Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Pokój nr 6
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój nr 6
Pub Pod Trzema Miotłami przyciąga nie tylko osoby poszukujące miejsca do spędzania czasu ze znajomymi. Piętro, na które wiodą kręcone schody, przeznaczono na pokoje dla gości, odwiedzających wioskę. Pomimo popularności Hogsmeade - to jedyna wioska w Anglii zamieszkała tylko i wyłącznie przez czarodziejów - nigdzie indziej na jej terenie nie uświadczy się miejsc noclegowych o podobnym standardzie. Pokoje są wygodne, dwu lub jednoosobowe, w jasnej, najczęściej kremowej i żółtej kolorystyce, pościel wymieniana po każdym gościu, a podczas sezonu letniego na szafce nocnej stoi niewielki bukiet polnych kwiatów. Jedynym mankamentem mogą być hałasy, słyszalne z części barowej lokalu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:00, w całości zmieniany 2 razy
26.02
Powinnam to przewidzieć. Rozsądna, ułożona Pomona przewidziałaby, że każda akcja ma swoje konsekwencje i że to złudzenie zatrucia alkoholowego to tylko taka piękna wymówka dla umysłu. Brak miesiączki drugi raz z rzędu, nieznośne nudności oraz szereg innych, drobniejszych objawów wreszcie pozwoliło zdjąć klapki z oczu. Potwierdzenie od uzdrowiciela było jedynie formalnością, ale to właśnie wtedy prawda uderzyła z niesamowitą siłą. Prosto w świadomość. Świadomość, która zalała mnie łzami na najbliższe dni - jak mam teraz żyć? Co robić, gdzie się podziać? Nagle przestałam myśleć o przyszłości mając wrażenie, że to koniec. Wreszcie przekroczyłam nieprzekraczalną granicę i nic mnie już nie wybawi z tarapatów, w jakie się władowałam. To moja wina - jednak ta informacja nie pomaga w zmierzeniu się z brutalną rzeczywistością. Zostałam sama. Spanikowana rzucałam się po mieszkaniu i czekałam na rozwiązanie, które nie nadchodziło. Pozbawiona wszelkiego oparcia chwiałam się, łamałam i umierałam ze strachu. Wreszcie zdołałam się uspokoić, utkać w głowie plan, załatwić wszystko listownie, chociaż nie było łatwo. Czeka mnie wiele, wiele wyrzeczeń; tak jak początkowo paraliżował mnie lęk, tak wreszcie zdołałam oswoić się z sytuacją. To nie koniec świata. Poradzę sobie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby być jak najlepszą matką i ojcem w jednym. Będzie trudno, będzie burzliwie i skomplikowanie, ale po każdej burzy zawsze wychodzi słońce. Te szczęśliwe chwile zniwelują wszelkie problemy i niepowodzenia - bardzo chcę w to wierzyć.
Na samą myśl o wyjeździe czuję mocny ucisk w klatce piersiowej. Ciężko jest się pogodzić z opuszczeniem najbliższych, uczniów, kraju, w którym się wychowałam. Na zawsze. To brzmi tak ostatecznie i brutalnie. Muszę, to dla dobra dziecka - powtarzam to sobie jak mantrę, bo przecież żadna inna motywacja nie istnieje. Jest teraz zresztą epicentrum mojego wszechświata, pod który zamierzam podporządkować dosłownie wszystko. Czy tak wygląda prawdziwa dorosłość?
Najgorsze ma jednak dopiero nastąpić. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby mimo wszystko poinformować Jaydena. Powinność? Czy jestem mu to winna? Prawdopodobnie - ale czy on chce w ogóle o tym słuchać? Może wolałby żyć w błogiej nieświadomości? Szczególnie, że musi mnie nienawidzić. Podchodząc więc pod drzwi pokoju w Trzech Miotłach czuję, jak żołądek wywraca mi się do góry nogami. Nie, błagam, nie zniosę kolejnej fali mdłości. Jestem zmęczona; blada, z podkrążonymi oczami wyglądam jak zjawa. Tak też się czuję. Poprawiam poły rozpiętego płaszcza, szukając w sobie utraconych pokładów odwagi. Mam ochotę zawrócić, udać, że nigdy mnie tu nie było i wyjechać bez słowa. Nie, nie możesz Pom - dość już tego wygodnictwa. Nabieram powietrza w płuca, dłoń zatrzymuje się tuż przed drewnem. Może jednak nie jest za późno i mogę uciec? Nie, nie, nie. Weź się w garść. Nie masz czasu, masz jeszcze parę rzeczy do załatwienia przed wieczorem.
Wreszcie rozlega się pukanie. Przestępuję z nogi na nogę, nie wiedząc ile minęło czasu, może sekundy, może minuty, a może całe godziny, nim znajoma sylwetka pojawia się w progu. Merlinie, nawet na skraju załamania wygląda po prostu dobrze - w przeciwieństwie do mnie. Serce boleśnie przyspiesza tłukąc się w klatce piersiowej, powietrza nagle jakby za mało; szybko, Pom, zanim będzie za późno. - Ughm, cześć - rzucam niemrawo, dłonie mocno zaciskając na klapach płaszcza, szukając w nich oparcia. - Zanim zatrzaśniesz drzwi pozwól mi coś powiedzieć, będę się streszczać - proszę, nie czekając właściwie na żadną reakcję, bo naprawdę boję się, że mężczyzna za moment zniknie bezpowrotne w pokoju. Wdech. Wydech. Wdech. - Przeprowadzam się za granicę i pomyślałam, że może chciałbyś wiedzieć o tym, że ktoś inny obejmie moją posadę. Pomimo tego, co się wydarzyło, mam nadzieję, że dasz temu komuś szansę - zaczynam jakoś tak niepewnie, nieskładnie. Czy w ogóle chce wiedzieć o tym, że przyjdzie mu siedzieć obok kogoś nowego? - Mieszkaniem zajmie się moja siostra i… - urywam na moment. - Dobra, to akurat na pewno cię nie interesuje. - Skoro już tam nie mieszkasz. W porządku, jeszcze tylko chwila, jeszcze odrobinę informacji i będzie po wszystkim. - Właściwie jest coś innego, co powinnam ci powiedzieć, ale… to nie jest miejsce na tego typu wyznanie - dodaję szybko, oglądając się gdzieś na dół, gdzie znajdował się lokal. Nie chcę się przy tym wpraszać, nie mam do tego prawa, dlatego myślę desperacko nad rozwiązaniem. - Zresztą, mam kilka spraw do załatwienia przed wyjazdem, ty też na pewno masz mnóstwo pracy… - I nie masz ochoty oglądać mnie ani chwili dłużej. - …i w ogóle - określam jakże precyzyjnie istniejący między nami chaos, jakiego nie chcę nazywać po imieniu, dla dobra nas obojga. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Jeśli chcesz mogę… mogłabym… wysłać ci list jak już będę na miejscu - proponuję. Czuję, jak powoli brakuje mi sił, żeby trzymać się w całości. Jak łzy chcą cisnąć się do oczu, jak bardzo chciałabym zapaść się pod ziemię i skończyć ten monolog. Bo boję się reakcji, odpowiedzi, boję się wszystkiego. Muszę się uspokoić, dla dziecka, któremu te emocje zdecydowanie nie służą. Wdech i wydech - co ma być, to będzie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Powinnam to przewidzieć. Rozsądna, ułożona Pomona przewidziałaby, że każda akcja ma swoje konsekwencje i że to złudzenie zatrucia alkoholowego to tylko taka piękna wymówka dla umysłu. Brak miesiączki drugi raz z rzędu, nieznośne nudności oraz szereg innych, drobniejszych objawów wreszcie pozwoliło zdjąć klapki z oczu. Potwierdzenie od uzdrowiciela było jedynie formalnością, ale to właśnie wtedy prawda uderzyła z niesamowitą siłą. Prosto w świadomość. Świadomość, która zalała mnie łzami na najbliższe dni - jak mam teraz żyć? Co robić, gdzie się podziać? Nagle przestałam myśleć o przyszłości mając wrażenie, że to koniec. Wreszcie przekroczyłam nieprzekraczalną granicę i nic mnie już nie wybawi z tarapatów, w jakie się władowałam. To moja wina - jednak ta informacja nie pomaga w zmierzeniu się z brutalną rzeczywistością. Zostałam sama. Spanikowana rzucałam się po mieszkaniu i czekałam na rozwiązanie, które nie nadchodziło. Pozbawiona wszelkiego oparcia chwiałam się, łamałam i umierałam ze strachu. Wreszcie zdołałam się uspokoić, utkać w głowie plan, załatwić wszystko listownie, chociaż nie było łatwo. Czeka mnie wiele, wiele wyrzeczeń; tak jak początkowo paraliżował mnie lęk, tak wreszcie zdołałam oswoić się z sytuacją. To nie koniec świata. Poradzę sobie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby być jak najlepszą matką i ojcem w jednym. Będzie trudno, będzie burzliwie i skomplikowanie, ale po każdej burzy zawsze wychodzi słońce. Te szczęśliwe chwile zniwelują wszelkie problemy i niepowodzenia - bardzo chcę w to wierzyć.
Na samą myśl o wyjeździe czuję mocny ucisk w klatce piersiowej. Ciężko jest się pogodzić z opuszczeniem najbliższych, uczniów, kraju, w którym się wychowałam. Na zawsze. To brzmi tak ostatecznie i brutalnie. Muszę, to dla dobra dziecka - powtarzam to sobie jak mantrę, bo przecież żadna inna motywacja nie istnieje. Jest teraz zresztą epicentrum mojego wszechświata, pod który zamierzam podporządkować dosłownie wszystko. Czy tak wygląda prawdziwa dorosłość?
Najgorsze ma jednak dopiero nastąpić. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby mimo wszystko poinformować Jaydena. Powinność? Czy jestem mu to winna? Prawdopodobnie - ale czy on chce w ogóle o tym słuchać? Może wolałby żyć w błogiej nieświadomości? Szczególnie, że musi mnie nienawidzić. Podchodząc więc pod drzwi pokoju w Trzech Miotłach czuję, jak żołądek wywraca mi się do góry nogami. Nie, błagam, nie zniosę kolejnej fali mdłości. Jestem zmęczona; blada, z podkrążonymi oczami wyglądam jak zjawa. Tak też się czuję. Poprawiam poły rozpiętego płaszcza, szukając w sobie utraconych pokładów odwagi. Mam ochotę zawrócić, udać, że nigdy mnie tu nie było i wyjechać bez słowa. Nie, nie możesz Pom - dość już tego wygodnictwa. Nabieram powietrza w płuca, dłoń zatrzymuje się tuż przed drewnem. Może jednak nie jest za późno i mogę uciec? Nie, nie, nie. Weź się w garść. Nie masz czasu, masz jeszcze parę rzeczy do załatwienia przed wieczorem.
Wreszcie rozlega się pukanie. Przestępuję z nogi na nogę, nie wiedząc ile minęło czasu, może sekundy, może minuty, a może całe godziny, nim znajoma sylwetka pojawia się w progu. Merlinie, nawet na skraju załamania wygląda po prostu dobrze - w przeciwieństwie do mnie. Serce boleśnie przyspiesza tłukąc się w klatce piersiowej, powietrza nagle jakby za mało; szybko, Pom, zanim będzie za późno. - Ughm, cześć - rzucam niemrawo, dłonie mocno zaciskając na klapach płaszcza, szukając w nich oparcia. - Zanim zatrzaśniesz drzwi pozwól mi coś powiedzieć, będę się streszczać - proszę, nie czekając właściwie na żadną reakcję, bo naprawdę boję się, że mężczyzna za moment zniknie bezpowrotne w pokoju. Wdech. Wydech. Wdech. - Przeprowadzam się za granicę i pomyślałam, że może chciałbyś wiedzieć o tym, że ktoś inny obejmie moją posadę. Pomimo tego, co się wydarzyło, mam nadzieję, że dasz temu komuś szansę - zaczynam jakoś tak niepewnie, nieskładnie. Czy w ogóle chce wiedzieć o tym, że przyjdzie mu siedzieć obok kogoś nowego? - Mieszkaniem zajmie się moja siostra i… - urywam na moment. - Dobra, to akurat na pewno cię nie interesuje. - Skoro już tam nie mieszkasz. W porządku, jeszcze tylko chwila, jeszcze odrobinę informacji i będzie po wszystkim. - Właściwie jest coś innego, co powinnam ci powiedzieć, ale… to nie jest miejsce na tego typu wyznanie - dodaję szybko, oglądając się gdzieś na dół, gdzie znajdował się lokal. Nie chcę się przy tym wpraszać, nie mam do tego prawa, dlatego myślę desperacko nad rozwiązaniem. - Zresztą, mam kilka spraw do załatwienia przed wyjazdem, ty też na pewno masz mnóstwo pracy… - I nie masz ochoty oglądać mnie ani chwili dłużej. - …i w ogóle - określam jakże precyzyjnie istniejący między nami chaos, jakiego nie chcę nazywać po imieniu, dla dobra nas obojga. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Jeśli chcesz mogę… mogłabym… wysłać ci list jak już będę na miejscu - proponuję. Czuję, jak powoli brakuje mi sił, żeby trzymać się w całości. Jak łzy chcą cisnąć się do oczu, jak bardzo chciałabym zapaść się pod ziemię i skończyć ten monolog. Bo boję się reakcji, odpowiedzi, boję się wszystkiego. Muszę się uspokoić, dla dziecka, któremu te emocje zdecydowanie nie służą. Wdech i wydech - co ma być, to będzie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 22.09.19 22:49, w całości zmieniany 1 raz
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedział już, co miał robić. Myślał nad tym wystarczająco długo, a decyzja, którą podjął i zamierzał wprowadzić w życie wydawała się jedynym słusznym rozwiązaniem. Rozwiązaniem dla sytuacji, w której się znajdował i nie był w stanie nieść jej dłużej. Próba powrotu do normalności, unikanie się na korytarzach, pojawianie się wybiórczo na posiłkach w Wielkiej Sali, mieszkanie w trzech różnych miejscach - to wszystko stawało się coraz bardziej uciążliwe, coraz mocniej go dotykało i nie łagodniało, mimo że czas mijał. Mimo że każdy kolejny dzień powinien był leczyć rany, a nie je jedynie podtrzymywać i bardziej jątrzyć, ale czego on w sumie się spodziewał? Że magiczne rozwiązanie pojawi się na niebie? Że obudzi się po kolejnej słabo przespanej nocy i wszystkie problemy znikną? Że okaże się to jedynie złym snem? Że przywyknie do takiego stanu rzeczy albo, co gorsza, zapomni? Nie... Nie. Nie! Świadomość drogiej mu obecności tak blisko, przebywającej na wyciągnięcie ręki, poruszającej się z tym samym wdziękiem, który pokochał, lecz równocześnie brak możliwości sięgnięcia ku temu rujnowały go wewnętrznie. Dewastowały wszystko na swojej drodze, odbierając chęć do snu, jedzenia, normalnego funkcjonowania i przez ten czas, który minął od Sylwestra, Jayden czuł się chory. Nie potrafił wrócić do tego, co było wcześniej i nie umiał odnaleźć radości z prowadzenia zajęć, chociaż było to jeszcze do niedawna celem jego życia. Chciał przekazywać wiedzę dalej, chciał pracować w Hogwarcie, ale... No, właśnie.Ale. To jedno, wielkie ale doprowadzało go na skraj szaleństwa, nie pozwalając na powrót znaleźć astronomowi dawnego siebie. Jednak czy cokolwiek takiego istniało? Przecież wiedział, że to nie było możliwe — cofnięcie się w czasie, zatrzymanie tego samo nakręcającego się koła, wymazanie błędów. Musiał żyć w tej rzeczywistości, którą sobie zgotował i która zawierała zarówno dobre, jak i złe strony. Rzeczywistości, w której raz za razem był odtrącany i sprowadzany boleśnie na ziemię, podczas prób zrozumienia. Nie chciał zostawiać tematu rozstania na koniec stycznia, jednak nie był dostępny przez praktycznie cały miesiąc i wcześniej nie mógł złapać nigdzie Pomony. Gdy już się to udało, sądził, że namyśliła się, ochłonęła, pozwoliła myślom pracować i że to wszystko jeszcze da się naprawić. Że przecież podejmowanie takiej decyzji nie leżało tylko w jej gestii, że przecież za nią tęsknił i nie był w stanie normalnie żyć bez jej obecności. Ani z faktem, że po tym, co się wydarzyło, po tym, co sobie powiedzieli i wyznali, po tym, czym byli świadkami, mieli po prostu przestać. Mylił się. Oj, jak bardzo się pomylił. Druga rozmowa wcale nie przypominała chociażby chęci do zmiany lub obietnicy wewnętrznego spokoju. Zburzyła wszystkie nadzieje, które zdążyły się pojawić w delikatnym sercu Jaydena na nowo wbijając mu w nie kolejne ostrza. Raz za razem, z kolejnym padającym słowem, gniewnym spojrzeniem, łzami czającymi się w kącikach oczu, drżeniem brody... Nie. Musiał przestać. To musiało się zakończyć, bo przy wstawaniu i zmierzaniu do zamku, Vane zastanawiał się tylko nad tym, czy uda mu się spotkać Pomonę. Nie wiedział, co byłoby bardziej okrutne — spotkanie się z nią czy może właśnie brak możliwości chociażby na nią zerknięcia. To stawało się jakąś pokręconą obsesją i równocześnie krzyżem, którego nie był w stanie z siebie zrzucić.
Dlatego też musiał pogodzić się z faktem odejścia. Minęły zaledwie dwa miesiące, a nie wytrzymywał. Jak mógł przez kolejne lata odczuwać głaz w żołądku ciągnący go ku ziemi przy każdym dostrzeżeniu jej sylwetki? Jak mógł wstrzymywać oddech, słysząc jej głos? Jak mógł zapanować nad bijącym szybciej sercem i wzrastającym napięciem przy chociażby wspomnieniu jej imienia? Jak mógł znosić miękkość w kolanach, obserwując te rozchwiane usta i nie wracając wspomnieniami do momentu, gdy drżały w momencie, w którym się kochali? Jego pamięć była zarówno piekłem, jak i przypomnieniem nieba. Nie. To było za wiele. Pobyt w Hogwarcie był zwyczajnie ponad jego siły i jak miał przydać się w takim stanie kolejnym pokoleniom? Nie mógł zapewnić im swojej uwagi w takim stopniu, w jakim jego uczniowie na to zasługiwali i chociaż nie chciał tego, musiał odejść. Już orientował się czy byłaby dla niego praca w Wieży Astrologów, ale po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi, nie miał powodu, dla którego miałby zostać. Chciał odczekać do końca miesiąca, żeby samemu zanieść wypowiedzenie dyrektorowi i zdążyć przed egzaminami — studenci mieli mieć wystarczająco wiele czasu, by zaadaptować się z towarzystwem nowego opiekuna, a on nie rozstawałby się z nimi, wiedząc, że zostawali w złych rękach. Niezaopiekowani. Pozostawieni... Nie chciał jednak o tym myśleć, wiedząc, że nie prowadziło go to do niczego dobrego. Co im po profesorze, który nie czuje spełnienia, prowadząc ich w nauce? Który nie potrafi sobie poradzić z własnymi problemami? Merlinie... Kiedyś to wszystko zdawało się takie nieskomplikowane, ale wystarczyły dwa, źle zinterpretowane listy, by zrównać z ziemią wszelkie rodzące się nadzieje. Nie! Dość! Znów to robił, a nie miał... Nie miał o tym myśleć, do cholery! Więc próbował spać, by odłączyć się od trzeźwości, jednak przerzucał się z boku na bok, czując jak bardzo było w tym pokoju duszno. Pościel zdążyła się wygnieść, przykleić się do jego skóry, a on dalej nie był w stanie się wyłączyć. Już myślał, że zdołał osiągnąć ów próg zmęczenia, w którym było już naprawdę wszystko jedno, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Jayden podskoczył, orientując się, że przez całe jego ciało przemknęły drgawki niedospania, a z jego ust momentalnie rozległ się jęk niezadowolenia. Przetarł zmęczoną twarz dłonią i wygrzebał się z łóżka, wiedząc, że natręt nie miał odejść. Zresztą wiedział, kogo miał tam zobaczyć.
Spodziewał się pracownika pubu, który znów dobijał się już wiele razy, prosząc o czynsz, o którym Vane zwyczajnie zapominał. Jednak to, co zastał po drugiej stronie, otrzeźwiło go w sekundę. Jayden poczuł się tak jakby dostał w twarz lub jakby ktoś oblał go kubłem zimnej wody. Dłoń zacisnęła się na klamce, serce przyspieszyło bicia, a palce rozgrzały się aż nadto. W najśmielszych snach nie widziałby tam Pomony, która przyszła do niego z własnej woli. Zamarł, patrząc się na nią tępo i nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu lub nawet się odezwać. Po prostu tam tkwił jak idiota i dopiero w momencie, w którym skończyła mówić, zdołał się poruszyć. I analizować jej słowa, układając je w zrozumiałą treść. Zaczął od końcowych komunikatów, jednak wpierw zauważył, że otworzył jej drzwi bez koszuli. - Nie w sumie to robiłem... - mruknął, sięgając szybko po leżący gdzieś obok oliwkowy sweter, czując jak plątał mu się język. - Takie tam nieważne rzeczy - rzucił, wciągając go przez głowę i starając się uspokoić swój oddech. Wyglądał beznadziejnie, ale starał się jakoś doprowadzić do porządku, dlatego przejechał palcami obu dłoni przez zdecydowanie za długie włosy, które zdążyły mu sięgać już ramion. Nie miał jednak czasu, żeby spojrzeć na siebie. Nie, kiedy wszystko w nim szalało w ostatnim czasie i nawet nie miał okazji dobrze się wyspać. Musiał dochodzić do siebie, ale emocje zaskoczenia i konsternacji przewijały się bez przerwy przez jego twarz, gdy próbował zrozumieć to, co zielarka przed chwilą powiedziała. - Przeprowadzasz się... - powtórzył, marszcząc brwi i próbując zmusić swój mózg do myślenia. - Ale czemu w takim razie ktoś miałby zajmować twoją pos... - urwał, łącząc w zaspanym umyśle fakty i rozumiejąc już to, co miała na myśli. Klamka zatrzęsła się, gdy wzmocnił na niej uścisk spoconej dłoni. Wyjeżdżała. Nie mogła wyjechać. Chciał protestować, ale czy nie zamierzał zrobić tego samego? Nie zamierzał uciec jak najdalej, żeby odciąć się od bolesnej rzeczywistości? Czy i ona nie chciała po prostu nie musieć już patrzeć na niego? Nie musieć przypominać sobie tego wszystkiego w każdej następnej sekundzie? Czemu teraz nagle poczuł chęć odrzucenia swoich planów i namówienia ją, by została? By nie rezygnowała? Nie... Nie. Zmusił się do uspokojenia, chociaż zapewne wyszło beznadziejnie. Cały był beznadziejny, więc cokolwiek by nie robił, było tak samo dziadowskie jak on... - Wejdziesz? - spytał po długiej chwili ciszy, równocześnie otwierając szerzej drzwi i robiąc jej miejsce. - Wejdź - poprosił.
Dlatego też musiał pogodzić się z faktem odejścia. Minęły zaledwie dwa miesiące, a nie wytrzymywał. Jak mógł przez kolejne lata odczuwać głaz w żołądku ciągnący go ku ziemi przy każdym dostrzeżeniu jej sylwetki? Jak mógł wstrzymywać oddech, słysząc jej głos? Jak mógł zapanować nad bijącym szybciej sercem i wzrastającym napięciem przy chociażby wspomnieniu jej imienia? Jak mógł znosić miękkość w kolanach, obserwując te rozchwiane usta i nie wracając wspomnieniami do momentu, gdy drżały w momencie, w którym się kochali? Jego pamięć była zarówno piekłem, jak i przypomnieniem nieba. Nie. To było za wiele. Pobyt w Hogwarcie był zwyczajnie ponad jego siły i jak miał przydać się w takim stanie kolejnym pokoleniom? Nie mógł zapewnić im swojej uwagi w takim stopniu, w jakim jego uczniowie na to zasługiwali i chociaż nie chciał tego, musiał odejść. Już orientował się czy byłaby dla niego praca w Wieży Astrologów, ale po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi, nie miał powodu, dla którego miałby zostać. Chciał odczekać do końca miesiąca, żeby samemu zanieść wypowiedzenie dyrektorowi i zdążyć przed egzaminami — studenci mieli mieć wystarczająco wiele czasu, by zaadaptować się z towarzystwem nowego opiekuna, a on nie rozstawałby się z nimi, wiedząc, że zostawali w złych rękach. Niezaopiekowani. Pozostawieni... Nie chciał jednak o tym myśleć, wiedząc, że nie prowadziło go to do niczego dobrego. Co im po profesorze, który nie czuje spełnienia, prowadząc ich w nauce? Który nie potrafi sobie poradzić z własnymi problemami? Merlinie... Kiedyś to wszystko zdawało się takie nieskomplikowane, ale wystarczyły dwa, źle zinterpretowane listy, by zrównać z ziemią wszelkie rodzące się nadzieje. Nie! Dość! Znów to robił, a nie miał... Nie miał o tym myśleć, do cholery! Więc próbował spać, by odłączyć się od trzeźwości, jednak przerzucał się z boku na bok, czując jak bardzo było w tym pokoju duszno. Pościel zdążyła się wygnieść, przykleić się do jego skóry, a on dalej nie był w stanie się wyłączyć. Już myślał, że zdołał osiągnąć ów próg zmęczenia, w którym było już naprawdę wszystko jedno, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Jayden podskoczył, orientując się, że przez całe jego ciało przemknęły drgawki niedospania, a z jego ust momentalnie rozległ się jęk niezadowolenia. Przetarł zmęczoną twarz dłonią i wygrzebał się z łóżka, wiedząc, że natręt nie miał odejść. Zresztą wiedział, kogo miał tam zobaczyć.
Spodziewał się pracownika pubu, który znów dobijał się już wiele razy, prosząc o czynsz, o którym Vane zwyczajnie zapominał. Jednak to, co zastał po drugiej stronie, otrzeźwiło go w sekundę. Jayden poczuł się tak jakby dostał w twarz lub jakby ktoś oblał go kubłem zimnej wody. Dłoń zacisnęła się na klamce, serce przyspieszyło bicia, a palce rozgrzały się aż nadto. W najśmielszych snach nie widziałby tam Pomony, która przyszła do niego z własnej woli. Zamarł, patrząc się na nią tępo i nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu lub nawet się odezwać. Po prostu tam tkwił jak idiota i dopiero w momencie, w którym skończyła mówić, zdołał się poruszyć. I analizować jej słowa, układając je w zrozumiałą treść. Zaczął od końcowych komunikatów, jednak wpierw zauważył, że otworzył jej drzwi bez koszuli. - Nie w sumie to robiłem... - mruknął, sięgając szybko po leżący gdzieś obok oliwkowy sweter, czując jak plątał mu się język. - Takie tam nieważne rzeczy - rzucił, wciągając go przez głowę i starając się uspokoić swój oddech. Wyglądał beznadziejnie, ale starał się jakoś doprowadzić do porządku, dlatego przejechał palcami obu dłoni przez zdecydowanie za długie włosy, które zdążyły mu sięgać już ramion. Nie miał jednak czasu, żeby spojrzeć na siebie. Nie, kiedy wszystko w nim szalało w ostatnim czasie i nawet nie miał okazji dobrze się wyspać. Musiał dochodzić do siebie, ale emocje zaskoczenia i konsternacji przewijały się bez przerwy przez jego twarz, gdy próbował zrozumieć to, co zielarka przed chwilą powiedziała. - Przeprowadzasz się... - powtórzył, marszcząc brwi i próbując zmusić swój mózg do myślenia. - Ale czemu w takim razie ktoś miałby zajmować twoją pos... - urwał, łącząc w zaspanym umyśle fakty i rozumiejąc już to, co miała na myśli. Klamka zatrzęsła się, gdy wzmocnił na niej uścisk spoconej dłoni. Wyjeżdżała. Nie mogła wyjechać. Chciał protestować, ale czy nie zamierzał zrobić tego samego? Nie zamierzał uciec jak najdalej, żeby odciąć się od bolesnej rzeczywistości? Czy i ona nie chciała po prostu nie musieć już patrzeć na niego? Nie musieć przypominać sobie tego wszystkiego w każdej następnej sekundzie? Czemu teraz nagle poczuł chęć odrzucenia swoich planów i namówienia ją, by została? By nie rezygnowała? Nie... Nie. Zmusił się do uspokojenia, chociaż zapewne wyszło beznadziejnie. Cały był beznadziejny, więc cokolwiek by nie robił, było tak samo dziadowskie jak on... - Wejdziesz? - spytał po długiej chwili ciszy, równocześnie otwierając szerzej drzwi i robiąc jej miejsce. - Wejdź - poprosił.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To było nieznośne. Nieznośnie bolesne, trudne i wymagające. Przypadkowe spotkania na korytarzach, rzadkie, ale wciąż istniejące momenty siedzenia obok siebie w Wielkiej Sali pełne modlitwy o to, żeby nasze ramiona nie zetknęły się ze sobą - spowodowałyby kolejną falę wyładowań elektrycznych, wątpliwości szturmem zdobywające umysł, odwrócenie podjętej już decyzji. Każde z nas unikało siebie jak ognia, ale przy tym… w tym tkwiło coś jeszcze. Jakby wewnętrzne pragnienia upewnienia się, że wszystko w porządku. Pomimo minionych wydarzeń dobrze było widzieć jak Jayden szedł na zajęcia, udawał, że słucha innych profesorów czy tłumaczył coś uczniom na dziedzińcu. Jego nieprzerwana egzystencja wprowadzała nutę nieokreślonej błogości wywołanej faktem, że życie nadal się toczyło. Jak widać astronom potrafił przetrwać najgorszą burzę i nawet jeśli nie trzymał się najlepiej, to jest to jedynie chwilowe. Wreszcie nadejdzie taki dzień, gdzie otrząśnie się z letargu, zacznie układać osobistą przestrzeń na nowo i sprawi, że stanę się raptem odległym wspomnieniem, wkrótce zakopanym pod toną kurzu codzienności. Wylewające się każdym porem organizmu cierpienie zmieszane z palącą tęsknotą domagały się ukojenia i to właśnie w tych drobnych sytuacjach zdołałam je odnajdywać. Nie chciałam, żeby cierpiał, nie zrobiłam tego po to, żeby go skrzywdzić, chociaż tak, tkwił w tym jakiś egoizm. Chroniłam siebie przed kolejnym zawodem i bólem, którego miał być sprawcą; a skoro nasza relacja nie zmierzała w dobrym kierunku, należało ją ukrócić zanim… zanim zabrniemy za daleko. O ironio. Tak bałam się, że nie zdołam powstrzymać samej siebie przed ponownym przylgnięciem do ukochanego ciała, że wolałam odseparować nas od trawiącej pokusy. To prawdziwy cud, że zdołałam podtrzymać swoje stanowisko również w trakcie drugiej rozmowy. Los jednak lubił kpić z maluczkich ludzi - wystarczyła jedna noc, żeby zniweczyć nawet najmisterniejsze plany. Zaśmiałabym się z dawnej siebie, tamtych myśli oraz wniosków, gdyby nie to, że nadchodzące zmiany tak przerażały. Zaciskały niewidzialną pętlę na szyi, chociaż staram się być dzielna. Dla niego, najcenniejszego skarbu, za jaki jestem teraz odpowiedzialna. Jego przyszłość tkwi w moich dłoniach, zaś każdy najmniejszy ruch ma wpływ na to nowopowstałe życie. Chcę, żeby było wspaniałe, nawet wbrew światu, który odrzuci niewinną istotę. Nie tylko on zresztą dopuści się czegoś podobnego - wyjazd jest jedyną możliwością do rozpoczęcia nowego, pięknego etapu. Tak, będzie boleć, ale niektóre trudy są po prostu warte ich podjęcia. Zabawne, jak oblicze macierzyństwa odwraca całą dotychczasową perspektywę. Dotąd to właśnie Jayden zajmował całą przestrzeń mojego serca, umysłu i duszy, ale teraz wszystko staje się zupełnie odmienne od tego, co znałam dotychczas. Może dlatego łatwiej jest udźwignąć wspólną historię, trudy wzajemnej koegzystencji w jednym zamku. Może powinnam przestać myśleć o tym, że jestem sama, skoro już przecież wcale nie jestem - i nigdy nie będę. Dopiero uczę się tej zaskakującej drogi przygotowanej przez wszechświat, muszę się z tym wszystkim oswoić. Uporządkować zarówno emocje jak i sprawy konieczne do zamknięcia starego rozdziału. Tak powinnam zrobić, jeśli chcę rozpocząć nowy.
Podobne wnioski wydają się oczywiste, gdy jeszcze stoję w mieszkaniu, ale tutaj, przed tak znanym mi obliczem, cała pewność siebie wyparowuje w mgnieniu oka. Staram się nie patrzeć na niego nachalnie, bo chociaż niby wszystko jest takie samo, to jednak w pewien sposób inne. Świadomość, że to moja wina, nie polepsza samopoczucia - a muszę o nie dbać. Zawstydzona odrywam spojrzenie od nagiej klatki piersiowej, którą widziałam zdecydowanie dłużej niż powinnam. Nie wiem jakim cudem te wszystkie słowa wypłynęły z moich drżących ust, ale udaje się, osiągam zamierzony cel. Nie pominęłam żadnego aspektu, który zamierzałam poruszyć; zachłannie zbieram każdy drobny sukces, żeby móc nakarmić czymś zranionego ducha. Kiwam bezwiednie głową na znak, że rozumiem, chociaż nie rozumiem wcale. Pamiętam, że to nie moja sprawa, nie mogę dopytywać o to, co robi, dlatego uparcie milczę. Czekam już tylko na to, aż przeanalizuje wyrzucone przeze mnie wypowiedzi, odpowie na pytanie i wrócę do formalności wymagających domknięcia. Stoję cierpliwie, patrząc jak składa urwane słowa do kupy i znów przytakuję, gdy olśnienie ostatecznie nadchodzi. W przeciwieństwie do informacji zwrotnej, której potrzebuję. Nagle, w tej trwającej w nieskończoność ciszy, dociera do mnie, że nie otrzymam upragnionej odpowiedzi - z tego powodu otwieram usta mające wyrzec pożegnanie, ale zaproszenie do środka paraliżuje mnie doszczętnie. Zamieram więc, spoglądając w zrobioną przez Jaydena przestrzeń pozwalającą na zerknięcie do środka. Nabieram powietrza w płuca i jakże odważnie przekraczam próg pokoju, pozwalając nawet na zamknięcie za sobą drzwi. Nie ma już odwrotu, Pom.
Odwracam się, chcąc stać przodem do mężczyzny. Nadal zaciskam palce na płaszczu, nerwowo prześlizgując się wzrokiem po wypakowanych pudłach oraz ogólnym rozgardiaszu panującym dosłownie na każdym zakamarku pomieszczenia. - Pewnie myślisz, że to ucieczka tchórza, ale nie robię tego ze względu na siebie - rzucam nagle, żeby przerwać napiętą niezręczność między nami. Co jakiś czas udaje mi się zawiesić spojrzenie na twarzy rozmówcy, co kosztuje mnie mnóstwo wysiłku. Dam radę. Jakoś. Przełykam ślinę, usiłując zebrać chaotyczne myśli w coś konkretniejszego. - Merlinie, zastanawiałam się jak ci to powiedzieć, ale chyba nie istnieje na to prosty sposób. Łagodny. Nie, kiedy nie mam zbyt wiele czasu na przygotowanie cię do tej wiadomości - śmieję się nieco histerycznie, śmiechem pozbawionym krzty wesołości. Dlaczego to musi być takie trudne? Bo całe życie takie jest. Łatwo to można dostać tylko w twarz. Postanawiam przejść do rzeczy i nie owijać w bawełnę, przedłużając tym samym ten potworny moment w nieskończoność. - Wyjeżdżam, bo jestem w ciąży. To z tego powodu nie mogę tutaj zostać. - W końcu udaje mi się to z siebie wykrztusić. Automatycznie spoglądam na lekko zaokrąglony brzuch, szczęśliwie niewidoczny pod warstwami materiałów. Zaraz przywołuję się zresztą do porządku i unoszę głowę. - Nie martw się, nie przyszłam do ciebie, bo czegoś oczekuję lub zacznę żądać. Uznałam, że pomimo… tego, co się wydarzyło między nami, powinieneś wiedzieć. To wszystko. - Staram się go szybko uspokoić, bo to tyle, na co może liczyć. Nie potrafię utrzymać w ryzach samej siebie, a co dopiero jego. Jeśli zamierza panikować lub rozpaczać, to jest to ponad moje siły. Najlepiej byłoby, gdyby wzruszył obojętnie ramionami oraz pozwolił mi odejść, ale najlepsze scenariusze nie zwykły się sprawdzać. Niestety. - Jeśli jednak zechcesz je odwiedzać, nie będę robić problemów. Jak się zakwateruję, znaczy, zakwaterujemy, to wyślę ci adres - dodaję na zakończenie, nie wiedząc dlaczego. Czy to wewnętrzna nadzieja, że wbrew wszystkiemu postanowi utrzymywać kontakt z dzieckiem, a nasze pożegnanie nie okaże się ostateczne, czy może kolejna już powinność, nie wiem. Czuję smutek, bezsilność, przejęcie i masę innych emocji, przez co nie umiem się odnaleźć w tej sytuacji. Nie wiem tak naprawdę co robić, co dalej, czy w ogóle jest jakiś ciąg dalszy. Postanawiam w końcowym rozrachunku poczekać na jego decyzję. Wtedy będę mogła wrócić do tego domknięcia spraw, które cały czas pulsują mi z tyłu głowy. Nie wiem jakim cudem nie rozpadłam się jeszcze na tysiące drobnych kawałków, dlaczego nie płaczę, nie szukam desperacko wyjścia. Stoję jak ten słup soli, jak zbite szczenię oczekujące na kolejne skarcenie. Jestem cholernie zmęczona, najchętniej zawinęłabym się kocem na kanapie i poczekała na koniec świata. Najgorsze, że ten koniec wcale nie nadejdzie wraz z opuszczeniem tego miejsca. Po rozmowie muszę zrezygnować z pracy, spakować się, dostać na statek i dopłynąwszy na ląd rozpocząć wszystko od nowa. Mieszkanie, robota, przygotowanie do porodu, to wzbudza zimne dreszcze przebiegające przez kręgosłup, ale myśl, że po uporaniu się z tym będzie warto, trzyma mnie jeszcze w jako takiej całości.
Podobne wnioski wydają się oczywiste, gdy jeszcze stoję w mieszkaniu, ale tutaj, przed tak znanym mi obliczem, cała pewność siebie wyparowuje w mgnieniu oka. Staram się nie patrzeć na niego nachalnie, bo chociaż niby wszystko jest takie samo, to jednak w pewien sposób inne. Świadomość, że to moja wina, nie polepsza samopoczucia - a muszę o nie dbać. Zawstydzona odrywam spojrzenie od nagiej klatki piersiowej, którą widziałam zdecydowanie dłużej niż powinnam. Nie wiem jakim cudem te wszystkie słowa wypłynęły z moich drżących ust, ale udaje się, osiągam zamierzony cel. Nie pominęłam żadnego aspektu, który zamierzałam poruszyć; zachłannie zbieram każdy drobny sukces, żeby móc nakarmić czymś zranionego ducha. Kiwam bezwiednie głową na znak, że rozumiem, chociaż nie rozumiem wcale. Pamiętam, że to nie moja sprawa, nie mogę dopytywać o to, co robi, dlatego uparcie milczę. Czekam już tylko na to, aż przeanalizuje wyrzucone przeze mnie wypowiedzi, odpowie na pytanie i wrócę do formalności wymagających domknięcia. Stoję cierpliwie, patrząc jak składa urwane słowa do kupy i znów przytakuję, gdy olśnienie ostatecznie nadchodzi. W przeciwieństwie do informacji zwrotnej, której potrzebuję. Nagle, w tej trwającej w nieskończoność ciszy, dociera do mnie, że nie otrzymam upragnionej odpowiedzi - z tego powodu otwieram usta mające wyrzec pożegnanie, ale zaproszenie do środka paraliżuje mnie doszczętnie. Zamieram więc, spoglądając w zrobioną przez Jaydena przestrzeń pozwalającą na zerknięcie do środka. Nabieram powietrza w płuca i jakże odważnie przekraczam próg pokoju, pozwalając nawet na zamknięcie za sobą drzwi. Nie ma już odwrotu, Pom.
Odwracam się, chcąc stać przodem do mężczyzny. Nadal zaciskam palce na płaszczu, nerwowo prześlizgując się wzrokiem po wypakowanych pudłach oraz ogólnym rozgardiaszu panującym dosłownie na każdym zakamarku pomieszczenia. - Pewnie myślisz, że to ucieczka tchórza, ale nie robię tego ze względu na siebie - rzucam nagle, żeby przerwać napiętą niezręczność między nami. Co jakiś czas udaje mi się zawiesić spojrzenie na twarzy rozmówcy, co kosztuje mnie mnóstwo wysiłku. Dam radę. Jakoś. Przełykam ślinę, usiłując zebrać chaotyczne myśli w coś konkretniejszego. - Merlinie, zastanawiałam się jak ci to powiedzieć, ale chyba nie istnieje na to prosty sposób. Łagodny. Nie, kiedy nie mam zbyt wiele czasu na przygotowanie cię do tej wiadomości - śmieję się nieco histerycznie, śmiechem pozbawionym krzty wesołości. Dlaczego to musi być takie trudne? Bo całe życie takie jest. Łatwo to można dostać tylko w twarz. Postanawiam przejść do rzeczy i nie owijać w bawełnę, przedłużając tym samym ten potworny moment w nieskończoność. - Wyjeżdżam, bo jestem w ciąży. To z tego powodu nie mogę tutaj zostać. - W końcu udaje mi się to z siebie wykrztusić. Automatycznie spoglądam na lekko zaokrąglony brzuch, szczęśliwie niewidoczny pod warstwami materiałów. Zaraz przywołuję się zresztą do porządku i unoszę głowę. - Nie martw się, nie przyszłam do ciebie, bo czegoś oczekuję lub zacznę żądać. Uznałam, że pomimo… tego, co się wydarzyło między nami, powinieneś wiedzieć. To wszystko. - Staram się go szybko uspokoić, bo to tyle, na co może liczyć. Nie potrafię utrzymać w ryzach samej siebie, a co dopiero jego. Jeśli zamierza panikować lub rozpaczać, to jest to ponad moje siły. Najlepiej byłoby, gdyby wzruszył obojętnie ramionami oraz pozwolił mi odejść, ale najlepsze scenariusze nie zwykły się sprawdzać. Niestety. - Jeśli jednak zechcesz je odwiedzać, nie będę robić problemów. Jak się zakwateruję, znaczy, zakwaterujemy, to wyślę ci adres - dodaję na zakończenie, nie wiedząc dlaczego. Czy to wewnętrzna nadzieja, że wbrew wszystkiemu postanowi utrzymywać kontakt z dzieckiem, a nasze pożegnanie nie okaże się ostateczne, czy może kolejna już powinność, nie wiem. Czuję smutek, bezsilność, przejęcie i masę innych emocji, przez co nie umiem się odnaleźć w tej sytuacji. Nie wiem tak naprawdę co robić, co dalej, czy w ogóle jest jakiś ciąg dalszy. Postanawiam w końcowym rozrachunku poczekać na jego decyzję. Wtedy będę mogła wrócić do tego domknięcia spraw, które cały czas pulsują mi z tyłu głowy. Nie wiem jakim cudem nie rozpadłam się jeszcze na tysiące drobnych kawałków, dlaczego nie płaczę, nie szukam desperacko wyjścia. Stoję jak ten słup soli, jak zbite szczenię oczekujące na kolejne skarcenie. Jestem cholernie zmęczona, najchętniej zawinęłabym się kocem na kanapie i poczekała na koniec świata. Najgorsze, że ten koniec wcale nie nadejdzie wraz z opuszczeniem tego miejsca. Po rozmowie muszę zrezygnować z pracy, spakować się, dostać na statek i dopłynąwszy na ląd rozpocząć wszystko od nowa. Mieszkanie, robota, przygotowanie do porodu, to wzbudza zimne dreszcze przebiegające przez kręgosłup, ale myśl, że po uporaniu się z tym będzie warto, trzyma mnie jeszcze w jako takiej całości.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przez jego myśli co jakiś czas przesuwały się w kółko te same słowa i wprawiały go zarówno w stan odrzucenia, jak i refleksji, bo czy to wszystko, co się działo niezmiennie od tylu miesięcy nie było karą? Czymś, na co sobie zasłużył? A jeśli tak to, czym faktycznie sobie na nią zasłużył? Czy zapomniał moment, który spowodował, że Los nałożył na niego znamię przekleństwa? Próbował sobie przypomnieć tak wiele razy, lecz istniała tam jedynie pustka. Myślał nad tym, że może dwadzieścia dziewięć lat życia w oderwaniu od rzeczywistości odbijała się na nim w brutalny sposób, niwecząc szczęście raz za razem i nie pozwalając na zregenerowanie sił. Bo czy nie odkrywał na nowo relacji z Mią? Nie przygarnął po latach Pandory, by w końcu dostrzec na jej ustach uśmiechu? Bo czy nie przywiązał się do Pomony? Nie poświęcił czasu na ponowne zagłębienie się w życiu Roselyn? I co mu z tego przyszło? Każda kobieta, do której się zbliżał, została mu odbierana. Raz za razem, ponownie i znów bez względu na to, jaka relacja ich łączyła. Sądził, że przy zielarce wszystko miało szansę na zagojenie. Że spotkanie jej oznaczało nadanie sensu temu cierpieniu, które zostało za jego plecami i prześladowało go bez przerwy. Naiwny. Był naiwny, ale czy oznaczało to coś złego, skoro się zakochał? I widział to uczucie również w oczach drugiej strony? Naiwność i zaufanie, których granic nie było w stosunku do jej osoby. Sądził, że i ona czuła to samo, jednak szybko sprowadziła go na ziemię ich brakiem. To był jakiś koszmar, a trwał tak naprawdę raptem miesiąc, bo styczeń stał pod znakiem ciągłych wyjazdów i pojawiania się na zajęciach. Jayden nie był w stanie przywyknąć i nawet nie chciał, bo oznaczałoby to, że stał się kimś, kim nigdy nie był i nie chciał być. Że utracił swój charakter, prawdziwe oblicze na rzecz człowieka zobojętniałego, nieczułego, kogoś po prostu wypranego z emocji, a uczucia sprawiały, że był sobą. Lecz równocześnie ich nadmiar powodował szaleńcze pościgi myśli wypełnione adrenaliną, chaosem i niewiadomą. Tak źle i tak niedobrze, bo mijający dzień po dniu był jedynie imitacją dawnych czasów, a rutyna niszczyła niegdyś postrzegającego życie jako cud profesora. Powtarzalność była najokrutniejszymi kajdanami, w jakie można było go zakuć i chociaż chciał spokoju myśli, ten nigdy nie nadchodził. Bo i zresztą jak miał, skoro dusza cierpiała razem z ciałem? Musiał więc zastosować najbrutalniejszy ze środków i odciąć się od aktualnego stanu rzeczy.
Sądził, że da sobie radę. Że gdy następny raz ją spotka, będzie w stanie powstrzymać napływ wcześniejszych uczuć. Że po postanowieniu, że opuszcza Hogwart, będzie prościej. W jej obecności nic jednak nie miało być proste i zdał sobie z tego sprawę, gdy otworzył drzwi i stanął z nią twarzą w twarz. To było jak oderwanie go od całej aktualnej chwili i rzucenie we wszystko, co ostatnio przeżyli. Na raz doznawał uczucia bliskości, jak i odrzucenia, sponiewierania, kolejnych gorzkich słów, które ich raniły. Dlaczego tak bolał go jej widok, a równocześnie wciąż uważał, że nic piękniejszego nie istniało? Jak można było chcieć patrzeć, a równocześnie odczuwać cierpienie? A jednak tam byli — stojący naprzeciw siebie w chmurze niezręczności i zawiesinie niedopowiedzeń. Jayden masochistycznie wydłużał ten moment, nie będąc w stanie się z nią pożegnać i bojąc się tego, co miało oznaczać jej nagłe pojawienie się. Na milisekundę przemknęło mu przez myśl, że może się stęskniła i namyśliła, ale prędko odrzucił od siebie ten stan rzeczy, wyzywając się pod nosem. Już dobitnie powiedziała mu, co myślała o dalszej z nim znajomości, więc nie miał co liczyć na zmianę decyzji. Widocznie czegoś od niego chciała, ale czego? Dlatego ją wpuścił. Nie chciał utracić tej chwili i móc boleśnie nacieszyć się jej obecnością, widokiem, zapachem, który doszedł do jego nozdrzy, gdy przeszła obok niego. Był idiotą, że sobie to robił, ale nie był w stanie się powstrzymać. Skoro już nigdy nie mieli się zobaczyć...
Pewnie myślisz, że to ucieczka tchórza.
Nieważne jest przecież to, co myślę, przemknęło mu przez myśli, ale nic nie odpowiedział. Jedynie już i tak wyraźny zarys żuchwy wyostrzył się, gdy zaciskał zęby. Pierwsze słowa, a już był wyraźnie zepsuty. Zraniony nie był w stanie się uspokoić, chociaż nie chciał jej niczego przecież utrudniać, dlatego też usilnie milczał, bojąc się, że gdy się odezwie coś się wydarzy. Jak zawsze zresztą, a znając jego szczęście, nie miało to być nic dobrego. Skrzyżował ręce na piersiach, opierając się delikatnie o jedną z szaf i słuchając jej dalszych słów, nie chcąc uniknąć żadnego z nich. Przecież byli sobie winni wyjaśnienia, ale to... To było jakieś surrealistyczne, bo przecież kiedyś rozmawiali o wszystkim i nie bali się tego. To było naturalne, oczywiste. Nie czuli się w swoim towarzystwie paskudnie jak teraz, nie umiejąc nazwać relacji między sobą - wtedy wszystko było prostsze i oczywiste. Bo byli przyjaciółmi. Właśnie. Byli. Starał się oddychać spokojnie, ale to nie wychodziło. Zdawało mu się, że wypuszcza powietrze niczym smok, dlatego zostawił swoje zmieszanie i starał się skupić tylko na padających w pokoju słowach. Zarejestrował nerwowy śmiech, ale nie zareagował na niego. Jego twarz wciąż pozostawała wyjątkowa napięta, a mięśnie pod ubraniem odrysowywały się od ciągłego naprężenia. To wszystko jednak zniknęło wraz z kolejnym słowem. Z wyjaśnieniami. Z wyznaniami. Z przesłaniem, którego się nie spodziewał. Palce nie zaciskały się już na jego ramionach, twarz nie wyrażała spiętego wyczekiwania, bark nie opierał się o szafę. Wzrok z twarzy Pomony momentalnie zsunął się na wysokość brzucha ukrytego pod grubymi materiałami, szukając jakby tam potwierdzenia, że jej słowa były... Nie słuchał już tego, co mówiła dalej. Zatrzymał się w momencie, w którym wyznała mu, że spodziewała się dziecka. Dziecka... Ich dziecka. Zdołał to powtórzyć sobie w myślach z trzydzieści razy i wciąż nie potrafił pojąć tego do końca, bo przecież nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nie sądził, że kiedykolwiek zostanie ojcem, bo... No, właśnie. Przed Świętami Bożego Narodzenia nie posiadał świadomości żadnego związku w swoim życiu, a co dopiero myślenia o potomstwie. Miał swoich uczniów i to im się poświęcał, ale to nie było to samo. Nigdy nie miało być. Stał tam jak idiota i czuł jak drżały mu mięśnie, serce waliło w piersi, a fale niewiadomych emocji zalewały go raz po raz. Co to było? Czy mógł to w ogóle nazwać? Gubił się i znajdował na nowo, jednak otrzeźwiła go cisza, która zapadła w pokoju. Patrzył teraz na Pomonę, a ona na niego wyczekując reakcji. Wyczekując na to, co miało nadejść. Z opóźnieniem dotarły do niego urywki jej wypowiedzi, które odżyły echem w jego umyśle, a gdy wszystko ułożyło się w jedną całość, skrócił dystans między nimi, wziął w dłonie twarz kobiety i kazał jej na siebie patrzeć. - Nie - wyrzucił z siebie bez gniewu, strachu, złości. Była tam tylko pewność, pewna twarda, ale równocześnie miękka nuta. Nie interesowało go to, że mogła poczuć się niepewnie lub miał dokuczać jej dyskomfort — patrzył wprost na nią, wykorzystując przewagę wzrostu oraz siły. Chciała, żeby ją wysłuchał i zrobił to; teraz ona musiała zrobić to samo. - Nie obchodzi mnie to, co sobie ubzdurałaś w tej głowie. Nieważne jak bardzo jest to szalone i pozbawione sensu. Jeśli myślisz, że tak po prostu pozwolę ci stąd wyjść, to chyba mnie nie znasz. Nie wiem, czy w ogóle to zrozumiesz, ale te dwa miesiące były piekłem, w którym na ironię pokochałem cię bardziej. Każdy dzień, podczas którego usilnie o tobie myślałem, był jedynie potwierdzeniem. Kocham cię. Rozumiesz? I nie chcę być niedzielnym dopiskiem do twojej historii. Chcę z tobą zostać. Chcę się z tobą zestarzeć i spierać o porządek w domu. Chcę, żebyś wypominała mi, kiedy zrobię coś głupiego. Chcę tych gorszych, jak i tych dobrych dni, gdy przez tydzień nie będziemy wychodzić z sypialni. I chcę... Chcę być ojcem dla naszego dziecka. Jeśli to nie jest znak, to nie wiem, co nim jest. Możesz wynieść się na drugi koniec świata, ale pójdę za tobą. Za wami. Bo nie jesteś w tym sama. Jeśli potrzebujesz czasu, dam ci go. Jeśli mam coś zmienić, powiedz mi co. Ale nie podawaj mi kolejnego surrealistycznego powodu, dla którego nie możemy być razem - urwał na chwilę, chcąc pozwolić sobie na spokojniejszy wdech, ale zaraz kontynuował:
- Chcę tego. Chcę ciebie. Chcę was. Chcę nas - zakończył i odjął dłonie od jej twarzy, robiąc krok w tył i dając jej odrobinę przestrzeni. Nie miał pewności czy powinien był robić coś takiego — niemal na nią naskoczył, ale z drugiej strony powiedział wszystko, co myślał. Czego chciał. Jak inaczej miałby jej przekazać fakt, że nie zgadzał się z takim stanem rzeczy, przed jakim go postawiła? Nie, nie zamierzał po prostu na to patrzeć i przytakiwać. Wszystko się zmieniało, ale jego uczucia związane z jej osobą wciąż pozostawały takie same. Jeśli miał to powtarzać bez końca, niech i tak będzie.
Sądził, że da sobie radę. Że gdy następny raz ją spotka, będzie w stanie powstrzymać napływ wcześniejszych uczuć. Że po postanowieniu, że opuszcza Hogwart, będzie prościej. W jej obecności nic jednak nie miało być proste i zdał sobie z tego sprawę, gdy otworzył drzwi i stanął z nią twarzą w twarz. To było jak oderwanie go od całej aktualnej chwili i rzucenie we wszystko, co ostatnio przeżyli. Na raz doznawał uczucia bliskości, jak i odrzucenia, sponiewierania, kolejnych gorzkich słów, które ich raniły. Dlaczego tak bolał go jej widok, a równocześnie wciąż uważał, że nic piękniejszego nie istniało? Jak można było chcieć patrzeć, a równocześnie odczuwać cierpienie? A jednak tam byli — stojący naprzeciw siebie w chmurze niezręczności i zawiesinie niedopowiedzeń. Jayden masochistycznie wydłużał ten moment, nie będąc w stanie się z nią pożegnać i bojąc się tego, co miało oznaczać jej nagłe pojawienie się. Na milisekundę przemknęło mu przez myśl, że może się stęskniła i namyśliła, ale prędko odrzucił od siebie ten stan rzeczy, wyzywając się pod nosem. Już dobitnie powiedziała mu, co myślała o dalszej z nim znajomości, więc nie miał co liczyć na zmianę decyzji. Widocznie czegoś od niego chciała, ale czego? Dlatego ją wpuścił. Nie chciał utracić tej chwili i móc boleśnie nacieszyć się jej obecnością, widokiem, zapachem, który doszedł do jego nozdrzy, gdy przeszła obok niego. Był idiotą, że sobie to robił, ale nie był w stanie się powstrzymać. Skoro już nigdy nie mieli się zobaczyć...
Pewnie myślisz, że to ucieczka tchórza.
Nieważne jest przecież to, co myślę, przemknęło mu przez myśli, ale nic nie odpowiedział. Jedynie już i tak wyraźny zarys żuchwy wyostrzył się, gdy zaciskał zęby. Pierwsze słowa, a już był wyraźnie zepsuty. Zraniony nie był w stanie się uspokoić, chociaż nie chciał jej niczego przecież utrudniać, dlatego też usilnie milczał, bojąc się, że gdy się odezwie coś się wydarzy. Jak zawsze zresztą, a znając jego szczęście, nie miało to być nic dobrego. Skrzyżował ręce na piersiach, opierając się delikatnie o jedną z szaf i słuchając jej dalszych słów, nie chcąc uniknąć żadnego z nich. Przecież byli sobie winni wyjaśnienia, ale to... To było jakieś surrealistyczne, bo przecież kiedyś rozmawiali o wszystkim i nie bali się tego. To było naturalne, oczywiste. Nie czuli się w swoim towarzystwie paskudnie jak teraz, nie umiejąc nazwać relacji między sobą - wtedy wszystko było prostsze i oczywiste. Bo byli przyjaciółmi. Właśnie. Byli. Starał się oddychać spokojnie, ale to nie wychodziło. Zdawało mu się, że wypuszcza powietrze niczym smok, dlatego zostawił swoje zmieszanie i starał się skupić tylko na padających w pokoju słowach. Zarejestrował nerwowy śmiech, ale nie zareagował na niego. Jego twarz wciąż pozostawała wyjątkowa napięta, a mięśnie pod ubraniem odrysowywały się od ciągłego naprężenia. To wszystko jednak zniknęło wraz z kolejnym słowem. Z wyjaśnieniami. Z wyznaniami. Z przesłaniem, którego się nie spodziewał. Palce nie zaciskały się już na jego ramionach, twarz nie wyrażała spiętego wyczekiwania, bark nie opierał się o szafę. Wzrok z twarzy Pomony momentalnie zsunął się na wysokość brzucha ukrytego pod grubymi materiałami, szukając jakby tam potwierdzenia, że jej słowa były... Nie słuchał już tego, co mówiła dalej. Zatrzymał się w momencie, w którym wyznała mu, że spodziewała się dziecka. Dziecka... Ich dziecka. Zdołał to powtórzyć sobie w myślach z trzydzieści razy i wciąż nie potrafił pojąć tego do końca, bo przecież nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nie sądził, że kiedykolwiek zostanie ojcem, bo... No, właśnie. Przed Świętami Bożego Narodzenia nie posiadał świadomości żadnego związku w swoim życiu, a co dopiero myślenia o potomstwie. Miał swoich uczniów i to im się poświęcał, ale to nie było to samo. Nigdy nie miało być. Stał tam jak idiota i czuł jak drżały mu mięśnie, serce waliło w piersi, a fale niewiadomych emocji zalewały go raz po raz. Co to było? Czy mógł to w ogóle nazwać? Gubił się i znajdował na nowo, jednak otrzeźwiła go cisza, która zapadła w pokoju. Patrzył teraz na Pomonę, a ona na niego wyczekując reakcji. Wyczekując na to, co miało nadejść. Z opóźnieniem dotarły do niego urywki jej wypowiedzi, które odżyły echem w jego umyśle, a gdy wszystko ułożyło się w jedną całość, skrócił dystans między nimi, wziął w dłonie twarz kobiety i kazał jej na siebie patrzeć. - Nie - wyrzucił z siebie bez gniewu, strachu, złości. Była tam tylko pewność, pewna twarda, ale równocześnie miękka nuta. Nie interesowało go to, że mogła poczuć się niepewnie lub miał dokuczać jej dyskomfort — patrzył wprost na nią, wykorzystując przewagę wzrostu oraz siły. Chciała, żeby ją wysłuchał i zrobił to; teraz ona musiała zrobić to samo. - Nie obchodzi mnie to, co sobie ubzdurałaś w tej głowie. Nieważne jak bardzo jest to szalone i pozbawione sensu. Jeśli myślisz, że tak po prostu pozwolę ci stąd wyjść, to chyba mnie nie znasz. Nie wiem, czy w ogóle to zrozumiesz, ale te dwa miesiące były piekłem, w którym na ironię pokochałem cię bardziej. Każdy dzień, podczas którego usilnie o tobie myślałem, był jedynie potwierdzeniem. Kocham cię. Rozumiesz? I nie chcę być niedzielnym dopiskiem do twojej historii. Chcę z tobą zostać. Chcę się z tobą zestarzeć i spierać o porządek w domu. Chcę, żebyś wypominała mi, kiedy zrobię coś głupiego. Chcę tych gorszych, jak i tych dobrych dni, gdy przez tydzień nie będziemy wychodzić z sypialni. I chcę... Chcę być ojcem dla naszego dziecka. Jeśli to nie jest znak, to nie wiem, co nim jest. Możesz wynieść się na drugi koniec świata, ale pójdę za tobą. Za wami. Bo nie jesteś w tym sama. Jeśli potrzebujesz czasu, dam ci go. Jeśli mam coś zmienić, powiedz mi co. Ale nie podawaj mi kolejnego surrealistycznego powodu, dla którego nie możemy być razem - urwał na chwilę, chcąc pozwolić sobie na spokojniejszy wdech, ale zaraz kontynuował:
- Chcę tego. Chcę ciebie. Chcę was. Chcę nas - zakończył i odjął dłonie od jej twarzy, robiąc krok w tył i dając jej odrobinę przestrzeni. Nie miał pewności czy powinien był robić coś takiego — niemal na nią naskoczył, ale z drugiej strony powiedział wszystko, co myślał. Czego chciał. Jak inaczej miałby jej przekazać fakt, że nie zgadzał się z takim stanem rzeczy, przed jakim go postawiła? Nie, nie zamierzał po prostu na to patrzeć i przytakiwać. Wszystko się zmieniało, ale jego uczucia związane z jej osobą wciąż pozostawały takie same. Jeśli miał to powtarzać bez końca, niech i tak będzie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałam zapomnieć. Odnaleźć ukojenie w alkoholu, rozmytych wspomnieniach. Tak łatwiej jest nieść na barkach trudy codzienności, w której ukochana osoba, dotąd tak bliska, musi stać się tą daleką. Jednak to nie pomagało, właściwie jak nic, czego próbowałam, szczególnie, że zapominać mogłam jedynie w soboty. Nieważne przez jak gorące piekło przechodziłam, uczniowie zawsze byli w tym wszystkim najważniejsi - w końcu zasługują na rzetelną edukację, nie tylko tą bazującą na książkowej wiedzy. Z drugiej strony, czy po tym, co zrobiłam, mogę udzielać komukolwiek jakichkolwiek życiowych porad? Nie potrafię pomóc sama sobie, dlaczego miałabym umieć naprawić cudze problemy, zainspirować do zmian, wskazać właściwą drogę? Nie mam mapy ani kompasu, chodzę w kółko bez sensu, szukam wskazówek. Chcę odnaleźć siebie, sens i logikę w działaniach, ale im więcej czasu mija, tym mniej jestem czegokolwiek pewna. Widok trzymającego się w ryzach Jaydena jest jedynym opatrunkiem, ale czy to ma większe znaczenie, gdy serce nie jest zranione, a pozostaje przykrą miazgą bez kształtu? Zaczynam sądzić, że nic nie jest w stanie uśmierzyć tego bólu, bo to ja jestem bólem. Swoim, tych najbliższych. Gdziekolwiek się pojawiam, cokolwiek robię, sieję dookoła krzywdę i zostawiam cierpienie. Niszczę każde piękne wspomnienie, radosne uczucie oraz podniosłe marzenie. Jestem czarnym charakterem każdej cudownej historii i nienawidzę siebie za to, kim się stałam. Kim nadal pozostaję, bez względu na okoliczności. Staram się o tym nie myśleć, ale nie potrafię. Posiadam talent jedynie w dziedzinie destrukcji, wszystko inne tkwi poza zasięgiem krótkich rąk. Początkowo sądzę, że to dlatego jestem wiecznie zmęczona - od nieustannego wyrzygiwania sobie winy oraz popełnionych błędów, odtwarzania w kółko tylko tych scen, w których okazuję się najgorszą z najgorszych, ale prawda tkwi zupełnie gdzieś indziej.
Świadomość napędza przerażenie. Będę beznadziejną matką, nie podołam. Zniszczę to biedne dziecko tak, jak niszczę wszystko wokół; potem umrę z rozpaczy za tym, że nie byłam dla niego dostatecznie dobra. Przecież ono nie jest winne temu, że jego matka okazuje się chodzącą porażką. To niesprawiedliwe - chcę krzyczeć do świata, ale nikogo to nie obchodzi, dlaczego miałoby? Muszę ponosić konsekwencje swoich działań. Nie mam pojęcia jak udaje mi się wreszcie przekonać samą siebie, że dam radę ze wszystkim. Dla niego zmierzę się z każdą przeciwnością, będę rozpychać się łokciami w tłumie niepowodzeń, zabrnę nieskończoną ilość razy do piekła, jeśli to ma w czymkolwiek pomóc. Jak prędko rozpacz może przemienić się w determinację, bezsilność w zaradność i panika w rozwiązanie. Och, lubię tak o sobie myśleć, chociaż mam świadomość, że to tylko bujda, bo na początku każdy odnajduje w duszy odwagę. Zaczną się prawdziwe schody - powrócę do płaczu i strachu o przyszłość. Znikną te wspaniałe określenia stając się jedynie pięknym snem tego, co minęło.
Nawet jeśli moja miłość wciąż trwa, to trzyma się mnie pewność, że istniejące między nami uczucie zniknęło bezpowrotnie. Nie istnieje nic, żaden gest, żadne słowo, żeby naprawić wyrządzoną Jaydenowi krzywdę. Z tego powodu nastawiam się na najczarniejsze scenariusze, godząc się z karą jaka ma nastąpić. Przeżywanie dwumiesięcznego koszmaru jeszcze nią nie jest - to dopiero linia startowa. Przekraczam ją dobrowolnie, pakując się w paszczę lwa. Trwam w przekonaniu, że ten pożre mnie żywcem, bezlitośnie - bo widzę tylko nienawiść. W spojrzeniu, w mowie ciała. Złość, niewypowiedziany gniew. Wydawało mi się, że dobiegłam do punktu, w którym nie powinnam odczuwać już niczego, ale to nieprawda. Mam ochotę powiedzieć, że kocham, przepraszam, zacznijmy od nowa; to nierozsądne. Muszę być rozsądna w tym przeklętym życiu przynajmniej jeden jedyny raz. Trzymać się skrupulatnie nakreślonego planu, dobrze przemyślanego, dającego pewność powodzenia. Kiedy zaczynam improwizować, wszystko się zapada, kolejne osoby zostają ranne - już dość. Dość wewnętrznego umierania. Dość ofiar, zniszczonych okrutnie nadziei.
Nie wiem czego się spodziewać. Mogę rozważać różne opcje, ale to nie zmienia faktu, że są one nadal projekcjami zmęczonego umysłu. Gdybyśmy znajdowali się w innej rzeczywistości, tej z grudniowej nocy, wiedziałabym dokładnie jaka będzie reakcja na otrzymaną wiadomość. Teraz dzielą nas tysiące kilometrów przepaści - nie jestem pewna niczego. Powinnam. Powinnam właśnie odwołać się do łączącej nas przyjaźni i uznać, że to ona pozwoli nam się rozstać w cywilizowany sposób. Lepszy niż zakończenie każdej dotychczasowej rozmowy o tym, co zdołałam zepsuć. Ale właśnie, skoro zniszczyłam wszystko, to tę namiastkę więzi także. Dławię się niepokojem oczekiwania; minęły minuty, godziny czy dnie? Robi się coraz bardziej niezręcznie, zaczynam zerkać w stronę drzwi, ręce bolą mnie od zaciskania ich na klapach płaszcza, w dodatku ponownie odżywa we mnie instynkt ucieczki. Zaczynam wertować w głowie znane mi słowa, żeby złożyć z nich jakieś krótkie, pozbawione ckliwości pożegnanie, przyjmując tym samym do wiadomości, że to oznacza…
Nie.
Zrozumiałabym zaprzeczenie zupełnie inaczej, gdyby nie nagła bliskość uderzająca we mnie całą kaskadą potężnych emocji - serce przyspiesza pracę stając niemal w gardle, ciało drży, oddech staje się cięższy. To dopiero prawdziwa katorga, czuć ciepło dłoni na policzkach i nie mogąc ich dotknąć; kąpać się w znajomym zapachu wiedząc, że ten niedługo zniknie z pamięci na zawsze; tonąć w spojrzeniu najpiękniejszych oczu bez możliwości wpatrywania się w ich głębię do końca życia; patrzeć na poruszające się usta pozbawione zezwolenia na pocałunek. Przytłoczona nadmiarem odbieranych bodźców oraz skrywanych uczuć nie powstrzymuję krystalizujących się łez, bezgłośnie muskających odsłonięte fragmenty twarzy. Milczę, nie spodziewając się takiej reakcji, nie wiedząc nawet co z nią zrobić. Czy jest ona w ogóle prawdziwa? Czy Jay nie powiedział tego wyłącznie pod wpływem chwili, która minie wraz z jutrzejszym porankiem, gdy zorientuje się, że wcale tego nie chce? Czy gdybym przyszła się pożegnać, ale nie była w ciąży, to czy i tak chciałby, żebym została? Może robi to jedynie dla dziecka? Chciałabym powiedzieć tak wiele, ale struny głosowe odmawiają posłuszeństwa. W amoku zbieram myśli, pozwalając uderzeniu nagłej separacji wsiąknąć w ciało, sprowadzając na nie kolejny cios bólu. Zasłużyłam. - Ja… - wyrzucam z siebie ochryple przez zaciśnięte gardło. Dalej, Pom, weź się w garść. - Chciałabym tego samego - wyznaję cicho, drżącymi rękoma przecierając z lica słone ślady. Zawsze jest jakieś ale. - Ale nie mogę już myśleć o tym, czego ja chcę - kontynuuję, rozpaczliwie trzymając się resztek odwagi, pojawiającej się nie wiadomo skąd. Byłam przekonana, że nie mam w sobie już nic. - Dziecko potrzebuje stabilizacji. Bezpieczeństwa - ciągnę, chociaż nie mogę uspokoić oddechu, więc brzmię jakbym łapczywie łapała w usta powietrze. - My nawet nie potrafimy się porozumieć. - Kolejny, nerwowy śmiech, pełen goryczy, tęsknoty za utraconą płynnością we wspólnych konwersacjach. Kiedy to się zmieniło, dlaczego? Może nie potrafimy rozmawiać o życiu, ważnych dla nas sprawach? Tym gorzej. Jak mamy stworzyć rodzinę, gdy żadne z nas nie potrafi ustąpić ani wypracować kompromisu? - Boję się, że… że nie będę mogła na tobie polegać. - Znów ranię, niszczę. Czy szczerość zdoła zmazać moją winę? - Wiem, że to dla ciebie głupie i że nie rozumiesz moich pobudek ani tłumaczeń minionych wydarzeń. Dla mnie są one ważne. Boję się, że to się powtórzy, że stanie ci się coś złego i znikniesz na kilka dni, żeby wydobrzeć, odciąć się od nas. Zostawisz nas samych w zmartwieniu oraz niepewności. Nie chcę, żeby moje dziecko to przeżywało. Chcę, żeby było najszczęśliwsze na świecie mając przy tym stały punkt w życiu, na którym może się oprzeć i do kogo zwrócić o każdej porze dnia i nocy - dodaję. Bo to już nieważne, to moje zamartwianie się, poczucie odtrącenia. W perspektywie zostania matką liczy się to, co najlepsze dla tej niewielkiej, bezbronnej istoty, jaką należy otoczyć troską oraz opieką. Na razie nie czuję się żadną skałą ani opoką, ale nauczę się. Wzmocnię się, będę ziemią z czułością okrążającą swoje nowe Słońce; bez względu na to ile razy przyjdzie mi się sparzyć albo spalić doszczętnie. - Nigdy nie chciałam, żebyś przestał pomagać innym, walczyć o ludzkie istnienie. Chciałam być jedynie pewną, spokojną przystanią, do której powrócisz po wyczerpującej bitwie. Wiedzieć, że już jesteś bezpieczny, mieć naoczny dowód, że nie muszę się już martwić o to, co się z tobą dzieje. Nie jesteś mi w stanie tego obiecać, prawda? - Jest w tym nie tylko smutek, ale jeszcze jakaś nędzna drobina nadziei. Naiwności? Że może jednak zmieni zdanie, skoro nie dla mnie, to dla tego wspólnie stworzonego życia, które przecież zasługuje na wszystko, co najlepsze. Trud, poświęcenia, wyrzeczenia; będących dowodem bezinteresownej miłości. Chwytam się tej myśli desperacko, wbrew rozsądkowi, który podpowiada, że nie, moje tłumaczenia nie zdadzą się na nic. Przytrzymuję się zatem całkiem innej - próbowałaś, Pom. Wyjaśnić, przedstawić swoje obawy, oczekiwania. Będziesz mogła wyjechać w przeświadczeniu, że naprawdę nic więcej nie dało się zrobić. Nie zmienisz człowieka jeśli on sam nie chce tych zmian. Mogę zmienić jedynie siebie i to właśnie robię. Dla jeszcze nieokreślonego niego, nadającemu sens mi, złożonej w całości z bezsensu.
Świadomość napędza przerażenie. Będę beznadziejną matką, nie podołam. Zniszczę to biedne dziecko tak, jak niszczę wszystko wokół; potem umrę z rozpaczy za tym, że nie byłam dla niego dostatecznie dobra. Przecież ono nie jest winne temu, że jego matka okazuje się chodzącą porażką. To niesprawiedliwe - chcę krzyczeć do świata, ale nikogo to nie obchodzi, dlaczego miałoby? Muszę ponosić konsekwencje swoich działań. Nie mam pojęcia jak udaje mi się wreszcie przekonać samą siebie, że dam radę ze wszystkim. Dla niego zmierzę się z każdą przeciwnością, będę rozpychać się łokciami w tłumie niepowodzeń, zabrnę nieskończoną ilość razy do piekła, jeśli to ma w czymkolwiek pomóc. Jak prędko rozpacz może przemienić się w determinację, bezsilność w zaradność i panika w rozwiązanie. Och, lubię tak o sobie myśleć, chociaż mam świadomość, że to tylko bujda, bo na początku każdy odnajduje w duszy odwagę. Zaczną się prawdziwe schody - powrócę do płaczu i strachu o przyszłość. Znikną te wspaniałe określenia stając się jedynie pięknym snem tego, co minęło.
Nawet jeśli moja miłość wciąż trwa, to trzyma się mnie pewność, że istniejące między nami uczucie zniknęło bezpowrotnie. Nie istnieje nic, żaden gest, żadne słowo, żeby naprawić wyrządzoną Jaydenowi krzywdę. Z tego powodu nastawiam się na najczarniejsze scenariusze, godząc się z karą jaka ma nastąpić. Przeżywanie dwumiesięcznego koszmaru jeszcze nią nie jest - to dopiero linia startowa. Przekraczam ją dobrowolnie, pakując się w paszczę lwa. Trwam w przekonaniu, że ten pożre mnie żywcem, bezlitośnie - bo widzę tylko nienawiść. W spojrzeniu, w mowie ciała. Złość, niewypowiedziany gniew. Wydawało mi się, że dobiegłam do punktu, w którym nie powinnam odczuwać już niczego, ale to nieprawda. Mam ochotę powiedzieć, że kocham, przepraszam, zacznijmy od nowa; to nierozsądne. Muszę być rozsądna w tym przeklętym życiu przynajmniej jeden jedyny raz. Trzymać się skrupulatnie nakreślonego planu, dobrze przemyślanego, dającego pewność powodzenia. Kiedy zaczynam improwizować, wszystko się zapada, kolejne osoby zostają ranne - już dość. Dość wewnętrznego umierania. Dość ofiar, zniszczonych okrutnie nadziei.
Nie wiem czego się spodziewać. Mogę rozważać różne opcje, ale to nie zmienia faktu, że są one nadal projekcjami zmęczonego umysłu. Gdybyśmy znajdowali się w innej rzeczywistości, tej z grudniowej nocy, wiedziałabym dokładnie jaka będzie reakcja na otrzymaną wiadomość. Teraz dzielą nas tysiące kilometrów przepaści - nie jestem pewna niczego. Powinnam. Powinnam właśnie odwołać się do łączącej nas przyjaźni i uznać, że to ona pozwoli nam się rozstać w cywilizowany sposób. Lepszy niż zakończenie każdej dotychczasowej rozmowy o tym, co zdołałam zepsuć. Ale właśnie, skoro zniszczyłam wszystko, to tę namiastkę więzi także. Dławię się niepokojem oczekiwania; minęły minuty, godziny czy dnie? Robi się coraz bardziej niezręcznie, zaczynam zerkać w stronę drzwi, ręce bolą mnie od zaciskania ich na klapach płaszcza, w dodatku ponownie odżywa we mnie instynkt ucieczki. Zaczynam wertować w głowie znane mi słowa, żeby złożyć z nich jakieś krótkie, pozbawione ckliwości pożegnanie, przyjmując tym samym do wiadomości, że to oznacza…
Nie.
Zrozumiałabym zaprzeczenie zupełnie inaczej, gdyby nie nagła bliskość uderzająca we mnie całą kaskadą potężnych emocji - serce przyspiesza pracę stając niemal w gardle, ciało drży, oddech staje się cięższy. To dopiero prawdziwa katorga, czuć ciepło dłoni na policzkach i nie mogąc ich dotknąć; kąpać się w znajomym zapachu wiedząc, że ten niedługo zniknie z pamięci na zawsze; tonąć w spojrzeniu najpiękniejszych oczu bez możliwości wpatrywania się w ich głębię do końca życia; patrzeć na poruszające się usta pozbawione zezwolenia na pocałunek. Przytłoczona nadmiarem odbieranych bodźców oraz skrywanych uczuć nie powstrzymuję krystalizujących się łez, bezgłośnie muskających odsłonięte fragmenty twarzy. Milczę, nie spodziewając się takiej reakcji, nie wiedząc nawet co z nią zrobić. Czy jest ona w ogóle prawdziwa? Czy Jay nie powiedział tego wyłącznie pod wpływem chwili, która minie wraz z jutrzejszym porankiem, gdy zorientuje się, że wcale tego nie chce? Czy gdybym przyszła się pożegnać, ale nie była w ciąży, to czy i tak chciałby, żebym została? Może robi to jedynie dla dziecka? Chciałabym powiedzieć tak wiele, ale struny głosowe odmawiają posłuszeństwa. W amoku zbieram myśli, pozwalając uderzeniu nagłej separacji wsiąknąć w ciało, sprowadzając na nie kolejny cios bólu. Zasłużyłam. - Ja… - wyrzucam z siebie ochryple przez zaciśnięte gardło. Dalej, Pom, weź się w garść. - Chciałabym tego samego - wyznaję cicho, drżącymi rękoma przecierając z lica słone ślady. Zawsze jest jakieś ale. - Ale nie mogę już myśleć o tym, czego ja chcę - kontynuuję, rozpaczliwie trzymając się resztek odwagi, pojawiającej się nie wiadomo skąd. Byłam przekonana, że nie mam w sobie już nic. - Dziecko potrzebuje stabilizacji. Bezpieczeństwa - ciągnę, chociaż nie mogę uspokoić oddechu, więc brzmię jakbym łapczywie łapała w usta powietrze. - My nawet nie potrafimy się porozumieć. - Kolejny, nerwowy śmiech, pełen goryczy, tęsknoty za utraconą płynnością we wspólnych konwersacjach. Kiedy to się zmieniło, dlaczego? Może nie potrafimy rozmawiać o życiu, ważnych dla nas sprawach? Tym gorzej. Jak mamy stworzyć rodzinę, gdy żadne z nas nie potrafi ustąpić ani wypracować kompromisu? - Boję się, że… że nie będę mogła na tobie polegać. - Znów ranię, niszczę. Czy szczerość zdoła zmazać moją winę? - Wiem, że to dla ciebie głupie i że nie rozumiesz moich pobudek ani tłumaczeń minionych wydarzeń. Dla mnie są one ważne. Boję się, że to się powtórzy, że stanie ci się coś złego i znikniesz na kilka dni, żeby wydobrzeć, odciąć się od nas. Zostawisz nas samych w zmartwieniu oraz niepewności. Nie chcę, żeby moje dziecko to przeżywało. Chcę, żeby było najszczęśliwsze na świecie mając przy tym stały punkt w życiu, na którym może się oprzeć i do kogo zwrócić o każdej porze dnia i nocy - dodaję. Bo to już nieważne, to moje zamartwianie się, poczucie odtrącenia. W perspektywie zostania matką liczy się to, co najlepsze dla tej niewielkiej, bezbronnej istoty, jaką należy otoczyć troską oraz opieką. Na razie nie czuję się żadną skałą ani opoką, ale nauczę się. Wzmocnię się, będę ziemią z czułością okrążającą swoje nowe Słońce; bez względu na to ile razy przyjdzie mi się sparzyć albo spalić doszczętnie. - Nigdy nie chciałam, żebyś przestał pomagać innym, walczyć o ludzkie istnienie. Chciałam być jedynie pewną, spokojną przystanią, do której powrócisz po wyczerpującej bitwie. Wiedzieć, że już jesteś bezpieczny, mieć naoczny dowód, że nie muszę się już martwić o to, co się z tobą dzieje. Nie jesteś mi w stanie tego obiecać, prawda? - Jest w tym nie tylko smutek, ale jeszcze jakaś nędzna drobina nadziei. Naiwności? Że może jednak zmieni zdanie, skoro nie dla mnie, to dla tego wspólnie stworzonego życia, które przecież zasługuje na wszystko, co najlepsze. Trud, poświęcenia, wyrzeczenia; będących dowodem bezinteresownej miłości. Chwytam się tej myśli desperacko, wbrew rozsądkowi, który podpowiada, że nie, moje tłumaczenia nie zdadzą się na nic. Przytrzymuję się zatem całkiem innej - próbowałaś, Pom. Wyjaśnić, przedstawić swoje obawy, oczekiwania. Będziesz mogła wyjechać w przeświadczeniu, że naprawdę nic więcej nie dało się zrobić. Nie zmienisz człowieka jeśli on sam nie chce tych zmian. Mogę zmienić jedynie siebie i to właśnie robię. Dla jeszcze nieokreślonego niego, nadającemu sens mi, złożonej w całości z bezsensu.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oczywiście, że przepełniała go złość. Że gniew przelewał się przez jego ciało, pobudzając najmniejszą z komórek do pracy i spięcia. Do wyszukiwania w sobie pokładów jakiejś nienazwanej energii, która pchała go w magiczny sposób do przodu. Bo jeśli nie ból to smutek, jeśli nie smutek to złość i próba utrzymania się na powierzchni. Ale... Na Merlina. Jak on był już zmęczony tym wszystkim. Umartwianiem się, próbą tłumaczeń, starań, nienawiścią i złością do samego siebie... Czasami wydawało mu się, że już wyczerpał zapas słów i próśb. Gestów i łez. Zapewnień i obietnic. Teraz wiedział, że cokolwiek by powiedział, i tak miał spotkać się ze ścianą nie do ruszenia i zmiany. Że Pomona zbudowała wokół siebie fort, a on nie umiał znaleźć w nim słabego punktu, który drążyłby powoli acz efektownie. To nie było proste, ale starał się jakoś to uporządkować. Jakoś zrozumieć, żeby zobaczyć, czy cokolwiek w tym wszystkim jeszcze miało sens. Wiedział, że za każdym razem, gdy próbował, przegrywał, a gorzki smak ziemi w ustach po upadku nie zmieniał się w zmuszoną słodycz. Ale wstawał kolejny raz, myśląc, że tym razem będzie inaczej. Że to czegoś go nauczyło. Tak się jednak nie działo i ostatni raz, gdy chciał się podjąć jakiejkolwiek inicjatywy, miał odbyć się za kilka dni — dokładnie wtedy, gdy zamierzał złożyć rezygnację na biurku dyrektora. Nie wiedział, co tak naprawdę działo się w sercu Pomony, jednak zdążył poznać swoje. Było tyle razy łamane, że zbadał dokładnie każdy jego zarys. Najmniejszy mięsień, ścięgno, komórkę, która budowała ten organ. Wiedział też, że wciąż był w niej zakochany i to mocniej niż planował. Niż sądził, że człowiek może kochać drugą osobę. Dlatego robił to wszystko; unosił się i wracał. Próbował coś zmienić. Mógł tak całą wieczność, chociaż jego twarz miała zdążyć opuchnąć od wszystkich uderzeń. Jednak zapewne i to ostatnie pożegnanie nie miało niczego zmienić. Wpływało to na samopoczucie Jaydena, który zamartwiał się przeszłymi oraz przyszłymi dniami, widząc je w ciemnych barwach.
Dlatego też chciał wyjechać. Żeby nie musieć razić innych swoją obecnością i parszywym humorem, bo nie potrafił grać. Nie potrafił nakładać masek szczęścia na cierpienie, chociaż może kiedyś by się tego nauczył. Może kiedyś po latach mógłby się tego nauczyć lub do tego przywyknąć, zupełnie jak ludzie żyjący z chronicznym bólem od narodzin aż do śmierci. Jednak ten ból trwał zbyt krótko, żeby Vane uznał go za coś do czego można było się przyzwyczaić i na parę chwil po prostu zapomnieć. Nigdy nie był w żadnej podobnej relacji z kobietą, ale to nie zmieniało faktu, że wariował. Że nie szukał jej spojrzeniem w przypadkowym tłumie lub nie uśmiechał się na chwilę, gdy mały element codziennych sytuacji przypominał mu o wspólnie spędzonym czasie. To było jak uzależnienie, które nie miało zniknąć wraz ze zniknięciem z Hogwartu, ale doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie mógł jednak krzywdzić sobą i swoim nieszczęściem innych. Potrzebowali nadziei w tych dniach przepełnionych zbierającą się pod ziemią wojną, nastrojami grozy i ciągłą utratą bliskich. Na nic miał im się zdać ponury astronom, który nawet w prowadzeniu zajęć nie widział radości. Nie potrafił odnaleźć dawnego siebie, chociaż pewne przebłyski pojawiały się w kontaktach z dziećmi, jednak to wszystko. Zaraz szybko iskra gasła, a mrok na nowo pochłaniał umysł mężczyzny.
Podchodząc do niej tak blisko, chciał wyłapać jej reakcję. Chciał zrozumieć, co tkwiło jeszcze w jej sercu i czy cokolwiek z tego, co deklarowała podczas grudniowych nocy miało przełożenie na rzeczywistość. Łzy oznaczały wzruszenie, poruszenie lub strach, jednak w spojrzeniu wciąż widniała niewiadoma. Niepewność. To zwątpienie dotknęło go mocniej niż mógł przypuszczać, ale nie odezwał się już więcej. Odsunął się, na nowo narzucając między nimi dystans, a Pomona nie skróciła go. Pozostała na swoim miejscu, podczas gdy Vane, wycofał się, by oprzeć plecami o drzwi. Trwało to zapewne w nieskończoność, gdy dostał swoją odpowiedź niknącą jednak w ferworze kolejnych słów. Dlatego cokolwiek co mogłoby dać poczucie nadziei, tej nadziei nie zapaliło ani nie utrzymało.
Dziecko potrzebuje stabilizacji. Bezpieczeństwa.
Prawie parsknął, słysząc jej słowa, ale nic nie zrobił. Zgniótł w sobie tę chęć, zaciskając jedynie pięści, bo brzmiało mu to jak kolejne wytłumaczenie. - I myślisz, że wyjazd ci to umożliwi? Że sprawi ze zapomnisz? Zaczniesz od nowa jako panna Sprout, a może w ogóle będziesz się przedstawiać jako wdowa, żeby uniknąć krzywych spojrzeń? Że udając, osiągniesz spokój? Że zbudujesz normalny dom? Poznasz kogoś? Myślisz, że pojawiałbym się od czasu do czasu, udając, że wszystko jest w porządku? To masz za stabilność? Życie w rozerwaniu między dwoma światami — to właśnie chcesz mu zapewnić, nazywając to stabilnością i bezpieczeństwem? Może i masz mnie za kretyna, ale akurat widziałem, co się działo w takich sytuacjach. Gdy nieszczęśliwa matka próbuje wychować szczęśliwe dziecko. - Był zły. Zły na siebie, na nią, na to, co się tutaj działo. Przyszła do niego i powiedziała mu, że była w ciąży, a teraz próbowała go od tego faktu oddzielić? Narzucić kolejną barierę, za którą miał grzecznie stać i czekać, aż nie zostanie przywołany? - Porozumieć, hę? - powtórzył za nią nikło. - A czy te dwa ostanie razy uznasz za porozumiewanie się jakiekolwiek? Bo ja pamiętam tylko w kółko zaprzeczenia. Chciałaś, żebym zrozumiał, podczas gdy nie dałaś nic w zamian. Nie dałaś mi nawet cholernej szansy na to, żebym się wytłumaczył. Nawet nie wiedziałem, że cię tym skrzywdziłem. Nie wiedziałem, a ty uznałaś, że magicznie powinienem się tego domyślić. Nie znasz wszystkich faktów i wydajesz osądy. To twój problem, że uciekasz, bo boisz się porażki. Tłumaczysz sobie swój strach i podejmujesz decyzję, byle tylko ominąć większego, hipotetycznego bólu. Widziałem to już wiele razy. Myślisz, że cię nie znam? - urwał, po raz kolejny wędrując spojrzeniem w kierunku jej brzucha. Chciał ją przytulić. Chciał zamknąć ich w ciepłej ramie uścisku i nie pozwolić odejść. Wyrzucić tym samym wszelkie zmartwienia i troski, bo powinni się cieszyć, a nie robić... To. Czymkolwiek to było. Odetchnął głęboko, przejeżdżając dłonią przez twarz i starając się jakoś zebrać myśli. - Cholera, Pom. My w ogóle nie rozmawialiśmy od Świąt jak normalni ludzie, a ty uznajesz, że już tego nie potrafimy? - powiedział cicho, czując jak bardzo się bał. Że znów jego słowa zostaną inaczej zrozumiane, przepuszczone przez wybiórcze sito przerażonego umysłu kobiety stojącej naprzeciwko. - To nie jest dla mnie głupie. Nie wiedziałem, że cię tym skrzywdziłem. Mogłaś mnie uderzyć i powiedzieć, że jestem idiotą, że nie mam tego więcej robić, że się zamartwiałaś i dołożyłem ci zmartwień. Nie wiedziałem, bo nie czytam ci w myślach. Nie potrafię się domyślić, ale to wszystko wyglądałoby inaczej, gdybyś... Gdybyś po prostu mi powiedziała. - Przerwał na moment, bo ścisk w gardle okazał się zbyt silny, żeby kontynuował. - Ostatnie czego chcę to zostawiać was samych - dodał jednak po chwili, nie walcząc już z drżeniem i wyraźnym poruszeniem w głosie. Nie tylko jednak on mu się wahał, bo mięśnie ciągle pracowały niezależnie od woli astronoma. I nawet jakby chciał je uspokoić, nie byłby w stanie. Drgały lekko, poruszając całym jego ciałem.
Nigdy nie chciałam, żebyś przestał pomagać innym, walczyć o ludzkie istnienie. Chciałam być jedynie pewną, spokojną przystanią, do której powrócisz po wyczerpującej bitwie.
- To był jeden raz. Przez przypadek. Nie jestem żołnierzem i nigdy nie będę. Nie wiem, czy sądzisz, że będę latał po ulicach, szukając problemów? Nigdy tego nie robiłem i nie prosiłem się o to. Nie prosiłem o tę odpowiedzialność. Nie chciałem, żeby ktokolwiek tamtej nocy ginął, ale... Zginęła przeze mnie, bo nie zdążyłem jej uratować. Kiedy szedłem na spotkanie z tobą, czułem się jakbym wracał do domu, w którym znajdę ukojenie i gdzie ten koszmar zostanie chociaż odrobinę stłamszony. Bo komu miałem o tym powiedzieć? Kto miał być osobą, która mnie nie odtrąci, gdy dowie się prawdy? - Przeniósł spojrzenie na obraz za oknem, widząc gromadzące się po raz kolejny deszczowe chmury. Gdzieś tam byli ludzie, którzy nie odczuwali tego wszystkiego, co on. Nie walczyli z najważniejszym człowiekiem, najukochańszym, a równocześnie najbardziej okrutnym. Roweno, chciałby... Chciałby, że już się nie kłócili w ten sposób. Żeby naprawdę porozmawiali, bo widać było, że mieli ku temu szansę. Teraz, w tym momencie. Mówiąc o swoich bólach, obawach, o tym, co działo się w ich sercach. - Mówiłaś, że słowa nic nie znaczą, bo są tylko słowami bez czynów. Myślisz, że dlaczego pisałem, dlaczego chciałem rozmawiać. Nie dałaś mi nawet szansy na wyjaśnienia. Nie wiem kogo sobie wyobrażałaś, ale... To nie jestem ja. Nie zmieniłem się w przeciągu jednej nocy. Myślałem, że zdołasz mnie zaakceptować i zrozumieć, bo tak twierdziłaś. Może... Może tak naprawdę nigdy nie widziałaś we mnie kogoś odpowiedniego. Może wyidealizowałaś sobie moją wersję, a ja... - nie skończył, bo nie był w stanie. Nie mógł powstrzymać łez, które napłynęły mu do oczu. Głosu, który uwiązł mu w gardle. Spuścił głowę, przesuwając dłonią po twarzy, chcąc zmazać z siebie ten ból. Ile to trwało? Dwa dni. Dwa pieprzone dni a ona już postanowiła, że będzie lepiej, jeżeli zerwą kontakt. Dwa dni jak dwa listy. Dwa listy jak dwa miesiące rozdzielenia. Dwa miesiące jak dwa lata znajomości... - Kochasz mnie jeszcze w ogóle? - spytał cicho, nie podnosząc głowy. Kochałaś mnie w ogóle?
Dlatego też chciał wyjechać. Żeby nie musieć razić innych swoją obecnością i parszywym humorem, bo nie potrafił grać. Nie potrafił nakładać masek szczęścia na cierpienie, chociaż może kiedyś by się tego nauczył. Może kiedyś po latach mógłby się tego nauczyć lub do tego przywyknąć, zupełnie jak ludzie żyjący z chronicznym bólem od narodzin aż do śmierci. Jednak ten ból trwał zbyt krótko, żeby Vane uznał go za coś do czego można było się przyzwyczaić i na parę chwil po prostu zapomnieć. Nigdy nie był w żadnej podobnej relacji z kobietą, ale to nie zmieniało faktu, że wariował. Że nie szukał jej spojrzeniem w przypadkowym tłumie lub nie uśmiechał się na chwilę, gdy mały element codziennych sytuacji przypominał mu o wspólnie spędzonym czasie. To było jak uzależnienie, które nie miało zniknąć wraz ze zniknięciem z Hogwartu, ale doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie mógł jednak krzywdzić sobą i swoim nieszczęściem innych. Potrzebowali nadziei w tych dniach przepełnionych zbierającą się pod ziemią wojną, nastrojami grozy i ciągłą utratą bliskich. Na nic miał im się zdać ponury astronom, który nawet w prowadzeniu zajęć nie widział radości. Nie potrafił odnaleźć dawnego siebie, chociaż pewne przebłyski pojawiały się w kontaktach z dziećmi, jednak to wszystko. Zaraz szybko iskra gasła, a mrok na nowo pochłaniał umysł mężczyzny.
Podchodząc do niej tak blisko, chciał wyłapać jej reakcję. Chciał zrozumieć, co tkwiło jeszcze w jej sercu i czy cokolwiek z tego, co deklarowała podczas grudniowych nocy miało przełożenie na rzeczywistość. Łzy oznaczały wzruszenie, poruszenie lub strach, jednak w spojrzeniu wciąż widniała niewiadoma. Niepewność. To zwątpienie dotknęło go mocniej niż mógł przypuszczać, ale nie odezwał się już więcej. Odsunął się, na nowo narzucając między nimi dystans, a Pomona nie skróciła go. Pozostała na swoim miejscu, podczas gdy Vane, wycofał się, by oprzeć plecami o drzwi. Trwało to zapewne w nieskończoność, gdy dostał swoją odpowiedź niknącą jednak w ferworze kolejnych słów. Dlatego cokolwiek co mogłoby dać poczucie nadziei, tej nadziei nie zapaliło ani nie utrzymało.
Dziecko potrzebuje stabilizacji. Bezpieczeństwa.
Prawie parsknął, słysząc jej słowa, ale nic nie zrobił. Zgniótł w sobie tę chęć, zaciskając jedynie pięści, bo brzmiało mu to jak kolejne wytłumaczenie. - I myślisz, że wyjazd ci to umożliwi? Że sprawi ze zapomnisz? Zaczniesz od nowa jako panna Sprout, a może w ogóle będziesz się przedstawiać jako wdowa, żeby uniknąć krzywych spojrzeń? Że udając, osiągniesz spokój? Że zbudujesz normalny dom? Poznasz kogoś? Myślisz, że pojawiałbym się od czasu do czasu, udając, że wszystko jest w porządku? To masz za stabilność? Życie w rozerwaniu między dwoma światami — to właśnie chcesz mu zapewnić, nazywając to stabilnością i bezpieczeństwem? Może i masz mnie za kretyna, ale akurat widziałem, co się działo w takich sytuacjach. Gdy nieszczęśliwa matka próbuje wychować szczęśliwe dziecko. - Był zły. Zły na siebie, na nią, na to, co się tutaj działo. Przyszła do niego i powiedziała mu, że była w ciąży, a teraz próbowała go od tego faktu oddzielić? Narzucić kolejną barierę, za którą miał grzecznie stać i czekać, aż nie zostanie przywołany? - Porozumieć, hę? - powtórzył za nią nikło. - A czy te dwa ostanie razy uznasz za porozumiewanie się jakiekolwiek? Bo ja pamiętam tylko w kółko zaprzeczenia. Chciałaś, żebym zrozumiał, podczas gdy nie dałaś nic w zamian. Nie dałaś mi nawet cholernej szansy na to, żebym się wytłumaczył. Nawet nie wiedziałem, że cię tym skrzywdziłem. Nie wiedziałem, a ty uznałaś, że magicznie powinienem się tego domyślić. Nie znasz wszystkich faktów i wydajesz osądy. To twój problem, że uciekasz, bo boisz się porażki. Tłumaczysz sobie swój strach i podejmujesz decyzję, byle tylko ominąć większego, hipotetycznego bólu. Widziałem to już wiele razy. Myślisz, że cię nie znam? - urwał, po raz kolejny wędrując spojrzeniem w kierunku jej brzucha. Chciał ją przytulić. Chciał zamknąć ich w ciepłej ramie uścisku i nie pozwolić odejść. Wyrzucić tym samym wszelkie zmartwienia i troski, bo powinni się cieszyć, a nie robić... To. Czymkolwiek to było. Odetchnął głęboko, przejeżdżając dłonią przez twarz i starając się jakoś zebrać myśli. - Cholera, Pom. My w ogóle nie rozmawialiśmy od Świąt jak normalni ludzie, a ty uznajesz, że już tego nie potrafimy? - powiedział cicho, czując jak bardzo się bał. Że znów jego słowa zostaną inaczej zrozumiane, przepuszczone przez wybiórcze sito przerażonego umysłu kobiety stojącej naprzeciwko. - To nie jest dla mnie głupie. Nie wiedziałem, że cię tym skrzywdziłem. Mogłaś mnie uderzyć i powiedzieć, że jestem idiotą, że nie mam tego więcej robić, że się zamartwiałaś i dołożyłem ci zmartwień. Nie wiedziałem, bo nie czytam ci w myślach. Nie potrafię się domyślić, ale to wszystko wyglądałoby inaczej, gdybyś... Gdybyś po prostu mi powiedziała. - Przerwał na moment, bo ścisk w gardle okazał się zbyt silny, żeby kontynuował. - Ostatnie czego chcę to zostawiać was samych - dodał jednak po chwili, nie walcząc już z drżeniem i wyraźnym poruszeniem w głosie. Nie tylko jednak on mu się wahał, bo mięśnie ciągle pracowały niezależnie od woli astronoma. I nawet jakby chciał je uspokoić, nie byłby w stanie. Drgały lekko, poruszając całym jego ciałem.
Nigdy nie chciałam, żebyś przestał pomagać innym, walczyć o ludzkie istnienie. Chciałam być jedynie pewną, spokojną przystanią, do której powrócisz po wyczerpującej bitwie.
- To był jeden raz. Przez przypadek. Nie jestem żołnierzem i nigdy nie będę. Nie wiem, czy sądzisz, że będę latał po ulicach, szukając problemów? Nigdy tego nie robiłem i nie prosiłem się o to. Nie prosiłem o tę odpowiedzialność. Nie chciałem, żeby ktokolwiek tamtej nocy ginął, ale... Zginęła przeze mnie, bo nie zdążyłem jej uratować. Kiedy szedłem na spotkanie z tobą, czułem się jakbym wracał do domu, w którym znajdę ukojenie i gdzie ten koszmar zostanie chociaż odrobinę stłamszony. Bo komu miałem o tym powiedzieć? Kto miał być osobą, która mnie nie odtrąci, gdy dowie się prawdy? - Przeniósł spojrzenie na obraz za oknem, widząc gromadzące się po raz kolejny deszczowe chmury. Gdzieś tam byli ludzie, którzy nie odczuwali tego wszystkiego, co on. Nie walczyli z najważniejszym człowiekiem, najukochańszym, a równocześnie najbardziej okrutnym. Roweno, chciałby... Chciałby, że już się nie kłócili w ten sposób. Żeby naprawdę porozmawiali, bo widać było, że mieli ku temu szansę. Teraz, w tym momencie. Mówiąc o swoich bólach, obawach, o tym, co działo się w ich sercach. - Mówiłaś, że słowa nic nie znaczą, bo są tylko słowami bez czynów. Myślisz, że dlaczego pisałem, dlaczego chciałem rozmawiać. Nie dałaś mi nawet szansy na wyjaśnienia. Nie wiem kogo sobie wyobrażałaś, ale... To nie jestem ja. Nie zmieniłem się w przeciągu jednej nocy. Myślałem, że zdołasz mnie zaakceptować i zrozumieć, bo tak twierdziłaś. Może... Może tak naprawdę nigdy nie widziałaś we mnie kogoś odpowiedniego. Może wyidealizowałaś sobie moją wersję, a ja... - nie skończył, bo nie był w stanie. Nie mógł powstrzymać łez, które napłynęły mu do oczu. Głosu, który uwiązł mu w gardle. Spuścił głowę, przesuwając dłonią po twarzy, chcąc zmazać z siebie ten ból. Ile to trwało? Dwa dni. Dwa pieprzone dni a ona już postanowiła, że będzie lepiej, jeżeli zerwą kontakt. Dwa dni jak dwa listy. Dwa listy jak dwa miesiące rozdzielenia. Dwa miesiące jak dwa lata znajomości... - Kochasz mnie jeszcze w ogóle? - spytał cicho, nie podnosząc głowy. Kochałaś mnie w ogóle?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało mi się, że tak będzie lepiej, chociaż ta definicja dla każdego człowieka ma inne brzmienie. Wytworzony dookoła mur miał chronić, dawać poczucie bezpieczeństwa. Forteca nie do zdobycia, osłaniająca przed kolejnymi ciosami i ranami - przecież tyle ich już miałam. Powinnam pomyśleć o tym, że tym samym dokładam kolejnych nie tylko sobie, ale również Jaydenowi. Nieważne, czy on zadał je pierwszy, czyja to wina, czy specjalnie lub nie; ważny jest efekt obijający się w duszy rykoszetem. Nie chcę. Nie chciałam, sądząc, że jakoś to będzie. Pomyliłam się, naturalnie, że tak - potem brnęłam już w tę decyzję po omacku, nie tyle nie chcąc przyznać się do błędu, co nie wiedząc jak się z niego wydostać. Namotałam już zbyt wiele, nie mogłam tak po prostu wszystkiego odwołać oraz udawać, że nic się nie wydarzyło. Zapomnieć o trawiących organizm boleściach, machnąć ręką i przyjąć stanowisko drugiej osoby za pewnik. Nie umiem tak. Wciąż trwałabym w strachu, oglądała przez ramię, martwiła się. To nie zaprowadziłoby nas do niczego. Pozorne porozumienie rozpadłoby się szybko, jak dom pozbawiony silnych fundamentów. Wiedziałam, że nie zmieni zdania, upierałam się, że wiem, co myśli, co zrobi, a czego nie - nie dopuściłam do siebie innej ewentualności. Skoncentrowana na jednym zadaniu, z klapkami dookoła, pominęłam wiele istotnych czynników. Łudziłam się, że będzie łatwiej, że może rzeczywiście wyidealizowałam obraz astronoma w swojej głowie, że popełniłam błąd, a on… on wcale nie czuje tego wszystkiego o czym mówił i za chwilę zapomni o mnie całkowicie. Jestem zbyt niepewna siebie, za bardzo daję sobą rządzić wypełzającym na wierzch strachom. Podejmuję nieprzemyślane decyzje na bazie buzujących emocji - to nie mogło skończyć się dobrze. Tak jak wszystko inne zresztą. Jestem w tym mistrzem. W destrukcji, w sprawianiu bólu, w bezsensie i chaosie. To nic, czym należy się chwalić i czego trzymać. Nie wybaczyłby mi kolejnej zmiany zdania, ja sama sobie nie mogę wybaczyć tego, co zrobiłam. Powiedziałabym, że sama nie wiem, czego chcę, ale to nieprawda. Wiem, czego tak naprawdę chcę, czy raczej kogo, ale to teraz nie ma już znaczenia. Nie, kiedy muszę patrzeć wyłączne na dobro dziecka, bo to ono jest najważniejsze; co do tego na pewno nie zmienię już zdania.
Nie mogę. Nie mogę postąpić tego kroku na przód, bojąc się, że znów wszystko zniszczę, że odejdzie, chociaż teoretycznie nie ma już gdzie, skoro za plecami pozostają jedynie drzwi. Droga ucieczki, teraz zastawiona, co oznacza, że musimy przebrnąć tą rozmowę. Gdzieś w tle czuję zdenerwowanie wywołane faktem, że powinnam zacząć załatwiać te sprawy przed wyjazdem jeśli chcę zdążyć na dzisiejszy statek. Właśnie, czy tego chcę? Nic już nie wiem. Miałam nadzieję, że ta rozmowa okaże się łatwiejsza, że jakimś cudem Jaydenowi nie będzie zależeć, że nienawiść do mnie przysłoni mu potrzebę ratowania tego połamanego, tonącego okrętu, ale wciąż próbuje, niestrudzenie. Wpatruję się w niego niejako z podziwem, przynajmniej przez krótką chwilę - dopóki nie uwalnia spomiędzy ust słów tak raniących, że odnoszę wrażenie, że ledwie stoję na nogach. Co chwilę nadal drżącymi dłońmi odgarniam coraz częściej mokre policzki, staram się przy tym nie rozkleić się całkowicie, nieodwracalnie. Płuca unoszą się coraz chaotyczniej w spazmatycznych ruchach, gardło zaciska się ciasny supeł, ale muszę coś powiedzieć. Nie mogę tak stać jak ostatnia ofiara, chociaż to właśnie za nią dotąd robiłam - przecież tak nie jest. - Celem wyjazdu nie było, nie jest i nigdy nie będzie zapomnienie czy poznanie kogoś - zaprzeczam, usiłując drżącym głoskom nadać pewności siebie, co wychodzi raczej żałośnie. - Tam społeczeństwo nie jest tak konserwatywne jak tutaj. Mam w tamtym miejscu bliskich, którzy mi pomogą, zapewnione lokum oraz papierkową robotę w Ministerstwie. Tu nie zostanie mi nic i nikt, rodzice nigdy mi tego nie wybaczą, przyjaciele zaczną wytykać palcami, stracę pracę. Jak miałabym sobie według ciebie poradzić? Z szalejącą dookoła wojną, bez pieniędzy? Błagać cię o pomoc, o to, żebyś jednak mnie nie nienawidził? - Nie wiem, te słowa jakoś tak same płyną, a kiedy orientuję się, co też powiedziałam, jest już za późno. - Nie chciałam rujnować ci życia po raz kolejny - dodaję cicho, spuszczając głowę. Usilnie teraz wpatrując się w podłogę, jak winowajca, którym przecież jestem. Mimo, że jakimś sposobem udaje mi się odpowiadać, to powoli ulatują ze mnie siły. Nie wiem co zrobić z rękoma, co chwilę przekładam je z mokrych policzków do kieszeni, to z kieszeni do połów płaszcza, nerwowo bawiąc się jego materiałem - i tak w kółko. - M-masz rację, to mój problem - stwierdzam niepewnie, lękliwie, coraz słabiej panując nad głosem oraz składnością wypowiedzi. - D-dlatego szukałam rozwiązania sama - przyznaję chwilę później. Ma słuszność, we wszystkim. Powinien mnie obwiniać, ale nie spodziewałam się, że to będzie boleć aż tak. Że odbierze zdolność racjonalnego myślenia, nawet zwykłego mówienia. Pociągam tylko nosem i przełykam ślinę jakby w nadziei, że to coś pomoże. Przestanę być wreszcie jedną, wielką kupką nieszczęścia i zamienię się w pewną siebie kobietę, która przyszła tu z jasnym, przemyślanym planem. Jednak milczę. Nie odpowiadam, nie umiejąc odnaleźć w sobie tych zagubionych pokładów odwagi. Więc stoję, słucham, pozwalam kolejnym ciosom na zatopienie się w miękkich tkankach, na koniec. Nawet jeśli wiem, że ten nie nastąpi. Mimo to analizuję. Zapamiętuję. To nic, że boli. Zasłużenie. - M-myślałam, że ci powiedziałam - wygłaszam gdzieś tam pomiędzy jedną minutą a drugą, nie wiedząc już jaka jest prawda. Za dużo tego, zbyt wielki chaos zakotwiczył się w mojej głowie, coraz ciężej wyłuskać z niego coś oczywistego oraz pewnego; z tego powodu błądzę po omacku szukając właściwej drogi. Drogi do celu, czyli zrozumienia. Rośnie też we mnie złość na te głupie łzy, co bezustannie napływają, nie zatrzymując się ani na chwilę. Przecieram tę twarz i przecieram, ale po chwili ponownie pojawia się na nich wilgoć. Jak mam się skoncentrować na rozmowie? Tak, tak właśnie myślę - to przez nawyki wyniesione z Zakonu. Zresztą, nie przeszkadzałoby mi, gdyby miał tym żołnierzem zostać, zrozumiałabym, co zresztą niedawno powiedziałam. Rozchodzi się dokładnie o to, co dzieje się, gdy bitewny kurz opada, dokąd prowadzi wytyczona ścieżka - czy znów pod moje drzwi? Wydawało mi się, że nie. Kolejny błąd. Nie jestem już zdziwiona. Zawsze podejmuję złe decyzje, zawsze. Nie nadaję się do niczego. Jak mogłam myśleć, że sobie poradzę, że kiedykolwiek zostanę dobrą matką? Kolejna naiwność. Mogę być jedynie nikim. - W-właśnie z tym nie m-mogłam się pogodzić. Że nie m-ma mnie obok ciebie - wzdycham jakimś takim zachrypniętym gardłem. O tym cały czas mówiłam, ale czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Cały czas tkwię w przeświadczeniu, że zadałam zbyt głębokie rany i nie dam rady niczego między nami naprawić. Odebrał mi nawet pewność co do tego, że podołam tej wielkiej zmianie jaką dla nas naszykowałam. Dlaczego nagle czuję wzbierającą we mnie złość, zryw woli walki, która przed chwilą nawet nie istniała. Zaciskam dłonie w pieści, wreszcie unosząc głowę i zaszklony wzrok czerwonych od płaczu oczu zatrzymuję na męskiej twarzy. - Nie. Nie idealizowałam cię podczas naszej dwuletniej znajomości. Nie idealizowałam twojej osoby, gdy próbowałam poskładać cię w całość i kiedy pokłóciliśmy się na dziedzińcu. Poznałam cię i zaakceptowałam takiego, jakim jesteś. To strach przed cierpieniem, które miało być lżejsze teraz niż po dłuższym czasie, zanim będzie za późno. Ale zignorowałam fakt, że jest już za późno. Bo tak, kocham cię jeszcze w ogóle, każdą cząstką mojego istnienia i nieważne jak bardzo staram się udawać, że to nieprawda - to zawsze pozostanie prawdą, nieważne gdzie będę, czy obok czy na drugim końcu świata, to uczucie nigdy się nie zmieni - wyznaję zaskakująco płynnie, z jakąś nieznaną mi dotąd determinacją. Widocznie zostały poruszone struny, o których wcześniej nawet nie myślałam, że istnieją. Robię też krok na przód; unoszę jedną z dłoni, palcami delikatnie muskając wierzch ręki Jaydena. Jakbym tym gestem chciała przekazać, że mówię szczerze, że czuję szczerze. Że nawet jeśli to wszystko zniszczyłam, to niech akurat w tą jedną rzecz nie wątpi. Jednak to takie proste tylko w teorii, ten gest nijak nie naprawi wyrządzonych szkód. Kiedy to sobie uświadamiam, cofam przestraszona dłoń, po raz kolejny układając ją na klapie płaszcza - tam, gdzie jej miejsce. - Przepraszam. - Czy aby na pewno tylko za to?
Nie mogę. Nie mogę postąpić tego kroku na przód, bojąc się, że znów wszystko zniszczę, że odejdzie, chociaż teoretycznie nie ma już gdzie, skoro za plecami pozostają jedynie drzwi. Droga ucieczki, teraz zastawiona, co oznacza, że musimy przebrnąć tą rozmowę. Gdzieś w tle czuję zdenerwowanie wywołane faktem, że powinnam zacząć załatwiać te sprawy przed wyjazdem jeśli chcę zdążyć na dzisiejszy statek. Właśnie, czy tego chcę? Nic już nie wiem. Miałam nadzieję, że ta rozmowa okaże się łatwiejsza, że jakimś cudem Jaydenowi nie będzie zależeć, że nienawiść do mnie przysłoni mu potrzebę ratowania tego połamanego, tonącego okrętu, ale wciąż próbuje, niestrudzenie. Wpatruję się w niego niejako z podziwem, przynajmniej przez krótką chwilę - dopóki nie uwalnia spomiędzy ust słów tak raniących, że odnoszę wrażenie, że ledwie stoję na nogach. Co chwilę nadal drżącymi dłońmi odgarniam coraz częściej mokre policzki, staram się przy tym nie rozkleić się całkowicie, nieodwracalnie. Płuca unoszą się coraz chaotyczniej w spazmatycznych ruchach, gardło zaciska się ciasny supeł, ale muszę coś powiedzieć. Nie mogę tak stać jak ostatnia ofiara, chociaż to właśnie za nią dotąd robiłam - przecież tak nie jest. - Celem wyjazdu nie było, nie jest i nigdy nie będzie zapomnienie czy poznanie kogoś - zaprzeczam, usiłując drżącym głoskom nadać pewności siebie, co wychodzi raczej żałośnie. - Tam społeczeństwo nie jest tak konserwatywne jak tutaj. Mam w tamtym miejscu bliskich, którzy mi pomogą, zapewnione lokum oraz papierkową robotę w Ministerstwie. Tu nie zostanie mi nic i nikt, rodzice nigdy mi tego nie wybaczą, przyjaciele zaczną wytykać palcami, stracę pracę. Jak miałabym sobie według ciebie poradzić? Z szalejącą dookoła wojną, bez pieniędzy? Błagać cię o pomoc, o to, żebyś jednak mnie nie nienawidził? - Nie wiem, te słowa jakoś tak same płyną, a kiedy orientuję się, co też powiedziałam, jest już za późno. - Nie chciałam rujnować ci życia po raz kolejny - dodaję cicho, spuszczając głowę. Usilnie teraz wpatrując się w podłogę, jak winowajca, którym przecież jestem. Mimo, że jakimś sposobem udaje mi się odpowiadać, to powoli ulatują ze mnie siły. Nie wiem co zrobić z rękoma, co chwilę przekładam je z mokrych policzków do kieszeni, to z kieszeni do połów płaszcza, nerwowo bawiąc się jego materiałem - i tak w kółko. - M-masz rację, to mój problem - stwierdzam niepewnie, lękliwie, coraz słabiej panując nad głosem oraz składnością wypowiedzi. - D-dlatego szukałam rozwiązania sama - przyznaję chwilę później. Ma słuszność, we wszystkim. Powinien mnie obwiniać, ale nie spodziewałam się, że to będzie boleć aż tak. Że odbierze zdolność racjonalnego myślenia, nawet zwykłego mówienia. Pociągam tylko nosem i przełykam ślinę jakby w nadziei, że to coś pomoże. Przestanę być wreszcie jedną, wielką kupką nieszczęścia i zamienię się w pewną siebie kobietę, która przyszła tu z jasnym, przemyślanym planem. Jednak milczę. Nie odpowiadam, nie umiejąc odnaleźć w sobie tych zagubionych pokładów odwagi. Więc stoję, słucham, pozwalam kolejnym ciosom na zatopienie się w miękkich tkankach, na koniec. Nawet jeśli wiem, że ten nie nastąpi. Mimo to analizuję. Zapamiętuję. To nic, że boli. Zasłużenie. - M-myślałam, że ci powiedziałam - wygłaszam gdzieś tam pomiędzy jedną minutą a drugą, nie wiedząc już jaka jest prawda. Za dużo tego, zbyt wielki chaos zakotwiczył się w mojej głowie, coraz ciężej wyłuskać z niego coś oczywistego oraz pewnego; z tego powodu błądzę po omacku szukając właściwej drogi. Drogi do celu, czyli zrozumienia. Rośnie też we mnie złość na te głupie łzy, co bezustannie napływają, nie zatrzymując się ani na chwilę. Przecieram tę twarz i przecieram, ale po chwili ponownie pojawia się na nich wilgoć. Jak mam się skoncentrować na rozmowie? Tak, tak właśnie myślę - to przez nawyki wyniesione z Zakonu. Zresztą, nie przeszkadzałoby mi, gdyby miał tym żołnierzem zostać, zrozumiałabym, co zresztą niedawno powiedziałam. Rozchodzi się dokładnie o to, co dzieje się, gdy bitewny kurz opada, dokąd prowadzi wytyczona ścieżka - czy znów pod moje drzwi? Wydawało mi się, że nie. Kolejny błąd. Nie jestem już zdziwiona. Zawsze podejmuję złe decyzje, zawsze. Nie nadaję się do niczego. Jak mogłam myśleć, że sobie poradzę, że kiedykolwiek zostanę dobrą matką? Kolejna naiwność. Mogę być jedynie nikim. - W-właśnie z tym nie m-mogłam się pogodzić. Że nie m-ma mnie obok ciebie - wzdycham jakimś takim zachrypniętym gardłem. O tym cały czas mówiłam, ale czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Cały czas tkwię w przeświadczeniu, że zadałam zbyt głębokie rany i nie dam rady niczego między nami naprawić. Odebrał mi nawet pewność co do tego, że podołam tej wielkiej zmianie jaką dla nas naszykowałam. Dlaczego nagle czuję wzbierającą we mnie złość, zryw woli walki, która przed chwilą nawet nie istniała. Zaciskam dłonie w pieści, wreszcie unosząc głowę i zaszklony wzrok czerwonych od płaczu oczu zatrzymuję na męskiej twarzy. - Nie. Nie idealizowałam cię podczas naszej dwuletniej znajomości. Nie idealizowałam twojej osoby, gdy próbowałam poskładać cię w całość i kiedy pokłóciliśmy się na dziedzińcu. Poznałam cię i zaakceptowałam takiego, jakim jesteś. To strach przed cierpieniem, które miało być lżejsze teraz niż po dłuższym czasie, zanim będzie za późno. Ale zignorowałam fakt, że jest już za późno. Bo tak, kocham cię jeszcze w ogóle, każdą cząstką mojego istnienia i nieważne jak bardzo staram się udawać, że to nieprawda - to zawsze pozostanie prawdą, nieważne gdzie będę, czy obok czy na drugim końcu świata, to uczucie nigdy się nie zmieni - wyznaję zaskakująco płynnie, z jakąś nieznaną mi dotąd determinacją. Widocznie zostały poruszone struny, o których wcześniej nawet nie myślałam, że istnieją. Robię też krok na przód; unoszę jedną z dłoni, palcami delikatnie muskając wierzch ręki Jaydena. Jakbym tym gestem chciała przekazać, że mówię szczerze, że czuję szczerze. Że nawet jeśli to wszystko zniszczyłam, to niech akurat w tą jedną rzecz nie wątpi. Jednak to takie proste tylko w teorii, ten gest nijak nie naprawi wyrządzonych szkód. Kiedy to sobie uświadamiam, cofam przestraszona dłoń, po raz kolejny układając ją na klapie płaszcza - tam, gdzie jej miejsce. - Przepraszam. - Czy aby na pewno tylko za to?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dla niego wszystko było prostsze niż ludzie sobie to wyobrażali. Niż chcieli to widzieć. Zawsze robili sobie pod górkę, znajdując problemy tam, gdzie ich nie było. Bo nie była potrzebna niezgoda, gdy wszystko mówiło przeciwko niej; nie było nieszczęścia, gdy działo się dobrze; nie było porozumienia, gdy nikt nie słuchał siebie nawzajem. Cokolwiek to jednak było, gdziekolwiek się to działo, między kimkolwiek, można było zmienić najdrobniejszą rzecz i powoli wychodzić ku dobremu, jeśli tylko się chciało i miało się siły do podjęcia walki o swoje. Wystarczyły chęci, żeby odnaleźć drogę do porozumienia, szczęścia, solidarności i lojalności. A wystarczyło wiedzieć, czego się naprawdę chciało i co było w życiu istotne. Gdzie leżała prawda o sobie samych i dlaczego człowiek nie potrafił znaleźć ów odpowiedzi w chaosie niedopowiedzeń. Jayden znał pragnienia swojego serca i podążał za nimi od urodzenia, nie bojąc się stawiać czoła przeciwnościom — odkąd zachłysnął się pięknem nieba, odkąd znalazł swój pierwszy meteoryt, odkąd przekroczył próg Hogwartu jako profesor, odkąd przesunął dłonią po policzku Pomony. I chociaż wykształcił w sobie tak wiele zmian, to jedno nigdy nie miało stracić na ważności — wiedział, kim był, znał siebie. Wiedział, co sprawiało, że chciał żyć. Co było jego celem i łaknieniem. Jego zewnętrzna powłoka może i wyostrzała się wraz z umysłem, odkąd przejrzał na oczy, lecz zaufanie do swoich emocji wciąż pozostawało. Tak, w międzyczasie poznał dość dobitnie najmniejszy z fragmentów serca, dzięki czemu mógł jeszcze dokładniej nazwać to, co się tam działo. Nie wstydził się tego, chociaż byłoby zapewne o wiele prościej, gdyby w tamtym momencie poczuł do Pomony gniew i niechęć, które koniec końców faktycznie przeistoczyłyby się w nienawiść. Ale nie... Nie był zdolny do tego uczucia. Nie był zdolny do przelania negatywnych emocji na wspomnienia najwspanialszych chwil w życiu. Gdyby to zrobił, zainfekowałby swój umysł, a nie zamierzał dopuścić do tego, żeby trucizna odebrała mu przeszłość. Chciał, żeby pozostała tak samo czysta, jak w momencie, w którym miała miejsce. Gdzie uczucia, słowa, gesty były prawdziwe. Gdzie były niezamaskowane ludzkimi wątpliwościami.
Tak. Każdy człowiek inaczej postrzegał swoje dobro, ale czy ów dobro nie powinno również nieść w sobie tego, by nie krzywdzić innych? Rozumiał, że Pomona bała się większego cierpienia, ale czy nie rozumiała, że zadawała rany również i jemu? Cierpiała bez celu, bo on również nie potrafił się podnieść ani złapać chociażby odrobinę spokoju w płuca. Odejście nie oznaczało wyzwolenia, a tylko jeszcze głębsze piekło. Dla niego najlepiej miało być tylko ze świadomością, że Pomona będzie szczęśliwa. Jego największym łaknieniem byłoby właśnie zapewnienie jej tego do końca życia, będąc obok, ale jeśli nie miała taka być u jego boku, zniósłby to. Byle tylko miał pewność, że na jej twarz wiecznie malował się uśmiech. Najlepiej... Jeszcze do niedawna miał czelność marzyć, że cokolwiek się wydarzy, dadzą sobie radę. Że odnajdą do siebie drogę bez względu na długość ścieżki i jej zawiłość. Po sprzeczkach, po których on spędziłby całą noc w obserwatorium, ale nad ranem wróciłby do niej z przeprosinami na ustach i zrozumieniem, że kłótnie zdarzały się wszystkim. Po wyjazdach i rozdzieleniu, po których rzucą się sobie w ramiona na progu wspólnego domu. Nie powinni byli przekreślać czegoś wspaniałego przez zwykłe niedopowiedzenia. Dopiero mieli się siebie uczyć w nowej odsłonie i musieli dać sobie czas. Mieli ku temu silne podstawy, dlatego Vane nie spodziewał się, że cios miał wyjść od największego z sojuszników. Mógł dostrzec jednak lekcję, którą wystosowały ku niemu te rozłamy. Nie wiedział, że potrzebowała go aż tak. Sądził, że to on musiał mieć ją mocniej, jednak się mylił. Pomimo że grała silną kobietę, w środku była osamotniona. Potrzebowali się nawzajem w ten sam, szalony sposób i nie mogli pozwolić na to, żeby miało to zostać naderwane. Jayden zbyt późno to zauważył, ale jedno pozwalało mu ciągle oddychać. Pomona wciąż żyła. Każda kolejna śmierć — Annie, Mii, Pandory — miała mu otworzyć oczy na coś więcej. Na to, że należało walczyć o tych, których się kochało, bo tak szybko mogli odejść. Zniknąć, rozpłynąć się w ogniu wojny i wątłej nici istnienia, która dla wielu wydawała się nie do przecięcia. Czy nie doświadczył już wystarczająco strat, żeby pojąć tę lekcję?
Dlatego nie mógł się tak po prostu przyglądać temu, co się aktualnie działo. Nie mógł dopuścić, żeby wyszła z tego pokoju, ratując się kolejną ucieczką i zostawiając niedokończone sprawy. - Z góry założyłaś, że będziesz wychowywać to dziecko sama. To, że nosisz je w sobie, nie daje ci prawa wyłączności. - Jego słowa przecięły powietrze niczym ostrze, którym sparował kolejny wylew zdań z ust kobiety stojącej naprzeciwko. - Nie pomyślałaś o tym, że powinienem znaleźć się w jego życiu? I nie jako weekendowy dodatek? Nie. Nie uważam, że sama powinnaś sobie poradzić. Powiedziałem ci, że chcę nas razem. Razem. - Pieniądze. Wojna. Praca. To wszystko nie miało znaczenia, jeśli dopuściłaby do siebie myśl o tym, że mogliby to zrobić wspólnie. Że ramię w ramię mogliby przetrwać wszystko. Przecież wciąż pozostawali tymi samymi ludźmi. Pomimo wewnętrznych sporów nie było szans, żeby miłość przemienili w nienawiść, bo nie byli do tego zdolni. Powinna o tym pamiętać. - Dlaczego sądziłaś, że nie będę go chciał? Że nie będę chciał ciebie? Znasz mnie, a teraz traktujesz jakbym był przypadkową nocą, do której boisz się odezwać. Nie obchodzi mnie, co mówią o nas po drugiej stronie drzwi. Nigdy mnie to nie obchodziło. Dlaczego więc po prostu mi nie powiedziałaś i nie spytałaś, co z tym zrobimy? Bo właśnie tego bym od ciebie oczekiwał. Sądziłem, że jesteśmy w stanie chociażby zachować ostatnie szczątki szacunku do siebie nawzajem, a ty ponownie przyszłaś z podjętą decyzją i nie spytałaś mnie nawet o zdanie. - Musiał odetchnąć, czując jak serce podeszło mu do gardła i tam utknęło na jakiś dłuższy czas. Być może miało tam pozostać już do końca tej rozmowy, ale ich ostatnie konfrontacje pełne były przeżyć i emocji. Czy miało się to zakończyć? Czy mieli dojść do porozumienia? Chciałby... Cholernie by tego chciał. Ale jeszcze nie wyszła. Nie kazała mu się odsunąć. Nie uciekła, stała i słuchała, by chwilę później odpowiedzieć. To dobrze. Lepiej niż wcześniej, gdy podczas chociażby zamajaczenia jego sylwetki na horyzoncie, ona odwracała się i szybko się oddalała. To bolało, ale teraz przynajmniej nie udawała, że nie istniał. - Związaliśmy się, żeby wspólnie szukać tych rozwiązań. Nieważne czy jako przyjaciele, czy jako... - Właśnie. Jako kto? Dla niego wciąż mieli pozostać przyjaciółmi i liczył na to, że dla niej też ta wizja wciąż była jak najbardziej realna. Bo przecież te kilka dni, które ze sobą spędzili nie zerwała ów więzów, a jedynie je wzmocniły. Zaufali sobie całkowicie i przekroczyli moment największego oddania, które człowiek mógł zaoferować drugiemu. Dlaczego to nie mogło trwać dalej?
Myślałam, że ci powiedziałam. - Nie powiedziałaś. Rzuciłaś mi w twarz kontaktami zawodowymi. - Skrzywił się, mówiąc te słowa, bo od razu przypomniał sobie tamtejszą chwilę. Musiał brzmieć i wyglądać zupełnie jakby połknął coś gorzkiego, bo nie był w stanie myśleć o tym bez ciarek okropności. W jej ustach ten zwrot brzmiał niczym trucizna, którą nasączyła również i jego. Odetchnął ciężko, wpatrując się w drewniane deski na podłodze i próbując jakoś ogarnąć ten chaos, który panował w jego myślach. Panowała cisza, której żadne nie przerywało jakiś czas i tylko odgłosy dochodzące z pubu na dole uświadamiały ich, że wciąż znajdują się na Ziemi, a nie daleko od całej rzeczywistości. Bo przecież tak właśnie się działo, gdy był z nią. Gdziekolwiek. - Przepraszam - powiedział w końcu, nie otwierając oczu ani nie podnosząc głowy, pozwalając na to, żeby opadające na jego czoło włosy ukryły twarz. - Miałaś rację. Nawykłem do samotności i nie sądziłem, że kogoś skrzywdzę zachowaniem takim jak zawsze - przyznał. Nosił się z powiedzeniem jej tego od dłuższego czasu, do przeproszenia, do wyjaśnienia, do dania szansy, ale ich jedyny kontakt zawsze był jednostronny. Listy pozostawały bez odpowiedzi, próba rozmowy zakończyła się kolejnym odcięciem. Dopiero teraz cokolwiek mogło ujrzeć światło dzienne, ale... No, właśnie. Ale. Chyba dopiero wtedy dotarło do niego, że zmęczył się tym wszystkim, tą rozmową i musiał po prostu złapać oddech. Pozwolił na to, żeby jej zdecydowane słowa, pierwsze tego dnia rozbrzmiewały po pokoju i unosiły się dokoła niego, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi. Im dłużej mówiła, tym zdawała się być bliżej i bliżej. Nie kontrolował już łez w oczach, chociaż jego ramiona wciąż pozostawały w bezruchu. Przecież to było tak ciężkie, a on nie mógł już wytrzymać. Osunął się na kolana, czując jak niesamowity ciężar odmawiał mu ustania na nogach. Jakby tym jednym muśnięciem odebrała mu wszelkie siły i zostawiła prawdziwe oblicze wykończonego niesamowitym wysiłkiem mężczyzny. Jakby te dwa miesiące trwał jedynie dzięki sztucznym ruchom, podczas gdy ciało umierało z wycieńczenia. Jakby dokonywało się w nim dzieło wyniszczenia i nic nie było w stanie temu zapobiec. Był słaby. Zbyt zakochany, żeby odpuścić. Zbyt zmęczony, lecz nie odnajdujący ukojenia nocami. To wszystko było ponad jego siły i tylko przy niej mógł opaść pod naporem jej grawitacji i odsłonić się całkowicie. Nawet nie zauważył, gdy jego dłonie zacisnęły się na materiale kobiecego płaszcza, a czoło oparło się o ukryty pod ubraniami brzuch. Nie miał siły mówić ani się poruszyć. Nawet jeśli by zdołał, nie wiedziałby jak ubrać w słowa to wszystko, co się w nim działo. Mógł więc po prostu tak trwać, będąc tak blisko jedności dwóch ciał tworzących ukochane, nowe życie.
Tak. Każdy człowiek inaczej postrzegał swoje dobro, ale czy ów dobro nie powinno również nieść w sobie tego, by nie krzywdzić innych? Rozumiał, że Pomona bała się większego cierpienia, ale czy nie rozumiała, że zadawała rany również i jemu? Cierpiała bez celu, bo on również nie potrafił się podnieść ani złapać chociażby odrobinę spokoju w płuca. Odejście nie oznaczało wyzwolenia, a tylko jeszcze głębsze piekło. Dla niego najlepiej miało być tylko ze świadomością, że Pomona będzie szczęśliwa. Jego największym łaknieniem byłoby właśnie zapewnienie jej tego do końca życia, będąc obok, ale jeśli nie miała taka być u jego boku, zniósłby to. Byle tylko miał pewność, że na jej twarz wiecznie malował się uśmiech. Najlepiej... Jeszcze do niedawna miał czelność marzyć, że cokolwiek się wydarzy, dadzą sobie radę. Że odnajdą do siebie drogę bez względu na długość ścieżki i jej zawiłość. Po sprzeczkach, po których on spędziłby całą noc w obserwatorium, ale nad ranem wróciłby do niej z przeprosinami na ustach i zrozumieniem, że kłótnie zdarzały się wszystkim. Po wyjazdach i rozdzieleniu, po których rzucą się sobie w ramiona na progu wspólnego domu. Nie powinni byli przekreślać czegoś wspaniałego przez zwykłe niedopowiedzenia. Dopiero mieli się siebie uczyć w nowej odsłonie i musieli dać sobie czas. Mieli ku temu silne podstawy, dlatego Vane nie spodziewał się, że cios miał wyjść od największego z sojuszników. Mógł dostrzec jednak lekcję, którą wystosowały ku niemu te rozłamy. Nie wiedział, że potrzebowała go aż tak. Sądził, że to on musiał mieć ją mocniej, jednak się mylił. Pomimo że grała silną kobietę, w środku była osamotniona. Potrzebowali się nawzajem w ten sam, szalony sposób i nie mogli pozwolić na to, żeby miało to zostać naderwane. Jayden zbyt późno to zauważył, ale jedno pozwalało mu ciągle oddychać. Pomona wciąż żyła. Każda kolejna śmierć — Annie, Mii, Pandory — miała mu otworzyć oczy na coś więcej. Na to, że należało walczyć o tych, których się kochało, bo tak szybko mogli odejść. Zniknąć, rozpłynąć się w ogniu wojny i wątłej nici istnienia, która dla wielu wydawała się nie do przecięcia. Czy nie doświadczył już wystarczająco strat, żeby pojąć tę lekcję?
Dlatego nie mógł się tak po prostu przyglądać temu, co się aktualnie działo. Nie mógł dopuścić, żeby wyszła z tego pokoju, ratując się kolejną ucieczką i zostawiając niedokończone sprawy. - Z góry założyłaś, że będziesz wychowywać to dziecko sama. To, że nosisz je w sobie, nie daje ci prawa wyłączności. - Jego słowa przecięły powietrze niczym ostrze, którym sparował kolejny wylew zdań z ust kobiety stojącej naprzeciwko. - Nie pomyślałaś o tym, że powinienem znaleźć się w jego życiu? I nie jako weekendowy dodatek? Nie. Nie uważam, że sama powinnaś sobie poradzić. Powiedziałem ci, że chcę nas razem. Razem. - Pieniądze. Wojna. Praca. To wszystko nie miało znaczenia, jeśli dopuściłaby do siebie myśl o tym, że mogliby to zrobić wspólnie. Że ramię w ramię mogliby przetrwać wszystko. Przecież wciąż pozostawali tymi samymi ludźmi. Pomimo wewnętrznych sporów nie było szans, żeby miłość przemienili w nienawiść, bo nie byli do tego zdolni. Powinna o tym pamiętać. - Dlaczego sądziłaś, że nie będę go chciał? Że nie będę chciał ciebie? Znasz mnie, a teraz traktujesz jakbym był przypadkową nocą, do której boisz się odezwać. Nie obchodzi mnie, co mówią o nas po drugiej stronie drzwi. Nigdy mnie to nie obchodziło. Dlaczego więc po prostu mi nie powiedziałaś i nie spytałaś, co z tym zrobimy? Bo właśnie tego bym od ciebie oczekiwał. Sądziłem, że jesteśmy w stanie chociażby zachować ostatnie szczątki szacunku do siebie nawzajem, a ty ponownie przyszłaś z podjętą decyzją i nie spytałaś mnie nawet o zdanie. - Musiał odetchnąć, czując jak serce podeszło mu do gardła i tam utknęło na jakiś dłuższy czas. Być może miało tam pozostać już do końca tej rozmowy, ale ich ostatnie konfrontacje pełne były przeżyć i emocji. Czy miało się to zakończyć? Czy mieli dojść do porozumienia? Chciałby... Cholernie by tego chciał. Ale jeszcze nie wyszła. Nie kazała mu się odsunąć. Nie uciekła, stała i słuchała, by chwilę później odpowiedzieć. To dobrze. Lepiej niż wcześniej, gdy podczas chociażby zamajaczenia jego sylwetki na horyzoncie, ona odwracała się i szybko się oddalała. To bolało, ale teraz przynajmniej nie udawała, że nie istniał. - Związaliśmy się, żeby wspólnie szukać tych rozwiązań. Nieważne czy jako przyjaciele, czy jako... - Właśnie. Jako kto? Dla niego wciąż mieli pozostać przyjaciółmi i liczył na to, że dla niej też ta wizja wciąż była jak najbardziej realna. Bo przecież te kilka dni, które ze sobą spędzili nie zerwała ów więzów, a jedynie je wzmocniły. Zaufali sobie całkowicie i przekroczyli moment największego oddania, które człowiek mógł zaoferować drugiemu. Dlaczego to nie mogło trwać dalej?
Myślałam, że ci powiedziałam. - Nie powiedziałaś. Rzuciłaś mi w twarz kontaktami zawodowymi. - Skrzywił się, mówiąc te słowa, bo od razu przypomniał sobie tamtejszą chwilę. Musiał brzmieć i wyglądać zupełnie jakby połknął coś gorzkiego, bo nie był w stanie myśleć o tym bez ciarek okropności. W jej ustach ten zwrot brzmiał niczym trucizna, którą nasączyła również i jego. Odetchnął ciężko, wpatrując się w drewniane deski na podłodze i próbując jakoś ogarnąć ten chaos, który panował w jego myślach. Panowała cisza, której żadne nie przerywało jakiś czas i tylko odgłosy dochodzące z pubu na dole uświadamiały ich, że wciąż znajdują się na Ziemi, a nie daleko od całej rzeczywistości. Bo przecież tak właśnie się działo, gdy był z nią. Gdziekolwiek. - Przepraszam - powiedział w końcu, nie otwierając oczu ani nie podnosząc głowy, pozwalając na to, żeby opadające na jego czoło włosy ukryły twarz. - Miałaś rację. Nawykłem do samotności i nie sądziłem, że kogoś skrzywdzę zachowaniem takim jak zawsze - przyznał. Nosił się z powiedzeniem jej tego od dłuższego czasu, do przeproszenia, do wyjaśnienia, do dania szansy, ale ich jedyny kontakt zawsze był jednostronny. Listy pozostawały bez odpowiedzi, próba rozmowy zakończyła się kolejnym odcięciem. Dopiero teraz cokolwiek mogło ujrzeć światło dzienne, ale... No, właśnie. Ale. Chyba dopiero wtedy dotarło do niego, że zmęczył się tym wszystkim, tą rozmową i musiał po prostu złapać oddech. Pozwolił na to, żeby jej zdecydowane słowa, pierwsze tego dnia rozbrzmiewały po pokoju i unosiły się dokoła niego, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi. Im dłużej mówiła, tym zdawała się być bliżej i bliżej. Nie kontrolował już łez w oczach, chociaż jego ramiona wciąż pozostawały w bezruchu. Przecież to było tak ciężkie, a on nie mógł już wytrzymać. Osunął się na kolana, czując jak niesamowity ciężar odmawiał mu ustania na nogach. Jakby tym jednym muśnięciem odebrała mu wszelkie siły i zostawiła prawdziwe oblicze wykończonego niesamowitym wysiłkiem mężczyzny. Jakby te dwa miesiące trwał jedynie dzięki sztucznym ruchom, podczas gdy ciało umierało z wycieńczenia. Jakby dokonywało się w nim dzieło wyniszczenia i nic nie było w stanie temu zapobiec. Był słaby. Zbyt zakochany, żeby odpuścić. Zbyt zmęczony, lecz nie odnajdujący ukojenia nocami. To wszystko było ponad jego siły i tylko przy niej mógł opaść pod naporem jej grawitacji i odsłonić się całkowicie. Nawet nie zauważył, gdy jego dłonie zacisnęły się na materiale kobiecego płaszcza, a czoło oparło się o ukryty pod ubraniami brzuch. Nie miał siły mówić ani się poruszyć. Nawet jeśli by zdołał, nie wiedziałby jak ubrać w słowa to wszystko, co się w nim działo. Mógł więc po prostu tak trwać, będąc tak blisko jedności dwóch ciał tworzących ukochane, nowe życie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze to w nim podziwiałam. Tę łatwość, lekkość w podejmowaniu decyzji, postrzeganiu nawet najcięższych zdarzeń. Coś, co mnie przerastało, nie było dla Jaydena żadną zagadką lub trudnością. Potrafił dostrzegać rozwiązania na sytuacje, jakie ja zwykle przekombinowywałam swoim chaotycznym umysłem skażonym całą masą emocji. No właśnie - na pewno znalazłby wyjście z każdego problemu, gdybym tylko do niego przyszła i poprosiła o pomoc. Cóż, ja wolałam ponieść się projekcjom wyobraźni podsuwającej same najgorsze scenariusze. Wyobrażałam sobie, jak taka rozmowa mogłaby się potoczyć i każda alternatywa sprawiała, że jeszcze płakałam jeszcze mocniej. Dlaczego zawsze zakładałam z góry wszystko, co najgorsze? Kiedyś taka nie byłam. Zawsze parłam do przodu bez względu na wszystko. Widziałam w innych dobro, w rzeczywistości dostrzegałam najpiękniejsze elementy; gdzie to zniknęło? Co się ze mną stało? Czy to możliwe, że życie przytłoczyło mnie tak mocno? Nie podobałam się sobie w takiej wersji. Szczególnie, że wydawało mi się, że nie tak powinnam wyglądać. Może to samotność odcisnęła na mnie swoje piętno, może panika wywołana nieoczekiwanymi nowinami, może coś jeszcze innego. Najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem tej paskudnej zagadki byłaby niepewność - siebie, ludzi, otoczenia. Pożerająca każdą zdrową tkankę, jak jakaś choroba. Powinnam zazdrościć Jaydenowi tego, że jest moim całkowitym przeciwieństwem. Zawsze wiedzący czego pragnie, do czego dąży, z czym się utożsamia i o czym marzy. Sięga po to. Dlaczego nie mogłam zbliżyć się do podobnego poziomu życia? Nie szukałabym wtedy oparcia jedynie w sobie samej, nie analizowałabym dalekosiężnych planów w poczuciu, że nie mam na kogo liczyć. Że cały ciężar osiadł na moich barkach. Przecież to nie ja jestem Atlasem dźwigającym cały świat, chociaż bez wątpienia tak się poczułam, gdy spłynęła na mnie wiadomość o ciąży. To, że po kilku dniach dotarło do mnie, jak wielkie spotkało mnie szczęście, nie sprawiło, że sytuacja przestała być trudna. Nadal musiałam wywalczyć dla nas wszystko, co najlepsze. Przepychać się wśród niedogodności, trudnych wyborów. Dokonałam swoich, gdy podjęłam decyzję o wyjeździe. Wydawało mi się, że robię co w mojej mocy, żeby zapewnić dziecku jak najlepsze warunki - możliwość rozwoju, miłość, szczęście, ten stały skrawek ziemi, w którym zapuści korzenie nim w dorosłości wyfrunie z gniazda. To prawda, nie uwzględniłam w tym obrazku mężczyzny, który powinien mieć w nim swoje miejsce. Nie drugoplanowe. Wszystko dlatego, że ja też pragnęłam jego szczęścia - sądziłam, że ja nim już nie jestem. Dlaczego tak trudno było zapytać i podejść?
Pewnie dlatego, że zrobiłam wszystko źle, na opak. Zraniłam go już tak mocno, czy miałam prawo robić to ponownie? Znów wywracać życie do góry nogami, domagać się wyjaśnień? Wychodzi na to, że wcale nie znam go tak dobrze jak sądziłam. Nie pomyślałabym, że to jest tym, czego pragnie. Dziecka może tak, ale ja? Na co mu ktoś, kto go nieustannie zawodzi, krzywdzi i odpycha? Nie dostrzegam w tym żadnego sensu. Z tego powodu te zakrzywione elementy ułożyły się w prostą układankę - jesteś z tym sama, Pom. Musisz wziąć sprawy w swoje ręce, bo możesz liczyć tylko na siebie. - Dlatego właśnie do ciebie przyszłam. Powiedziałam ci. Dałam ci wybór - odpowiadam, chociaż twarda powłoka, jaką się oblekłam, nabawia się rys. Wkrótce pęknie niczym kruche szkło, zaś rozprysk odłamków zrani boleśnie po raz kolejny. - Powiedziałeś to… wcześniej. Byłam pewna, że już tak nie myślisz. Nie po tym, co ci zrobiłam. Żyłam w przekonaniu, że nie chcesz mnie nigdy więcej oglądać i wcale ci się nie dziwię. Najchętniej też bym tego nie robiła, gdyby nie dość niewygodny fakt, że muszę jakoś ze sobą żyć. - Oddycham coraz ciężej, czując, jak zadane rany wcale się nie zabliźniają. Oboje polewamy na nie roztwór soli, potwornie piekący także od wewnątrz. Łzy niestrudzenie spływają z policzków, bo nie wiem już, co jest prawdą a co fałszem. - Nie wiem, Jay. Ta wiadomość, mimo, że wcześniej coś podejrzewałam, i tak okazała się szokiem. Spanikowałam, nie wiem, szukałam jakiegoś rozwiązania, po prostu. Robiłam to dla dziecka, nie tobie na złość. Zależało mi na najszybszym ułożeniu planu, na wzięciu się w garść, dla niego. Bo ono nie jest niczemu winne - a na pewno nie temu, że to się tak wszystko cholernie poplątało. Chciałam… chciałam wreszcie zrobić coś dobrze, rozumiesz? Zapewnić mu to, co najlepsze, na miarę moich możliwości. Myślałam, że może zechcesz być częścią jego życia, ale nie moją, więc… tak to poskładałam. Beznadziejnie, jak zawsze - wyjaśniam niestrudzenie, nawet jak głos mi drży i chciałabym, żeby ten koszmar się wreszcie zakończył. Żebyśmy po prostu coś postanowili, ustalili jedną wersję. Bo teraz zaczynamy przerzucać się winami, odpowiedzialnością, tym, kto bardziej powinien się wstydzić za swoje czyny. Naturalnie, że ja, ale to już nic nie zmieni. - M-masz rację, powinnam b-była cię wysłuchać. W-wtedy oszczędzilibyśmy sobie t-tego wszystkiego. Ale nie cofnę już czasu, n-nie zmienię tego, co się stało. - Mażę się już jak jeden wielki worek hormonów. Szalejących, dźgających mi pozostałość serca i każdy skrawek organizmu. Chlipię, pociągam nosem, ale nie chcę już uciekać. To nie przynosi niczego dobrego. Zresztą, nie powinnam móc już podejmować żadnych decyzji - każde opcje, jakie wybieram wcielić w życie, są nic niewarte. Przynoszą jedynie ból i wszystko co złe.
Jako kto? przemyka mi przez umysł, ale nie mam odwagi zapytać wprost. W ogóle na chwilę odbiera mi zdolność mowy, komunikacji jako takiej. Przynajmniej do momentu, w którym słyszę przeprosiny, jakich się nie spodziewałam. Zamieram na moment, mieląc te słowa, myśląc nad nimi. Nie musiał ich wypowiadać, chociaż ciężko mi ukryć, że czuję ulgę. Dziwną lekkość na klatce piersiowej. Nawet jeśli przygniata mnie ogromne poczucie winy. Tak wielkie, że brakuje mi tchu. Jednak zmuszam się do kolejnych słów, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zawsze, jak coś mówię, to później dzieje się jakaś katastrofa nie do powstrzymania. - Nie musisz być sam. Nie musimy - mówię cicho. Wciąż drżącymi rękoma przejeżdżam niedbale przez włosy, chcąc pozbyć się z kosmyków nachodzących na zaczerwienioną twarz. Mówię szczerze. Wszystko jest szczere, tak jak kolejne wypowiedzi natchnione nagłym pokładem złości doprawionej odrobiną odwagi. Palce zaciskam w pięści, nagle nie godząc się na to, żeby myślał coś podobnego - może myśleć o mnie same najgorsze rzeczy, ale nie powinien wątpić w miłość. Jedyny, stały punkt jaki nas jeszcze nierozerwalnie łączy bez względu na wszystko inne. Walący się świat, różnice poglądów, cokolwiek, co ma na nas wpływ. Chcę przekazać to dotykiem, niemym wsparciem, ale reakcja Jaydena jest kolejną niespodzianką. Te resztki obolałego serca rozrywają się ponownie, powodując ból. Powinnam patrzeć, bo to moja wina. Znów, znów i znów. To się nigdy nie skończy. Nigdy nie przestanę niszczyć. Z trudem przełykam ślinę, na moment zamierając, ale wkrótce udaje mi się jako tako pozbierać się w niepewną całość, gotową do rozpadu w każdej chwili. Łzy nadal znaczą mokre ścieżki na policzkach, ale jest trochę lepiej. Nie powinnam czuć tych wszystkich emocji, to szkodliwe; nie umiem się z nich otrząsnąć, działać według rozsądku. Nigdy mi to nie wychodziło. Nadal poruszona jedną dłonią obejmuję szyję i ramiona klęczącego mężczyzny, drugą wsuwam w długie włosy. Palce ich obu kojąco gładzą powierzchnię jego ciała, trwając tak w milczącym zastygnięciu. - Mam nadzieję, że większość cech odziedziczy po tobie - odzywam się wreszcie, przerywając tym samym trwającą ciszę. Nie dlatego, że mi przeszkadza, a zwyczajnie czuję potrzebę powiedzieć tych kilka słów, może tym razem chociaż odrobinę dobrych? Bo tak, jeśli będzie takie jak Jay, to nie mam się o co martwić, ale jeżeli wda się we mnie to… uznam to za życiową porażkę. - Ma niezwykłe szczęście posiadając ojca, który tak o nie walczy - kontynuuję pełna autentycznego podziwu oraz wzruszenia. Do tej pory unikałam myślenia o Jaydenie w takich kategoriach, bojąc się, że te wizje pozostaną na zawsze wyłącznie w sferze bujnej wyobraźni, ale… to brzmi tak zaskakująco dobrze. Przyjemnie. Kojąco. Na moment zaciskam dłoń na jego ramieniu mocniej, jakbym chciała przekazać mu przynajmniej namiastkę wsparcia. - To co z tym zrobimy? - To pytanie musiało wreszcie wybrzmieć. Skoro pragnie podejmowania decyzji, czas, żeby ją podjąć. Jeśli… jeśli jednak powinnam wyjechać, to muszę wiedzieć o tym teraz. Póki nie jest za późno. - Dostosuję się do wszystkiego, co zaproponujesz - dodaję. To obietnica. Wycofuję się, godzę na wszystko. Chcę zaufać, że nas tym nie zrani, że będzie myślał o dobru swoim i dziecka. Chcę odpocząć. Chcę… chcę posiąść wiedzę na temat tego, co dalej. Jednocześnie nie chcę już więcej naciskać, narzucać, żądać, wyobrażać sobie. Tak będzie najlepiej.
Pewnie dlatego, że zrobiłam wszystko źle, na opak. Zraniłam go już tak mocno, czy miałam prawo robić to ponownie? Znów wywracać życie do góry nogami, domagać się wyjaśnień? Wychodzi na to, że wcale nie znam go tak dobrze jak sądziłam. Nie pomyślałabym, że to jest tym, czego pragnie. Dziecka może tak, ale ja? Na co mu ktoś, kto go nieustannie zawodzi, krzywdzi i odpycha? Nie dostrzegam w tym żadnego sensu. Z tego powodu te zakrzywione elementy ułożyły się w prostą układankę - jesteś z tym sama, Pom. Musisz wziąć sprawy w swoje ręce, bo możesz liczyć tylko na siebie. - Dlatego właśnie do ciebie przyszłam. Powiedziałam ci. Dałam ci wybór - odpowiadam, chociaż twarda powłoka, jaką się oblekłam, nabawia się rys. Wkrótce pęknie niczym kruche szkło, zaś rozprysk odłamków zrani boleśnie po raz kolejny. - Powiedziałeś to… wcześniej. Byłam pewna, że już tak nie myślisz. Nie po tym, co ci zrobiłam. Żyłam w przekonaniu, że nie chcesz mnie nigdy więcej oglądać i wcale ci się nie dziwię. Najchętniej też bym tego nie robiła, gdyby nie dość niewygodny fakt, że muszę jakoś ze sobą żyć. - Oddycham coraz ciężej, czując, jak zadane rany wcale się nie zabliźniają. Oboje polewamy na nie roztwór soli, potwornie piekący także od wewnątrz. Łzy niestrudzenie spływają z policzków, bo nie wiem już, co jest prawdą a co fałszem. - Nie wiem, Jay. Ta wiadomość, mimo, że wcześniej coś podejrzewałam, i tak okazała się szokiem. Spanikowałam, nie wiem, szukałam jakiegoś rozwiązania, po prostu. Robiłam to dla dziecka, nie tobie na złość. Zależało mi na najszybszym ułożeniu planu, na wzięciu się w garść, dla niego. Bo ono nie jest niczemu winne - a na pewno nie temu, że to się tak wszystko cholernie poplątało. Chciałam… chciałam wreszcie zrobić coś dobrze, rozumiesz? Zapewnić mu to, co najlepsze, na miarę moich możliwości. Myślałam, że może zechcesz być częścią jego życia, ale nie moją, więc… tak to poskładałam. Beznadziejnie, jak zawsze - wyjaśniam niestrudzenie, nawet jak głos mi drży i chciałabym, żeby ten koszmar się wreszcie zakończył. Żebyśmy po prostu coś postanowili, ustalili jedną wersję. Bo teraz zaczynamy przerzucać się winami, odpowiedzialnością, tym, kto bardziej powinien się wstydzić za swoje czyny. Naturalnie, że ja, ale to już nic nie zmieni. - M-masz rację, powinnam b-była cię wysłuchać. W-wtedy oszczędzilibyśmy sobie t-tego wszystkiego. Ale nie cofnę już czasu, n-nie zmienię tego, co się stało. - Mażę się już jak jeden wielki worek hormonów. Szalejących, dźgających mi pozostałość serca i każdy skrawek organizmu. Chlipię, pociągam nosem, ale nie chcę już uciekać. To nie przynosi niczego dobrego. Zresztą, nie powinnam móc już podejmować żadnych decyzji - każde opcje, jakie wybieram wcielić w życie, są nic niewarte. Przynoszą jedynie ból i wszystko co złe.
Jako kto? przemyka mi przez umysł, ale nie mam odwagi zapytać wprost. W ogóle na chwilę odbiera mi zdolność mowy, komunikacji jako takiej. Przynajmniej do momentu, w którym słyszę przeprosiny, jakich się nie spodziewałam. Zamieram na moment, mieląc te słowa, myśląc nad nimi. Nie musiał ich wypowiadać, chociaż ciężko mi ukryć, że czuję ulgę. Dziwną lekkość na klatce piersiowej. Nawet jeśli przygniata mnie ogromne poczucie winy. Tak wielkie, że brakuje mi tchu. Jednak zmuszam się do kolejnych słów, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zawsze, jak coś mówię, to później dzieje się jakaś katastrofa nie do powstrzymania. - Nie musisz być sam. Nie musimy - mówię cicho. Wciąż drżącymi rękoma przejeżdżam niedbale przez włosy, chcąc pozbyć się z kosmyków nachodzących na zaczerwienioną twarz. Mówię szczerze. Wszystko jest szczere, tak jak kolejne wypowiedzi natchnione nagłym pokładem złości doprawionej odrobiną odwagi. Palce zaciskam w pięści, nagle nie godząc się na to, żeby myślał coś podobnego - może myśleć o mnie same najgorsze rzeczy, ale nie powinien wątpić w miłość. Jedyny, stały punkt jaki nas jeszcze nierozerwalnie łączy bez względu na wszystko inne. Walący się świat, różnice poglądów, cokolwiek, co ma na nas wpływ. Chcę przekazać to dotykiem, niemym wsparciem, ale reakcja Jaydena jest kolejną niespodzianką. Te resztki obolałego serca rozrywają się ponownie, powodując ból. Powinnam patrzeć, bo to moja wina. Znów, znów i znów. To się nigdy nie skończy. Nigdy nie przestanę niszczyć. Z trudem przełykam ślinę, na moment zamierając, ale wkrótce udaje mi się jako tako pozbierać się w niepewną całość, gotową do rozpadu w każdej chwili. Łzy nadal znaczą mokre ścieżki na policzkach, ale jest trochę lepiej. Nie powinnam czuć tych wszystkich emocji, to szkodliwe; nie umiem się z nich otrząsnąć, działać według rozsądku. Nigdy mi to nie wychodziło. Nadal poruszona jedną dłonią obejmuję szyję i ramiona klęczącego mężczyzny, drugą wsuwam w długie włosy. Palce ich obu kojąco gładzą powierzchnię jego ciała, trwając tak w milczącym zastygnięciu. - Mam nadzieję, że większość cech odziedziczy po tobie - odzywam się wreszcie, przerywając tym samym trwającą ciszę. Nie dlatego, że mi przeszkadza, a zwyczajnie czuję potrzebę powiedzieć tych kilka słów, może tym razem chociaż odrobinę dobrych? Bo tak, jeśli będzie takie jak Jay, to nie mam się o co martwić, ale jeżeli wda się we mnie to… uznam to za życiową porażkę. - Ma niezwykłe szczęście posiadając ojca, który tak o nie walczy - kontynuuję pełna autentycznego podziwu oraz wzruszenia. Do tej pory unikałam myślenia o Jaydenie w takich kategoriach, bojąc się, że te wizje pozostaną na zawsze wyłącznie w sferze bujnej wyobraźni, ale… to brzmi tak zaskakująco dobrze. Przyjemnie. Kojąco. Na moment zaciskam dłoń na jego ramieniu mocniej, jakbym chciała przekazać mu przynajmniej namiastkę wsparcia. - To co z tym zrobimy? - To pytanie musiało wreszcie wybrzmieć. Skoro pragnie podejmowania decyzji, czas, żeby ją podjąć. Jeśli… jeśli jednak powinnam wyjechać, to muszę wiedzieć o tym teraz. Póki nie jest za późno. - Dostosuję się do wszystkiego, co zaproponujesz - dodaję. To obietnica. Wycofuję się, godzę na wszystko. Chcę zaufać, że nas tym nie zrani, że będzie myślał o dobru swoim i dziecka. Chcę odpocząć. Chcę… chcę posiąść wiedzę na temat tego, co dalej. Jednocześnie nie chcę już więcej naciskać, narzucać, żądać, wyobrażać sobie. Tak będzie najlepiej.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oboje byli dla siebie istotni i to bez względu na to, w jakiej sytuacji życiowej się znaleźli, odnajdywali dobre cechy zarówno podczas łagodnych rejsów, jak i podczas sztormów uderzających w dwójkę czarodziejów bez pardonu. I nie chodziło jedynie o to, co działo się aktualnie. Wszak już wcześniej byli wystawiani na próbę, gdy gubili się, plątali, motali. Gdy nawet tak błaha decyzja jak wybranie odpowiedniego prezentu dla rodziców unosiła się i zwiększała objętość czegoś niesłychanego. Radzili sobie, wspierali, potrafili rozwiązać każdy problem, z którym przyszło im się zmierzyć – zarówno samotnie, jak i we dwójkę. Uzupełniali się tam, gdzie sami nie potrafili wypełnić luki, wspierali w tym, co oboje znali. Tym właśnie była ta przyjaźń – gotowością do stanięcia ramię w ramię, pozostania bezpieczną przystanią w chwilach grozy, powiedzeniem również nie, gdy nie zauważało się zagrożenia. To nie miało się zmienić. Nie w przekonaniu astronoma, który dostrzegał rodzącą się w grudniowych oddechach relację jako wzmocnienie aktualnie trwającej więzi. Nie przemianował sobie tego pod inną kategorię, bo dla niego nie istniało nic ponadto. Dopełniali się już nie tylko mentalnie, lecz i czysto fizycznie, co oznaczało, że mogli sobie ufać już zupełnie. Że ta kompatybilność nie mogła zostać zachwiana przez żadne wątpliwości. Że życie obok siebie miało stać się czymś tak samo oczywistym jak wcześniej – gdy funkcjonowali jedynie jako współlokatorzy. Dopiero po czasie zrozumiał, że nie był całkowicie bez winy. Że nie zauważył oczywistego – potrzeb Pomony, która chciała mieć przy sobie. Chciała, żeby po prostu był obok. Być może wcześniej nie widziałby różnicy, jednak jej słowa odcisnęły na nim piętno i zaczęły wsiąkać w umysł, rozbudzając kolejne źródła myśli. Miała rację – nie był już sam i chociaż wcześniej wydawało mu się, że nic się nie zmieniło, na dobrą sprawę zmieniło się wszystko. Nie byli jedynie parą dobranych systemów, które oddzielnie również były w stanie przetrwać; od teraz mieli tworzyć całość, a gdy jedna część nie działała jak powinna, reszta również nie była w stanie. Nie był przygotowany do odegrania swojej roli, ale… Czy ktokolwiek rodził się z tym darem? Jak ze wszystkim również i tego musiał się nauczyć. Być może potrzebował więcej czasu od innych mężczyzn, by dojrzeć w ten konkretny sposób, jednak nie był obojętny na to, co się działo. Dostrzegł swój błąd zbyt późno i skrzywdził tym ukochaną osobę. Dojście do prawdy, do sedna, do tego o czym tak naprawdę mówiła lub co chciała mu powiedzieć, lecz nie była w stanie, zajęło mu dwa miesiące. Czy było to długo, czy krótko w stosunku do całego życia, tego nie potrafił określić. W końcu zdawało mu się, że minęła wieczność, odkąd ostatni raz ją przytulał i czuł pod palcami ciepło jej skóry, a równocześnie sześćdziesiąt niepełnych dni wybrzmiewało między nimi niczym oksymoron. Próba czasu czy przeciwnie – szybkie zmiany? Nie był w stanie powiedzieć, gdzie leżała prawda, jednak jednego był pewien – Pomona pomimo tego, że różniła się pod wieloma względami, od zawsze stanowiła dla Jaydena inspirację do działania. Odsuwał od siebie to, co ich dzieliło, a przygarniał to, co ich łączyło. Może i mieli dwa kompletnie inne spojrzenia na tradycję, na życie w konserwatywnym społeczeństwie, na politykę i dojście do pokoju, osiągnięcie sprawiedliwości. Być może różnili się charakterami, ale tak naprawdę patrząc na każdego człowieka, nikt nie miał się stuprocentowo nakładać. To różnice sprawiały, że ludzie odnajdywali przyjaciół między swymi przeciwieństwami. To z nimi doznawali największych uniesień i najmocniej się związywali. Dla Jaydena właśnie to się liczyło. Momenty, w których odkrywali nowe, nieznane wcześniej cechy i upodobania były jak odkrywanie nowego lądu, nieznanej galaktyki, niespotykanego gatunku roślin. Bo tym właśnie dla siebie byli – tajemnicą do poznania. I nigdy nie mieli przestać.
Patrząc na kobietę, Vane dostrzegał tak wiele rzeczy, które wcześniej leżały przed nim ukryte. Nie w całości. Robiła to wszystko, postępowała w ten sposób, bo chciała czynić dobrze. Dla swojego nienarodzonego dziecka, bojąc się odrzucenia, które miało nadejść z tak bliskich jej stron. Znał jej rodziców na tyle, by wiedzieć, że byli rodziną z tradycjami i na tradycji dosłownie wyrośli – tym zawsze różnili się od jego rodziny, bo chociaż Vane’owie byli związani ze swoimi korzeniami, mieli otwarte umysły na nowe doznania. Wszak to dzięki nim nauka była w stanie się rozwijać. Nawet tu, w urodzeniu astronoma i zielarki widniała przepaść, lecz również i podobieństwo. Wychowywali się wszak w domu pełnym miłości, zrozumienia i wzajemnego zaufania. Ani jeden, ani drugi dom nie był zły z powodu innych przekonań – oba wytworzyły dobrych ludzi bez względu na sposoby działania. Co więc błędnego miało być w różnicach ich dzieci? To Pomona wyciągnęła Jaydena z samego dna, na które opadł i nie był w stanie wybić się bez jej pomocy. To ona okazała się tym filarem, do którego zwrócił się w chwili największej słabości i w którym znalazł oparcie. To dla niej był w stanie zrzucić okowy dotychczasowego postrzegania rzeczywistości i nie wyobrażał sobie już istnienia bez jej obecności. Wtopiła się w jego skórę z każdym dotykiem, którym go raczyła i nie był w stanie wyrzucić tego ze swojego umysłu, zmyć z siebie. Nie chciał. Bał się nawet, że kiedyś zapomni jak pachniały jej włosy, jaką miękkość miało jej ciało. Że zapomni jak rozrysowywały się rysy na jej twarzy. Za każdym razem, gdy wydawało mu się, że wspomnienia zachodziły mu mgłą, szukał rozpaczliwie spojrzeniem myślodsiewni. Jednak za każdym razem w ostatnim momencie przeszłość wracała. Czy to była próba? Czy zapowiedź tego, że kiedyś nie miało to nadejść? Wyratowanie? Jayden pomimo faktu posiadania myślodsiewni, rozumienia tego jak wielką moc posiadał ów przedmiot, nie chciał się zbytnio do niej przywiązywać. Nie chciał zatracić swojego jestestwa we wspomnieniach i pozwolić na to, żeby utonął w ich bezkresie. Oklumencja już i tak sprawiała, że bał się utraty emocji. Strach przed nieczułością nawiedzał go coraz częściej, a cienie uśpionych demonów winy wyłaniały się ponownie na światło dzienne ciężko siadając na klatce piersiowej czarodzieja i utrudniając mu złapanie oddechu. Czy i teraz również nie wracały, szepcząc mu do ucha najgorsze? Krzywdził ją — swoim zachowaniem, swoimi słowami. Nie zasługiwał więc na szczęście i jeśli twierdził, że ją kochał, musiał pozwolić dać jej odejść.
Nie musisz być sam. Nie musimy.
Jej słowa wyrwały go z objęć złych strachów i wyciągnęły ponownie na powierzchnię, pozwalając na nowo złapać oddech. Po raz kolejny już samą swoją obecnością ratowała go przed utonięciem. Jak mógł więc pozwolić odejść komuś, kto trzymał go przy życiu? Kto wciąż go kochał? Kto pomimo błędów wracał? Nie. Nie mógł tego zrobić. Nie mógł tak po prostu tego zakończyć, bo on również ją kochał. Dlaczego ją kochał? Dlaczego to robił? Nie wiedziała? - Kocham cię bez względu na wszystko. Bo to nie jest płonne. Zrozum… Nie umiałbym cię znienawidzić. Nawet gdybyś zrobiła najstraszniejszą rzecz, nie potrafiłbym… Nie potrafiłbym przestać o tobie myśleć w ten sposób ani odsunąć od siebie te wszystkie emocje, które we mnie tkwią. Chyba właśnie na tym to polega, prawda? Nie potrafimy przestać widzieć w ukochanej osobie ukochaną osobę? - Spojrzał w końcu na nią, czując jak wiele kosztowało ich trwanie w swoim otoczeniu. Zupełnie jakby zebrane przez dwa miesiące emocje po prostu wybuchły, przygniatając ich swoim ogromem. On nie był w stanie ustać chociażby na nogach, gdy został zalany falami kolejnych emocji.
Ma niezwykłe szczęście posiadając ojca, który tak o nie walczy.
Nie wiedział, co mówić. Nie chciał nawet mówić, czując jedynie jak stalowa pięść nieubłaganie zaciskała się coraz mocniej na jego gardle, odmawiając wydobycia chociażby najmniejszego dźwięku. Mógł jedynie więc zaciskać dłonie na płaszczu Pomony i chłonąć dotyk zimnych palców, które wędrowały po jego skórze. Wiedział, że materiał, w którym skrył twarz miał być mokry od łez, ale teraz nie miało to znaczenia. Tak wiele rzeczy było nieistotnych, gdy liczyła się tylko matka i dziecko. Gdy nie było już jedynie odpowiedzialności za siebie. Gdy czyny miały przekładać się również na kolejne życia. Gdy nie było już chłopca. Gdy nie było miejsca na naiwność. Gdy na klęczkach przed kobietą rodził się mężczyzna. Gdy ona stała się matką i gdy on stał się ojcem. Gdy jedne drzwi się zamykały, a otwierały się nowe.
To, co z tym zrobimy?
Po pierwsze... - Zostań. - A później… Później zaczniemy wszystko układać. Razem.
|zt x2
Patrząc na kobietę, Vane dostrzegał tak wiele rzeczy, które wcześniej leżały przed nim ukryte. Nie w całości. Robiła to wszystko, postępowała w ten sposób, bo chciała czynić dobrze. Dla swojego nienarodzonego dziecka, bojąc się odrzucenia, które miało nadejść z tak bliskich jej stron. Znał jej rodziców na tyle, by wiedzieć, że byli rodziną z tradycjami i na tradycji dosłownie wyrośli – tym zawsze różnili się od jego rodziny, bo chociaż Vane’owie byli związani ze swoimi korzeniami, mieli otwarte umysły na nowe doznania. Wszak to dzięki nim nauka była w stanie się rozwijać. Nawet tu, w urodzeniu astronoma i zielarki widniała przepaść, lecz również i podobieństwo. Wychowywali się wszak w domu pełnym miłości, zrozumienia i wzajemnego zaufania. Ani jeden, ani drugi dom nie był zły z powodu innych przekonań – oba wytworzyły dobrych ludzi bez względu na sposoby działania. Co więc błędnego miało być w różnicach ich dzieci? To Pomona wyciągnęła Jaydena z samego dna, na które opadł i nie był w stanie wybić się bez jej pomocy. To ona okazała się tym filarem, do którego zwrócił się w chwili największej słabości i w którym znalazł oparcie. To dla niej był w stanie zrzucić okowy dotychczasowego postrzegania rzeczywistości i nie wyobrażał sobie już istnienia bez jej obecności. Wtopiła się w jego skórę z każdym dotykiem, którym go raczyła i nie był w stanie wyrzucić tego ze swojego umysłu, zmyć z siebie. Nie chciał. Bał się nawet, że kiedyś zapomni jak pachniały jej włosy, jaką miękkość miało jej ciało. Że zapomni jak rozrysowywały się rysy na jej twarzy. Za każdym razem, gdy wydawało mu się, że wspomnienia zachodziły mu mgłą, szukał rozpaczliwie spojrzeniem myślodsiewni. Jednak za każdym razem w ostatnim momencie przeszłość wracała. Czy to była próba? Czy zapowiedź tego, że kiedyś nie miało to nadejść? Wyratowanie? Jayden pomimo faktu posiadania myślodsiewni, rozumienia tego jak wielką moc posiadał ów przedmiot, nie chciał się zbytnio do niej przywiązywać. Nie chciał zatracić swojego jestestwa we wspomnieniach i pozwolić na to, żeby utonął w ich bezkresie. Oklumencja już i tak sprawiała, że bał się utraty emocji. Strach przed nieczułością nawiedzał go coraz częściej, a cienie uśpionych demonów winy wyłaniały się ponownie na światło dzienne ciężko siadając na klatce piersiowej czarodzieja i utrudniając mu złapanie oddechu. Czy i teraz również nie wracały, szepcząc mu do ucha najgorsze? Krzywdził ją — swoim zachowaniem, swoimi słowami. Nie zasługiwał więc na szczęście i jeśli twierdził, że ją kochał, musiał pozwolić dać jej odejść.
Nie musisz być sam. Nie musimy.
Jej słowa wyrwały go z objęć złych strachów i wyciągnęły ponownie na powierzchnię, pozwalając na nowo złapać oddech. Po raz kolejny już samą swoją obecnością ratowała go przed utonięciem. Jak mógł więc pozwolić odejść komuś, kto trzymał go przy życiu? Kto wciąż go kochał? Kto pomimo błędów wracał? Nie. Nie mógł tego zrobić. Nie mógł tak po prostu tego zakończyć, bo on również ją kochał. Dlaczego ją kochał? Dlaczego to robił? Nie wiedziała? - Kocham cię bez względu na wszystko. Bo to nie jest płonne. Zrozum… Nie umiałbym cię znienawidzić. Nawet gdybyś zrobiła najstraszniejszą rzecz, nie potrafiłbym… Nie potrafiłbym przestać o tobie myśleć w ten sposób ani odsunąć od siebie te wszystkie emocje, które we mnie tkwią. Chyba właśnie na tym to polega, prawda? Nie potrafimy przestać widzieć w ukochanej osobie ukochaną osobę? - Spojrzał w końcu na nią, czując jak wiele kosztowało ich trwanie w swoim otoczeniu. Zupełnie jakby zebrane przez dwa miesiące emocje po prostu wybuchły, przygniatając ich swoim ogromem. On nie był w stanie ustać chociażby na nogach, gdy został zalany falami kolejnych emocji.
Ma niezwykłe szczęście posiadając ojca, który tak o nie walczy.
Nie wiedział, co mówić. Nie chciał nawet mówić, czując jedynie jak stalowa pięść nieubłaganie zaciskała się coraz mocniej na jego gardle, odmawiając wydobycia chociażby najmniejszego dźwięku. Mógł jedynie więc zaciskać dłonie na płaszczu Pomony i chłonąć dotyk zimnych palców, które wędrowały po jego skórze. Wiedział, że materiał, w którym skrył twarz miał być mokry od łez, ale teraz nie miało to znaczenia. Tak wiele rzeczy było nieistotnych, gdy liczyła się tylko matka i dziecko. Gdy nie było już jedynie odpowiedzialności za siebie. Gdy czyny miały przekładać się również na kolejne życia. Gdy nie było już chłopca. Gdy nie było miejsca na naiwność. Gdy na klęczkach przed kobietą rodził się mężczyzna. Gdy ona stała się matką i gdy on stał się ojcem. Gdy jedne drzwi się zamykały, a otwierały się nowe.
To, co z tym zrobimy?
Po pierwsze... - Zostań. - A później… Później zaczniemy wszystko układać. Razem.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
z księgarni
Co świadczy o tym, czy jesteśmy szczęściarzami? Czy należy urodzić się pod odpowiednią gwiazdą? Na ten temat na pewno mógłby wypowiedzieć się pan astronom. I chociaż tak się składa, że jeden jest w zasięgu wzroku, nie dostał takiego pytania. Może kiedy indziej wyjaśni o co chodzi z tym rodzeniem się pod szczęśliwą gwiazdą.
Mogę czuć się szczęściarą, bo kiedy dziś weszłam do tej księgarni, nie mogłam spodziewać się, że wyjdę z niej z gotowym planem na kolejne kilka dni. Peter siedział na moim ręku, prawie się nie wiercił i tylko ciagle odchylał główkę tak, żeby patrzeć na pana Vane. Ja też chciałam czasami na niego patrzeć, ale byłoby nam niewygodnie iść. Czułam jednak jego obecność, kiedy kroczyliśmy uliczkami szkockiego miasteczka, wprost do legendarnego Pubu. Kroki pana Vane były miarowe, spokojne, powiedziałabym - normalne. Ja zaś przebierałam nogami szybko, starałam się nie wywrócić na kostce, a manewrowanie z dodatkowymi kilogramami na ręku tego nie ułatwiało. Nie rozmawialiśmy, ale ten spacer był w pewien sposób nam potrzebny. Ułożenie sobie w głowie tej sytuacji - wyjętej jak z jakiejś książki. Przecież nie powinno się iść do hoteliku z nowo poznanym mężczyzną, jeżeli nie jest się gotowym zapłacić swoim ciałem za przysługę. I chociaż pewnie gdybym nie miała dziecka, a jakiś mężczyzna gotowy byłby mi pomóc, to nawet bym się już nie awanturowała, ale teraz jakoś nie wyobrażałam sobie tego, co mogło się wydarzyc w tym pokoju. Odrzucałam ten scenariusz w którym smutny pan pisarz, który emanował wielką mądrością i chciał mi pomóc, miał okazać się zwykłym okrutnikiem. A więc był w moim przekonaniu dobrodziejem, dzięki któremu nie będę spała na ulicy (albo co bardziej prawdopodobne, nie włamię się nikomu do domu, bo akurat nie wyobrażam sobie spać na ulicy). A skoro był kimś dobrym, to z pełną ufnością powierzałam mu opiekę nade mną i moim synem. Bo właśnie to robił, roztaczał nad nami płaszcz opiekuna. Kiedy weszliśmy do Pubu, skierował nas na piętro a tam poprowadził do pokoju numer sześć. Przez głowę przemknęło mi, że to nieco podejrzane, że ma tu swój pokój. Ale skoro mówił, że go tu znają..
- Pan też tu mieszka? - zainteresowałam się, odzywając po raz pierwszy odkąd go skomplementowałam, a on w odróżnieniu do Corneliusa, zamiast obrosnąć w piórka, powiedział, że niech czyny o nim świadczą, a nie słowa pochlebne.
- Bardzo panu dziękuję, często pan niesie pomoc obcym kobietom? - spoglądając na pana Vane, starałam się nie brzmieć jak ktoś, kto podejrzewa go o niecności. Moje uczucia były zupełnie odwrotne. Uśmiecham się lekko, czując jak jakiś ciężar spada z moich barków. Zakładam pasmo włosów za ucho, trochę wstydząc się tego, że o tak wiele go proszę. - Może pan jeszcze chwilę zostać? Już dawno nie rozmawiałam z kimś, kto ma więcej niż 2 lata
To akurat była prawda. Przed dwoma tygodniami rozmawiałam z Corneliusem, a po tym jak mnie rzucił, rozmawiałąm juz tylko raz z Danielem. To, że moje życie tak diametralnie się zmieniło i nie uczestniczyłam w życiu towarzyskim tak jak kiedyś, przed wojną, bardzo źle wpływało na moją psychikę. A jeszcze to, że pozostawało mi jedynie rozmawiać z dzieckiem... które, no nie oszukujmy się, było bystre, ale nie było dorosłą osobą.
Co świadczy o tym, czy jesteśmy szczęściarzami? Czy należy urodzić się pod odpowiednią gwiazdą? Na ten temat na pewno mógłby wypowiedzieć się pan astronom. I chociaż tak się składa, że jeden jest w zasięgu wzroku, nie dostał takiego pytania. Może kiedy indziej wyjaśni o co chodzi z tym rodzeniem się pod szczęśliwą gwiazdą.
Mogę czuć się szczęściarą, bo kiedy dziś weszłam do tej księgarni, nie mogłam spodziewać się, że wyjdę z niej z gotowym planem na kolejne kilka dni. Peter siedział na moim ręku, prawie się nie wiercił i tylko ciagle odchylał główkę tak, żeby patrzeć na pana Vane. Ja też chciałam czasami na niego patrzeć, ale byłoby nam niewygodnie iść. Czułam jednak jego obecność, kiedy kroczyliśmy uliczkami szkockiego miasteczka, wprost do legendarnego Pubu. Kroki pana Vane były miarowe, spokojne, powiedziałabym - normalne. Ja zaś przebierałam nogami szybko, starałam się nie wywrócić na kostce, a manewrowanie z dodatkowymi kilogramami na ręku tego nie ułatwiało. Nie rozmawialiśmy, ale ten spacer był w pewien sposób nam potrzebny. Ułożenie sobie w głowie tej sytuacji - wyjętej jak z jakiejś książki. Przecież nie powinno się iść do hoteliku z nowo poznanym mężczyzną, jeżeli nie jest się gotowym zapłacić swoim ciałem za przysługę. I chociaż pewnie gdybym nie miała dziecka, a jakiś mężczyzna gotowy byłby mi pomóc, to nawet bym się już nie awanturowała, ale teraz jakoś nie wyobrażałam sobie tego, co mogło się wydarzyc w tym pokoju. Odrzucałam ten scenariusz w którym smutny pan pisarz, który emanował wielką mądrością i chciał mi pomóc, miał okazać się zwykłym okrutnikiem. A więc był w moim przekonaniu dobrodziejem, dzięki któremu nie będę spała na ulicy (albo co bardziej prawdopodobne, nie włamię się nikomu do domu, bo akurat nie wyobrażam sobie spać na ulicy). A skoro był kimś dobrym, to z pełną ufnością powierzałam mu opiekę nade mną i moim synem. Bo właśnie to robił, roztaczał nad nami płaszcz opiekuna. Kiedy weszliśmy do Pubu, skierował nas na piętro a tam poprowadził do pokoju numer sześć. Przez głowę przemknęło mi, że to nieco podejrzane, że ma tu swój pokój. Ale skoro mówił, że go tu znają..
- Pan też tu mieszka? - zainteresowałam się, odzywając po raz pierwszy odkąd go skomplementowałam, a on w odróżnieniu do Corneliusa, zamiast obrosnąć w piórka, powiedział, że niech czyny o nim świadczą, a nie słowa pochlebne.
- Bardzo panu dziękuję, często pan niesie pomoc obcym kobietom? - spoglądając na pana Vane, starałam się nie brzmieć jak ktoś, kto podejrzewa go o niecności. Moje uczucia były zupełnie odwrotne. Uśmiecham się lekko, czując jak jakiś ciężar spada z moich barków. Zakładam pasmo włosów za ucho, trochę wstydząc się tego, że o tak wiele go proszę. - Może pan jeszcze chwilę zostać? Już dawno nie rozmawiałam z kimś, kto ma więcej niż 2 lata
To akurat była prawda. Przed dwoma tygodniami rozmawiałam z Corneliusem, a po tym jak mnie rzucił, rozmawiałąm juz tylko raz z Danielem. To, że moje życie tak diametralnie się zmieniło i nie uczestniczyłam w życiu towarzyskim tak jak kiedyś, przed wojną, bardzo źle wpływało na moją psychikę. A jeszcze to, że pozostawało mi jedynie rozmawiać z dzieckiem... które, no nie oszukujmy się, było bystre, ale nie było dorosłą osobą.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Wchodząc po schodach prowadzących na piętro, myślał tylko o jednym. Aby nie pozwolił sobie na to, by ktokolwiek dostrzegł drżące pod materiałem ubrania mięśnie. Dla jego towarzyszki pokazanie się w Trzech Miotłach było czymś błahym - nawet jeśli myślała o tych wszystkich scenariuszach, wertowanych we własnym umyśle, nie była w stanie domyślić się, z jakim trudem szedł dalej. Nie pojawiał się w tym pokoju, odkąd wrócili do siebie z Pomoną. Nie interesował się nim nawet, zapominając o reszcie bałaganu i chaosu, który zostawił za plecami. Zupełnie jakby wszystko, co tkwiło właśnie tam, było skażone i nie miało prawa bytu w aktualnym życiu astronoma. Wtedy było inaczej. Wtedy musiał to zrobić. Wtedy nie miał żadnego miejsca dla siebie - gabinet w Wieży Astronomicznej był rozwiązaniem na kilka dni, lecz aby normalnie funkcjonować, potrzebował czegoś, co przynajmniej w jakimś stopniu przypominało mu o prywatności. Nie jej imitacji, lecz tej prawdziwej i oddzielonej od innych. W szkole pełnej uczniów nie było to możliwe. Byli wszędzie. Zresztą skazanie się na miejsce pracy - nieważne jak cudowne - było błędem. Aktualnie również to czuł, mimo że Szkoła Magii i Czarodziejstwa na zawsze miała pozostać dla niego drugim domem. Teraz jednak musiał skupić się na tym pierwszym. Na tym, w którym mieli dorastać jego synowie. Na tym, gdzie nie wszystko może się zaczęło, lecz wszystko winno doświadczyć splotu bolesnej historii. Tak widział swoją przyszłość, ich przyszłość, chcąc dokonać zamknięcia czegoś, co nigdy nie powinno było się wydarzyć. Pokój pod numerem szóstym w Trzech Miotłach należał do tej historii. Pełnej sprzecznych emocji, zwrotów akcji, tęsknoty i... Szczęścia. Jayden doskonale wiedział, że wspomnienie, które ostatnio niósł w myślach podczas nikłych ćwiczeń czarowania patronusa - co prawda mających miejsce jeszcze w maju - pochodziło z dnia, w którym znajdował się właśnie tam. W pokoju na piętrze popularnego baru. Tak bardzo ironicznego w swoim wydźwięku, a zarazem oderwanego i intymnego. Szczerego i odkrywającego wszystkie grzechy świata, które zdołali popełnić. Dla niego to zawsze miało być ich miejsce. Ich punkt zwrotny, gdy zdecydowali się świadomie iść przez życie wspólnie.
Nie. Nie miała pojęcia, z jakim bólem kierował się do tego pokoju. Dlatego otworzył jej drzwi, lecz nie wchodził do środka. Nie mógłby. I nie tylko ze względu na obecność dopiero poznanej sobie kobiety - ów poczucie niestosowności tłamsił fakt wspomnień, bombardujących i paraliżujących myśli profesora. Sądził, że uda mu się obronić - a przynajmniej chciał w to wierzyć naiwnie. Jego ciało i umysł znały jednak swoje odczuwanie, odmawiając współpracy, gdy tylko jego spojrzenie padło na podłogę, na której ostatnio klęczał. Zawieszony w innym wymiarze musiał poświęcić chwilę dłużej na odpowiedź na pierwsze pytanie, próbując wyrwać się ze współodczuwania sceny z przeszłości. - Nie. Przechowują tu moje rzeczy, których nie zdążyłem jeszcze zabrać. - Lub zdecydować się wyrzucić. Wskazał kobiecie kilka małych kufrów. - Dziś je wyniosą. - Miał przypomnieć właścicielowi, by to zrobił. I wyrzucił lub rozdał. Nie miało to dla profesora znaczenia. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o tym, że wciąż je tam trzymał. Stare. Niechciane. Bolesne. Tak bardzo oderwane od momentów, które miał aktualnie.
Często pan niesie pomoc obcym kobietom?
- Pomagam, komu trzeba. - Wiedział, że brzmiało to dziwnie. Niezręczna odpowiedź na niezręczne pytanie. Nie miał jednak dla niej nic więcej - nie chciał też mieć więcej. Nie czuł się komfortowo w tej sytuacji i bynajmniej nie chodziło jedynie o to, co mówiła. To wszystko działało na niego niewłaściwie. Bo samo to miejsce wywoływało tak wiele skrajnych uczuć, a on starał się z nimi walczyć i zachowywać chociażby pozory obojętności. Może pan jeszcze chwilę zostać? - Przykro mi. Nie mogę. Muszę wracać do pracy. - Nie kłamał. Jego uczniowie przebywali z drugim nauczycielem, ale jego nieobecność nie mogła się wydłużać. Nie chciał zresztą myśleć o niczym innym tak naprawdę. Byle przekazać najistotniejsze informacje i zniknąć, nie pojawiając się tam już nigdy więcej. - Pokój jest spłacony do końca miesiąca. - A jak nie był, miał się o to postarać. Wiedział, że był to stosunkowo krótki okres na szukanie dla siebie nowego lokum, lecz nie powinna też była zatrzymywać się w pubie w miasteczku, gdzie ministerialne patrole zatrzymywały każdego, kto wydał im się odpowiednią ofiarą. Zrobił również krok w tył, by rozpocząć inicjację pożegnalną - na więcej nie powinni byli już sobie pozwalać. Zanim jednak odwrócił się plecami, przypomniał sobie o czymś, zatrzymując się w pół kroku i stojąc profilem do kobiety, podniósł na chwilę unikające jej od wejścia do pubu spojrzenie. - Szkocja i Irlandia na ten moment są najlepszą opcją przy szukaniu miejsca. - Nie dodał bezpiecznego. Nie był kłamcą. Był jedynie kimś, kto miał - być może - być jedną z niewielu chwil szczerości w tym pełnym fałszywych uśmiechów świecie.
Nie. Nie miała pojęcia, z jakim bólem kierował się do tego pokoju. Dlatego otworzył jej drzwi, lecz nie wchodził do środka. Nie mógłby. I nie tylko ze względu na obecność dopiero poznanej sobie kobiety - ów poczucie niestosowności tłamsił fakt wspomnień, bombardujących i paraliżujących myśli profesora. Sądził, że uda mu się obronić - a przynajmniej chciał w to wierzyć naiwnie. Jego ciało i umysł znały jednak swoje odczuwanie, odmawiając współpracy, gdy tylko jego spojrzenie padło na podłogę, na której ostatnio klęczał. Zawieszony w innym wymiarze musiał poświęcić chwilę dłużej na odpowiedź na pierwsze pytanie, próbując wyrwać się ze współodczuwania sceny z przeszłości. - Nie. Przechowują tu moje rzeczy, których nie zdążyłem jeszcze zabrać. - Lub zdecydować się wyrzucić. Wskazał kobiecie kilka małych kufrów. - Dziś je wyniosą. - Miał przypomnieć właścicielowi, by to zrobił. I wyrzucił lub rozdał. Nie miało to dla profesora znaczenia. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o tym, że wciąż je tam trzymał. Stare. Niechciane. Bolesne. Tak bardzo oderwane od momentów, które miał aktualnie.
Często pan niesie pomoc obcym kobietom?
- Pomagam, komu trzeba. - Wiedział, że brzmiało to dziwnie. Niezręczna odpowiedź na niezręczne pytanie. Nie miał jednak dla niej nic więcej - nie chciał też mieć więcej. Nie czuł się komfortowo w tej sytuacji i bynajmniej nie chodziło jedynie o to, co mówiła. To wszystko działało na niego niewłaściwie. Bo samo to miejsce wywoływało tak wiele skrajnych uczuć, a on starał się z nimi walczyć i zachowywać chociażby pozory obojętności. Może pan jeszcze chwilę zostać? - Przykro mi. Nie mogę. Muszę wracać do pracy. - Nie kłamał. Jego uczniowie przebywali z drugim nauczycielem, ale jego nieobecność nie mogła się wydłużać. Nie chciał zresztą myśleć o niczym innym tak naprawdę. Byle przekazać najistotniejsze informacje i zniknąć, nie pojawiając się tam już nigdy więcej. - Pokój jest spłacony do końca miesiąca. - A jak nie był, miał się o to postarać. Wiedział, że był to stosunkowo krótki okres na szukanie dla siebie nowego lokum, lecz nie powinna też była zatrzymywać się w pubie w miasteczku, gdzie ministerialne patrole zatrzymywały każdego, kto wydał im się odpowiednią ofiarą. Zrobił również krok w tył, by rozpocząć inicjację pożegnalną - na więcej nie powinni byli już sobie pozwalać. Zanim jednak odwrócił się plecami, przypomniał sobie o czymś, zatrzymując się w pół kroku i stojąc profilem do kobiety, podniósł na chwilę unikające jej od wejścia do pubu spojrzenie. - Szkocja i Irlandia na ten moment są najlepszą opcją przy szukaniu miejsca. - Nie dodał bezpiecznego. Nie był kłamcą. Był jedynie kimś, kto miał - być może - być jedną z niewielu chwil szczerości w tym pełnym fałszywych uśmiechów świecie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czym więc było dla szanowanego mężczyzny wyciągnięcie pomocnej dłoni do kobiety takiej jak ja. Na pewno widział, jak bardzo mi pomaga, a jednak zdawał się być tym wcale nieporuszony tak bardzo jak ja. Ale może to również kwestia tego, że nie chciał zbytnio ekscytować się przy zarządcach Trzech Mioteł, żeby nie zaczeli interesować się jego gośćmi.
Weszliśmy do pokoiku, ja z Peterem. Pan Jayden został w korytarzu. Zdziwiło mnie to, tak samo jak jego odmowa, kiedy zaproponowałam, by został. Nie chciał zostać. Nerwowy uśmiech przemknął mi przez buzię i skinęłam głową.
- Rozumiem i tak wiele dziś od pana otrzymałam. To bardzo miłe, co pan dla nas zrobił, zupełnie nas nie znając. - powtarzam się chyba. Wciąż nie mogę wyjść z szoku, że mężczyzna zdobył się na taki gest. Może faktycznie jeszcze są poważni ludzie na tym świecie. Spoglądam na niego smutnymi oczami, czy smutek, który widzę w jego, to mój który się w nich odbija, czy może wciąż widzę jego cierpienie. - Gdyby pan czegoś potrzebował, panie Vayne - znów przekształcam jego nazwisko, by poprawić się szybko - Vane. Mogę pomóc, nie mam pracy, ale jestem malarką i chętnie się panu oddwdzięczę. Mam nadzieję, że kiedy skończy się wojna, będę mogła pana zaprosić na wernisaż moich prac i obiecuję panu, że najdroższy obraz dostanie pan odemnie w prezencie -tej obietnicy mógł się nie spodziewać, pewnie nawet nie przykłada specjalnej wagi do sztuki, skoro jest człowiekiem nauki, może nawet nie kojarzy moich płócien, ale te są bardzo popularne za granicą i może za jakiś czas, za powiedzmy kilkadziesiąt lat, kiedy jedno z dzieci Jaydena będzie potrzebowało pieniędzy, to sprzeda płótno i się nieźle na nim obłowi. Wojna jednak i mnie, jako malarkę dobija. Już powoli płakać mi się chce, kiedy z braku pieniędzy, muszę w kominku palić starymi obrazami. Teraz żyję z pieniędzy, które Cornelius dał mi na dziecko (którego tak na prawdę nie ma), ale nie mogę nimi szastać, bo przecież chcę przenieść się do domu z tych hoteli. Słyszałam, że dawno temu rodzice mojej matki mieli dom w Szkocji, i przypominam to sobie, kiedy Jayden wspomina Szkocję. Spoglądam na niego z wdzięcznoscią, bo podsunął mi pomysł.
- Szkocja brzmi bardzo dobrze - mówię cicho, zastanawiając się, czy w całej swojej dobroci, pan Jayden chociaż raz pomyślał na jak idealnego człowieka w moich oczach urósł. Nie chcę go zatrzymywać, ale nie zamykam drzwi. Odwracam, by posadzić małego chłopca na łóżku. Zdejmuję mu powoli buciki, mając nadzieję, że mężczyzna jeszcze nie odszedł. I skupiona na tym działaniu, zapominam o tym co dzieje się wokół mnie.
Powoli się rozpływam. Mój syn, który siedzi naprzeciwko patrzy przerażony na to co dzieje się z moją twarzą. Moje oczy wywrócone na druga stronę, białka z czerwieniącymi się żyłkami widzi. I nagle mówię głosem, dochodzącym z innego świata:
- Ona była w tym pokoju. - czy to starczyło, by zainteresować pana Vane? Czy może zdążył już opuścić Pub pod Trzema Miotłami. - Ona, urodzona z ziemi, z wiecznie zapiaszczonymi paznokciami, radosna niczym promień słońca. Już jej nie ma. Wojna odebrała jej uśmiech. Ona nie może wziąć ostatniego o d d e c h u - chociaż tego nie jestem świadoma, łapię się za szyję i mówię ciszej, z trudnością: - Nie zapomnij dlaczego chciała wyjechać z kraju - moją wizję, w której Jayden był granatowym maźnięciem farby na beżowym tle, a gorąca czerwień owijała się wokół jego postaci, przerywa płacz Petera, który raguje na dziwne zachowanie matki. Wybudzona z niej, zaraz łapię go w ramiona i przytulam do siebie, szepcąc mu przeprosiny na ucho. Nie, nie powinien tego widzieć. Odwracam się znów w stronę drzwi, z przerażeniem odkrywając, że ktoś jezcze był świadkiem słów, których... nie przypominam sobie.
Weszliśmy do pokoiku, ja z Peterem. Pan Jayden został w korytarzu. Zdziwiło mnie to, tak samo jak jego odmowa, kiedy zaproponowałam, by został. Nie chciał zostać. Nerwowy uśmiech przemknął mi przez buzię i skinęłam głową.
- Rozumiem i tak wiele dziś od pana otrzymałam. To bardzo miłe, co pan dla nas zrobił, zupełnie nas nie znając. - powtarzam się chyba. Wciąż nie mogę wyjść z szoku, że mężczyzna zdobył się na taki gest. Może faktycznie jeszcze są poważni ludzie na tym świecie. Spoglądam na niego smutnymi oczami, czy smutek, który widzę w jego, to mój który się w nich odbija, czy może wciąż widzę jego cierpienie. - Gdyby pan czegoś potrzebował, panie Vayne - znów przekształcam jego nazwisko, by poprawić się szybko - Vane. Mogę pomóc, nie mam pracy, ale jestem malarką i chętnie się panu oddwdzięczę. Mam nadzieję, że kiedy skończy się wojna, będę mogła pana zaprosić na wernisaż moich prac i obiecuję panu, że najdroższy obraz dostanie pan odemnie w prezencie -tej obietnicy mógł się nie spodziewać, pewnie nawet nie przykłada specjalnej wagi do sztuki, skoro jest człowiekiem nauki, może nawet nie kojarzy moich płócien, ale te są bardzo popularne za granicą i może za jakiś czas, za powiedzmy kilkadziesiąt lat, kiedy jedno z dzieci Jaydena będzie potrzebowało pieniędzy, to sprzeda płótno i się nieźle na nim obłowi. Wojna jednak i mnie, jako malarkę dobija. Już powoli płakać mi się chce, kiedy z braku pieniędzy, muszę w kominku palić starymi obrazami. Teraz żyję z pieniędzy, które Cornelius dał mi na dziecko (którego tak na prawdę nie ma), ale nie mogę nimi szastać, bo przecież chcę przenieść się do domu z tych hoteli. Słyszałam, że dawno temu rodzice mojej matki mieli dom w Szkocji, i przypominam to sobie, kiedy Jayden wspomina Szkocję. Spoglądam na niego z wdzięcznoscią, bo podsunął mi pomysł.
- Szkocja brzmi bardzo dobrze - mówię cicho, zastanawiając się, czy w całej swojej dobroci, pan Jayden chociaż raz pomyślał na jak idealnego człowieka w moich oczach urósł. Nie chcę go zatrzymywać, ale nie zamykam drzwi. Odwracam, by posadzić małego chłopca na łóżku. Zdejmuję mu powoli buciki, mając nadzieję, że mężczyzna jeszcze nie odszedł. I skupiona na tym działaniu, zapominam o tym co dzieje się wokół mnie.
Powoli się rozpływam. Mój syn, który siedzi naprzeciwko patrzy przerażony na to co dzieje się z moją twarzą. Moje oczy wywrócone na druga stronę, białka z czerwieniącymi się żyłkami widzi. I nagle mówię głosem, dochodzącym z innego świata:
- Ona była w tym pokoju. - czy to starczyło, by zainteresować pana Vane? Czy może zdążył już opuścić Pub pod Trzema Miotłami. - Ona, urodzona z ziemi, z wiecznie zapiaszczonymi paznokciami, radosna niczym promień słońca. Już jej nie ma. Wojna odebrała jej uśmiech. Ona nie może wziąć ostatniego o d d e c h u - chociaż tego nie jestem świadoma, łapię się za szyję i mówię ciszej, z trudnością: - Nie zapomnij dlaczego chciała wyjechać z kraju - moją wizję, w której Jayden był granatowym maźnięciem farby na beżowym tle, a gorąca czerwień owijała się wokół jego postaci, przerywa płacz Petera, który raguje na dziwne zachowanie matki. Wybudzona z niej, zaraz łapię go w ramiona i przytulam do siebie, szepcąc mu przeprosiny na ucho. Nie, nie powinien tego widzieć. Odwracam się znów w stronę drzwi, z przerażeniem odkrywając, że ktoś jezcze był świadkiem słów, których... nie przypominam sobie.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Jayden nie oczekiwał wynagrodzenia czy chociażby słów wdzięczności. Każdy człowiek z naturalnymi odruchami zrobiłby to samo, będąc na jego miejscu. Dla niego nie istniało jak, po co, dlaczego - po prostu to robił, nie zastanawiając się nad ciągiem dalszym. Chciał zapewnić jakąś stabilność kobiecie z dzieckiem, to wszystko. Doskonale rozumiał niepewność i strach przed nieznanym, obawę przed tym, co powiedzą inni. Co powie społeczeństwo. Pomona chciała uciec właśnie z tego powodu - by nie być ocenianą. By żyć w spokoju. On jednak nie potrafiłby porzucić ich domu. Nie potrafiłby poddać się bez walki, nawet jeśli jego bronią był intelekt. Chciał zostać i odpychać każdy atak, równocześnie dbając o to, by przestrzeń, w którym przyszło im żyć, była bezpieczna. Wszyscy ludzie, nawet zwierzęta posiadały wszak najprostsze potrzeby - znaczenia, bezpieczeństwa, przynależności. A oni przynależeli tu. Do Brytanii bez względu na to jak wielka zgnilizna nękała ich ukochany kraj. Nie wstydził się tego, co zrobili z Pomoną. Nie żałował ani chwili, gdy poddawali się czemuś wykraczającemu poza dotychczasowe pojmowanie. Gdy przechodzili w swój włąsny wymiar, wykuwając rzeczywistość przynależącą tylko do nich samych. We dwójkę, ciało w ciało. Nie przejmując się najmniejszymi głosami i dniem następnym. Byli tylko oni i aż oni. Nic więcej i wszystko więcej. Jeśli o to miał walczyć, zamierzał oddać się temu całkowicie - tej obietnicy bycia razem i uczucia elektryzującego najmniejszy detal składający się na jego istnienie. Przepełniającego go i w końcu oznajmiającemu mu, że był w domu. Cała reszta jego życia zdawała się prowadzić go właśnie do tego jednego momentu, w którym zrozumiał, że nie tylko kochał przyjaciółkę. Kochał kobietę i chciał z nią być już zawsze. Pozwalając jej na to, by krzyczała na niego w chwilach złości. Opierała się na nim w chwilach słabości. Niosła ciężar w chwilach próby. Uśmiechała się, gdy przepełniało ją szczęście... Chciał ją całą. Chciał, żeby nigdy nie musiała cierpieć. Oddałby życie, byle tylko ustrzec ją przed najgorszym, a okazało się, że zawiódł. Był słaby. Będąc przy nim, potrafiła odbierać mu całą energię i napełniać go na nowo - bez niej to wszystko się rozpadało. Wszystko zdawało się być popiołem. Jedzenie, muzyka, śmiech. Bo właśnie w ten sposób smakowała miłość do niej - życiem. Gdy zabrakło życia, wszystko inne straciło swoją barwę.
Nie mógł już zapewnić szczęścia nikomu. Już nie. Jak wszak miał być całkowicie spokojny, radosny w świecie, w którym jej nie było? Owszem posiadał swoje dzieci i wypełniały jego jestestwo miłością, lecz nie potrafiły wypełnić pustki pozostawionej przez ich matkę. Ta część miała pozostać sama już na zawsze. Wiedząc o tym, jak bezdźwięcznym był człowiekiem, pani Wroński zapewne nie widziałaby go w takich kolorach, jakich postrzegała go aktualnie. Uśmiechnął się blado, gdy wspomniała o obrazach. - To bardzo miłe. Nie jest mi jednak pani nic winna - odpowiedział z naturalnym przekonaniem i lekkością. Wszak wierzył w to, co mówił, a wizja wernisażu w aktualnych czasach, gdy ludziom brakło na jedzenie, wydawała się surrealistyczna. Tak naprawdę cała ta rzeczywistość wydawała się surrealistyczna... Przytaknął w ciszy, słysząc słowa o Szkocji. Chociaż w Hogsmeade roiło się od patroli, mogła spokojnie odnaleźć oddalone miejsce, przyczajone na uboczu z daleka od odgłosów wojny. W ten sposób ryzykowała mniej, niźli trzymając się większych miast czy popularnych miasteczek. Wydawało się już, że jego wizyta w Trzech Miotłach dobiegała już końca, gdy w momencie, w którym odchodził, doszedł go jakiś ochrypły, nakładający się z innym głos, a krew zmroziła się automatycznie w żyłach. Przez ciało profesora przebiegł dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, iż dziwnie męski, zwierzęcy niemal charkot wydobywał się z gardła kobiety w pokoju... W pierwszym momencie nie doszedł do niego sens słów, ale nie chciał się mu bliżej przyglądać. Nie teraz. Nie w tym momencie... Nie... Nie mógł. - Wszystko dobrze? - wykrztusił przez zaciśnięte gardło wyraźnie zaniepokojony już nie na żarty, nie mając pojęcia, z czym miał do czynienia. Nie zauważył, że zbliżył się kilka kroków w stronę wejścia do pokoju, lecz ponownie nie przeszedł jego granicy. - Wezwać pani kogoś? Zawołam uzdrowiciela - zadeklarował się, a gdy zaczepił jedną z przechodzących sprzątaczek, by pognała po medyka, przeniósł spojrzenie z powrotem na Wrońską. Patrzył na nią z mieszanką niezrozumienia, niepokoju, troski i chociaż chciał pomóc... Nie potrafił. Nie potrafił zrobić dzisiaj już nic więcej. Musiał wracać do uczniów. - Jeśli będzie pani potrzebować jeszcze czegoś, wystarczy list. - Tylko tyle. Nie mógł, nie chciał też zostawać na dłużej. Zdał sobie sprawę, że odetchnął głęboko dopiero, będąc poza granicami pubu, chociaż nie mógł powstrzymać szybko walącego serca jeszcze przez kilkanaście minut. Obejrzał się tylko raz, patrząc w okno pokoju numer sześć, wiedząc, że nigdy nie powinien był słyszeć tych słów...
|zt
Nie mógł już zapewnić szczęścia nikomu. Już nie. Jak wszak miał być całkowicie spokojny, radosny w świecie, w którym jej nie było? Owszem posiadał swoje dzieci i wypełniały jego jestestwo miłością, lecz nie potrafiły wypełnić pustki pozostawionej przez ich matkę. Ta część miała pozostać sama już na zawsze. Wiedząc o tym, jak bezdźwięcznym był człowiekiem, pani Wroński zapewne nie widziałaby go w takich kolorach, jakich postrzegała go aktualnie. Uśmiechnął się blado, gdy wspomniała o obrazach. - To bardzo miłe. Nie jest mi jednak pani nic winna - odpowiedział z naturalnym przekonaniem i lekkością. Wszak wierzył w to, co mówił, a wizja wernisażu w aktualnych czasach, gdy ludziom brakło na jedzenie, wydawała się surrealistyczna. Tak naprawdę cała ta rzeczywistość wydawała się surrealistyczna... Przytaknął w ciszy, słysząc słowa o Szkocji. Chociaż w Hogsmeade roiło się od patroli, mogła spokojnie odnaleźć oddalone miejsce, przyczajone na uboczu z daleka od odgłosów wojny. W ten sposób ryzykowała mniej, niźli trzymając się większych miast czy popularnych miasteczek. Wydawało się już, że jego wizyta w Trzech Miotłach dobiegała już końca, gdy w momencie, w którym odchodził, doszedł go jakiś ochrypły, nakładający się z innym głos, a krew zmroziła się automatycznie w żyłach. Przez ciało profesora przebiegł dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, iż dziwnie męski, zwierzęcy niemal charkot wydobywał się z gardła kobiety w pokoju... W pierwszym momencie nie doszedł do niego sens słów, ale nie chciał się mu bliżej przyglądać. Nie teraz. Nie w tym momencie... Nie... Nie mógł. - Wszystko dobrze? - wykrztusił przez zaciśnięte gardło wyraźnie zaniepokojony już nie na żarty, nie mając pojęcia, z czym miał do czynienia. Nie zauważył, że zbliżył się kilka kroków w stronę wejścia do pokoju, lecz ponownie nie przeszedł jego granicy. - Wezwać pani kogoś? Zawołam uzdrowiciela - zadeklarował się, a gdy zaczepił jedną z przechodzących sprzątaczek, by pognała po medyka, przeniósł spojrzenie z powrotem na Wrońską. Patrzył na nią z mieszanką niezrozumienia, niepokoju, troski i chociaż chciał pomóc... Nie potrafił. Nie potrafił zrobić dzisiaj już nic więcej. Musiał wracać do uczniów. - Jeśli będzie pani potrzebować jeszcze czegoś, wystarczy list. - Tylko tyle. Nie mógł, nie chciał też zostawać na dłużej. Zdał sobie sprawę, że odetchnął głęboko dopiero, będąc poza granicami pubu, chociaż nie mógł powstrzymać szybko walącego serca jeszcze przez kilkanaście minut. Obejrzał się tylko raz, patrząc w okno pokoju numer sześć, wiedząc, że nigdy nie powinien był słyszeć tych słów...
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój nr 6
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami