadnych samosądów, panie odpoczęły w sielankowej atmosferze popijając przy tym szampana.
Kolejna chwila ciszy. Wyprze? Zaprzeczy? W przypływie niemocy złamie dane słowo i podniesie na nią różdżkę?
– Szukał jej pan – stwierdziła, nie zapytała – czy kiedykolwiek odpowiedziała na list? Pozostawiła po sobie notkę pożegnalną? Zachowywała się dziwnie przed Nocą Tysiąca Gwiazd?
Gdy gestem wskazał jej wyjście, bez słowa opuściła szopę, poczekała aż Elric sam także się z niej wyłoni. Zaszła go wcześniej niespodziewanie, najwyraźniej wyczerpała tym samym i tak niewielkie pokłady uprzejmości wobec niezapowiedzianego, teraz więc podążała za jego gestami i słowami, nie chcąc nadwyrężyć jego cierpliwości. Wciąż nie mogła go do końca wyczuć, obserwowała i analizowała, próbowała wybiec myślami w niedaleką przyszłość. Gwóźdź programu wciąż leżał przed nimi, wieści o zdradzie nie były tym samym, co wieść o śmierci. Były czymś gorszym. Czymś, co budziło naturalny sprzeciw, chęć doszukiwania się luk i odnalezienia ścieżki – choćby absurdalnej – która wyjaśniłaby zniknięcie w inny sposób. Zastanawiało ją to, czy Elric szybko pogodzi się z faktem, czy pogodzi się za wystawionym za Lucindą listem gończym, czy zacznie szukać wymówek i usprawiedliwień w mechanizmie obronnym.
Zatrzymała się na moment przed progiem, wysłuchała jego (prośby? nakazu? groźby?) słów i skinęła głową w milczeniu. W najgorszym wypadku po prostu każe jej wyjść, albo sam złamie dane słowo, ale wtedy mogła się po prostu deportować albo zmienić w kota i uciec. Nie chciałaby co prawda by sytuacja przybrała tak paskudny obrót, ale trzeba było brać pod uwagę każdą opcję.
Wślizgnęła się do wnętrza domu, odruchowo rozejrzała na boki w ganku, jakby szukała miejsca na odwieszenie płaszcza, ale po chwili zrezygnowała z tego pomysłu. Przeszli zatem dalej, w stronę salonu w którym zauważyła bukiet polnych kwiatów – ten wywołał jej bezwiedny uśmiech, sama lubiła rośliny – ale nawet jeśli w zaciszu własnych myśli pojawiło się pytanie o to, czy jest sam, uznała, że nie ma to teraz znaczenia. Nie przyszła tu po to, by zbierać informacje. Nie przyszła tu po to, by węszyć.
Stanęła przy stole, zmierzyła zaciekawionym spojrzeniem potężne ptaszysko siedzące na jednym z oparć. Kojarzyła jak złą sławę im się przypisuje, ale gdzieś w odmętach wspomnień świtała jej informacja o tym, że były jakoś powiązane z deszczem?... Nie ważne, nie powinna teraz o tym myśleć.
Nie żyje?
– Kolaboruje z wrogiem – odparła z miejsca, bez zawahania. Póki Minister i Bagnold nie cofnęli listu gończego, w rozumowaniu Addy Lucinda miała być traktowana jako zdrajczyni, a oczyścić własne imię mogła na sądzie.
Zanim podjęła temat, dała mu chwilę na przetrawienie informacji.
– Była widziana w łaźniach, w Londynie, na wydarzeniu w którym wzięły udział między innymi takie kobiety jak namiestniczka Londynu czy Cassandra Mulciber, żona namiestnika Warwick. Nie doszło tam do żadnych samosądów, panie odpoczęły w sielankowej atmosferze popijając przy tym szampana.
Kolejna chwila ciszy. Wyprze? Zaprzeczy? W przypływie niemocy złamie dane słowo i podniesie na nią różdżkę?
– Szukał jej pan – stwierdziła, nie zapytała – czy kiedykolwiek odpowiedziała na list? Pozostawiła po sobie notkę pożegnalną? Zachowywała się dziwnie przed Nocą Tysiąca Gwiazd?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Powoli się uspokajał, próbował przynajmniej - przestać zgrzytać zębami, zaciskać dłonie w pięści, nie rzucać nieznajomej spojrzeń, które mogłyby ją zaniepokoić albo wprawić w dyskomfort. Nie był taki, prawie wszyscy, którzy go znali, nazwaliby go życzliwym, ciepłym, dobrym przyjacielem. Szanował kobiety, nigdy na żadną nie podniósł ręki. Wiedział też, w głębi siebie, że choćby nawet Adriana miała mu do przekazania najgorsze możliwe wieści, nawet gdyby sama wyciągnęła różdżkę pierwsza, nie zbluzgałby jej ani trwale nie skrzywdził - to po prostu nie leżało w jego naturze. Rozgniewała go tak, bo go zaskoczyła, a ostatnio jego cierpliwość i tak trzymała się na bardzo cienkiej nici.
Ale we własnym salonie, pod uważnym spojrzeniem Marleny, wziął jeden i drugi głębszy wdech, zacisnął palce na wytartym drewnie krzesła, zamknął oczy i policzył od zera do pięciu i z powrotem. Irytacja opuszczała go, pozostawiając tylko gorzki niepokój i determinację. Determinację, żeby przyjąć prawdę ze spokojem, z godnością; przynajmniej pozornie.
Zadał pytanie, które prześladowało go od długich, niekończących się tygodni, które stawało mu w gardle za każdym razem, gdy pytał o to samego siebie. Pytanie smakujące jak kwas.
Jeżeli jednak jego słowa były kwasem, to jak mógł nazwać to co wyszło z ust Adriany? Żarzącym się metalem, igłą w krtani, popiołem, który dławił i dusił? Z początku obserwował kobietę w ciszy, w nienaturalnie nieruchomej pozie, przeszywająco. Potem, jakby chciał to wszystko z siebie wyrzucić, otrząsnąć się z brudu i fałszu - zaśmiał się. Zaśmiał i przetarł twarz gorącą dłonią, dopiero teraz rozumiejąc jak bardzo spocił się w przeciągu zaledwie kilku minut.
- Nie. To niemożliwe. Musicie mieć błędne informacje. Ktoś was okłamał. To nie jest możliwe. - Wciąż uśmiechnięty oparł się o krzesło mocniej łokciami, aż zaskrzypiały panele podłogi. Widział przed sobą zupełnie poważną, smutną niemal kobietę, święcie przekonaną o tym, że ma rację. Która odnalazła go, bo uznała, że powinien wiedzieć. Zapewne Zakonniczkę, bo kto inny ująłby to w taki sposób? Kto inny by wiedział? Krew szumiała mu w uszach tak że ledwie słyszał to co jeszcze miała mu do powiedzenia, ale zrozumiał najważniejsze. - W Londynie? W łaźniach? Widziana? Przez kogo? - zadawał pytanie za pytaniem, papugując po niej wszystko, licząc, że może jeśli wybrzmi jeszcze raz to nabierze więcej sensu. Ale nie nabrało. - I na tej podstawie uważacie, że kolaboruje z wrogiem? Co z tego, że nie było żadnej walki, że nie stawiała oporu! Przecież... cholera, to byłby pierwszy raz, gdy mieszają komuś w głowie? Zaklęciami Niewybaczalnymi albo szantażem? Mogli jej grozić, żeby była posłuszna, mogli... kurwa mać, to ona jest w niebezpieczeństwie, nie na odwrót - Stracił cierpliwość, zacisnął pięść i oparł na niej czoło. - To nie jest w jej stylu. Była zupełnie oddana tej walce, to było jej całe życie, nie uwierzę w to, że nagle w dzień końca świata zdecydowała się... a może to przez kometę? Może kometa wpłynęła też na nią!
To wszystko były tylko hipotezy, domysły, ale po prawdzie to nie był w stanie o niczym myśleć racjonalnie, bo wizje Lucindy w towarzystwie śmierciożerców, w Ministerstwie, w Londynie, bezwolnej i zupełnie samotnej zalewały go jak ściana ognia. Ten płomień nie spalał, nie niszczył; ale popychał do zupełnie durnych pomysłów. Wiedział co musi zrobić, nie wiedział tylko jak. Wyruszyć do Londynu? Już dziś, teraz? A może do Essex, jeżeli za wszystko odpowiadała jej parszywa rodzina?
- Szukałem - przyznał ochryple, znów uciekając wzrokiem gdzieś daleko, gdzieś, gdzie Adriana nie mogła mieć dostępu. - Byliśmy blisko. - Nie musiał tego rozwijać, to nie była jej cholerna sprawa. Ani jej ani nikogo. - Niczego nie zostawiła. Ostatni raz widzieliśmy się w Weymouth, parę dni przed wybuchem komety. Powiedziała... - zawahał się. Nie zamierzał de Verley okłamywać, nie, gdy chodziło o coś tak ważnego jak bezpieczeństwo Lucindy, ale sam nie był pewny w jaki sposób jego słowa zostaną odebrane. Jak sam powinien je odebrać, zinterpretować, wiedząc gdzie się teraz znalazła. - Powiedziała, że będzie potrzebować trochę czasu. Sama. Żeby... domknąć jakieś sprawy. - Zmarszczył brwi i wykrzywił usta. Wtedy uznał, że chodziło o jakiegoś byłego kochanka, nie dopytywał o to, bo nie chciał na nią naciskać, zachowywać się jak człowiek zazdrosny; ale jeśli od samego początku chodziło o rodzinę? Jej brata lub siostrę? Czy ktoś tak silny i rozważny jak Lucinda mógł dać się wciągnąć w pułapkę?
Ale we własnym salonie, pod uważnym spojrzeniem Marleny, wziął jeden i drugi głębszy wdech, zacisnął palce na wytartym drewnie krzesła, zamknął oczy i policzył od zera do pięciu i z powrotem. Irytacja opuszczała go, pozostawiając tylko gorzki niepokój i determinację. Determinację, żeby przyjąć prawdę ze spokojem, z godnością; przynajmniej pozornie.
Zadał pytanie, które prześladowało go od długich, niekończących się tygodni, które stawało mu w gardle za każdym razem, gdy pytał o to samego siebie. Pytanie smakujące jak kwas.
Jeżeli jednak jego słowa były kwasem, to jak mógł nazwać to co wyszło z ust Adriany? Żarzącym się metalem, igłą w krtani, popiołem, który dławił i dusił? Z początku obserwował kobietę w ciszy, w nienaturalnie nieruchomej pozie, przeszywająco. Potem, jakby chciał to wszystko z siebie wyrzucić, otrząsnąć się z brudu i fałszu - zaśmiał się. Zaśmiał i przetarł twarz gorącą dłonią, dopiero teraz rozumiejąc jak bardzo spocił się w przeciągu zaledwie kilku minut.
- Nie. To niemożliwe. Musicie mieć błędne informacje. Ktoś was okłamał. To nie jest możliwe. - Wciąż uśmiechnięty oparł się o krzesło mocniej łokciami, aż zaskrzypiały panele podłogi. Widział przed sobą zupełnie poważną, smutną niemal kobietę, święcie przekonaną o tym, że ma rację. Która odnalazła go, bo uznała, że powinien wiedzieć. Zapewne Zakonniczkę, bo kto inny ująłby to w taki sposób? Kto inny by wiedział? Krew szumiała mu w uszach tak że ledwie słyszał to co jeszcze miała mu do powiedzenia, ale zrozumiał najważniejsze. - W Londynie? W łaźniach? Widziana? Przez kogo? - zadawał pytanie za pytaniem, papugując po niej wszystko, licząc, że może jeśli wybrzmi jeszcze raz to nabierze więcej sensu. Ale nie nabrało. - I na tej podstawie uważacie, że kolaboruje z wrogiem? Co z tego, że nie było żadnej walki, że nie stawiała oporu! Przecież... cholera, to byłby pierwszy raz, gdy mieszają komuś w głowie? Zaklęciami Niewybaczalnymi albo szantażem? Mogli jej grozić, żeby była posłuszna, mogli... kurwa mać, to ona jest w niebezpieczeństwie, nie na odwrót - Stracił cierpliwość, zacisnął pięść i oparł na niej czoło. - To nie jest w jej stylu. Była zupełnie oddana tej walce, to było jej całe życie, nie uwierzę w to, że nagle w dzień końca świata zdecydowała się... a może to przez kometę? Może kometa wpłynęła też na nią!
To wszystko były tylko hipotezy, domysły, ale po prawdzie to nie był w stanie o niczym myśleć racjonalnie, bo wizje Lucindy w towarzystwie śmierciożerców, w Ministerstwie, w Londynie, bezwolnej i zupełnie samotnej zalewały go jak ściana ognia. Ten płomień nie spalał, nie niszczył; ale popychał do zupełnie durnych pomysłów. Wiedział co musi zrobić, nie wiedział tylko jak. Wyruszyć do Londynu? Już dziś, teraz? A może do Essex, jeżeli za wszystko odpowiadała jej parszywa rodzina?
- Szukałem - przyznał ochryple, znów uciekając wzrokiem gdzieś daleko, gdzieś, gdzie Adriana nie mogła mieć dostępu. - Byliśmy blisko. - Nie musiał tego rozwijać, to nie była jej cholerna sprawa. Ani jej ani nikogo. - Niczego nie zostawiła. Ostatni raz widzieliśmy się w Weymouth, parę dni przed wybuchem komety. Powiedziała... - zawahał się. Nie zamierzał de Verley okłamywać, nie, gdy chodziło o coś tak ważnego jak bezpieczeństwo Lucindy, ale sam nie był pewny w jaki sposób jego słowa zostaną odebrane. Jak sam powinien je odebrać, zinterpretować, wiedząc gdzie się teraz znalazła. - Powiedziała, że będzie potrzebować trochę czasu. Sama. Żeby... domknąć jakieś sprawy. - Zmarszczył brwi i wykrzywił usta. Wtedy uznał, że chodziło o jakiegoś byłego kochanka, nie dopytywał o to, bo nie chciał na nią naciskać, zachowywać się jak człowiek zazdrosny; ale jeśli od samego początku chodziło o rodzinę? Jej brata lub siostrę? Czy ktoś tak silny i rozważny jak Lucinda mógł dać się wciągnąć w pułapkę?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Adda ponownie splotła ze sobą dłonie, spojrzenie nienachalnie ogarnęło sylwetkę Lovegooda. Obserwowała go otwarcie, w sposób w jaki obserwuje się wyjątkowo zajmujący obiekt. Stany żałoby miały skończoną liczbę, ale kolejność ich występowania pozostawała zmienna; potraktuje ją milczeniem? Złością? Złamie dane słowo? Ze słów Justine wynikało, że mieli coś do siebie, spodziewała się zaprzeczenia. Niedowierzającego tonu, śmiechu, który często stanowił reakcję obronną przed traumatycznym przeżyciem.
Gdy padły pierwsze słowa, nie poruszyła się nawet o cal, podobnie nie zmieniła się jej mina. Wszystko było możliwe; do trzynastego sierpnia uważała, że ta jebana kometa jest tu tylko przelotem, ale to co przyniosła Noc Tysiąca Gwiazd szybko odarło ją z resztek złudzeń wobec tego, co jest możliwe, a co nie. W Londynie, w Ministerstwie, też nikt by nie uwierzył w to, że jest podwójnym szpiegiem, nikt by nie uwierzył, że wyszła za mugolaka, nikt by nie uwierzył, że na samą myśl o czarnej magii skręca ją w środku. Wszystko było możliwe.
Kolejne pytania wywołały ukłucie irytacji, to jednak nie wydostało się ponad taflę oczu, nie znalazło odbicia w ułożeniu warg. Adda wpatrywała się w Elrica jak milcząca statuetka, wszystkie myśli i odczucia pozostawiając jedynie dla siebie. Każde słowo miało teraz znaczenie. Każdy gest. Pracowała w wywiadzie od lat, od przeszło roku grała na dwa fronty; wiedziała, kiedy ma przed sobą wartościowy trop, a kiedy tylko bezsensowne gadanie. To, co usłyszała w łaźni było tropem. Niebezpiecznym i niepokojącym, wymagającym natychmiastowej interwencji, bo gdyby takowej zabrakło, a Lucinda faktycznie zdradziła Zakon, mieliby na sumieniu o wiele więcej niż jedno życie. Była pewna swojego znaleziska i tę pewność musiał teraz zobaczyć Lovegood, nawet jeśli doskonale wiedziała, że dopuszcza się kłamstwa. Nie było czasu na więcej spiralowania i wyparcia, list gończy został już wydany, rozkazy rozdysponowane, wici rozpuszczone, informatorzy puszczeni w obieg.
– W Londynie – odparła powoli – w łaźniach. Widziana. Przeze mnie – powtórzyła po nim, chwytając się jego spojrzenia jak brzytwy, z uporem i stanowczością. Zmrużyła oczy.
Zaprzeczenie – wyparcie – znów zaprzeczenie – usprawiedliwienie.
Oczywiście, że mogli jej grozić. Mogła być pod Imperiusem, mogła zostać zaszantażowana, mogli jej zrobić całe mnóstwo okropnych rzeczy. Mogli także podać Veritaserum, mogli rzucić ją legilimentowi, mogli poddać ją działaniu czarnej magii, mogli torturować tak długo, że straciła zmysły. Znów, jak echo, powróciła do niej wcześniejsza myśl.
Wszystko było możliwe.
– Nieczęsto obserwuje się więźnia, którego traktuje się olejkiem różanym, bąbelkami i szampanem. Równie rzadko poszukiwana listem gończym Ministerstwa Magii osoba może liczyć na spokojną rozmowę i relaksujący wieczór w towarzystwie żony Śmierciożercy, czy ślepo oddanej namiestniczki. Minął miesiąc od zaginięcia – przypomniała mu chłodno – Lucinda nie jest pierwszą-lepszą damą, którą trzeba ratować z opresji, gdyby miała możliwość, wysłałaby wiadomość. Wysłałaby pierdolonego patronusa, którego można rzucić w dziesięć sekund. Dałaby znak. – Zbliżyła się do niego o krok, wciąż przyglądając mu się intensywnie, oceniająco. Badawczo. – Nie dostaliśmy tego znaku. Żadnej wiadomości. Niczego.
Uniosła nieznacznie brwi. Wniosek nasuwał się jeden i na tym etapie przecież powinien zdawać sobie z niego sprawę.
– Wniosek jest zatem jeden – Lucinda jest pozbawiona głosu. Zagadką jednak pozostaje fakt kto za tym stoi. Może Śmierciożercy? – Kolejny krok. – Może kometa? – I jeszcze jeden. – Może Selwyni? Może ona sama? Zakon Feniksa nie może pozwolić sobie na bezczynność, Hensley wie za dużo, widziała za dużo. Ma zbyt wiele kontaktów i zbyt wielu znajomych po tej stronie barykady. Musimy założyć najgorsze dla naszego własnego bezpieczeństwa. Na tłumaczenia i wyjaśnienia przyjdzie czas później, gdy już znajdzie się w rękach rebelii.
Wysłuchała w milczeniu jego kolejnych słów; nie rzucały zbyt wiele światła na sprawę, podsunięty przez niego ślad mógł oznaczać wszystko, nawet wycieczkę za granicę.
Odetchnęła głębiej, z westchnieniem, z ukosa spojrzała na ponure ptaszysko.
– Nie wydaliśmy na nią wyroku – odezwała się po chwili milczenia, wróciła do niego wzrokiem. – Jest poszukiwana, będzie miała szansę opowiedzieć swoją wersję wydarzeń przed sądem wojennym i prawowitym Ministrem, to on zdecyduje o jej losie. By jednak do tego doprowadzić, by dać jej szansę na oczyszczenie własnego imienia, potrzebujemy ludzi. – Jej spojrzenie złagodniało, teraz wyglądała na zmęczoną. Powoli uniosła dłoń, odwróciła ją wierzchem do dołu w geście zaproszenia. – Dołączysz do nas? Pod skrzydło feniksa? W szeregi rebelii?
Gdy padły pierwsze słowa, nie poruszyła się nawet o cal, podobnie nie zmieniła się jej mina. Wszystko było możliwe; do trzynastego sierpnia uważała, że ta jebana kometa jest tu tylko przelotem, ale to co przyniosła Noc Tysiąca Gwiazd szybko odarło ją z resztek złudzeń wobec tego, co jest możliwe, a co nie. W Londynie, w Ministerstwie, też nikt by nie uwierzył w to, że jest podwójnym szpiegiem, nikt by nie uwierzył, że wyszła za mugolaka, nikt by nie uwierzył, że na samą myśl o czarnej magii skręca ją w środku. Wszystko było możliwe.
Kolejne pytania wywołały ukłucie irytacji, to jednak nie wydostało się ponad taflę oczu, nie znalazło odbicia w ułożeniu warg. Adda wpatrywała się w Elrica jak milcząca statuetka, wszystkie myśli i odczucia pozostawiając jedynie dla siebie. Każde słowo miało teraz znaczenie. Każdy gest. Pracowała w wywiadzie od lat, od przeszło roku grała na dwa fronty; wiedziała, kiedy ma przed sobą wartościowy trop, a kiedy tylko bezsensowne gadanie. To, co usłyszała w łaźni było tropem. Niebezpiecznym i niepokojącym, wymagającym natychmiastowej interwencji, bo gdyby takowej zabrakło, a Lucinda faktycznie zdradziła Zakon, mieliby na sumieniu o wiele więcej niż jedno życie. Była pewna swojego znaleziska i tę pewność musiał teraz zobaczyć Lovegood, nawet jeśli doskonale wiedziała, że dopuszcza się kłamstwa. Nie było czasu na więcej spiralowania i wyparcia, list gończy został już wydany, rozkazy rozdysponowane, wici rozpuszczone, informatorzy puszczeni w obieg.
– W Londynie – odparła powoli – w łaźniach. Widziana. Przeze mnie – powtórzyła po nim, chwytając się jego spojrzenia jak brzytwy, z uporem i stanowczością. Zmrużyła oczy.
Zaprzeczenie – wyparcie – znów zaprzeczenie – usprawiedliwienie.
Oczywiście, że mogli jej grozić. Mogła być pod Imperiusem, mogła zostać zaszantażowana, mogli jej zrobić całe mnóstwo okropnych rzeczy. Mogli także podać Veritaserum, mogli rzucić ją legilimentowi, mogli poddać ją działaniu czarnej magii, mogli torturować tak długo, że straciła zmysły. Znów, jak echo, powróciła do niej wcześniejsza myśl.
Wszystko było możliwe.
– Nieczęsto obserwuje się więźnia, którego traktuje się olejkiem różanym, bąbelkami i szampanem. Równie rzadko poszukiwana listem gończym Ministerstwa Magii osoba może liczyć na spokojną rozmowę i relaksujący wieczór w towarzystwie żony Śmierciożercy, czy ślepo oddanej namiestniczki. Minął miesiąc od zaginięcia – przypomniała mu chłodno – Lucinda nie jest pierwszą-lepszą damą, którą trzeba ratować z opresji, gdyby miała możliwość, wysłałaby wiadomość. Wysłałaby pierdolonego patronusa, którego można rzucić w dziesięć sekund. Dałaby znak. – Zbliżyła się do niego o krok, wciąż przyglądając mu się intensywnie, oceniająco. Badawczo. – Nie dostaliśmy tego znaku. Żadnej wiadomości. Niczego.
Uniosła nieznacznie brwi. Wniosek nasuwał się jeden i na tym etapie przecież powinien zdawać sobie z niego sprawę.
– Wniosek jest zatem jeden – Lucinda jest pozbawiona głosu. Zagadką jednak pozostaje fakt kto za tym stoi. Może Śmierciożercy? – Kolejny krok. – Może kometa? – I jeszcze jeden. – Może Selwyni? Może ona sama? Zakon Feniksa nie może pozwolić sobie na bezczynność, Hensley wie za dużo, widziała za dużo. Ma zbyt wiele kontaktów i zbyt wielu znajomych po tej stronie barykady. Musimy założyć najgorsze dla naszego własnego bezpieczeństwa. Na tłumaczenia i wyjaśnienia przyjdzie czas później, gdy już znajdzie się w rękach rebelii.
Wysłuchała w milczeniu jego kolejnych słów; nie rzucały zbyt wiele światła na sprawę, podsunięty przez niego ślad mógł oznaczać wszystko, nawet wycieczkę za granicę.
Odetchnęła głębiej, z westchnieniem, z ukosa spojrzała na ponure ptaszysko.
– Nie wydaliśmy na nią wyroku – odezwała się po chwili milczenia, wróciła do niego wzrokiem. – Jest poszukiwana, będzie miała szansę opowiedzieć swoją wersję wydarzeń przed sądem wojennym i prawowitym Ministrem, to on zdecyduje o jej losie. By jednak do tego doprowadzić, by dać jej szansę na oczyszczenie własnego imienia, potrzebujemy ludzi. – Jej spojrzenie złagodniało, teraz wyglądała na zmęczoną. Powoli uniosła dłoń, odwróciła ją wierzchem do dołu w geście zaproszenia. – Dołączysz do nas? Pod skrzydło feniksa? W szeregi rebelii?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Spokój Adriany mierził go tym bardziej, że sam nie chciał w tak oczywisty sposób okazać przed nią jak bardzo jej podejrzenia, te plotki, sama sugestia, że Lucinda mogła zdradzić szarpały jego cierpliwością. Oczywiście to nie była jej wina - jeżeli naprawdę widziała ją w Londynie miała prawo się obawiać, porwana i kontrolowana przez wroga Zakonniczka mogła znacząco wpłynąć na losy wojny i bezpieczeństwo setek ludzi. Elric uważał jednak, ze ten lęk, ta ostrożność, były ukierunkowane niewłaściwie. Być może nie był obiektywny, być może przemawiały przez niego jego własne uczucia i zaufanie, ale Merlinie, znał Lucindę od dziecka i nawet mimo upływu lat odkrywał w niej przez ostatnie miesiące tę samą zdeterminowaną i upartą w swoich ideałach kobietę. Nie uwierzyłby w jej dobrowolną zdradę nawet gdyby powiedział mu o niej sam minister Longbottom.
Nie, potrzebowałby dowodu. Potrzebowałby jej samej, żeby spojrzała mu w oczy i wyjaśniła osobiście dlaczego zrobiła to co zrobiła. Bo święcie wierzył, że byłby w stanie rozpoznać ją prawdziwą od kogoś zaklętego lub szantażowanego.
W czasie, w którym Adriana przyglądała mu się z kamiennym spokojem, on na przemian rozprostowywał i zaciskał palce na oparciu krzesła. Był blady, szary niemal, wargi mu wyschły i długo nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Unikał nawet patrzenia kobiecie w oczy, żeby nie wyczytała z niego więcej niż i tak podał jej na tacy.
- To mogła nawet nie być ona. Mogą ją przetrzymywać, torturować, mogli jej wyrwać włosy na eliksir wielosokowy właśnie po to, żeby wzbudzić w was wątpliwość i sprawić, że nie będziecie jej chcieli uratować - burknął po chwili zgorzkniałego namysłu. Miał ochotę zawyć, gdy wyobraził sobie Lucy właśnie taką; zaszczutą, samotną i porzuconą przez wszystkich, których uznawała za przyjaciół. Mięśnie ramion trzęsły mu się z gniewnego napięcia, ale nie łamał danego słowa; nie tyle nawet co nie zamierzał na Adrianę naskoczyć, co nie zamierzał w ogóle wybuchać agresją. Nie zamierzał jej przestraszyć. Da upust desperackiej wściekłości kiedy de Verley już sobie pójdzie. Od czegoś w końcu miał Reparo. - Nie jest pierwszą lepszą damą? Oczywiście, że nie jest! - podchwycił, zacisnął zęby tak, że zaskrzypiało mu w uszach. - Ale czy to znaczy, że potrafiłaby rzucić patronusa bez różdżki? Albo nieprzytomna? Albo zamknięta w Tower, żeby można było przejąć jej tożsamość i zrobić z niej symbol propagandy, wielkie nawrócenie tej ich pieprzonej szlachetnej krwi? - żachnął się, bo coś mu się przypomniało. Wielki skandal, który sam przed rokiem uważnie śledził w gazetach i audycjach czarodziejskich stacji radiowych. - A Justine Tonks? Ona była pierwszą lepszą damą, którą trzeba było ratować z opresji? - Nie był złośliwy, nie unosił się pogardą; wysoko uniesione brwi, zdziwiony ton i rozłożone ręce sugerowały realną wątpliwość, niemal smutek. - Nie musisz nawet odpowiadać, bo przecież wiem, że nie. Ale nie możesz też spojrzeć mi teraz w oczy i powiedzieć, że Tonks mogła wam wysłać wiadomość.
Kiedy wstała miał cień zamiaru, żeby się odsunąć, cofnąć, nie chcąc by jej gorzkie, bolesne słowa wybrzmiały zbyt blisko jego uszu. Oskarżenie o zdradę było jedną rzeczą, ale o tym myślał teraz najmniej. Tę zdradę, ten ból, to upokorzenie własną naiwnością odżyje, gdy (jeśli w ogóle) będzie miał na to niezbywalny dowód. W pierwszej kolejności założył, że Lucinda została porwana. W pierwszej kolejności nosiło go, by zrobić wszystko, żeby jakoś ją z tego pieprzonego Londynu wyciągnąć.
I to postanowienie, ta żelazna pewność - ratunek nie zdrada - pozwoliły mu stać w bezruchu i obserwować Adrianę z uwagą nawet kiedy znalazła się bardzo blisko. Nie będzie się przed nią cofał w swoim własnym domu. Nie będzie uciekał przed tym co ma do powiedzenia; niezależnie od tego jak bardzo go to wszystko ubodło.
- Oczywiście, że nie możemy stać bezczynnie. Musimy ją odzyskać - odpowiedział prędko, prawie wchodząc jej w słowo. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że użył liczby mnogiej. - Lucinda zniknęła miesiąc temu - przypomniał, uspokajając się nieco, rozluźniając zaciśniętą szczękę i przesuwając dłonią po brodzie. - Jak rozumiem wiecie o tym od niedawna. Jakie sekretne plany i miejsca już wyciekły? Jakie nazwiska? Jakie kluczowe punkty zostały zaatakowane i jakie plany zaprzepaszczone? Przerwano jakieś szlaki, porwano anonimowych sojuszników, informatorów, szpiegów? - Pokręcił głową, westchnął. - Czy gdyby przez ten miesiąc, w trakcie którego wszyscy myśleli, że nie żyje, z własnej woli siedziała ze śmierciożercami i Sama-Wiesz-Kim przy stole to czy już byście tego nie odczuli? Jasna cholera, popatrz na siebie. Lucinda cię znała. Skoro byłaś wtedy z nimi w łaźni namiestniczka Londynu albo jakieś jej służki powinny cię od razu rozpoznać, zdemaskować i schwytać. Nie byłaś tam między swoimi, nie miałabyś żadnych szans. - Pokręcił głową, wykrzywił usta i obnażył zęby, zerkając przelotnie na sufit, a potem na Marlenę. - Nie... ona musi stawiać opór. Nigdy nie zdradziła mi jaką dokładnie funkcję pełniła w Zakonie, nie zdemaskowała żadnych waszych planów i misji, ale wiem przynajmniej tyle, że nie była między wami byle kim, kto by nie miał o niczym pojęcia. Jeżeli nie stawiałaby oporu... po tym miesiącu wszyscy byście już byli w czarnej dupie. - Wymsknęło mu się to, nie nawykł do używania przy kobietach języka w jakim mówił grając z druhami w pokera przy piwie po wachtach w smoczym rezerwacie.
- Poszukiwana? - dopytał, unosząc krzywo brew. - Poszukiwana? Mam nadzieję, że masz przez to na myśli, że będziemy ją próbowali odbić. - skrzywił się na słowa o sądzie wojennym i szansie na oczyszczenie swojego imienia.
Potrzebowali ludzi. Wiedział o tym nie od dzisiaj, nie od dzisiaj rozumiał, że rebelia nie miała się dobrze; nie w porównaniu do reżimu terroru, zwłaszcza po zagładzie, którą bez wątpienia ściągnęła im na głowę właśnie czarna magia. Spojrzał na jej wyciągniętą rękę, na końcu języka mając, że musi się nad tym zastanowić.
Ale czy był czas się zastanawiać, gdy Lucinda została schwytana? Gdy deszcz ognia pozbawił Dolinę Godryka dziesiątek dobrych ludzi i spustoszył całe Peak District? Gdy nękał ich kataklizm za kataklizmem, gdy na horyzoncie wisiało kolejne widmo wielkiego głodu? Może rzeczywiście zbyt długo się wahał. Może gdyby podjął tę decyzję wcześniej...
Przez myśl przemknęła mu mała, niewinna Celine, ale zadusił tę wątpliwość, wiedząc, że siostra już wkrótce będzie względnie bezpieczna w Walii. Względnie. Bo przecież wojna rozpościerała swoje macki coraz dalej, a Celine na pewno chciała mieć dzieci; takie, które w jedenastym roku życia mogłyby bezpiecznie pojechać do Londynu na peron dziewięć i trzy czwarte.
- Oskarżony nie oczyszcza swojego imienia, to oskarżenie udowadnia mu winę - powiedział najpierw, rozluźniając i zsuwając palce z krzesła. - Dopóki nie udowodni się komuś winy, to nie ma o niej mowy, nie ważne, czy to była szlachcianka, rebeliant, podejrzany o zdradę, auror czy mugol. Tak działa prawo. Działało w każdym razie, w normalnym świecie. Po tym co stało się tu miesiąc temu nie zamierzam dłużej stać bezczynnie; jeżeli chcecie mnie powołać, stanę do walki. Ale walczyć będę tylko za normalny świat - Spojrzał Adrianie wprost w oczy, przeszywająco. - Zanim podam ci rękę musisz mi przysiąc, że walczymy o to samo.
Nie, potrzebowałby dowodu. Potrzebowałby jej samej, żeby spojrzała mu w oczy i wyjaśniła osobiście dlaczego zrobiła to co zrobiła. Bo święcie wierzył, że byłby w stanie rozpoznać ją prawdziwą od kogoś zaklętego lub szantażowanego.
W czasie, w którym Adriana przyglądała mu się z kamiennym spokojem, on na przemian rozprostowywał i zaciskał palce na oparciu krzesła. Był blady, szary niemal, wargi mu wyschły i długo nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Unikał nawet patrzenia kobiecie w oczy, żeby nie wyczytała z niego więcej niż i tak podał jej na tacy.
- To mogła nawet nie być ona. Mogą ją przetrzymywać, torturować, mogli jej wyrwać włosy na eliksir wielosokowy właśnie po to, żeby wzbudzić w was wątpliwość i sprawić, że nie będziecie jej chcieli uratować - burknął po chwili zgorzkniałego namysłu. Miał ochotę zawyć, gdy wyobraził sobie Lucy właśnie taką; zaszczutą, samotną i porzuconą przez wszystkich, których uznawała za przyjaciół. Mięśnie ramion trzęsły mu się z gniewnego napięcia, ale nie łamał danego słowa; nie tyle nawet co nie zamierzał na Adrianę naskoczyć, co nie zamierzał w ogóle wybuchać agresją. Nie zamierzał jej przestraszyć. Da upust desperackiej wściekłości kiedy de Verley już sobie pójdzie. Od czegoś w końcu miał Reparo. - Nie jest pierwszą lepszą damą? Oczywiście, że nie jest! - podchwycił, zacisnął zęby tak, że zaskrzypiało mu w uszach. - Ale czy to znaczy, że potrafiłaby rzucić patronusa bez różdżki? Albo nieprzytomna? Albo zamknięta w Tower, żeby można było przejąć jej tożsamość i zrobić z niej symbol propagandy, wielkie nawrócenie tej ich pieprzonej szlachetnej krwi? - żachnął się, bo coś mu się przypomniało. Wielki skandal, który sam przed rokiem uważnie śledził w gazetach i audycjach czarodziejskich stacji radiowych. - A Justine Tonks? Ona była pierwszą lepszą damą, którą trzeba było ratować z opresji? - Nie był złośliwy, nie unosił się pogardą; wysoko uniesione brwi, zdziwiony ton i rozłożone ręce sugerowały realną wątpliwość, niemal smutek. - Nie musisz nawet odpowiadać, bo przecież wiem, że nie. Ale nie możesz też spojrzeć mi teraz w oczy i powiedzieć, że Tonks mogła wam wysłać wiadomość.
Kiedy wstała miał cień zamiaru, żeby się odsunąć, cofnąć, nie chcąc by jej gorzkie, bolesne słowa wybrzmiały zbyt blisko jego uszu. Oskarżenie o zdradę było jedną rzeczą, ale o tym myślał teraz najmniej. Tę zdradę, ten ból, to upokorzenie własną naiwnością odżyje, gdy (jeśli w ogóle) będzie miał na to niezbywalny dowód. W pierwszej kolejności założył, że Lucinda została porwana. W pierwszej kolejności nosiło go, by zrobić wszystko, żeby jakoś ją z tego pieprzonego Londynu wyciągnąć.
I to postanowienie, ta żelazna pewność - ratunek nie zdrada - pozwoliły mu stać w bezruchu i obserwować Adrianę z uwagą nawet kiedy znalazła się bardzo blisko. Nie będzie się przed nią cofał w swoim własnym domu. Nie będzie uciekał przed tym co ma do powiedzenia; niezależnie od tego jak bardzo go to wszystko ubodło.
- Oczywiście, że nie możemy stać bezczynnie. Musimy ją odzyskać - odpowiedział prędko, prawie wchodząc jej w słowo. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że użył liczby mnogiej. - Lucinda zniknęła miesiąc temu - przypomniał, uspokajając się nieco, rozluźniając zaciśniętą szczękę i przesuwając dłonią po brodzie. - Jak rozumiem wiecie o tym od niedawna. Jakie sekretne plany i miejsca już wyciekły? Jakie nazwiska? Jakie kluczowe punkty zostały zaatakowane i jakie plany zaprzepaszczone? Przerwano jakieś szlaki, porwano anonimowych sojuszników, informatorów, szpiegów? - Pokręcił głową, westchnął. - Czy gdyby przez ten miesiąc, w trakcie którego wszyscy myśleli, że nie żyje, z własnej woli siedziała ze śmierciożercami i Sama-Wiesz-Kim przy stole to czy już byście tego nie odczuli? Jasna cholera, popatrz na siebie. Lucinda cię znała. Skoro byłaś wtedy z nimi w łaźni namiestniczka Londynu albo jakieś jej służki powinny cię od razu rozpoznać, zdemaskować i schwytać. Nie byłaś tam między swoimi, nie miałabyś żadnych szans. - Pokręcił głową, wykrzywił usta i obnażył zęby, zerkając przelotnie na sufit, a potem na Marlenę. - Nie... ona musi stawiać opór. Nigdy nie zdradziła mi jaką dokładnie funkcję pełniła w Zakonie, nie zdemaskowała żadnych waszych planów i misji, ale wiem przynajmniej tyle, że nie była między wami byle kim, kto by nie miał o niczym pojęcia. Jeżeli nie stawiałaby oporu... po tym miesiącu wszyscy byście już byli w czarnej dupie. - Wymsknęło mu się to, nie nawykł do używania przy kobietach języka w jakim mówił grając z druhami w pokera przy piwie po wachtach w smoczym rezerwacie.
- Poszukiwana? - dopytał, unosząc krzywo brew. - Poszukiwana? Mam nadzieję, że masz przez to na myśli, że będziemy ją próbowali odbić. - skrzywił się na słowa o sądzie wojennym i szansie na oczyszczenie swojego imienia.
Potrzebowali ludzi. Wiedział o tym nie od dzisiaj, nie od dzisiaj rozumiał, że rebelia nie miała się dobrze; nie w porównaniu do reżimu terroru, zwłaszcza po zagładzie, którą bez wątpienia ściągnęła im na głowę właśnie czarna magia. Spojrzał na jej wyciągniętą rękę, na końcu języka mając, że musi się nad tym zastanowić.
Ale czy był czas się zastanawiać, gdy Lucinda została schwytana? Gdy deszcz ognia pozbawił Dolinę Godryka dziesiątek dobrych ludzi i spustoszył całe Peak District? Gdy nękał ich kataklizm za kataklizmem, gdy na horyzoncie wisiało kolejne widmo wielkiego głodu? Może rzeczywiście zbyt długo się wahał. Może gdyby podjął tę decyzję wcześniej...
Przez myśl przemknęła mu mała, niewinna Celine, ale zadusił tę wątpliwość, wiedząc, że siostra już wkrótce będzie względnie bezpieczna w Walii. Względnie. Bo przecież wojna rozpościerała swoje macki coraz dalej, a Celine na pewno chciała mieć dzieci; takie, które w jedenastym roku życia mogłyby bezpiecznie pojechać do Londynu na peron dziewięć i trzy czwarte.
- Oskarżony nie oczyszcza swojego imienia, to oskarżenie udowadnia mu winę - powiedział najpierw, rozluźniając i zsuwając palce z krzesła. - Dopóki nie udowodni się komuś winy, to nie ma o niej mowy, nie ważne, czy to była szlachcianka, rebeliant, podejrzany o zdradę, auror czy mugol. Tak działa prawo. Działało w każdym razie, w normalnym świecie. Po tym co stało się tu miesiąc temu nie zamierzam dłużej stać bezczynnie; jeżeli chcecie mnie powołać, stanę do walki. Ale walczyć będę tylko za normalny świat - Spojrzał Adrianie wprost w oczy, przeszywająco. - Zanim podam ci rękę musisz mi przysiąc, że walczymy o to samo.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
– I twoim zdaniem wróg wysłałby atrapę do łaźni, tracąc tym samym atut zaskoczenia, zamiast zainstalować ją między nami, tak? – powtórzyła, unosząc lekko brwi. Czy on w ogóle słyszał, co mówi? Stłumiła cisnące się na usta westchnięcie.
– Istnieje różnica pomiędzy trzymaną w więzieniu Justine Tonks i odtrąbieniem sukcesu w Walczącym Magu, a spokojną wizytą w łaźniach przy kompletnej ciszy mediów. Żałuję, że jej nie dostrzegasz.
Obserwacja trwała dalej, do nerwowo rozluźnianych palców dołączyło drżenie ramion, a Adda zaczęła się zastanawiać czy być może powinna złamać dane słowo, zamienić Lovegooda w żabę i zabrać go do kogoś, kto wyczyściłby mu pamięć. Jego przywiązanie do Lucindy okazało się głębsze niż początkowo zakładała, mocniejsze, a wiara w niewinność niezachwiana. Szanse na to, że po tej wizycie Lovegood zrobi coś kompletnie durnego wydawała się szalenie wysoka.
– Miesiąc to jednocześnie ogrom i minimalna ilość czasu. Wystarczająco, by naszykować dobry plan na małą skalę i rozpocząć jego realizację. Cholernie mało, jeśli planuje się coś dużego, coś, co mogłoby tę rebelię złamać jedną akcją, jednym ciosem. Prócz nas, niesprzyjająca okazała się również kometa, poczynione przez nią zniszczenia angażują wroga zapewne bardziej niż by sobie tego życzył. Noc Tysiąca Gwiazd, co za ironia, mogła nam wszystkim uratować życie. Kupić czas.
Pokręciła głową. Nie zamierzała tłumaczyć mu się z własnych metod, ani przyznawać do bycia szpiegiem, już i tak naraziła się wystarczająco mocno zdradzając swoją przynależność do Zakonu. Tym bardziej nie zamierzała mu mówić jakie konkretnie straty ponieśli i czy w ogóle. To nie była wiedza przeznaczona dla jego uszu.
– Niczego o mnie nie wiesz, a jednak nie powstrzymuje cię to przed bezpośrednim zarzuceniem mi niekompetencji – stwierdziła, uśmiechając się pięknie. Nie była między swoimi, ale czy na pewno? W Londynie była wdową po oddanym magipolicjancie, dawną praktykantką czarnej magii, wiedźmią strażniczką od lat wiernie działającą dla Ministerstwa. Nie miał o tym zielonego pojęcia – tak samo jak Lucinda – a mimo to założenia poczynił dość szerokie. – Zarzucasz także niekompetencję całej organizacji, strofujesz mnie jakbym była twoją podwładną, żądasz odpowiedzi na pytania, które należą się rebeliantom, nie tobie. Trwa wojna, Lovegood. Widząc sprzymierzeńca po stronie wroga zakłada się najgorsze, to nie jest jakaś cholerna bajka o uwalnianiu więzionej królewny.
Słysząc słowa o działaniu sądów – parsknęła. Krótko, niemiło. Dłoń opadła wzdłuż ciała, spojrzenie jeszcze raz przeciągnęła po sylwetce czarodzieja. Potem go wyminęła, obeszła wolnym krokiem by po chwili odbić po łuku, przejść się w stronę przeciwnego krańca stołu. Ręce splotła za plecami.
– Teraz będziesz mi tłumaczył działanie machiny sądowniczej? Co będzie następne? Sposoby infiltracji wroga? Może szkolenie z przeciwzaklęć? – rzuciła przez ramię obojętnym tonem. – Normalny świat nie istnieje, Lovegood. Przestał istnieć w kwietniu zeszłego roku. Nie mierz sytuacji miarą normalnego świata, bo jest nieadekwatna do przypadku. I wyjątkowo naiwna.
Zatrzymała się po drugiej stronie, zapatrzyła w okno, obserwując jak łagodna kurtyna wieczornej ciemności przesłania ogród. W półcieniu niektóre kwiaty wyglądały naprawdę pięknie.
– Jesteśmy żołnierzami, podlegamy pod sąd wojenny. Wszyscy, bez wyjątku – zaczęła powoli, po dłuższej chwili ciszy; ton wyszedł matowy, zgaszony. Musiała zebrać myśli i dotychczasowe informacje, złożyć to w jedną całość i spróbować dopasować się do tej układanki jak brakujący element. – Rozumiem twój ból. Rozumiem poczucie straty. Rozumiem nawet wiarę w jej niewinność. Zmartwienie. Strach. – Odwróciła się powoli, ogarnęła go spojrzeniem. Był gotów spuścić z tonu? Tak? Nie? – Ale nie każ posłańca za chujowe wiadomości.
Kolejna pauza, nie krótsza niż poprzednia.
– Możesz walczyć za co chcesz. Za normalny świat i jego odbudowę. Za bliskich. Za ideę. Za wazon polnych kwiatów. Możesz pomóc nam ją znaleźć, a potem rozwiązać tę sprawę, dojść do prawdy. Ale nie będziesz mi dyktował warunków wcielenia do organizacji.
– Istnieje różnica pomiędzy trzymaną w więzieniu Justine Tonks i odtrąbieniem sukcesu w Walczącym Magu, a spokojną wizytą w łaźniach przy kompletnej ciszy mediów. Żałuję, że jej nie dostrzegasz.
Obserwacja trwała dalej, do nerwowo rozluźnianych palców dołączyło drżenie ramion, a Adda zaczęła się zastanawiać czy być może powinna złamać dane słowo, zamienić Lovegooda w żabę i zabrać go do kogoś, kto wyczyściłby mu pamięć. Jego przywiązanie do Lucindy okazało się głębsze niż początkowo zakładała, mocniejsze, a wiara w niewinność niezachwiana. Szanse na to, że po tej wizycie Lovegood zrobi coś kompletnie durnego wydawała się szalenie wysoka.
– Miesiąc to jednocześnie ogrom i minimalna ilość czasu. Wystarczająco, by naszykować dobry plan na małą skalę i rozpocząć jego realizację. Cholernie mało, jeśli planuje się coś dużego, coś, co mogłoby tę rebelię złamać jedną akcją, jednym ciosem. Prócz nas, niesprzyjająca okazała się również kometa, poczynione przez nią zniszczenia angażują wroga zapewne bardziej niż by sobie tego życzył. Noc Tysiąca Gwiazd, co za ironia, mogła nam wszystkim uratować życie. Kupić czas.
Pokręciła głową. Nie zamierzała tłumaczyć mu się z własnych metod, ani przyznawać do bycia szpiegiem, już i tak naraziła się wystarczająco mocno zdradzając swoją przynależność do Zakonu. Tym bardziej nie zamierzała mu mówić jakie konkretnie straty ponieśli i czy w ogóle. To nie była wiedza przeznaczona dla jego uszu.
– Niczego o mnie nie wiesz, a jednak nie powstrzymuje cię to przed bezpośrednim zarzuceniem mi niekompetencji – stwierdziła, uśmiechając się pięknie. Nie była między swoimi, ale czy na pewno? W Londynie była wdową po oddanym magipolicjancie, dawną praktykantką czarnej magii, wiedźmią strażniczką od lat wiernie działającą dla Ministerstwa. Nie miał o tym zielonego pojęcia – tak samo jak Lucinda – a mimo to założenia poczynił dość szerokie. – Zarzucasz także niekompetencję całej organizacji, strofujesz mnie jakbym była twoją podwładną, żądasz odpowiedzi na pytania, które należą się rebeliantom, nie tobie. Trwa wojna, Lovegood. Widząc sprzymierzeńca po stronie wroga zakłada się najgorsze, to nie jest jakaś cholerna bajka o uwalnianiu więzionej królewny.
Słysząc słowa o działaniu sądów – parsknęła. Krótko, niemiło. Dłoń opadła wzdłuż ciała, spojrzenie jeszcze raz przeciągnęła po sylwetce czarodzieja. Potem go wyminęła, obeszła wolnym krokiem by po chwili odbić po łuku, przejść się w stronę przeciwnego krańca stołu. Ręce splotła za plecami.
– Teraz będziesz mi tłumaczył działanie machiny sądowniczej? Co będzie następne? Sposoby infiltracji wroga? Może szkolenie z przeciwzaklęć? – rzuciła przez ramię obojętnym tonem. – Normalny świat nie istnieje, Lovegood. Przestał istnieć w kwietniu zeszłego roku. Nie mierz sytuacji miarą normalnego świata, bo jest nieadekwatna do przypadku. I wyjątkowo naiwna.
Zatrzymała się po drugiej stronie, zapatrzyła w okno, obserwując jak łagodna kurtyna wieczornej ciemności przesłania ogród. W półcieniu niektóre kwiaty wyglądały naprawdę pięknie.
– Jesteśmy żołnierzami, podlegamy pod sąd wojenny. Wszyscy, bez wyjątku – zaczęła powoli, po dłuższej chwili ciszy; ton wyszedł matowy, zgaszony. Musiała zebrać myśli i dotychczasowe informacje, złożyć to w jedną całość i spróbować dopasować się do tej układanki jak brakujący element. – Rozumiem twój ból. Rozumiem poczucie straty. Rozumiem nawet wiarę w jej niewinność. Zmartwienie. Strach. – Odwróciła się powoli, ogarnęła go spojrzeniem. Był gotów spuścić z tonu? Tak? Nie? – Ale nie każ posłańca za chujowe wiadomości.
Kolejna pauza, nie krótsza niż poprzednia.
– Możesz walczyć za co chcesz. Za normalny świat i jego odbudowę. Za bliskich. Za ideę. Za wazon polnych kwiatów. Możesz pomóc nam ją znaleźć, a potem rozwiązać tę sprawę, dojść do prawdy. Ale nie będziesz mi dyktował warunków wcielenia do organizacji.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Trudno byłoby mu opisać kotłujące się w sercu emocje; znany był ze swojego niezachwianego spokoju nawet w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach - na morzu i na lądzie - życie nauczyło go również wyrozumiałości i ostrożności, zwłaszcza w obliczu nieznanego. Genetyczna przypadłość udowadniała mu raz za razem, że los - jakkolwiek by go nazywać - nie pozwalał na przypadki. Z rzadka też dawał się zmieniać i nawet czarodzieje musieli godzić się z tą niemocą.
Co ma się stać to się stanie. Powinien o tym pamiętać, to nie był pierwszy raz gdy stykał się z tak parszywą tragedią, a jednak ulegając ludzkim pragnieniom chciał wierzyć, że może mieć wpływ na to jak to wszystko się skończy. Nie wiedział jeszcze jak to osiągnie, co mieści się w jego możliwościach - w pierwszej chwili, w gwałtownym zaprzeczeniu, jego racjonalny umysł i pokora uleciały wraz z napięciem, ściskającym go w garści już od tygodni. Teraz poznał prawdę, jakąś jej wersję, ale nie zamierzał się z nią godzić. Nie zamierzał pozwalać, by los znowu wodził go za nos. Bo to się nie mogło w ten sposób skończyć.
- A skąd wiemy, czy Lucy naprawdę nie jest nigdzie przetrzymywana? - odgryzł się, bo to podpowiadało mu sumienie, lojalność i ślepa wręcz wiara. Nazwał ją tak jak zwykł nazywać ją tylko prywatnie, ale nie zwrócił na to uwagi. - To może być spisek właśnie po to, żebyście ją... żebyście odpuścili i zabili ją sami, gdy wycisną z niej wszystko co mogą. Może podpuszczają was... nas... żebyśmy uwierzyli w jej zdradę - Sam czuł się podpuszczany, bo nie wiedział, po prostu nie mógł wyobrazić sobie Lucindy, którą znał i kochał, w pozycji, w której próbowała stawiać ją ta kobieta.
I jaki miał właściwie dowód na to, że Adriana była tym za kogo się podawała?
Nie żeby miała jakikolwiek powód, by wejść tu i go oszukiwać. Pomagał potrzebującym w Somerset, Staffordshire i Weymouth, ale to jeszcze nie czyniło z niego wartościowego celu. Może co najwyżej dla Lucy.
Westchnął znów i ścisnął się za nasadę nosa. To co mówiła; o atrapie, której nie odesłano z powrotem w szeregi Zakonu, o ogromie czasu na odbudowanie strat po wybuchu komety i ułożeniu wielkiego planu ostatecznego natarcia - to wszystko miało sens, nawet jeśli pozostawiało mu ciarki na skórze i cierpki posmak w ustach. Westchnął jeszcze raz, choć zabrzmiało to ochryple i słabo, zaraz po tym zresztą zaśmiał się znów - właściwie sam z siebie.
Co miał myśleć? Co podejrzewać? Komu wierzyć?
Na pewno nie uwierzy w zdradę Lucy, dopóki jej nie zobaczy.
- W porządku. Masz rację. Nie chciałem cię... nie chciałem podważać twoich kompetencji - Machnąłby ręką, ale powstrzymał się, bo uznał to za zbyt niedbały gest. Wcale nie był na nią wściekły, nie pogardzał nią też ani jej nie umniejszał. Właściwie w tym momencie, z głową pełną najczarniejszych, najobrzydliwszych scenariuszy, obecność Adriany de Verley stawała mu się obojętna. Była posłańcem, to prawda. Czy kłamała czy nie; do tego musiał dojść sam. - Wiem co masz na myśli. Wiem, że... wybacz - Zrezygnował w końcu z zaciskania pięści na krześle i okrążył je żeby na nim usiąść. Spojrzał na Marlenę ponuro i karcąco, gdy próbowała podlecieć bliżej i przycupnąć mu na ramieniu. Zwykle nie miał nic przeciw; dziś tylko wzdrygnął się, a Marlena gruchnęła nieszczęśliwie i odleciała na swoją żerdź, po drodze muskając Adrianę skrzydłem. - Gdyby naprawdę zdradziła to byłaby kompletna katastrofa, tak. Rozumiem ostrożność. Rozumiem wątpliwość. Rozumiem, że nie można tego tak zostawić, że zakładacie najgorsze - Zakładanie najgorszego towarzyszyło mu od najmłodszych lat, od tego pierwszego proroczego snu, po którym wybudził się z krzykiem. - Ale ja po prostu nie mogę uwierzyć. Bo i zupełnie tego nie rozumiem. Przecież ona nie miała żadnego powodu... poświęciła całe swoje życie dla Zakonu. Wszystkie marzenia, wszystkie plany... była gotowa umrzeć w walce za wolność, sama mi o tym powiedziała. Dlaczego niby miałaby...? - Przesunął dłonią po twarzy; nie zauważył, że wcześniej przygryzł policzek do krwi i zaskoczyła go czerwona smuga na palcach i stalowy posmak. To go otrzeźwiło. Naszła go kolejna, wyrazista i głośna myśl; jeżeli Lucinda była przetrzymywana wbrew własnej woli najprawdopodobniej zginie, gdy przestanie być użyteczna, a wcześniej piekielnie się nacierpi. A jeżeli zdradziła... jeżeli zdradziła... co jednak wspólnego mogła mieć z reżimem poza rodzeństwem, z którym i tak nie utrzymywała kontaktu? Na pewno nie intencje, na pewno nie poglądy. - Byliśmy blisko, ja i ona. Przyjaźniliśmy się lata, a ostatnio odnaleźliśmy się ponownie. Często przypominała mi o tym, że poświęciła już życie feniksowi, że muszę być tego świadom, bo... naprawdę myślisz, że mogłaby być tak doskonałym kłamcą? - szepnął ponuro, łypiąc na Adrianę ze swojego miejsca przy stole.
Kobieta wciąż stała i zwrócił się do niej osobiście, bo skoro już przyszła tutaj wywrócić cały jego świat mogli przynajmniej mówić sobie po imieniu. Jej parsknięcia, jej spojrzenia nie robiły na nim wrażenia. Czuł, że jego wybuch mógł być irracjonalny. Faktem jednak pozostawało, że nie rozumiał, nie potrafił sobie wyobrazić jak ktoś kto znał Lucindę mógł być swoich słów tak absolutnie pewien. Czy naprawdę siostry w boju mogły wiedzieć o niej tak mało?
- Nie chodzi o tłumaczenie. Mówię tylko, że powiedziałaś, że nie wydaliście na nią wyroku, a jednak już nazywacie ją zdrajczynią. Nazwałaś ją tak zaraz po wejściu do mojego domu, jeszcze bez żadnych wyjaśnień. A przecież nie wiesz tego, nie możesz wiedzieć w obliczu szaleństw i sztuczek, które działy się tu w ostatnich miesiącach. Niechże i będzie podejrzana o zdradę, rozumiem to - Oparł dłonie na blacie i wstał, znów nad nią górując. Wiedział jednak, że nie zrobi to na niej wrażenia, tak jak na nim nie robiła wrażenia jej złośliwość. Normalny świat nie istniał, prawda. Ale czy nie do niego dążyli? Czy nie mieli stanowić wzoru? Tak postrzegał ich, gdy rozmawiał z Lucindą, z Vincentem; ale teraz i to zdawało mu się niejasne. - Nie chciałem cię ukarać. Nie jestem na ciebie zły - wycedził, choć była to zaledwie półprawda. Był zły, że tak prędko wydawała osądy, że traktowała go tak jakby był naiwnym durniem; ale dostrzegał też, na własną logikę, że miała prawo się bać. Miała prawo czuć się zdradzona. Wyobrażał sobie chaos, jaki musiał zapanować teraz wśród struktur ich organizacji i wśród przyjaciół Lucindy i na samą myśl robiło mu się niedobrze. Niemniej jednak nie mógł być jedynym, dla którego to wszystko nie trzymało się kupy. - Chcę ją odnaleźć i chcę zobaczyć jak poddajecie ją pod sąd - niechże i wojskowy - który będzie sprawiedliwy i skrupulatny. Sam nadal sądzę, że musiała zostać zaszantażowana. Nazwij mnie naiwnym, proszę bardzo. - Teraz on przechylił na moment głowę, ale nie odwrócił się do niej plecami, bo nigdy tego nie robił, gdy miał do czynienia z ludźmi, którym nie ufał. - Najchętniej sam bym z nią porozmawiał. Ale jeśli okaże się, że naprawdę jest tam z nieprzymuszonej woli i się z nimi sprzymierzyła... - Bez żadnego powodu, żadnego wyjaśnienia, bez żadnej choćby wiadomości, porzucając go po tych ostatnich tygodniach pocałunków i wypraw, jakby nigdy nic dla niej nie znaczył. - ...będę pierwszym, który nigdy jej nie wybaczy - Słowa przeszły mu przez gardło z trudem.
Potem skrzyżował ramiona na piersi, uniósł brodę i spojrzał de Verley w oczy. Powietrze w salonie zdawało się zgęstnieć, a może to on oddychał wolniej i głębiej.
- Chcę z nimi walczyć niezależnie od tego. Bo to skurwysyny, które zniszczyły nam wszystkim życie - Jemu też, gdy skrzywdzili Lucindę, skrzywdzili Celine, skrzywdzili Primę i Percy'ego i setki innych ludzi, których znał i szanował. - Jeżeli ją porwali to tylko kolejny powód. Jeżeli nie... - Wzruszył ramionami.
Bo nie miał nic więcej do powiedzenia.
Bo nie wierzył.
Co ma się stać to się stanie. Powinien o tym pamiętać, to nie był pierwszy raz gdy stykał się z tak parszywą tragedią, a jednak ulegając ludzkim pragnieniom chciał wierzyć, że może mieć wpływ na to jak to wszystko się skończy. Nie wiedział jeszcze jak to osiągnie, co mieści się w jego możliwościach - w pierwszej chwili, w gwałtownym zaprzeczeniu, jego racjonalny umysł i pokora uleciały wraz z napięciem, ściskającym go w garści już od tygodni. Teraz poznał prawdę, jakąś jej wersję, ale nie zamierzał się z nią godzić. Nie zamierzał pozwalać, by los znowu wodził go za nos. Bo to się nie mogło w ten sposób skończyć.
- A skąd wiemy, czy Lucy naprawdę nie jest nigdzie przetrzymywana? - odgryzł się, bo to podpowiadało mu sumienie, lojalność i ślepa wręcz wiara. Nazwał ją tak jak zwykł nazywać ją tylko prywatnie, ale nie zwrócił na to uwagi. - To może być spisek właśnie po to, żebyście ją... żebyście odpuścili i zabili ją sami, gdy wycisną z niej wszystko co mogą. Może podpuszczają was... nas... żebyśmy uwierzyli w jej zdradę - Sam czuł się podpuszczany, bo nie wiedział, po prostu nie mógł wyobrazić sobie Lucindy, którą znał i kochał, w pozycji, w której próbowała stawiać ją ta kobieta.
I jaki miał właściwie dowód na to, że Adriana była tym za kogo się podawała?
Nie żeby miała jakikolwiek powód, by wejść tu i go oszukiwać. Pomagał potrzebującym w Somerset, Staffordshire i Weymouth, ale to jeszcze nie czyniło z niego wartościowego celu. Może co najwyżej dla Lucy.
Westchnął znów i ścisnął się za nasadę nosa. To co mówiła; o atrapie, której nie odesłano z powrotem w szeregi Zakonu, o ogromie czasu na odbudowanie strat po wybuchu komety i ułożeniu wielkiego planu ostatecznego natarcia - to wszystko miało sens, nawet jeśli pozostawiało mu ciarki na skórze i cierpki posmak w ustach. Westchnął jeszcze raz, choć zabrzmiało to ochryple i słabo, zaraz po tym zresztą zaśmiał się znów - właściwie sam z siebie.
Co miał myśleć? Co podejrzewać? Komu wierzyć?
Na pewno nie uwierzy w zdradę Lucy, dopóki jej nie zobaczy.
- W porządku. Masz rację. Nie chciałem cię... nie chciałem podważać twoich kompetencji - Machnąłby ręką, ale powstrzymał się, bo uznał to za zbyt niedbały gest. Wcale nie był na nią wściekły, nie pogardzał nią też ani jej nie umniejszał. Właściwie w tym momencie, z głową pełną najczarniejszych, najobrzydliwszych scenariuszy, obecność Adriany de Verley stawała mu się obojętna. Była posłańcem, to prawda. Czy kłamała czy nie; do tego musiał dojść sam. - Wiem co masz na myśli. Wiem, że... wybacz - Zrezygnował w końcu z zaciskania pięści na krześle i okrążył je żeby na nim usiąść. Spojrzał na Marlenę ponuro i karcąco, gdy próbowała podlecieć bliżej i przycupnąć mu na ramieniu. Zwykle nie miał nic przeciw; dziś tylko wzdrygnął się, a Marlena gruchnęła nieszczęśliwie i odleciała na swoją żerdź, po drodze muskając Adrianę skrzydłem. - Gdyby naprawdę zdradziła to byłaby kompletna katastrofa, tak. Rozumiem ostrożność. Rozumiem wątpliwość. Rozumiem, że nie można tego tak zostawić, że zakładacie najgorsze - Zakładanie najgorszego towarzyszyło mu od najmłodszych lat, od tego pierwszego proroczego snu, po którym wybudził się z krzykiem. - Ale ja po prostu nie mogę uwierzyć. Bo i zupełnie tego nie rozumiem. Przecież ona nie miała żadnego powodu... poświęciła całe swoje życie dla Zakonu. Wszystkie marzenia, wszystkie plany... była gotowa umrzeć w walce za wolność, sama mi o tym powiedziała. Dlaczego niby miałaby...? - Przesunął dłonią po twarzy; nie zauważył, że wcześniej przygryzł policzek do krwi i zaskoczyła go czerwona smuga na palcach i stalowy posmak. To go otrzeźwiło. Naszła go kolejna, wyrazista i głośna myśl; jeżeli Lucinda była przetrzymywana wbrew własnej woli najprawdopodobniej zginie, gdy przestanie być użyteczna, a wcześniej piekielnie się nacierpi. A jeżeli zdradziła... jeżeli zdradziła... co jednak wspólnego mogła mieć z reżimem poza rodzeństwem, z którym i tak nie utrzymywała kontaktu? Na pewno nie intencje, na pewno nie poglądy. - Byliśmy blisko, ja i ona. Przyjaźniliśmy się lata, a ostatnio odnaleźliśmy się ponownie. Często przypominała mi o tym, że poświęciła już życie feniksowi, że muszę być tego świadom, bo... naprawdę myślisz, że mogłaby być tak doskonałym kłamcą? - szepnął ponuro, łypiąc na Adrianę ze swojego miejsca przy stole.
Kobieta wciąż stała i zwrócił się do niej osobiście, bo skoro już przyszła tutaj wywrócić cały jego świat mogli przynajmniej mówić sobie po imieniu. Jej parsknięcia, jej spojrzenia nie robiły na nim wrażenia. Czuł, że jego wybuch mógł być irracjonalny. Faktem jednak pozostawało, że nie rozumiał, nie potrafił sobie wyobrazić jak ktoś kto znał Lucindę mógł być swoich słów tak absolutnie pewien. Czy naprawdę siostry w boju mogły wiedzieć o niej tak mało?
- Nie chodzi o tłumaczenie. Mówię tylko, że powiedziałaś, że nie wydaliście na nią wyroku, a jednak już nazywacie ją zdrajczynią. Nazwałaś ją tak zaraz po wejściu do mojego domu, jeszcze bez żadnych wyjaśnień. A przecież nie wiesz tego, nie możesz wiedzieć w obliczu szaleństw i sztuczek, które działy się tu w ostatnich miesiącach. Niechże i będzie podejrzana o zdradę, rozumiem to - Oparł dłonie na blacie i wstał, znów nad nią górując. Wiedział jednak, że nie zrobi to na niej wrażenia, tak jak na nim nie robiła wrażenia jej złośliwość. Normalny świat nie istniał, prawda. Ale czy nie do niego dążyli? Czy nie mieli stanowić wzoru? Tak postrzegał ich, gdy rozmawiał z Lucindą, z Vincentem; ale teraz i to zdawało mu się niejasne. - Nie chciałem cię ukarać. Nie jestem na ciebie zły - wycedził, choć była to zaledwie półprawda. Był zły, że tak prędko wydawała osądy, że traktowała go tak jakby był naiwnym durniem; ale dostrzegał też, na własną logikę, że miała prawo się bać. Miała prawo czuć się zdradzona. Wyobrażał sobie chaos, jaki musiał zapanować teraz wśród struktur ich organizacji i wśród przyjaciół Lucindy i na samą myśl robiło mu się niedobrze. Niemniej jednak nie mógł być jedynym, dla którego to wszystko nie trzymało się kupy. - Chcę ją odnaleźć i chcę zobaczyć jak poddajecie ją pod sąd - niechże i wojskowy - który będzie sprawiedliwy i skrupulatny. Sam nadal sądzę, że musiała zostać zaszantażowana. Nazwij mnie naiwnym, proszę bardzo. - Teraz on przechylił na moment głowę, ale nie odwrócił się do niej plecami, bo nigdy tego nie robił, gdy miał do czynienia z ludźmi, którym nie ufał. - Najchętniej sam bym z nią porozmawiał. Ale jeśli okaże się, że naprawdę jest tam z nieprzymuszonej woli i się z nimi sprzymierzyła... - Bez żadnego powodu, żadnego wyjaśnienia, bez żadnej choćby wiadomości, porzucając go po tych ostatnich tygodniach pocałunków i wypraw, jakby nigdy nic dla niej nie znaczył. - ...będę pierwszym, który nigdy jej nie wybaczy - Słowa przeszły mu przez gardło z trudem.
Potem skrzyżował ramiona na piersi, uniósł brodę i spojrzał de Verley w oczy. Powietrze w salonie zdawało się zgęstnieć, a może to on oddychał wolniej i głębiej.
- Chcę z nimi walczyć niezależnie od tego. Bo to skurwysyny, które zniszczyły nam wszystkim życie - Jemu też, gdy skrzywdzili Lucindę, skrzywdzili Celine, skrzywdzili Primę i Percy'ego i setki innych ludzi, których znał i szanował. - Jeżeli ją porwali to tylko kolejny powód. Jeżeli nie... - Wzruszył ramionami.
Bo nie miał nic więcej do powiedzenia.
Bo nie wierzył.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Nie wiemy tego – przyznała ostrożnie, zastanawiając się, czy Lovegood znów się nakręci, chwyci ochłapu informacyjnego jak tonący brzytwy. – Ale co to zmienia w tym momencie i czy cokolwiek? Fakt pozostaje faktem: nie ma jej wśród nas, nie wiemy co powiedziała zwolennikom Voldemorta, a co zachowała dla siebie. Nie wiemy czy jest pod Imperiusem czy straciła rozum czy jest tam z własnej woli. – Wzruszyła ramionami. Dostrzegała kipiące w nim emocje, ale sama nie potrafiła wydobyć z siebie nic poza zawodową ostrożnością. Nie znała Lucindy, nigdy jej nie spotkała, a praca podwójnego szpiega udowadniała jej codziennie, że owszem, można było grać na dwa fronty i dla obu wypadać jak oddana i lojalna jednostka. Łatwo było jej wziąć tę opcję pod uwagę, równie łatwo przypiąć jej łatkę wysoce prawdopodobnej.
Uśmiechnęła się cierpko, w milczeniu przyjmując jego krótkie “wybacz”, obejrzała się za nieszczęśliwym ptaszyskiem. Nie była przecież jego wrogiem, nie pojawiła się tutaj jak zły omen po to by zburzyć mu prozę dotychczasowego życia. Po prawdzie – on też był zagrożony. A sądząc po emocjach, po miękkim zdrobnieniu imienia zaginionej, być może nawet tak, jak znani Lucindzie Zakonnicy. Kto wie gdzie się kryła i z kim, jakie były dalsze plany.
Adda rozłożyła bezradnie ręce.
– Zadajesz mi pytania na które nikt nie ma odpowiedzi. Z doświadczenia mogę powiedzieć ci jedynie tyle, że ludzkie marzenia i determinacje bywają równie płynne i zmienne co strumień wody. Może ktoś ją przekonał do zmiany zdania. Może jakieś wydarzenie zmieniło bieg jej myśli. Może została zaczarowana. Nie dowiemy się tego póki nie ma jej wśród nas. Każda opcja jest możliwa, nawet ta najbardziej nieprawdopodobna.
Smuga krwi na palcach czarodzieja była tylko kolejnym dowodem na siłę targających nim emocji, a Adda odnalazła w sobie cień współczucia wobec jego obecnego położenia. Ten jednak pozostawał stłumiony, jak każde inne uczucie, które przewinęło się przez tę rozmowę. Może poza krótką iskrą irytacji – tej nie zdołała w porę pohamować.
Uśmiechnęła się smutno, gdy zadał kolejne pytanie, tym razem o kłamstwa.
– Znam ludzi, którzy na co dzień przebywają w Londynie, w samym środku gniazda żmij i wmawiają światu, że popierają nowy reżim po całości – odparła w końcu cicho, szczerze; nie była przecież sama. Podwójnych agentów było paru, każdy lepszy od poprzedniego. – Co więc stoi na przeszkodzie, by spotkało nas to samo? Wiem, że ciężko ci uwierzyć, że ją znałeś, że była dla ciebie kimś ważnym, nie proszę cię o to żebyś z miejsca wydał wyrok. Po prostu weź pod uwagę taką opcję. Przyjrzyj się jej. Oswój.
Westchnęła lekko; dla niej tak było prościej. Zdystansować się od sprawy, imię celu zamienić na pseudonim, na epitet, na cokolwiek, byleby pozbawić podejrzanego czegoś, co mogłoby wzbudzić jej współczucie. W pewien sposób czuła się tak, jakby odbierała tym ludziom część człowieczeństwa, ale ostatecznie – liczył się rozkaz i jego wykonanie. To nie do niej należał osąd.
– A nie uważasz, że tak jest prościej? – odbiła pytanie, przechylając przy tym lekko głowę w bok. Jej spojrzenie wydawało się smutne, matowe. – Nie ścigasz Lucindy tylko zdrajczynię. Nie zakuwasz w kajdany Lucindy tylko podejrzaną... – urwała, nie dokończyła. Chyba nie był gotów by usłyszeć co stanie się gdy Lucinda zacznie stawiać opór przy zatrzymaniu.
Podniósł się, ale wysoka sylwetka nie zrobiła na niej wrażenia; nawykła do sytuacji spornych, do ryzykowania, do niebezpieczeństwa, do prób zastraszenia. Nie była pewna czy cokolwiek chciał tym osiągnąć, ale i nie chciała się w to zagłębiać. Mieli zostać sprzymierzeńcami, nie wrogami. Nawet jeśli ich pierwsza rozmowa była daleka od idealnej, wciąż wierzyła, że ma przed sobą dobry materiał na rebelianta. Dobrego człowieka.
I być może ta myśl pozwoliła jej po prostu się odwrócić, na krótki moment ugasić zawodową paranoję. A może naprawdę nie wierzyła w to, że złamałby dane we własnym domu słowo i zaatakował bezbronną czarownicę. Nie wyglądał na takiego.
Spojrzała na niego uważnie, czujniej niż wcześniej, ale i z nowym zainteresowaniem. Wyglądało na to, że doszli do porozumienia, choć nadal nie była do końca pewna jak Elric odnajdzie się wśród wojskowej atmosfery i rozkazów. Skinęła głową; wolno i z uwagą. Nic nie mogła mu obiecać w temacie sądu ani rozmowy, ale istniał cień szansy, że nadarzy się taka okazja. Jeśli tylko ją znajdą i schwytają.
Spoglądała na niego długo, nim w końcu sięgnęła po kolejne słowa.
– Jestem twoim pierwszym kontaktem, przewodnikiem. Zapoznam cię z odpowiednimi ludźmi i udzielę odpowiedzi na pojawiające się pytania, odpowiadam za ciebie, przynajmniej w początkowej fazie. Spotkaj się ze mną jutro wieczorem w Plymouth, na Moście Demimozów – oznajmiła na wydechu, czując, jak opuszcza ją część nerwów. Cofnęła się o krok, potem kolejny, w końcu odwróciła się i odeszła w stronę drzwi, przez ramię rzucając jeszcze:
– Witamy w podziemiu, Elricu.
|ztx2
Uśmiechnęła się cierpko, w milczeniu przyjmując jego krótkie “wybacz”, obejrzała się za nieszczęśliwym ptaszyskiem. Nie była przecież jego wrogiem, nie pojawiła się tutaj jak zły omen po to by zburzyć mu prozę dotychczasowego życia. Po prawdzie – on też był zagrożony. A sądząc po emocjach, po miękkim zdrobnieniu imienia zaginionej, być może nawet tak, jak znani Lucindzie Zakonnicy. Kto wie gdzie się kryła i z kim, jakie były dalsze plany.
Adda rozłożyła bezradnie ręce.
– Zadajesz mi pytania na które nikt nie ma odpowiedzi. Z doświadczenia mogę powiedzieć ci jedynie tyle, że ludzkie marzenia i determinacje bywają równie płynne i zmienne co strumień wody. Może ktoś ją przekonał do zmiany zdania. Może jakieś wydarzenie zmieniło bieg jej myśli. Może została zaczarowana. Nie dowiemy się tego póki nie ma jej wśród nas. Każda opcja jest możliwa, nawet ta najbardziej nieprawdopodobna.
Smuga krwi na palcach czarodzieja była tylko kolejnym dowodem na siłę targających nim emocji, a Adda odnalazła w sobie cień współczucia wobec jego obecnego położenia. Ten jednak pozostawał stłumiony, jak każde inne uczucie, które przewinęło się przez tę rozmowę. Może poza krótką iskrą irytacji – tej nie zdołała w porę pohamować.
Uśmiechnęła się smutno, gdy zadał kolejne pytanie, tym razem o kłamstwa.
– Znam ludzi, którzy na co dzień przebywają w Londynie, w samym środku gniazda żmij i wmawiają światu, że popierają nowy reżim po całości – odparła w końcu cicho, szczerze; nie była przecież sama. Podwójnych agentów było paru, każdy lepszy od poprzedniego. – Co więc stoi na przeszkodzie, by spotkało nas to samo? Wiem, że ciężko ci uwierzyć, że ją znałeś, że była dla ciebie kimś ważnym, nie proszę cię o to żebyś z miejsca wydał wyrok. Po prostu weź pod uwagę taką opcję. Przyjrzyj się jej. Oswój.
Westchnęła lekko; dla niej tak było prościej. Zdystansować się od sprawy, imię celu zamienić na pseudonim, na epitet, na cokolwiek, byleby pozbawić podejrzanego czegoś, co mogłoby wzbudzić jej współczucie. W pewien sposób czuła się tak, jakby odbierała tym ludziom część człowieczeństwa, ale ostatecznie – liczył się rozkaz i jego wykonanie. To nie do niej należał osąd.
– A nie uważasz, że tak jest prościej? – odbiła pytanie, przechylając przy tym lekko głowę w bok. Jej spojrzenie wydawało się smutne, matowe. – Nie ścigasz Lucindy tylko zdrajczynię. Nie zakuwasz w kajdany Lucindy tylko podejrzaną... – urwała, nie dokończyła. Chyba nie był gotów by usłyszeć co stanie się gdy Lucinda zacznie stawiać opór przy zatrzymaniu.
Podniósł się, ale wysoka sylwetka nie zrobiła na niej wrażenia; nawykła do sytuacji spornych, do ryzykowania, do niebezpieczeństwa, do prób zastraszenia. Nie była pewna czy cokolwiek chciał tym osiągnąć, ale i nie chciała się w to zagłębiać. Mieli zostać sprzymierzeńcami, nie wrogami. Nawet jeśli ich pierwsza rozmowa była daleka od idealnej, wciąż wierzyła, że ma przed sobą dobry materiał na rebelianta. Dobrego człowieka.
I być może ta myśl pozwoliła jej po prostu się odwrócić, na krótki moment ugasić zawodową paranoję. A może naprawdę nie wierzyła w to, że złamałby dane we własnym domu słowo i zaatakował bezbronną czarownicę. Nie wyglądał na takiego.
Spojrzała na niego uważnie, czujniej niż wcześniej, ale i z nowym zainteresowaniem. Wyglądało na to, że doszli do porozumienia, choć nadal nie była do końca pewna jak Elric odnajdzie się wśród wojskowej atmosfery i rozkazów. Skinęła głową; wolno i z uwagą. Nic nie mogła mu obiecać w temacie sądu ani rozmowy, ale istniał cień szansy, że nadarzy się taka okazja. Jeśli tylko ją znajdą i schwytają.
Spoglądała na niego długo, nim w końcu sięgnęła po kolejne słowa.
– Jestem twoim pierwszym kontaktem, przewodnikiem. Zapoznam cię z odpowiednimi ludźmi i udzielę odpowiedzi na pojawiające się pytania, odpowiadam za ciebie, przynajmniej w początkowej fazie. Spotkaj się ze mną jutro wieczorem w Plymouth, na Moście Demimozów – oznajmiła na wydechu, czując, jak opuszcza ją część nerwów. Cofnęła się o krok, potem kolejny, w końcu odwróciła się i odeszła w stronę drzwi, przez ramię rzucając jeszcze:
– Witamy w podziemiu, Elricu.
|ztx2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Szopa
Szybka odpowiedź