Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
Strona 17 z 17 • 1 ... 10 ... 15, 16, 17
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
Balansowała na granicy, za wszelką cenę próbując utrzymać na twarzy maskę opanowania. I o ile bez trudu okłamywała innych, to nie potrafiła oszukać siebie samej – wiedziała, że wystarczyłby jeden silniejszy podmuch, by straciła równowagę i runęła w dół. Wpajane na przestrzeni lat zachowania i dyktowane rozsądkiem zasady bledły w obliczu gorączki, która tylko wzrastała z każdym kolejnym słowem, gestem; im więcej rozumiała, tym trudniej było nie zatracić się w gniewie i goryczy. Myślała, że już je oswoiła, że mijające miesiące pozwoliły nabrać dystansu do odniesionej straty, to jednak był tylko wytarty frazes; czas wcale nie leczył ran.
To nie podmuch sprawił, że przestała oddychać, wwiercać wzrok w leżącego u stóp Perrota, a prawdziwy cios, brutalny i niespodziewany. Śmiech brata, podszyty goryczą, irytował, wwiercał się w czaszkę, tym samym podsycając rezonującą w piersi złość, lecz to dopiero jego słowa były gwoździem do trumny. Czy on rozumiał, co właśnie powiedział? Do czego się przyznał? – Co? Ty go poprosiłeś, żeby pracował dla tego idioty? Żeby zapuszczał się na Nokturn? – Pozwoliła, by pytania zawisły w powietrzu, wybrzmiały głośno i wyraźnie na skrytej wśród drzew polanie. Serce na krótką chwilę stanęło jej w piersi, a później znów ruszyło, gwałtownie i zbyt szybko; wszystko to, w co wierzyła, czym próbowała tłumaczyć tamtą tragedię, runęło jak domek z kart. Wmawiała sobie, że to zwykły przypadek. Że miał pecha. I nigdy, nawet przez chwilę, przez myśl jej nie przeszło, by Kai mógł mieć z tym coś wspólnego. Że to on przyłożył rękę do śmierci Caleba. Palce zakleszczyły się na różdżce mocno, zbyt mocno, aż pobielały jej od tego knykcie. – To wszystko twoja wina. Jak mogłeś? – Niemalże splunęła; do tej pory nie wiedziała, że może być taka, jednocześnie i roztrzęsiona, i surowo, bezlitośnie gniewna. Nawet nie zauważyła, kiedy skróciła dzielącą ich odległość, naparła na niego z całą siłą, jaką tylko potrafiła z siebie wykrzesać. Już nie udawała, że potrafi zachować spokój, że ma cokolwiek pod kontrolą. Prawdziwa kontrola odeszła wraz z Calebem. – Jak mogłeś być tak nieodpowiedzialny, samolubny, ślepy. – Każdemu epitetowi towarzyszyło kolejne nieudolne uderzenie. Mógł odsuwać ją na bok, mógł lekceważyć posiadane umiejętności, mógł pojawiać się w domu tylko po to, by spać i jeść – z tym potrafiłaby sobie poradzić. Lecz coś takiego? – Jak mogłeś kłamać, w kółko i bez mrugnięcia okiem. Nawet się nie zająknąłeś. Ani razu – cedziła przez zaciśnięte zęby, czując, że wzbiera w niej fala gorąca, a gardło ściska niewysłowiony żal. Nie obchodził jej skuty łańcuchami Perrot, ani leżący kawałek dalej osiłek. Byli winni, oczywiście, lecz to nie oni wbili jej nóż w plecy. Nagle zawyła głośno, boleśnie, nie zwracając uwagi na zrywające się z gałęzi, kraczące z wyrzutem ptaki. – Kurwa, Kai. Cały czas wiedziałeś – jęknęła, rozkładając przy tym ręce, tocząc dookoła roziskrzonym wzrokiem. Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, że wciąż tkwią w zasypanym śniegiem lesie, daleko od domu, o ile jeszcze jakikolwiek mieli, a ich rozmowie przysłuchuje się dwuosobowa widownia. A już na pewno nie dbała o to, że zaklęła, szpetnie i nieprzystojnie, użyczając na tę okazję słownictwa portowego marginesu.
To było wszystko, czego potrzebowała. Czy musiała słyszeć więcej? Czy cokolwiek, co mógłby powiedzieć, miałoby cokolwiek zmienić? W tej jednej chwili był dla niej kimś obcym, odległym, kimś, do kogo nie potrafiła już dotrzeć. I nie chciała.
Dopiero wtedy zrozumiała, że słyszy śmiech – i że tym razem nie dobiega on z ust Kaia. Spojrzała w dół, na dziobatą twarz Perrota, na jego wyzywający wzrok i kpiący, wyginający usta grymas. Najwidoczniej Chłoszczyść niczego go nie nauczył. – Mam dosyć – powiedziała tylko, cicho i zadziwiająco spokojnie, z przebłyskiem jasności sytuacji; nie do niego, i nie do brata, do siebie samej. Miała dość bycia silną i opanowaną, rozsądną i racjonalną. Myślała o tej chwili, odkąd tylko zobaczyła nieruchome, okaleczone ciało Caleba. Bała się jej. Ale teraz już nic nie było takie samo. Widziała to niezwykle wyraźnie.
Poprawiła chwyt na różdżce, bez słowa spoglądając w kierunku więzionego ożywionymi gałęziami, uciszonego oprycha. – Obliviate – zażądała; nie powinien tego pamiętać, nie potrzebowała świadków. Wiązka zaklęcia sięgnęła jego sylwetki, zasnuwając spojrzenie mgłą otępienia. – A ty, ty stul w końcu pysk – zwróciła się ku skutemu, zalegającemu w śniegu przemytnikowi. Bo przecież nie chciała już od niego niczego więcej, niczego oprócz zemsty. Czy byłaby w stanie to zrobić? Wymierzyć sprawiedliwość? Sprawić, by cierpiał, tak jak cierpieć musiał Caleb nim pozwolili mu umrzeć?
– Lamino. – Głos jej nawet nie zadrżał, gdy wypowiedziała wybraną inkantację. Gnida nie zawyła jednak, nie zwinęła się z bólu. Nic się nie stało. – Lamino. Lamino – warknęła z naciskiem. Mówią, że do trzech razy sztuka.
| tu rzuty na Lamino
To nie podmuch sprawił, że przestała oddychać, wwiercać wzrok w leżącego u stóp Perrota, a prawdziwy cios, brutalny i niespodziewany. Śmiech brata, podszyty goryczą, irytował, wwiercał się w czaszkę, tym samym podsycając rezonującą w piersi złość, lecz to dopiero jego słowa były gwoździem do trumny. Czy on rozumiał, co właśnie powiedział? Do czego się przyznał? – Co? Ty go poprosiłeś, żeby pracował dla tego idioty? Żeby zapuszczał się na Nokturn? – Pozwoliła, by pytania zawisły w powietrzu, wybrzmiały głośno i wyraźnie na skrytej wśród drzew polanie. Serce na krótką chwilę stanęło jej w piersi, a później znów ruszyło, gwałtownie i zbyt szybko; wszystko to, w co wierzyła, czym próbowała tłumaczyć tamtą tragedię, runęło jak domek z kart. Wmawiała sobie, że to zwykły przypadek. Że miał pecha. I nigdy, nawet przez chwilę, przez myśl jej nie przeszło, by Kai mógł mieć z tym coś wspólnego. Że to on przyłożył rękę do śmierci Caleba. Palce zakleszczyły się na różdżce mocno, zbyt mocno, aż pobielały jej od tego knykcie. – To wszystko twoja wina. Jak mogłeś? – Niemalże splunęła; do tej pory nie wiedziała, że może być taka, jednocześnie i roztrzęsiona, i surowo, bezlitośnie gniewna. Nawet nie zauważyła, kiedy skróciła dzielącą ich odległość, naparła na niego z całą siłą, jaką tylko potrafiła z siebie wykrzesać. Już nie udawała, że potrafi zachować spokój, że ma cokolwiek pod kontrolą. Prawdziwa kontrola odeszła wraz z Calebem. – Jak mogłeś być tak nieodpowiedzialny, samolubny, ślepy. – Każdemu epitetowi towarzyszyło kolejne nieudolne uderzenie. Mógł odsuwać ją na bok, mógł lekceważyć posiadane umiejętności, mógł pojawiać się w domu tylko po to, by spać i jeść – z tym potrafiłaby sobie poradzić. Lecz coś takiego? – Jak mogłeś kłamać, w kółko i bez mrugnięcia okiem. Nawet się nie zająknąłeś. Ani razu – cedziła przez zaciśnięte zęby, czując, że wzbiera w niej fala gorąca, a gardło ściska niewysłowiony żal. Nie obchodził jej skuty łańcuchami Perrot, ani leżący kawałek dalej osiłek. Byli winni, oczywiście, lecz to nie oni wbili jej nóż w plecy. Nagle zawyła głośno, boleśnie, nie zwracając uwagi na zrywające się z gałęzi, kraczące z wyrzutem ptaki. – Kurwa, Kai. Cały czas wiedziałeś – jęknęła, rozkładając przy tym ręce, tocząc dookoła roziskrzonym wzrokiem. Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, że wciąż tkwią w zasypanym śniegiem lesie, daleko od domu, o ile jeszcze jakikolwiek mieli, a ich rozmowie przysłuchuje się dwuosobowa widownia. A już na pewno nie dbała o to, że zaklęła, szpetnie i nieprzystojnie, użyczając na tę okazję słownictwa portowego marginesu.
To było wszystko, czego potrzebowała. Czy musiała słyszeć więcej? Czy cokolwiek, co mógłby powiedzieć, miałoby cokolwiek zmienić? W tej jednej chwili był dla niej kimś obcym, odległym, kimś, do kogo nie potrafiła już dotrzeć. I nie chciała.
Dopiero wtedy zrozumiała, że słyszy śmiech – i że tym razem nie dobiega on z ust Kaia. Spojrzała w dół, na dziobatą twarz Perrota, na jego wyzywający wzrok i kpiący, wyginający usta grymas. Najwidoczniej Chłoszczyść niczego go nie nauczył. – Mam dosyć – powiedziała tylko, cicho i zadziwiająco spokojnie, z przebłyskiem jasności sytuacji; nie do niego, i nie do brata, do siebie samej. Miała dość bycia silną i opanowaną, rozsądną i racjonalną. Myślała o tej chwili, odkąd tylko zobaczyła nieruchome, okaleczone ciało Caleba. Bała się jej. Ale teraz już nic nie było takie samo. Widziała to niezwykle wyraźnie.
Poprawiła chwyt na różdżce, bez słowa spoglądając w kierunku więzionego ożywionymi gałęziami, uciszonego oprycha. – Obliviate – zażądała; nie powinien tego pamiętać, nie potrzebowała świadków. Wiązka zaklęcia sięgnęła jego sylwetki, zasnuwając spojrzenie mgłą otępienia. – A ty, ty stul w końcu pysk – zwróciła się ku skutemu, zalegającemu w śniegu przemytnikowi. Bo przecież nie chciała już od niego niczego więcej, niczego oprócz zemsty. Czy byłaby w stanie to zrobić? Wymierzyć sprawiedliwość? Sprawić, by cierpiał, tak jak cierpieć musiał Caleb nim pozwolili mu umrzeć?
– Lamino. – Głos jej nawet nie zadrżał, gdy wypowiedziała wybraną inkantację. Gnida nie zawyła jednak, nie zwinęła się z bólu. Nic się nie stało. – Lamino. Lamino – warknęła z naciskiem. Mówią, że do trzech razy sztuka.
| tu rzuty na Lamino
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ból coraz wyraźniej szarpał w piersi. Miał wrażenie, że rozdziera się coś więcej. Mroźne powietrze wdzierało się przez usta, przez nos i atakowało od środka, jak posłane niewerbalne, wewnętrzne lamino. Nie próbował już nawet udawać, ze panuje nad czymkolwiek. Tak często słyszał w Rumunii powiedzenie, że nigdy nie powinni rzucać prawdy w gniewie i obiecywać czegokolwiek w najszczęśliwszych chwilach. Ale wszystko to rozsypywało się, jak piasek na wietrze, jak śnieżne płatki roztapiające na zaciśniętych w gniewie dłoniach. Na bladych od mrozu palcach, które znaczyły skórę czerwonymi liniami. W którymś momencie - nie pamiętał którym, przestał słyszeć cokolwiek, zachłyśnięty słowami, które wypalały się w myśli, niby znamię.
To wszystko twoja wina.
Nie chciał się śmiać, ale może jakieś znamiona szaleństwa przeplotły nici szaleństwa, które chciało go popchnąć dalej. A może trucizny żalu, który przebił się przez brzydko zasklepione rany, rozdarte precyzyjnym ciosem. Nie miał prawa do przebaczenia. Wiedział to wyraźnie, nie spodziewał się jednak, a może wciąż miał nadzieję, że odkupi grzechy. Na próżno - łatwo ci przychodzi wyciąganie wniosków - chciał krzyczeć, wydrzeć się na czarownicę, potrzasnąć nią, gdy się odwróciła, skracając dystans, wytykając mu winę, napierając. Nie próbował jej zatrzymać, z góry patrząc na wbite w jego w twarz oczy, na cieniste ogniki, które ścigały się za granicą źrenic - nigdzie go nie wysyłałem - odezwał się głośniej - nie wiem skąd znał tego śmiecia - głos mu chrypiał od kaskady emocji, z którymi, nie umiał sobie poradzisz. Coś w nim pękało i coś jednocześnie rosło, bardziej złowieszczo ścigając się z murami. Oczy jaśniały gniewem, ale - nie miał gdzie wylać - Zamknij się! Zamknij się wreszcie! - ryknął, tym razem kumulując uwagę na Perrocie. Chciał zmierzyć mu twarz, rozmazać na pięści, przebić się przez zakazaną mordę, słyszeć jak pękają kości. Nie nadążał za ilością bodźców, za wrażeniami, za falą uczuć, która wzbierała i opadała huraganem, zupełnie jak burzę nad jedną z wysp, które odwiedziła. I to słowa Maeve dudniły mu w głowie, nie wrzaski Perrota. To jej oskarżenia trąciły go z równowagi, jej gniewny zawód ranił najmocniej. ranili siebie nawzajem - A Ty? Ty? Jak możesz być tak podła, samolubna i ślepa?! - huknął - interesowało cię coś poza twoją pracą? Byłaś blisko, na miejscu, a nie wiedziałaś nic o jego życiu - rzucił zajadle, ostro, czując na szczęki napinają się przy każdym słowie, a język piecze - nie kłamałem - warknął jeszcze, tym razem ciszej - w końcu to ty jesteś od tego specjalistką - oddychał ciężko, jak po walce bokserskiej. Tak, miał dosyć. Z każda chwilą coraz bardziej, nie mając jeszcze pojęcia, jakich zniszczeń dokonał. Nie - dokonali.
- Nie wiedziałem. Domyślałam się. Dlatego go szukałem - głos stał się pusty, niemal wypłukany z emocji - Ale ciebie to nie obchodzi przecież - zgarbił się na moment - mnie zakopałaś razem z Calebem - warknął jeszcze raz, ale bez przekonania, z rezygnacją. Zamilkł, gdy powietrze przeciął kobiecy jęk. Jak widmo, które dreszczem przemknęło przez opuszczone miejsce. Szum skrzydeł zerwanych do lotu ptaków, wcale nie rozpraszał uwagi. Zamilkł patrząc, jak siostra odwraca się w stronę mordercy. Czy jemu nie przysługiwało teraz to samo miano? Całkiem skutecznie ciskała kolejnymi zaklęciami, a on w milczeniu obserwował, jak zwerbalizowana inkantacja w końcu materializuje się lodowymi ostrzami, które w końcu sięgnęły przemytnika. Zamrugał, patrząc, jak szkarłat rozlewa się na skute mrozem, grudy, jak - w końcu - z przerażeniem - mężczyzna charczy, próbując zatrzymać płynącą krew. Bezskutecznie. I w równym zaskoczeniu mógł pomyśleć, że widok - go nie przerażał, chociaż żołądek wywrócił się nieprzyjemnie - Lamino - wysunął różdżkę, powtarzając za siostrą zaklęcie, jakby pieczętował właśnie jakąś umowę. I wcale nie poczuł ulgi widząc, jak kolejne ostrza uderzają w czarnoksiężnika, który wije się na ziemi. Był przeraźliwie zmęczony.
O tu udane Lamino
To wszystko twoja wina.
Nie chciał się śmiać, ale może jakieś znamiona szaleństwa przeplotły nici szaleństwa, które chciało go popchnąć dalej. A może trucizny żalu, który przebił się przez brzydko zasklepione rany, rozdarte precyzyjnym ciosem. Nie miał prawa do przebaczenia. Wiedział to wyraźnie, nie spodziewał się jednak, a może wciąż miał nadzieję, że odkupi grzechy. Na próżno - łatwo ci przychodzi wyciąganie wniosków - chciał krzyczeć, wydrzeć się na czarownicę, potrzasnąć nią, gdy się odwróciła, skracając dystans, wytykając mu winę, napierając. Nie próbował jej zatrzymać, z góry patrząc na wbite w jego w twarz oczy, na cieniste ogniki, które ścigały się za granicą źrenic - nigdzie go nie wysyłałem - odezwał się głośniej - nie wiem skąd znał tego śmiecia - głos mu chrypiał od kaskady emocji, z którymi, nie umiał sobie poradzisz. Coś w nim pękało i coś jednocześnie rosło, bardziej złowieszczo ścigając się z murami. Oczy jaśniały gniewem, ale - nie miał gdzie wylać - Zamknij się! Zamknij się wreszcie! - ryknął, tym razem kumulując uwagę na Perrocie. Chciał zmierzyć mu twarz, rozmazać na pięści, przebić się przez zakazaną mordę, słyszeć jak pękają kości. Nie nadążał za ilością bodźców, za wrażeniami, za falą uczuć, która wzbierała i opadała huraganem, zupełnie jak burzę nad jedną z wysp, które odwiedziła. I to słowa Maeve dudniły mu w głowie, nie wrzaski Perrota. To jej oskarżenia trąciły go z równowagi, jej gniewny zawód ranił najmocniej. ranili siebie nawzajem - A Ty? Ty? Jak możesz być tak podła, samolubna i ślepa?! - huknął - interesowało cię coś poza twoją pracą? Byłaś blisko, na miejscu, a nie wiedziałaś nic o jego życiu - rzucił zajadle, ostro, czując na szczęki napinają się przy każdym słowie, a język piecze - nie kłamałem - warknął jeszcze, tym razem ciszej - w końcu to ty jesteś od tego specjalistką - oddychał ciężko, jak po walce bokserskiej. Tak, miał dosyć. Z każda chwilą coraz bardziej, nie mając jeszcze pojęcia, jakich zniszczeń dokonał. Nie - dokonali.
- Nie wiedziałem. Domyślałam się. Dlatego go szukałem - głos stał się pusty, niemal wypłukany z emocji - Ale ciebie to nie obchodzi przecież - zgarbił się na moment - mnie zakopałaś razem z Calebem - warknął jeszcze raz, ale bez przekonania, z rezygnacją. Zamilkł, gdy powietrze przeciął kobiecy jęk. Jak widmo, które dreszczem przemknęło przez opuszczone miejsce. Szum skrzydeł zerwanych do lotu ptaków, wcale nie rozpraszał uwagi. Zamilkł patrząc, jak siostra odwraca się w stronę mordercy. Czy jemu nie przysługiwało teraz to samo miano? Całkiem skutecznie ciskała kolejnymi zaklęciami, a on w milczeniu obserwował, jak zwerbalizowana inkantacja w końcu materializuje się lodowymi ostrzami, które w końcu sięgnęły przemytnika. Zamrugał, patrząc, jak szkarłat rozlewa się na skute mrozem, grudy, jak - w końcu - z przerażeniem - mężczyzna charczy, próbując zatrzymać płynącą krew. Bezskutecznie. I w równym zaskoczeniu mógł pomyśleć, że widok - go nie przerażał, chociaż żołądek wywrócił się nieprzyjemnie - Lamino - wysunął różdżkę, powtarzając za siostrą zaklęcie, jakby pieczętował właśnie jakąś umowę. I wcale nie poczuł ulgi widząc, jak kolejne ostrza uderzają w czarnoksiężnika, który wije się na ziemi. Był przeraźliwie zmęczony.
O tu udane Lamino
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łatwo było idealizować zmarłych. Dużo trudniej – okazywać wyrozumiałość tym, którzy wciąż żyli. Nie chciała go słuchać, nie chciała przebywać w jego towarzystwie, oddychać tym samym powietrzem; nigdy jeszcze nie widziała brata w takim stanie, była jednak zbyt zła, by lękać się pobłyskującej w oku wściekłości, zinterpretować kolejne słowa jako ostrzeżenie. Odsunąć się choćby o krok, spuścić z tonu. – Sam dopiero co powiedziałeś, że poprosiłeś go o załatwienie tego. Czymkolwiek jest to – odparowała cierpko, dźgając palcem w męską pierś, a jej twarz oszpecił brzydki grymas. Zaczął zmieniać zdanie? Jednak nikogo o nic nie prosił? O niczym nie wiedział, nie był w stanie połączyć kropek? Gdyby tylko raczył powiedzieć, gdzie powinna zacząć szukać, w którą stronę spojrzeć... Od wielu długich miesięcy błądziła, marnowała czas na weryfikowanie fałszywych tropów, bo własny brat, krew z krwi, jedna z nielicznych osób, które powinny być jej sojusznikami w tej nierównej batalii z całym światem, postanowiła wystawić ją do wiatru.
Teraz przynajmniej wiedziała już, co leżało u podstaw tej decyzji. Nic nie mówił, nie zdradził się z choćby przebłyskiem zrozumienia, bo zdawał sobie sprawę ze swojej winy – i nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o tym niefortunnym ciągu wydarzeń, który zakończył się śmiercią Caleba. – Nie wiesz, skąd go znał. A pamiętasz może, co miał ci załatwić, hm? Na pewno było to nic takiego, skoro poszedł po to aż na Nokturn – warknęła jeszcze głośniej, nie kontrolując swego głosu, nawet nie chcąc go kontrolować. Chciała, żeby usłyszał, jak absurdalnie to brzmiało. I jeden, i drugi mieli przed nią tajemnice, których istnienia nawet nie podejrzewała. I jeden, i drugi nie mieli oporów, by sięgać ku zakazanemu.
Na krótką chwilę zamarła w bezruchu, gdy postanowił odpowiedzieć atakiem na atak, wytknąć hipokryzję, postępujące zaniedbanie. Przecież wiedziała o tym wszystkim, nie mógł jej zaskoczyć żadnym nowym oskarżeniem. W masochistycznym odruchu analizowała tamte lata raz po raz, za każdym razem wynajdując coraz to kolejne błędy, okazje, o których zapominała, przekładane w nieskończoność spotkania. Listy pozostawione bez odpowiedzi. Powinna widzieć więcej, zwracać uwagę na omijane szerokim łukiem tematy. Powinna żyć inaczej. A jednak gdyby otrzymała drugą szansę, pewnie i tak wszystko zrobiłaby tak samo. – Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mnie z tego rozliczać. Byłeś na drugim końcu świata, ile czasu ty poświęcałeś rodzinie? Ile ciebie którekolwiek z nas interesowało? – Mówiła coraz szybciej i szybciej, zapalczywie, wypluwając z siebie następujące po sobie słowa, zapominając się w toczącym ją jak choroba gniewie. – Błagam cię, co moja praca ma z tym wspólnego? – Rozłożyła ręce, nie dowierzając temu, co właśnie usłyszała, zbita z pantałyku tą nieistotną, dziecinną uwagą. Potrafiła kłamać, tego ją nauczono. Czego to jednak dowodziło? O czym świadczyło? Na pewno nie o tym, że zataiła przed nim informacje na temat zamordowanego brata.
Ta rozmowa zmierzała donikąd.
– Tak, nie obchodzi mnie to, skoro wolałeś szukać go na własną rękę. – Skoro wolałeś mnie wykluczyć. Co byłoby, gdyby przypadkiem nie ruszyła śladem Perrota? Albo odłożyła tę wyprawę w czasie? Nigdy nie dowiedziałaby się prawdy? Czy naprawdę odważyłby się pozbawić ją prawa do vendetty...? Pokręciła tylko krótko głową, nie odnosząc się do następnego komentarza; nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby mieć rację.
Po trzeciej próbie zrobienia użytku z wybranej inkantacji noże w końcu wbiły się w plecy przemytnika, wyrywając z jego ust jęk bólu; dopiero wtedy ujrzała w jego oczach coś innego niż kpinę czy pogardę. Powoli zaczęło do niego docierać, co się teraz stanie. Że był na ich łasce – i że już go nie potrzebowali. Jak gdyby jedno Lamino to było za mało, stojący obok, stale wytrącający ją z rytmu brat musiał powtórzyć ten gest, barwiąc śnieg jeszcze większą plamą czerwieni. Nawet tego nie mogła zrobić sama, po swojemu, choć przecież to ona zidentyfikowała ciało, to ona mierzyła się z tym koszmarnym, wyrywającym ją ze snu widokiem w pojedynkę. Gdzie był wtedy?
Poczuła na języku metaliczny smak krwi, walcząc ze wzbierającą słabością, skręcającymi trzewia nudnościami. Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz szybko zrezygnowała; nie potrzebowała więcej zaklęć. Niech po prostu leży, niech umiera w męczarniach, samotny i pozbawiony wszelkiej nadziei. Tak jak umierał Caleb.
Bez słowa wyjaśnienia zrobiła krok do tyłu, z wciąż falującą od przyśpieszonego oddechu piersią, zaróżowioną od palącej wściekłości twarzą, po czym deportowała się z cichym trzaskiem, pozostawiając mężczyzn samych sobie. Nie dbała o to, czy się przy tym rozszczepi – chciała już tylko zniknąć.
| zt
Teraz przynajmniej wiedziała już, co leżało u podstaw tej decyzji. Nic nie mówił, nie zdradził się z choćby przebłyskiem zrozumienia, bo zdawał sobie sprawę ze swojej winy – i nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o tym niefortunnym ciągu wydarzeń, który zakończył się śmiercią Caleba. – Nie wiesz, skąd go znał. A pamiętasz może, co miał ci załatwić, hm? Na pewno było to nic takiego, skoro poszedł po to aż na Nokturn – warknęła jeszcze głośniej, nie kontrolując swego głosu, nawet nie chcąc go kontrolować. Chciała, żeby usłyszał, jak absurdalnie to brzmiało. I jeden, i drugi mieli przed nią tajemnice, których istnienia nawet nie podejrzewała. I jeden, i drugi nie mieli oporów, by sięgać ku zakazanemu.
Na krótką chwilę zamarła w bezruchu, gdy postanowił odpowiedzieć atakiem na atak, wytknąć hipokryzję, postępujące zaniedbanie. Przecież wiedziała o tym wszystkim, nie mógł jej zaskoczyć żadnym nowym oskarżeniem. W masochistycznym odruchu analizowała tamte lata raz po raz, za każdym razem wynajdując coraz to kolejne błędy, okazje, o których zapominała, przekładane w nieskończoność spotkania. Listy pozostawione bez odpowiedzi. Powinna widzieć więcej, zwracać uwagę na omijane szerokim łukiem tematy. Powinna żyć inaczej. A jednak gdyby otrzymała drugą szansę, pewnie i tak wszystko zrobiłaby tak samo. – Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mnie z tego rozliczać. Byłeś na drugim końcu świata, ile czasu ty poświęcałeś rodzinie? Ile ciebie którekolwiek z nas interesowało? – Mówiła coraz szybciej i szybciej, zapalczywie, wypluwając z siebie następujące po sobie słowa, zapominając się w toczącym ją jak choroba gniewie. – Błagam cię, co moja praca ma z tym wspólnego? – Rozłożyła ręce, nie dowierzając temu, co właśnie usłyszała, zbita z pantałyku tą nieistotną, dziecinną uwagą. Potrafiła kłamać, tego ją nauczono. Czego to jednak dowodziło? O czym świadczyło? Na pewno nie o tym, że zataiła przed nim informacje na temat zamordowanego brata.
Ta rozmowa zmierzała donikąd.
– Tak, nie obchodzi mnie to, skoro wolałeś szukać go na własną rękę. – Skoro wolałeś mnie wykluczyć. Co byłoby, gdyby przypadkiem nie ruszyła śladem Perrota? Albo odłożyła tę wyprawę w czasie? Nigdy nie dowiedziałaby się prawdy? Czy naprawdę odważyłby się pozbawić ją prawa do vendetty...? Pokręciła tylko krótko głową, nie odnosząc się do następnego komentarza; nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby mieć rację.
Po trzeciej próbie zrobienia użytku z wybranej inkantacji noże w końcu wbiły się w plecy przemytnika, wyrywając z jego ust jęk bólu; dopiero wtedy ujrzała w jego oczach coś innego niż kpinę czy pogardę. Powoli zaczęło do niego docierać, co się teraz stanie. Że był na ich łasce – i że już go nie potrzebowali. Jak gdyby jedno Lamino to było za mało, stojący obok, stale wytrącający ją z rytmu brat musiał powtórzyć ten gest, barwiąc śnieg jeszcze większą plamą czerwieni. Nawet tego nie mogła zrobić sama, po swojemu, choć przecież to ona zidentyfikowała ciało, to ona mierzyła się z tym koszmarnym, wyrywającym ją ze snu widokiem w pojedynkę. Gdzie był wtedy?
Poczuła na języku metaliczny smak krwi, walcząc ze wzbierającą słabością, skręcającymi trzewia nudnościami. Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz szybko zrezygnowała; nie potrzebowała więcej zaklęć. Niech po prostu leży, niech umiera w męczarniach, samotny i pozbawiony wszelkiej nadziei. Tak jak umierał Caleb.
Bez słowa wyjaśnienia zrobiła krok do tyłu, z wciąż falującą od przyśpieszonego oddechu piersią, zaróżowioną od palącej wściekłości twarzą, po czym deportowała się z cichym trzaskiem, pozostawiając mężczyzn samych sobie. Nie dbała o to, czy się przy tym rozszczepi – chciała już tylko zniknąć.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Było mu niedobrze. Żołądek wykręcał się zdradliwie, krzyżując palpitacje z emocjonalną szarżą, która taranowała resztki zgrywanego spokoju i rozsądku. Chciał wyć, chciała rozszarpać leżącego śmiecia, chciał potrząsnąć siostrą, a jednocześnie coś rozrywało go od środka. Jak bardzo trzeba było być głupim, czy zdesperowanym, by wierzyć, że jeszcze był w stanie coś naprawić? Nie myślał już rozsądkiem. To splątane szaleńczo uczucia dyktowały mu słowa, który wypluwał na powietrze. Zamglone przebłyski rozumienia ścierały się i rozmazywały - Załatwienie czegoś, to nie to samo co wysłanie na Nokturn - nie próbował nawet hamować warkliwego, niemal jak u rozjuszonego, dzikiego zwierzęcia tonu. Zachowywał się tak, jak magiczne stworzenia, które nie raz sam miał uspokoić. Tylko tu, w tym miejscu, teraz, nie było nikogo, kto chciał spokoju. Wbijany notorycznie palce w jego pierś, bolał bardziej, niż sam dotyk. Niby sędzia, który wskazywał mu winę. Nic poza tym. Nie było obrońcy. Tylko oskarżenie.
Nie miał pojęcia, czego już właściwie chciała jego siostra. Czego naprawdę. Dokąd błądziła i czemu, tak cholernie rozmijali się w swoich planach. Nawet, jeśli ostatecznie, ich ścieżki skrzyżowały się, rozbijając nawzajem. I boleśnie raniąc - I co? Myślisz, że po prostu kazałem mu tam pójść? Dracu tot! - ostatnie wyrazy rzucają ostro w obcym siostrze języku - To była jego decyzja i moja prośba, czy wie jak to załatwić... - zawiesił głos, tylko początkowo chcąc kontynuować durne tłumaczenie. Już nie miało to znaczenia. Wiedział swoje. Cokolwiek powiedział i tak widziała w nim winowajcę.
- Widać więcej niż myślisz - wysyczał, odwracając się w miejscu. Słowa rzeczywiście prowadziły donikąd. Raniły, ale nie prowadziły do żadnego celu. A na pewno, nie tego, które zakładali. To co było pewne, to rozliczenie z przeszłością, w której leżący szmaciarz odegrał jedną z głównych ról. Dla niego, śmierć och brata miała tylko znaczenie w przeliczeniu galeonów. A to, to doprowadzało do furii jeszcze bardziej - I kto to mówi - słowa zdawały się opaść z sił, wypowiadane płasko, bardziej pusto, jakby napięte od emocji powietrze wysączyło ich z nich. Ona szukała go bez niego. On bez niej. Czy byli kwita? Nie, był pewien, że wykluczała go ze swojego życia już dawno. Miała tajemnice, którymi dzielić się nie chciała. I on zdecydował się robić to samo. Na próżno.
Jedno, zaklęcie, drugie. Nie czuł ulgi. Czuł tylko wzbierające mdłości za każdym razem, gdy przemytnik krztusił się od ran. Zwymiotował niedługo potem, gdy trzask teleportacji przeciął przestrzeń. Zostawiła go samego, niby na pobojowisku. Opadł na kolana, wypluwając resztki zawartości żołądka. Podniósł się ciężko, z dłońmi umazanymi ziemią, dalej od ciała, które ostatecznie pochłonęły kolejne bagienne korzenie. Był przeraźliwie wręcz zmęczony, ale w ostatnim przebłysku zrozumienia, pozbył się śladów, jakie mogłyby pozostać. Reszty, miała dopełnić natura, zacierając nawet istnienie nokturnowego parszywca. Sam zniknął niedługo potem, najpierw kryjąc się w granicy lasu, potem teleportując się gdzieś, gdzie nie było jego domu.
| zt
Nie miał pojęcia, czego już właściwie chciała jego siostra. Czego naprawdę. Dokąd błądziła i czemu, tak cholernie rozmijali się w swoich planach. Nawet, jeśli ostatecznie, ich ścieżki skrzyżowały się, rozbijając nawzajem. I boleśnie raniąc - I co? Myślisz, że po prostu kazałem mu tam pójść? Dracu tot! - ostatnie wyrazy rzucają ostro w obcym siostrze języku - To była jego decyzja i moja prośba, czy wie jak to załatwić... - zawiesił głos, tylko początkowo chcąc kontynuować durne tłumaczenie. Już nie miało to znaczenia. Wiedział swoje. Cokolwiek powiedział i tak widziała w nim winowajcę.
- Widać więcej niż myślisz - wysyczał, odwracając się w miejscu. Słowa rzeczywiście prowadziły donikąd. Raniły, ale nie prowadziły do żadnego celu. A na pewno, nie tego, które zakładali. To co było pewne, to rozliczenie z przeszłością, w której leżący szmaciarz odegrał jedną z głównych ról. Dla niego, śmierć och brata miała tylko znaczenie w przeliczeniu galeonów. A to, to doprowadzało do furii jeszcze bardziej - I kto to mówi - słowa zdawały się opaść z sił, wypowiadane płasko, bardziej pusto, jakby napięte od emocji powietrze wysączyło ich z nich. Ona szukała go bez niego. On bez niej. Czy byli kwita? Nie, był pewien, że wykluczała go ze swojego życia już dawno. Miała tajemnice, którymi dzielić się nie chciała. I on zdecydował się robić to samo. Na próżno.
Jedno, zaklęcie, drugie. Nie czuł ulgi. Czuł tylko wzbierające mdłości za każdym razem, gdy przemytnik krztusił się od ran. Zwymiotował niedługo potem, gdy trzask teleportacji przeciął przestrzeń. Zostawiła go samego, niby na pobojowisku. Opadł na kolana, wypluwając resztki zawartości żołądka. Podniósł się ciężko, z dłońmi umazanymi ziemią, dalej od ciała, które ostatecznie pochłonęły kolejne bagienne korzenie. Był przeraźliwie wręcz zmęczony, ale w ostatnim przebłysku zrozumienia, pozbył się śladów, jakie mogłyby pozostać. Reszty, miała dopełnić natura, zacierając nawet istnienie nokturnowego parszywca. Sam zniknął niedługo potem, najpierw kryjąc się w granicy lasu, potem teleportując się gdzieś, gdzie nie było jego domu.
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
it's been 84 years...
Dobrze było zobaczyć przyjaciółkę po tym szmacie czasu. Dobrze było mieć świadomość, że była cała i zdrowa, choć… Liddy z pewnością byłaby o nią spokojniejsza, gdyby ta nie wracała do kraju. We Francji przecież było bezpiecznie, a tutaj… Ale odsunęła od siebie ponure myśli, nie było na nie teraz czasu. Ważne, że się mogły spotkać. Było zawieszenie broni, piękny dzień… nie mogło być lepiej!
Uściskały się serdecznie i tylko cichy śmiech wstrząsnął ramionami Lidki, kiedy Marysia upomniała ją za to rzucanie rzeczami na ziemię. Miała w tym sporo racji - miotłą się nie rzuca! Ale beztroska Lidka nic sobie z tego w tej chwili nie robiła za bardzo zaaferowana ich spotkaniem.
- Nic się nie popsuje, spokojnie – zapewniła rozbawiona i rozczulona jednocześnie, jeszcze się od niej nie odsuwając. Wspomnienia z Francji wróciły i Lidkę przepełniła niewysłowiona wdzięczność, że los przeplatał ich drogi raz po raz wyczekując momentów, w których Moore traciła czujność i w których się tego nie spodziewała.
- Tak się cieszę… - wymamrotała jeszcze nim Marysia się odsunęła, a Liddy wypuściła ją z objęć.
A potem kolejne słowa przyjaciółki zrobiły z nią coś dziwnego. Serce zabiło jej mocniej, a jakieś dziwne ciepło rozlało jej się po ciele (i nie miało to nic wspólnego z upałem dnia), aby na koniec dotrzeć do policzków Lidki, które w jednej chwili zrobiły się czerwieńsze. Z zastygłym na ustach uśmiechem zagapiła się na Marysię na moment oniemiawszy. Dobrze, że ta akurat się schylała po kaszkiet, to może tego nie zauważyła.
- N-naprawdę? – wyjąkała wreszcie z dziwną, niemal szczenięcą nadzieją w głosie, jak nie ona. Gdyby Liddy usłyszała to od kogokolwiek innego, to pewnie by nie uwierzyła, ale od Marysi… Marysia nigdy by tak nie zakpiła, nie powiedziała czegoś takiego, gdyby faktycznie tak nie myślała… prawda?
Liddy wahała się rano z ubieraniem spodni czy tamtej cholernej kiecki. We Francji raczej nosiła się bardziej… po damsku (nie licząc włosów, bo te od zawsze systematycznie ścinała) i taką ją Marysia raczej kojarzyła, ale od kiedy Moore wróciła do kraju już nie certoliła się z tym, żeby wizualnie przypodobać się otoczeniu. Była wojna, liczyła się praktyczność i wygoda ubrań, poza tym… Lydia wreszcie mogła być tu sobą! Tak naprawdę. A najbardziej sobą czuła się właśnie w takim ubiorze. To, że Marysi spodobała się ta jej wersja… dla Lidki nie miało więc jedynie wymiaru komplementu (który sam w sobie był niezwykły, bo jeśli już ktoś Lidkę jakimś raczył, to zazwyczaj był tak chybiony jak kafel Mallarda w 52. w meczu przeciwko Jastrzębiom), ale znaczyło to dla niej dużo, dużo więcej.
Wpatrywała się w Marysię, która teraz jak gdyby nigdy nic otrzepywała jej kaszkiet, a potem sięgnęła do jej głowy, żeby jej go założyć, czym wprawiła Liddy w jeszcze większe oszołomienie. I prawie na pewno na dobrą chwilę mózg jej się rozpuścił - nic dziwnego, że nie mogła się wysłowić ani zebrać myśli. Ostatecznie po prostu porzuciła kolejne próby wyartykułowania czegoś składnego i bez ostrzeżenia jeszcze raz zamknęła Marysię w objęciach, przytulając ją do siebie dużo mocniej niż poprzednio. Nie chciała jej zrobić krzywdy, po prostu nie umiała tego inaczej wyrazić. Puściła przyjaciółkę równie szybko jak ją przytuliła i odsunęła się o krok odwracając wzrok, jakby dzięki temu mogła ukryć to głupie wzruszenie. Było głupie, bo dla kogoś z zewnątrz to mogło być nic, może nawet sama Marysia nie zdawała sobie sprawy z tego ile te słowa znaczyły dla Lidki.
Tęskniła… Moore uśmiechnęła się lekko na dźwięk tego słowa, choć początkowo tylko do czubków swoich butów.
Już prawie zapomniała jak się przy niej czuła. Liddy większość życia starała się ukrywać tą część siebie – wrażliwą, peszącą się, niepewną siebie, rozczuloną – i zazwyczaj jej się to bezbłędnie udawało… ale jakimś sposobem Marysia (i chyba tylko ona) potrafiła słowem lub gestem lub samą swoją łagodną obecnością wyciągnąć ją na powierzchnię z taką łatwością, z jaką wyławia się barwny kamyk z przejrzystej rzeki. A Lidka nawet nie wiedziała kiedy i jak się to działo.
- Mi ciebie też brakowało, Marysiu – odpowiedziała unosząc wreszcie wzrok z wciąż błądzącym po jej twarzy uśmiechem.
Ale cieszyła się, że przyjaciółka zmieniła ten temat i zastąpiła go innym. Zdecydowanie luźniejszym.
- Doskonale wiesz, że nie odmawiam jedzenia. Nigdy – odparła wesoło czując jak wcześniejsze, silne emocje odpuszczają. – Też coś przyniosłam – dodała poklepując przewieszonego przez klatkę piersiową koca uformowanego obecnie w tobołek, a potem uśmiechnęła się jeszcze szerzej na wieść o wspólnym locie.
- Jedzenia i latania nigdy nie odmawiam – poprawiła się, po czym wyciągnęła rękę nad leżącą na ziemi miotłę i przywołała ją. – I… nie wiesz z kim zadzierasz – dodała zawadiacko na wyzwanie wyścigu. Poczekała jeszcze na Marysię, a potem wzbiły się w powietrze. Liddy trochę się ścigała, trochę popisywała zygzakami kreślonymi na niebie, choć za bardzo nie szalała z tym swoim tobołkiem, żeby nie pogubić fantów. No i… szczerze mówiąc nie znała dobrze miejsca docelowego, o czym zresztą wspomniała Marysi podczas lotu, więc zdała się na przyjaciółkę.
Ostatecznie sprawnie dotarły na miejsce i Lidka gładko wylądowała. Boisko, choć znajdowało się na moczarach, to teraz po ciepłym, suchym okresie zdecydowanie nie groziło przemoczeniem butów.
- Wiesz, to wygląda jak boisko, które zrobili moi bracia koło domu, tylko większe – zauważyła rozbawiona obracając się wokół własnej osi, żeby je dobrze oglądnąć i wracając myślami do wspomnień z dzieciństwa. Też mieli pętle na drzewach i boisko wytyczone kamieniami i gałęziami. Latali na miotłach podając sobie piłkę i próbowali ją przez nie przerzucić. Wtedy jeszcze byli wszyscy… cała ich piątka… Smutek zakradł jej się w kąciki oczu, ale brak Teda towarzyszył jej już tyle czasu, że zdążyła się z tym już pogodzić. Na szczęście pozostały jej miłe wspomnienia.
- Tylko nie mieliśmy trybun – wskazała na nie ręką. – Chodź, może tam zjemy? – zaproponowała. - Tutaj faktycznie jest jakoś... milej. Stadion Jastrzębi wygląda teraz tak ponuro... Jak sobie przypomnę te mecze...! Trybuny wypełnione po brzegi i tętniące życiem... Kibiców wpatrzonych w zawodników i wspólnie wstrzymujących powietrze, a potem nagle wybuchających radością... - westchnęła. - Pamiętasz jak się poznałyśmy? - nagle powróciło do niej i to wspomnienie i zaśmiała się cicho. - Jakby to było w poprzednim życiu, co nie?
it's been 84 years...
Dobrze było zobaczyć przyjaciółkę po tym szmacie czasu. Dobrze było mieć świadomość, że była cała i zdrowa, choć… Liddy z pewnością byłaby o nią spokojniejsza, gdyby ta nie wracała do kraju. We Francji przecież było bezpiecznie, a tutaj… Ale odsunęła od siebie ponure myśli, nie było na nie teraz czasu. Ważne, że się mogły spotkać. Było zawieszenie broni, piękny dzień… nie mogło być lepiej!
Uściskały się serdecznie i tylko cichy śmiech wstrząsnął ramionami Lidki, kiedy Marysia upomniała ją za to rzucanie rzeczami na ziemię. Miała w tym sporo racji - miotłą się nie rzuca! Ale beztroska Lidka nic sobie z tego w tej chwili nie robiła za bardzo zaaferowana ich spotkaniem.
- Nic się nie popsuje, spokojnie – zapewniła rozbawiona i rozczulona jednocześnie, jeszcze się od niej nie odsuwając. Wspomnienia z Francji wróciły i Lidkę przepełniła niewysłowiona wdzięczność, że los przeplatał ich drogi raz po raz wyczekując momentów, w których Moore traciła czujność i w których się tego nie spodziewała.
- Tak się cieszę… - wymamrotała jeszcze nim Marysia się odsunęła, a Liddy wypuściła ją z objęć.
A potem kolejne słowa przyjaciółki zrobiły z nią coś dziwnego. Serce zabiło jej mocniej, a jakieś dziwne ciepło rozlało jej się po ciele (i nie miało to nic wspólnego z upałem dnia), aby na koniec dotrzeć do policzków Lidki, które w jednej chwili zrobiły się czerwieńsze. Z zastygłym na ustach uśmiechem zagapiła się na Marysię na moment oniemiawszy. Dobrze, że ta akurat się schylała po kaszkiet, to może tego nie zauważyła.
- N-naprawdę? – wyjąkała wreszcie z dziwną, niemal szczenięcą nadzieją w głosie, jak nie ona. Gdyby Liddy usłyszała to od kogokolwiek innego, to pewnie by nie uwierzyła, ale od Marysi… Marysia nigdy by tak nie zakpiła, nie powiedziała czegoś takiego, gdyby faktycznie tak nie myślała… prawda?
Liddy wahała się rano z ubieraniem spodni czy tamtej cholernej kiecki. We Francji raczej nosiła się bardziej… po damsku (nie licząc włosów, bo te od zawsze systematycznie ścinała) i taką ją Marysia raczej kojarzyła, ale od kiedy Moore wróciła do kraju już nie certoliła się z tym, żeby wizualnie przypodobać się otoczeniu. Była wojna, liczyła się praktyczność i wygoda ubrań, poza tym… Lydia wreszcie mogła być tu sobą! Tak naprawdę. A najbardziej sobą czuła się właśnie w takim ubiorze. To, że Marysi spodobała się ta jej wersja… dla Lidki nie miało więc jedynie wymiaru komplementu (który sam w sobie był niezwykły, bo jeśli już ktoś Lidkę jakimś raczył, to zazwyczaj był tak chybiony jak kafel Mallarda w 52. w meczu przeciwko Jastrzębiom), ale znaczyło to dla niej dużo, dużo więcej.
Wpatrywała się w Marysię, która teraz jak gdyby nigdy nic otrzepywała jej kaszkiet, a potem sięgnęła do jej głowy, żeby jej go założyć, czym wprawiła Liddy w jeszcze większe oszołomienie. I prawie na pewno na dobrą chwilę mózg jej się rozpuścił - nic dziwnego, że nie mogła się wysłowić ani zebrać myśli. Ostatecznie po prostu porzuciła kolejne próby wyartykułowania czegoś składnego i bez ostrzeżenia jeszcze raz zamknęła Marysię w objęciach, przytulając ją do siebie dużo mocniej niż poprzednio. Nie chciała jej zrobić krzywdy, po prostu nie umiała tego inaczej wyrazić. Puściła przyjaciółkę równie szybko jak ją przytuliła i odsunęła się o krok odwracając wzrok, jakby dzięki temu mogła ukryć to głupie wzruszenie. Było głupie, bo dla kogoś z zewnątrz to mogło być nic, może nawet sama Marysia nie zdawała sobie sprawy z tego ile te słowa znaczyły dla Lidki.
Tęskniła… Moore uśmiechnęła się lekko na dźwięk tego słowa, choć początkowo tylko do czubków swoich butów.
Już prawie zapomniała jak się przy niej czuła. Liddy większość życia starała się ukrywać tą część siebie – wrażliwą, peszącą się, niepewną siebie, rozczuloną – i zazwyczaj jej się to bezbłędnie udawało… ale jakimś sposobem Marysia (i chyba tylko ona) potrafiła słowem lub gestem lub samą swoją łagodną obecnością wyciągnąć ją na powierzchnię z taką łatwością, z jaką wyławia się barwny kamyk z przejrzystej rzeki. A Lidka nawet nie wiedziała kiedy i jak się to działo.
- Mi ciebie też brakowało, Marysiu – odpowiedziała unosząc wreszcie wzrok z wciąż błądzącym po jej twarzy uśmiechem.
Ale cieszyła się, że przyjaciółka zmieniła ten temat i zastąpiła go innym. Zdecydowanie luźniejszym.
- Doskonale wiesz, że nie odmawiam jedzenia. Nigdy – odparła wesoło czując jak wcześniejsze, silne emocje odpuszczają. – Też coś przyniosłam – dodała poklepując przewieszonego przez klatkę piersiową koca uformowanego obecnie w tobołek, a potem uśmiechnęła się jeszcze szerzej na wieść o wspólnym locie.
- Jedzenia i latania nigdy nie odmawiam – poprawiła się, po czym wyciągnęła rękę nad leżącą na ziemi miotłę i przywołała ją. – I… nie wiesz z kim zadzierasz – dodała zawadiacko na wyzwanie wyścigu. Poczekała jeszcze na Marysię, a potem wzbiły się w powietrze. Liddy trochę się ścigała, trochę popisywała zygzakami kreślonymi na niebie, choć za bardzo nie szalała z tym swoim tobołkiem, żeby nie pogubić fantów. No i… szczerze mówiąc nie znała dobrze miejsca docelowego, o czym zresztą wspomniała Marysi podczas lotu, więc zdała się na przyjaciółkę.
Ostatecznie sprawnie dotarły na miejsce i Lidka gładko wylądowała. Boisko, choć znajdowało się na moczarach, to teraz po ciepłym, suchym okresie zdecydowanie nie groziło przemoczeniem butów.
- Wiesz, to wygląda jak boisko, które zrobili moi bracia koło domu, tylko większe – zauważyła rozbawiona obracając się wokół własnej osi, żeby je dobrze oglądnąć i wracając myślami do wspomnień z dzieciństwa. Też mieli pętle na drzewach i boisko wytyczone kamieniami i gałęziami. Latali na miotłach podając sobie piłkę i próbowali ją przez nie przerzucić. Wtedy jeszcze byli wszyscy… cała ich piątka… Smutek zakradł jej się w kąciki oczu, ale brak Teda towarzyszył jej już tyle czasu, że zdążyła się z tym już pogodzić. Na szczęście pozostały jej miłe wspomnienia.
- Tylko nie mieliśmy trybun – wskazała na nie ręką. – Chodź, może tam zjemy? – zaproponowała. - Tutaj faktycznie jest jakoś... milej. Stadion Jastrzębi wygląda teraz tak ponuro... Jak sobie przypomnę te mecze...! Trybuny wypełnione po brzegi i tętniące życiem... Kibiców wpatrzonych w zawodników i wspólnie wstrzymujących powietrze, a potem nagle wybuchających radością... - westchnęła. - Pamiętasz jak się poznałyśmy? - nagle powróciło do niej i to wspomnienie i zaśmiała się cicho. - Jakby to było w poprzednim życiu, co nie?
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 17 z 17 • 1 ... 10 ... 15, 16, 17
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia