Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset :: Namioty
Namiot Celine
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Namiot Celine
Odskocznia Celine, przeznaczona na odpoczynek, gdyby wśród ludzi dopadły ją strachy i odzywające się traumy - to skromna, nieduża konstrukcja zawieszona w przestrzeni pomiędzy konarem drzewa a stojącym nieopodal palikiem wbitym w ziemię, położona nieco dalej od tężejącego skupiska innych namiotów. Dwa zszyte ze sobą i przewiązane sznurkiem koce tworzą baldachim, tu i ówdzie postrzępione na rąbkach, wyraźnie sprane i wysłużone. Wzory, które musiały na nich kiedyś migać pstrokatością kolorów, dzisiaj stały się szarawe i wyblakłe. Wnętrze namiotu wyściela trzeci koc, a w środku pozostawiono nieduży wiklinowy koszyk: z koszulą nocną, której nie będzie szkoda nadwyrężyć nocowaniem w festiwalowych warunkach, zapasowym odzieniem, mydłem o kwiatowym zapachu, butelką wody i książką o pożółkłych stronach. W kącie znajduje się złożony, czwarty już koc, razem z poduszką.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Przez ostrożność - wymamrotała cicho. Naprawdę nie wiedział? Victorowi nie patrzyło dobrze z oczu, miał pięknego, wiernego psa i potrafił z zaskakującą biegłością recytować antyczną poezję, ale po doświadczeniach z Tower of London musiałaby być doszczętnie już głupia, by bez wahania rozdawać własne sekrety przypadkowo poznanym ludziom. - Nie wiem kim jest ani z jakimi ludźmi się zadaje, a to, kim jestem ja, nie jest już czymś, co chciałabym wyjawiać byle komu. Czasem łatwiej jest być anonimowym. Bezpieczniej - westchnęła, kręcąc lekko głową. Do dzisiaj fałszywa tożsamość powierzona Victorowi nie zdawała się problemem, musiała jednak dać początek okropnemu nieporozumieniu, które doprowadziło do rozlewu krwi i publicznej bijatyki, w której łamano kości i wymierzano gwałtowne ciosy. - Co on ci mówił? - spytała, niepewna, czy w ogóle chciała to wiedzieć; w momencie ich wulgarnych dysput krew szumiała w jej uszach, zagłuszając znaczną część słów o zaginionym brzmieniu i karczemnym sensie. Mimo tego, jak bardzo dotknęły ją oskarżenia podpięte pod nadane jej imię i jak bardzo wcale nie chciała ich słuchać, obawiała się, że Victor czymś podobym potraktował również Bena. Nie byłoby to nic, z czym Wright by sobie nie poradził - ale on również stawiał pierwsze kroki w życiu długości jednego miesiąca, a na festiwalu miał zaznać swobodnej zabawy, nie obelg i wmanewrowania w bójki. Martwił się, że będzie tu niebezpiecznie i okazało się, że miał rację. Czy Prewettowie nie zorganizowali na ten czas żadnej ochrony zebranej w Dorset ludności?
- Jego nos strasznie krwawił - westchnęła posępnie, strugi czerwieni wylewały się z nozdrzy Marcela i kapały na jego koszulkę, odciskając tam metaliczne łzy sączone przez poobijane ciało. Widok jego złamanego spojrzenia dryfował do tafli myśli i przepalał ją spazmami udręki, w jej głowie kłębiło się tak wiele sprzecznych pragnień, spojrzała na Bena ze zdziwieniem, kiedy zaproponował, że mogliby go razem poszukać. Jak zareagowałby Carrington? - To chyba nie jest dobry pomysł... Biliście się - przypomniała. Być może u mężczyzn działało to inaczej (zawsze fascynowało ją to, jak szybko odpuszczali burzliwość roznieconych między sobą konfliktów, kiedy pozwolili przemówić mięśniom i za ich sprawą dojść do konsensusu), ale duma Marcela musiała zostać poważnie nadwyrężona. Z Victorem mógłby sobie poradzić, ale z kimś tak potężnym, tak umięśnionym jak Ben? Czy ucieszyłby się, znów widząc go u boku przyjaciółki, która nieświadomie wywyższyła jednego ponad drugiego? Przyjaciółki, której najprawdopodobniej nawet nie chciał już widzieć?
Chciał widzieć ją wcześniej. Szukał jej, rzucił się na większego od siebie czarodzieja o rynsztokowej aparycji, dlaczego to zrobił? Pytania Bena zaczynały przyprawiać ją o miarowe pulsowanie w skroniach, nie denerwował jej, ale napierał, naciskał, wdzierał się w nią w poszukiwaniu odpowiedzi, których nie była w stanie mu ofiarować, bo zwyczajnie ich nie miała. Był jednak prostolinijnym człowiekiem, jego ciekawość nie posiadała drugiego dna; oboje nie mogli przedrzeć się przez gąszcza niezrozumienia, on liczył, że Celine cokolwiek mu rozjaśni, ona z kolei liczyła, że zrobi to dla nich sam Merlin zstępujący z jasnych, puszystych obłoków wędrujących po kopule nieba.
- Nie stanąłbyś w obronie swojej przyjaciółki? - podjęła, to wydawało się jej bowiem najbardziej logiczne. Inna alternatywa nie była możliwa, nie wierzyła, że to, co nosiła w sercu przez tak długi czas mogło się ziścić, nie zasługiwała na to. - To dobry człowiek, Percy, on obok żadnej krzywdy nie przejdzie obojętnie. Victor mógłby obrażać każdą dziewczynę z naszej paczki, a nie wątpię, że Marcel zachowałby się tak samo, jak dzisiaj - i nie wątpiła w to, że Ben wymierzyłby kaskadę ciosów w imię honoru bliskiej mu dziewczyny, z którą nie łączyłyby go cielesne zażyłości. Może gdyby on i Carrington poznali się w innych okolicznościach, znaleźliby wspólny język... Ale mleko zostało rozlane, pierwsze wrażenie wyryło się w kamieniu. Przygryzła lekko dolną wargę, gdy temat zazdrości rozmył się w ciszy - tak było lepiej, tak było bezpieczniej, nie pozwalała sobie oczekiwać więcej, niż byłby gotów jej dać, niezależnie od nowych, świeżych pragnień budzących się do życia w sercu i szepczących do myśli. Byłoby miło, gdyby zakleszczył ją w swoich dłoniach i obwieścił światu raz za razem, że od dziś nikt inny nie mógł już rościć sobie do niej praw, jednak nie nastawiała się na to, kiedy składała na jego ustach pierwszy, nieśmiały jeszcze pocałunek i nie nastawiała się na to teraz, woląc studzić żar niemądrych nadziei, zamiast zaleczać rozczarowanie.
- Naprawdę? Zabrałeś go? - zdziwiła się, nie zauważyła, kiedy to zrobił. - Pokaż - poprosiła odruchowo, choć może nie powinna chcieć zobaczyć na własne oczy narzędzia, które przelało jego krew i najpewniej wciąż nosiło na ostrzu ślady rozmazanej czerwieni ukradzionej z ciała Bena. W kącikach jej ust zamigotał chytry, lisi uśmiech, bledszy niż mgła następująca po długiej nocy, ledwie dostrzegalny; uśmiech zadowolenia i dumy, brak - być może ulubionego - noża może okazać się dla Victora dotkliwszą karą, niż pogruchotane kości. Przypominało to ostateczne uporanie się z przeciwnikiem, którego dokonał Wright, z manierą obłaskawionego kocięcia była pod wrażeniem trzeźwości jego osądu w tamtej chwili, bo sama najpewniej w ogóle nie pomyślałaby o odebraniu Vale'owi śmiercionośnego przedmiotu. Tym sposobem będą mieć pewność, że nikogo innego nie skrzywdził.
- Już prawie skończyłam i zaraz dam ci spokój - obiecała aksamitnie, głosem łagodnie muskającym zmysły, byle tylko pozwolił dać sobie pomóc. - Pozwól mi - szepnęła, odchyliwszy przyłożone do jego twarzy bandaże, by po raz kolejny skupić myśli. Baudelaire często wykorzystywała na niej ten czar, kiedy Celine niby nieszczęśliwym zrządzeniem losu kaleczyła się w Syreniej Lagunie, a pieczenie mrowiło rozciętą skórę, rozsypując na skórze pocałunki czerwieni. Curatio vultura? Nie, nie tak, podobnie. Przyłożyła grenadill tuż nad ranę ciągnącą się przez jego oko i ściągnęła brwi, uspokajając oddech. - Curatio vulnera - zainkantowała, a magia odpowiedziała. Smużka jasnego światła błysnęła z różdżki i powoli zasklepiała rozcięcie, podążając za trajektorią drewnianego szpicu, a kiedy po rozchylonym ciele pozostała jedynie skąpana w karminie blizna, uśmiechnęła się z wyraźnym podnieceniem. - Udało się! - oznajmiła zachwycona, do ostatniej chwili nie była przecież pewna, czy jej zabiegi wystarczą, żeby uporać się z odniesioną w walce raną - lecz kiedy skrzywił się, wylewając z ust sykliwe przekleństwo, zrozumiała, że to nie tu czaił się jego ból. Nie tam, nie wokół oka. Prawdziwy złoczyńca osiadł niżej, grzebiąc w jego wnętrznościach rozpychającym się uczuciem pieczenia, jakby ktoś orał go szkłem, a mimo to tak długo tłumił w sobie warknięcia opresji. Zdusiłby wszystko, gdyby tylko mógł. Zatrzymałby w sobie słabości, bo stawał się silny, silniejszy niż przedtem. Półwila powiodła wzrokiem do rozchylonej przez niego koszuli, a widok, który tam zastała, zmusił ją do poderwania dłoni i przykrycia nią ust. I on nie chciał iść do uzdrowiciela? Dlaczego mężczyźni bywali tacy trudni? Jego ciało było znacznie wytrwalsze niż wielu czarodziejów, ale to nie znaczyło, że miał czekać na samoistne ozdrowienie. - Wierzę, Percy, ale wiesz, - zdobyła się na spokojną melodię głosu, podszytą ciepłą słodyczą niedopowiedzenia, splecionej z dłońmi zakładającymi pasma srebrnych włosów na jedno ramię; obnażona, mleczna skóra szyi niby niezobowiązująco i obojętnie przywitała jego spojrzenie, - poczułabym ulgę, gdyby spojrzał na to ktoś kompetentny. Uzdrowiciel, którego bym tu przyprowadziła, by cię obejrzał. Nie wolisz szybciej wrócić do pełni sił? - spytała miękko, choć tak naprawdę chciałaby po prostu załamać ręce i pozwolić łzom popłynąć. Nie potrafiła zatrzymać krwawienia wydobywającego się z rany po nożu, purus i ferula na nic chyba by się nie zdały, a on - nie zasługiwał, przede wszystkim, by kilka następnych dni spędzić obolałym i uziemionym. Dorset przygotowało dla niego zbyt wiele atrakcji, wyścigów, polowań, sportowych dyscyplin; dość długo dochodził do zdrowia po tym, jak skatowali go pozbawieni twarzy oprawcy, by musieć podobnymi doświadczeniami plamić czas spokoju i beztroski. Uśmiechnęła się do niego mimo leciutko drżących warg, tłumiąc szalejący w sercu strach, i nieznacznie obniżyła odsłonięte ramię.
Skuś się, posłuchaj mnie, zgódź się, pozwól mi.
Tym samym ramieniem wzruszyła potem łagodnie, uciekając wzrokiem w bok; jej policzki, wcześniej ledwie muśnięte rumieńcem, pogłębiły jego koloryt, czuła ciepło rozlewające się pod skórą twarzy. - Podobało mi się to - przyznała szeptem, całe życie chciała do kogoś należeć, a teraz - teraz zrozumiała, że nie byłoby to nieprzyjemne, gdyby należała właśnie do niego. Gdyby jej chciał, gdyby się o nią upomniał, gdyby tak właśnie miało być.
- Jego nos strasznie krwawił - westchnęła posępnie, strugi czerwieni wylewały się z nozdrzy Marcela i kapały na jego koszulkę, odciskając tam metaliczne łzy sączone przez poobijane ciało. Widok jego złamanego spojrzenia dryfował do tafli myśli i przepalał ją spazmami udręki, w jej głowie kłębiło się tak wiele sprzecznych pragnień, spojrzała na Bena ze zdziwieniem, kiedy zaproponował, że mogliby go razem poszukać. Jak zareagowałby Carrington? - To chyba nie jest dobry pomysł... Biliście się - przypomniała. Być może u mężczyzn działało to inaczej (zawsze fascynowało ją to, jak szybko odpuszczali burzliwość roznieconych między sobą konfliktów, kiedy pozwolili przemówić mięśniom i za ich sprawą dojść do konsensusu), ale duma Marcela musiała zostać poważnie nadwyrężona. Z Victorem mógłby sobie poradzić, ale z kimś tak potężnym, tak umięśnionym jak Ben? Czy ucieszyłby się, znów widząc go u boku przyjaciółki, która nieświadomie wywyższyła jednego ponad drugiego? Przyjaciółki, której najprawdopodobniej nawet nie chciał już widzieć?
Chciał widzieć ją wcześniej. Szukał jej, rzucił się na większego od siebie czarodzieja o rynsztokowej aparycji, dlaczego to zrobił? Pytania Bena zaczynały przyprawiać ją o miarowe pulsowanie w skroniach, nie denerwował jej, ale napierał, naciskał, wdzierał się w nią w poszukiwaniu odpowiedzi, których nie była w stanie mu ofiarować, bo zwyczajnie ich nie miała. Był jednak prostolinijnym człowiekiem, jego ciekawość nie posiadała drugiego dna; oboje nie mogli przedrzeć się przez gąszcza niezrozumienia, on liczył, że Celine cokolwiek mu rozjaśni, ona z kolei liczyła, że zrobi to dla nich sam Merlin zstępujący z jasnych, puszystych obłoków wędrujących po kopule nieba.
- Nie stanąłbyś w obronie swojej przyjaciółki? - podjęła, to wydawało się jej bowiem najbardziej logiczne. Inna alternatywa nie była możliwa, nie wierzyła, że to, co nosiła w sercu przez tak długi czas mogło się ziścić, nie zasługiwała na to. - To dobry człowiek, Percy, on obok żadnej krzywdy nie przejdzie obojętnie. Victor mógłby obrażać każdą dziewczynę z naszej paczki, a nie wątpię, że Marcel zachowałby się tak samo, jak dzisiaj - i nie wątpiła w to, że Ben wymierzyłby kaskadę ciosów w imię honoru bliskiej mu dziewczyny, z którą nie łączyłyby go cielesne zażyłości. Może gdyby on i Carrington poznali się w innych okolicznościach, znaleźliby wspólny język... Ale mleko zostało rozlane, pierwsze wrażenie wyryło się w kamieniu. Przygryzła lekko dolną wargę, gdy temat zazdrości rozmył się w ciszy - tak było lepiej, tak było bezpieczniej, nie pozwalała sobie oczekiwać więcej, niż byłby gotów jej dać, niezależnie od nowych, świeżych pragnień budzących się do życia w sercu i szepczących do myśli. Byłoby miło, gdyby zakleszczył ją w swoich dłoniach i obwieścił światu raz za razem, że od dziś nikt inny nie mógł już rościć sobie do niej praw, jednak nie nastawiała się na to, kiedy składała na jego ustach pierwszy, nieśmiały jeszcze pocałunek i nie nastawiała się na to teraz, woląc studzić żar niemądrych nadziei, zamiast zaleczać rozczarowanie.
- Naprawdę? Zabrałeś go? - zdziwiła się, nie zauważyła, kiedy to zrobił. - Pokaż - poprosiła odruchowo, choć może nie powinna chcieć zobaczyć na własne oczy narzędzia, które przelało jego krew i najpewniej wciąż nosiło na ostrzu ślady rozmazanej czerwieni ukradzionej z ciała Bena. W kącikach jej ust zamigotał chytry, lisi uśmiech, bledszy niż mgła następująca po długiej nocy, ledwie dostrzegalny; uśmiech zadowolenia i dumy, brak - być może ulubionego - noża może okazać się dla Victora dotkliwszą karą, niż pogruchotane kości. Przypominało to ostateczne uporanie się z przeciwnikiem, którego dokonał Wright, z manierą obłaskawionego kocięcia była pod wrażeniem trzeźwości jego osądu w tamtej chwili, bo sama najpewniej w ogóle nie pomyślałaby o odebraniu Vale'owi śmiercionośnego przedmiotu. Tym sposobem będą mieć pewność, że nikogo innego nie skrzywdził.
- Już prawie skończyłam i zaraz dam ci spokój - obiecała aksamitnie, głosem łagodnie muskającym zmysły, byle tylko pozwolił dać sobie pomóc. - Pozwól mi - szepnęła, odchyliwszy przyłożone do jego twarzy bandaże, by po raz kolejny skupić myśli. Baudelaire często wykorzystywała na niej ten czar, kiedy Celine niby nieszczęśliwym zrządzeniem losu kaleczyła się w Syreniej Lagunie, a pieczenie mrowiło rozciętą skórę, rozsypując na skórze pocałunki czerwieni. Curatio vultura? Nie, nie tak, podobnie. Przyłożyła grenadill tuż nad ranę ciągnącą się przez jego oko i ściągnęła brwi, uspokajając oddech. - Curatio vulnera - zainkantowała, a magia odpowiedziała. Smużka jasnego światła błysnęła z różdżki i powoli zasklepiała rozcięcie, podążając za trajektorią drewnianego szpicu, a kiedy po rozchylonym ciele pozostała jedynie skąpana w karminie blizna, uśmiechnęła się z wyraźnym podnieceniem. - Udało się! - oznajmiła zachwycona, do ostatniej chwili nie była przecież pewna, czy jej zabiegi wystarczą, żeby uporać się z odniesioną w walce raną - lecz kiedy skrzywił się, wylewając z ust sykliwe przekleństwo, zrozumiała, że to nie tu czaił się jego ból. Nie tam, nie wokół oka. Prawdziwy złoczyńca osiadł niżej, grzebiąc w jego wnętrznościach rozpychającym się uczuciem pieczenia, jakby ktoś orał go szkłem, a mimo to tak długo tłumił w sobie warknięcia opresji. Zdusiłby wszystko, gdyby tylko mógł. Zatrzymałby w sobie słabości, bo stawał się silny, silniejszy niż przedtem. Półwila powiodła wzrokiem do rozchylonej przez niego koszuli, a widok, który tam zastała, zmusił ją do poderwania dłoni i przykrycia nią ust. I on nie chciał iść do uzdrowiciela? Dlaczego mężczyźni bywali tacy trudni? Jego ciało było znacznie wytrwalsze niż wielu czarodziejów, ale to nie znaczyło, że miał czekać na samoistne ozdrowienie. - Wierzę, Percy, ale wiesz, - zdobyła się na spokojną melodię głosu, podszytą ciepłą słodyczą niedopowiedzenia, splecionej z dłońmi zakładającymi pasma srebrnych włosów na jedno ramię; obnażona, mleczna skóra szyi niby niezobowiązująco i obojętnie przywitała jego spojrzenie, - poczułabym ulgę, gdyby spojrzał na to ktoś kompetentny. Uzdrowiciel, którego bym tu przyprowadziła, by cię obejrzał. Nie wolisz szybciej wrócić do pełni sił? - spytała miękko, choć tak naprawdę chciałaby po prostu załamać ręce i pozwolić łzom popłynąć. Nie potrafiła zatrzymać krwawienia wydobywającego się z rany po nożu, purus i ferula na nic chyba by się nie zdały, a on - nie zasługiwał, przede wszystkim, by kilka następnych dni spędzić obolałym i uziemionym. Dorset przygotowało dla niego zbyt wiele atrakcji, wyścigów, polowań, sportowych dyscyplin; dość długo dochodził do zdrowia po tym, jak skatowali go pozbawieni twarzy oprawcy, by musieć podobnymi doświadczeniami plamić czas spokoju i beztroski. Uśmiechnęła się do niego mimo leciutko drżących warg, tłumiąc szalejący w sercu strach, i nieznacznie obniżyła odsłonięte ramię.
Skuś się, posłuchaj mnie, zgódź się, pozwól mi.
Tym samym ramieniem wzruszyła potem łagodnie, uciekając wzrokiem w bok; jej policzki, wcześniej ledwie muśnięte rumieńcem, pogłębiły jego koloryt, czuła ciepło rozlewające się pod skórą twarzy. - Podobało mi się to - przyznała szeptem, całe życie chciała do kogoś należeć, a teraz - teraz zrozumiała, że nie byłoby to nieprzyjemne, gdyby należała właśnie do niego. Gdyby jej chciał, gdyby się o nią upomniał, gdyby tak właśnie miało być.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Udawanie kogoś, kim się nie było, nie wydawało się Benjaminowi zbyt honorowe, budziło wręcz podejrzenia, ale Celine nie mogła być jakąś lafiryndą skaczącą z kwiatka na kwiatek pod fałszywymi pseudonimami, by uwiedzeni mężczyźni nie gonili później za nią ze swą męczącą uwagą. A może jednak mogła taka być? Uśmiechać się w taki sam sposób jak wczoraj, do niego? Zupełnie stracił dla niej głowę, a przecież uważał się za człowieka wytrzymałego i niewzruszonego. Czy mąciła w głowie i Victorowi i Marcelowi, a on wyszedł na głupka, stając w obronie jej dobrego imienia? Krzaczaste brwi nieco się zmarszczyły, Ben przygryzł dolną wargę, ale nic nie powiedział, obolały i skołowany. Pewnie dramatyzował, aura nie sprzyjała wyciąganiu logicznych wniosków, wystarczyła też kolejna porcja troski w melodyjnym głosie Lovegood, by zupełnie zdusił w zarodku podejrzenia odnośnie jej szczerości. - Przecież słyszałaś, stałaś tuż obok - odparł z westchnieniem, nie zamierzał powtarzać pyskówek Marcela i wulgaryzmów Victora, Celia nie mogła udawać, że doznała nagłej głuchoty. - Krwawił, ale trochę sam się prosił. Uważam, że honorowa bójka kształtuje charakter. No, ale ta honorowa nie była - bo rosły idiota wyciągnął nóż. Szczęśliwie wbijający się w brzuch Percivala a nie szczupłego - aczkolwiek zaskakująco zwinnego - blondynka, wtedy ostrze mogłoby przejść na wylot pomiędzy jego żebrami. - Ja go nie biłem - zaprzeczył od razu, stanowczo, unosząc w górę lewą, brudną od krwi Victora dłoń. Jasnego skurczybyka nawet przecież nie tknął, prawie. - On mnie uderzył, mocno. Ale to jeszcze szczeniak, wybaczam mu. W dodatku po tym, co mi powiedziałaś...cóż, to pewnie dobry dzieciak - jego głos nieco złagodniał, pamiętał wrogość bijącą z oczu Marcela oraz ból od zadanego przez akrobatę ciosu, lecz nie chował urazy. - Nie chcesz mnie z nim zapoznać? - dopytał, lekko zdziwiony ostrożnością, z jaką półwila odniosła się do propozycji spotkania i sprawdzenia, czy przyjaciel znajduje się w jednym kawałku. Wydawało mu się, że podobne postrzegali rodzinę z wyboru; tych najbliższych, którzy wymagali ochrony. Przez moment zamyślił się nad celnym pytaniem Lovegood.
- Nie wiem, nie mam przyjaciółki. A jeśli już, to nie rzucałbym się do większego ode mnie typa, bo bym tylko napytał sobie i jej biedy - odparł prostolinijnie jak zwykle, czym innym była reakcja na wyzwiska wobec koleżanki, nawet najmilszej, a czym innym wobec kobiety, którą widziało się nago. - Macie paczkę? Kto w niej jest? - zapytał, zainteresowany zmianą tematu, bo wolał nie dekoncentrować się wspomnieniami o pozbawionym odzienia szczupłym ciele Celine, krągłym i zwinnym jednocześnie, złożonym z twardych mięśni i miękkiego ciała, rozłożonych w idealnych proporcjach. Ciekaw był historii o przyjaciołach dziewczyny, nigdy wcześniej o to nie dopytywał - przez cały miesiąc wracał do zdrowia w swojej bańce, a cały jego wszechświat składał się z przytulnego domku, odremontowanej szopy, powracającego do pełni bujności ogródka i niedalekiej okolicy w Dolinie Godryka. Nie wychylał się, rozmawiał właściwie tylko z Lovegoodami i odwiedzającym go Hectorem, czasem z najbliższymi sąsiadami, lecz dopiero postawienie pierwszych kroków na terenie festiwalu pozwoliło na kontakt z resztą społeczeństwa. Co nie zakończyło się bardzo dobrze, ale przynajmniej zdobył uznanie panny oraz nóż. Sięgnął po niego do kieszeni, ostrożnie, po czym odłożył go na trawie obok siebie. Narzędzie niedoszłej zbrodni lepiło się od zasychającej krwi. - Czemu chciałaś go zobaczyć? Nie wiem, czy do kuchni się nada... - zastanowił się na głos, zerkając z ukosa na chochliczy uśmiech Celii. Nagle zadziorny, trochę triumfujący, kuszący w nowy sposób, obcy i niepokojący - ale to ostatnie odczucie stłumił, na moment zapominając o bólu. Dając się jej uwieść, tym razem w moralnej intencji, jakiej oczywiście nie był świadom, wpatrując się w nią nieco cielęcym spojrzeniem. Odkryte ramię, syreni głos, powłóczyste spojrzenia znad dłoni przez moment przyciśniętych do ust. Gdyby wpadła w panikę, próbując udowodnić mu, że potrzebuje pomocy specjalisty i jest słaby i ranny, obruszyłby się - kobiety jednak posiadały wrodzoną mądrość. Miękki ton półwili rozkojarzył go i sprawił, że przestał zabierać się jak bury osioł. Poważnie rozważając skorzystanie z pomocy uzdrowiciela, by szybciej stanąć na nogach.
- Wolę... - odpowiedział nieco bezmyślnie, podążając wzrokiem za srebrzystym pasmem włosów, umykającym znad półnagiego ramienia. Niestety, nie dał się porwać urokowi dziewczyny całkowicie, ból otrzeźwiał go na tyle, by zdał sobie sprawę, że znalazł się w problematycznej sytuacji. - Nie stać mnie na uzdrowiciela...Zagoi się, poważnie. Wystarczy jakiś bandaż i szmatka i będzie dobrze - wymamrotał trochę ciszej, odrywając wzrok od Celine. Nie mial knuta, żeby kupić głupi los na loterii, a co dopiero przywoływać magimedyka. Wziął głębszy, nieco ochrypły oddech, spoglądając z ukosa na uśmiechniętą troskliwie Lovegood. Czy chciała, by nazywał ją swoją panną? On, który nie miał dosłownie niczego i jedyne, co mógł jej podarować, to marny kubek, za jaki notabene sama musiała zapłacić? Zmarkotniał trochę, a żeby to ukryć, nie bez trudności zaczął ściągać koszulę przez głowę, szamocząc się z ubraniem nieco za długo, by wydawało się to jedynie wynikiem trudności w zwalczaniu bólu. - A chciałabyś w ogóle? Być moją panną? - rzucił gdzieś w plątaninie ubrania, sam nie wiedząc, czy w ogóle chce znać odpowiedź na to pytanie. Nie miał do zaoferowania nic - oprócz bycia względnie przystojnym psidwakiem, potrafiącym wpierdolić komuś do nieprzytomności.
- Nie wiem, nie mam przyjaciółki. A jeśli już, to nie rzucałbym się do większego ode mnie typa, bo bym tylko napytał sobie i jej biedy - odparł prostolinijnie jak zwykle, czym innym była reakcja na wyzwiska wobec koleżanki, nawet najmilszej, a czym innym wobec kobiety, którą widziało się nago. - Macie paczkę? Kto w niej jest? - zapytał, zainteresowany zmianą tematu, bo wolał nie dekoncentrować się wspomnieniami o pozbawionym odzienia szczupłym ciele Celine, krągłym i zwinnym jednocześnie, złożonym z twardych mięśni i miękkiego ciała, rozłożonych w idealnych proporcjach. Ciekaw był historii o przyjaciołach dziewczyny, nigdy wcześniej o to nie dopytywał - przez cały miesiąc wracał do zdrowia w swojej bańce, a cały jego wszechświat składał się z przytulnego domku, odremontowanej szopy, powracającego do pełni bujności ogródka i niedalekiej okolicy w Dolinie Godryka. Nie wychylał się, rozmawiał właściwie tylko z Lovegoodami i odwiedzającym go Hectorem, czasem z najbliższymi sąsiadami, lecz dopiero postawienie pierwszych kroków na terenie festiwalu pozwoliło na kontakt z resztą społeczeństwa. Co nie zakończyło się bardzo dobrze, ale przynajmniej zdobył uznanie panny oraz nóż. Sięgnął po niego do kieszeni, ostrożnie, po czym odłożył go na trawie obok siebie. Narzędzie niedoszłej zbrodni lepiło się od zasychającej krwi. - Czemu chciałaś go zobaczyć? Nie wiem, czy do kuchni się nada... - zastanowił się na głos, zerkając z ukosa na chochliczy uśmiech Celii. Nagle zadziorny, trochę triumfujący, kuszący w nowy sposób, obcy i niepokojący - ale to ostatnie odczucie stłumił, na moment zapominając o bólu. Dając się jej uwieść, tym razem w moralnej intencji, jakiej oczywiście nie był świadom, wpatrując się w nią nieco cielęcym spojrzeniem. Odkryte ramię, syreni głos, powłóczyste spojrzenia znad dłoni przez moment przyciśniętych do ust. Gdyby wpadła w panikę, próbując udowodnić mu, że potrzebuje pomocy specjalisty i jest słaby i ranny, obruszyłby się - kobiety jednak posiadały wrodzoną mądrość. Miękki ton półwili rozkojarzył go i sprawił, że przestał zabierać się jak bury osioł. Poważnie rozważając skorzystanie z pomocy uzdrowiciela, by szybciej stanąć na nogach.
- Wolę... - odpowiedział nieco bezmyślnie, podążając wzrokiem za srebrzystym pasmem włosów, umykającym znad półnagiego ramienia. Niestety, nie dał się porwać urokowi dziewczyny całkowicie, ból otrzeźwiał go na tyle, by zdał sobie sprawę, że znalazł się w problematycznej sytuacji. - Nie stać mnie na uzdrowiciela...Zagoi się, poważnie. Wystarczy jakiś bandaż i szmatka i będzie dobrze - wymamrotał trochę ciszej, odrywając wzrok od Celine. Nie mial knuta, żeby kupić głupi los na loterii, a co dopiero przywoływać magimedyka. Wziął głębszy, nieco ochrypły oddech, spoglądając z ukosa na uśmiechniętą troskliwie Lovegood. Czy chciała, by nazywał ją swoją panną? On, który nie miał dosłownie niczego i jedyne, co mógł jej podarować, to marny kubek, za jaki notabene sama musiała zapłacić? Zmarkotniał trochę, a żeby to ukryć, nie bez trudności zaczął ściągać koszulę przez głowę, szamocząc się z ubraniem nieco za długo, by wydawało się to jedynie wynikiem trudności w zwalczaniu bólu. - A chciałabyś w ogóle? Być moją panną? - rzucił gdzieś w plątaninie ubrania, sam nie wiedząc, czy w ogóle chce znać odpowiedź na to pytanie. Nie miał do zaoferowania nic - oprócz bycia względnie przystojnym psidwakiem, potrafiącym wpierdolić komuś do nieprzytomności.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Udawanie kogoś, kim się nie było, mogło uratować skórę. Panicznie bała się rozpoznania, błysku olśnienia w oczach kogoś, kto dowiedziałby się, że zbiegła z więzienia i nie trafiła do miejsca jej przeznaczonego, piekielnego kręgu zarezerwowanego dla ślicznych dziewcząt, za które bogaci klienci byliby w stanie sowicie zapłacić, byle zaspokoić targające ich duszami brudne żądze. Uciekała od strachu, oddalała wykreowane paniką podejrzenia, trzymała Celine Lovegood w swoim sercu jak pilnie strzeżony sekret, przeznaczony dziś dla najbardziej zaufanych osób. Nie musiał tego rozumieć, właściwie w pełni rozumiał to chyba tylko Hector, wytrenowany w dziedzinie magipsychiatrii i przygotowany do rozszyfrowywania labiryntów utkanych w głowach pacjentów, ale Ben nie pociągnął tematu, a ona nie kontynuowała. - Zakryłam uszy - mruknęła cicho, wstydliwie, nie widział tego, stojąc do niej tyłem, ale przyciskała dłonie do uszu tak mocno, by stłumić zarówno echo wyzwisk tnących fakturę powietrza, jak i metaliczny szum własnej krwi. - Nie chciałam wtedy tego słuchać... Nie wiem, czy chodziło mu o mnie, tego chyba nie chcę wiedzieć. Ciebie też obrażał? - dopytała, to było dla niej ważne. Ego powracającego do zdrowia Bena pokryte było bliznami, przeszedł tak wiele, malując po ciele kształtami odniesionych obrażeń i przebytych tortur, cierpienia, z jakim mierzył się w poprzednim życiu. Nie był słabeuszem, wiedziała to, ale Victor miotał obelgami celnie i podskórnie obawiała się, że trafiłby go czymś więcej niż nożem. Czymś, co pozostawiłoby na psychice Bena rozognioną rysę. - Nie była. Była okropna, głupia i rynsztokowa - żachnęła się gniewnie, czując rozbudzone w żyłach wrzenie krwi na myśl o tym, jak Vale potraktował jej kochanka. Jej mężczyznę. Chyba jej? Trudno powiedzieć, oboje mieli w głowie mętlik, nie był to też czas na podobne rozmyślania, choć te uparcie krążyły na dnie świadomości, gotowe wychynąć w każdej chwili. - Nie jestem pewna czy będzie chciał rozmawiać ze mną, a co dopiero z nami. Jego duma musiała krwawić razem z nosem. Możemy spróbować, tylko... Najpierw podejdę do niego sama, dobrze? A potem mu cię przedstawię - zaproponowała łagodnie, miękko, w głębi duszy wiedząc, że wspólna konfrontacja wcale nie była dobrym pomysłem, lecz z jakiegoś powodu, głupiego, naiwnego i marzycielskiego, chciała, żeby się polubili. - To dobry człowiek, tak, tak jak ty. Bez tej bijatyki myślę, że od razu byście się dogadali. Jest bardzo sportowy. To akrobata. I też nieźle lata na miotle - uśmiechnęła się lekko. Wspólny punkt zaczepienia w typowo męskich rozmowach mógłby pomóc pogrzebać topór wojenny, ale czy to by wystarczyło, żeby po prostu podali sobie ręce i zapomnieli o przelanej krwi? Obaj jej bronili, nie mieli powodu skakać sobie do gardeł. To Victor mógł im zaszkodzić - i im zaszkodził. Łapała się tej cienkiej nici nadziei jak tonący chwytałby brzytwę, bojąc się jednocześnie, że wyobrażała sobie więcej, niż Merlin był skłonny zaoferować, lecz kto wie? Skoro Ben nie zrobił Marcelowi nic złego...
- Od ciebie nie ma nikogo większego - skonstatowała aksamitnie, z cieniem rozbawienia jaśniejącym na rozmiękczonych mięśniach twarzy. Prawdą było jednak to, że przyjaciół miał niewielu. Nie wychylał się poza bezpieczne kanwy domu w Dolinie Godryka, stronił od sąsiadów, z którymi czasem zamieniał kilka słów, ale nie zawiązywał prawdziwej więzi. Przez strach? - Och, kilka osób. Jest Jim, bardzo utalentowany skrzypek, jest Marcel, jest Neala, moja narwana lwica o płomiennym temperamencie, są Eve i Aisha, z którymi zaprzyjaźniłam się, kiedy trafiłam do ich domu po ucieczce. Steff i Liddy ciągle robią zdjęcia. A oprócz nich... Bywają też Castor i Anne, ale ostatnio rzadko ich widuję. Był też Thomas, ale to, co robił, spaliło go w tej grupie - westchnęła, z nieukrywaną błogością dzieląc się z nim kawałkiem swojego życia, dopuszczając go do swojego świata, na ledwie chwilę rozproszona od strachu o jego zdrowie, choć ten szybko miał powrócić. Przed wybuchem grzesznej bliskości wyobrażała sobie, że będzie przyklejona do przyjaciół przez całe obchody Lughnasadh, lecz teraz łasiła się do Bena, łaknąc jego obecności, brzmienia jego głosu, dotyku jego szorstkich dłoni. Po prostu jego. Zaskakujące, jak szybko można było komuś namieszać w głowie. - Poza nimi nie mam zbyt wielu bliskich osób, głównie rodzinę. I ciebie - w jej spojrzeniu zatańczył uśmiech, zerknęła na niego spod kurtyny rzęs, lecz widok umazanej krwią twarzy szybko przywrócił jej myśli do rzeczywistości. Po zaleczeniu rozcięcia, znów otarła jego skórę zwilżoną szmatką, łagodnie i ostrożnie, usiłując zetrzeć większą część czerwonych plam. Smużki karminu pałętały się pod gęstą brodą, do nich nie mogła dosięgnąć. Łatwiej było ogniskować myśli na torach, na jakie ją prowadził, zamiast na czarnych scenariuszach snutych przez wyobraźnię: jego stygnącym ciele z wbitym w serce narzędziem albo poderżniętym gardłem. W ten sposób trzymała strachy na wodzy. A on? Jakim cudem pozostawał tak spokojny? Uspokajał ją i dekoncentrował od paniki, chociaż to on został poszkodowany; spychał na bok swoje bolączki, żeby roztoczyć nad nią opiekę - jak prawdziwie dojrzały mężczyzna.
Jej wzrok opadł później na nóż. Zbroczony czerwienią, ostry, gotowy przecinać skórę i dobierać się do mięsa. Na myśl o tym, że coś tak brutalnego wdarło się we wnętrzności Bena, aż przeszedł ją dreszcz. - To twoje trofeum - podkreśliła, dlatego chciała je zobaczyć, nóż był dowodem jego wygranej nad Victorem wbitym w rozkopaną ziemię i źdźbła trawy. Powinien być dumny. Pozwolić, żeby triumf nad złoczyńcą podbudował jego charakter i napełnił go pewnością.
Wygrał. Bez różdżki, samą pięścią. Mógł się bronić przed napastnikiem. Mógł przestać się bać.
Pewność zresztą już w sobie posiadał: z uporem garboroga zapierał się przed pomocą uzdrowiciela i Celine musiała sięgnąć po wszelkie pokłady silnej woli, żeby nie przewrócić oczyma w zestresowanej manierze. Nawet widok jej wdzięczącej się postawy nie pomagał. - Proszę, Percy. Nie możemy umówić się tak, że dziś ci pożyczę, a ty odrobisz te monety na jakimś zadaniu od sąsiadów? Po prostu oddasz mi trochę później - ponowiła z nadzieją. Nie chciała już oferować mu bezzwrotnej pożyczki, uzmysłowił jej, że godziło to w jego dumę i odbierało poczucie zaradnej męskości, ale nie mógł paradować po festiwalu - i gdziekolwiek indziej - w ciągłym bólu pulsującym od rany po ataku nożownika. - Purus - zaintonowała, zawiesiwszy różdżkę nad rozcięciem, bo, znów, tylko tyle mogła zrobić. Następnie spróbowała ferulę, lecz kiedy z grenadillu wystrzeliły ledwie strzępki bieli, które natychmiast rozprysły się w powietrzu, zmrużyła oczy jak rozczarowane kocię. - Ferula - spróbowała ponownie i jak na zawołanie na jej dłoni zmaterializowały się wstęgi świeżego bandaża. - Owiniesz je dookoła? Albo ja je owinę. Przynajmniej tyle możemy na to sami zaradzić, nie znam innych zaklęć - przyznała, odchyliwszy się nieco do tyłu, kiedy Ben zabrał się za zdejmowanie koszuli. Pod rozdartym materiałem czekały wyrzeźbione mięśnie, ich solidne sploty zwężające się skosem ku linii pasa. Zawiesiła na nich wzrok, na bliznach i tatuażach. Każda młoda panna odwróciłaby spojrzenie i uznała jego widok za przerażający, ale nie ona. Dla niej był piękny. Półwila przechyliła lekko głowę w stronę ramienia, słysząc zaplątane w ubraniu pytanie. - Chciałabym - wymruczała cicho, melodyjnie, jedwabiście. To nic, że nie miał przy sobie sakwy z pieniędzmi, że nie był pewien własnego imienia, że los poharatał go i zamienił w bliznowatą tkankę przebytej historii, wystarczyło, że miał dobre serce. - Gdybym nie chciała, wczoraj... nie pocałowałabym cię na polanie. Ani później w namiocie - ani nie oddałabym ci się, nie ofiarowałabym ci swojej czystości, tego, co mi z niej pozostało. Tym razem miękkim ruchem wyprostowała głowę, lecz jej wzrok nie śmiał wrócić do jego twarzy, obawiała się, że mogłaby tym wyznaniem wprawić go w niewygodę bycia postawionym pod niewidzialną ścianą - bo może to on wcale jej nie chciał, nie w ten sposób.
- Od ciebie nie ma nikogo większego - skonstatowała aksamitnie, z cieniem rozbawienia jaśniejącym na rozmiękczonych mięśniach twarzy. Prawdą było jednak to, że przyjaciół miał niewielu. Nie wychylał się poza bezpieczne kanwy domu w Dolinie Godryka, stronił od sąsiadów, z którymi czasem zamieniał kilka słów, ale nie zawiązywał prawdziwej więzi. Przez strach? - Och, kilka osób. Jest Jim, bardzo utalentowany skrzypek, jest Marcel, jest Neala, moja narwana lwica o płomiennym temperamencie, są Eve i Aisha, z którymi zaprzyjaźniłam się, kiedy trafiłam do ich domu po ucieczce. Steff i Liddy ciągle robią zdjęcia. A oprócz nich... Bywają też Castor i Anne, ale ostatnio rzadko ich widuję. Był też Thomas, ale to, co robił, spaliło go w tej grupie - westchnęła, z nieukrywaną błogością dzieląc się z nim kawałkiem swojego życia, dopuszczając go do swojego świata, na ledwie chwilę rozproszona od strachu o jego zdrowie, choć ten szybko miał powrócić. Przed wybuchem grzesznej bliskości wyobrażała sobie, że będzie przyklejona do przyjaciół przez całe obchody Lughnasadh, lecz teraz łasiła się do Bena, łaknąc jego obecności, brzmienia jego głosu, dotyku jego szorstkich dłoni. Po prostu jego. Zaskakujące, jak szybko można było komuś namieszać w głowie. - Poza nimi nie mam zbyt wielu bliskich osób, głównie rodzinę. I ciebie - w jej spojrzeniu zatańczył uśmiech, zerknęła na niego spod kurtyny rzęs, lecz widok umazanej krwią twarzy szybko przywrócił jej myśli do rzeczywistości. Po zaleczeniu rozcięcia, znów otarła jego skórę zwilżoną szmatką, łagodnie i ostrożnie, usiłując zetrzeć większą część czerwonych plam. Smużki karminu pałętały się pod gęstą brodą, do nich nie mogła dosięgnąć. Łatwiej było ogniskować myśli na torach, na jakie ją prowadził, zamiast na czarnych scenariuszach snutych przez wyobraźnię: jego stygnącym ciele z wbitym w serce narzędziem albo poderżniętym gardłem. W ten sposób trzymała strachy na wodzy. A on? Jakim cudem pozostawał tak spokojny? Uspokajał ją i dekoncentrował od paniki, chociaż to on został poszkodowany; spychał na bok swoje bolączki, żeby roztoczyć nad nią opiekę - jak prawdziwie dojrzały mężczyzna.
Jej wzrok opadł później na nóż. Zbroczony czerwienią, ostry, gotowy przecinać skórę i dobierać się do mięsa. Na myśl o tym, że coś tak brutalnego wdarło się we wnętrzności Bena, aż przeszedł ją dreszcz. - To twoje trofeum - podkreśliła, dlatego chciała je zobaczyć, nóż był dowodem jego wygranej nad Victorem wbitym w rozkopaną ziemię i źdźbła trawy. Powinien być dumny. Pozwolić, żeby triumf nad złoczyńcą podbudował jego charakter i napełnił go pewnością.
Wygrał. Bez różdżki, samą pięścią. Mógł się bronić przed napastnikiem. Mógł przestać się bać.
Pewność zresztą już w sobie posiadał: z uporem garboroga zapierał się przed pomocą uzdrowiciela i Celine musiała sięgnąć po wszelkie pokłady silnej woli, żeby nie przewrócić oczyma w zestresowanej manierze. Nawet widok jej wdzięczącej się postawy nie pomagał. - Proszę, Percy. Nie możemy umówić się tak, że dziś ci pożyczę, a ty odrobisz te monety na jakimś zadaniu od sąsiadów? Po prostu oddasz mi trochę później - ponowiła z nadzieją. Nie chciała już oferować mu bezzwrotnej pożyczki, uzmysłowił jej, że godziło to w jego dumę i odbierało poczucie zaradnej męskości, ale nie mógł paradować po festiwalu - i gdziekolwiek indziej - w ciągłym bólu pulsującym od rany po ataku nożownika. - Purus - zaintonowała, zawiesiwszy różdżkę nad rozcięciem, bo, znów, tylko tyle mogła zrobić. Następnie spróbowała ferulę, lecz kiedy z grenadillu wystrzeliły ledwie strzępki bieli, które natychmiast rozprysły się w powietrzu, zmrużyła oczy jak rozczarowane kocię. - Ferula - spróbowała ponownie i jak na zawołanie na jej dłoni zmaterializowały się wstęgi świeżego bandaża. - Owiniesz je dookoła? Albo ja je owinę. Przynajmniej tyle możemy na to sami zaradzić, nie znam innych zaklęć - przyznała, odchyliwszy się nieco do tyłu, kiedy Ben zabrał się za zdejmowanie koszuli. Pod rozdartym materiałem czekały wyrzeźbione mięśnie, ich solidne sploty zwężające się skosem ku linii pasa. Zawiesiła na nich wzrok, na bliznach i tatuażach. Każda młoda panna odwróciłaby spojrzenie i uznała jego widok za przerażający, ale nie ona. Dla niej był piękny. Półwila przechyliła lekko głowę w stronę ramienia, słysząc zaplątane w ubraniu pytanie. - Chciałabym - wymruczała cicho, melodyjnie, jedwabiście. To nic, że nie miał przy sobie sakwy z pieniędzmi, że nie był pewien własnego imienia, że los poharatał go i zamienił w bliznowatą tkankę przebytej historii, wystarczyło, że miał dobre serce. - Gdybym nie chciała, wczoraj... nie pocałowałabym cię na polanie. Ani później w namiocie - ani nie oddałabym ci się, nie ofiarowałabym ci swojej czystości, tego, co mi z niej pozostało. Tym razem miękkim ruchem wyprostowała głowę, lecz jej wzrok nie śmiał wrócić do jego twarzy, obawiała się, że mogłaby tym wyznaniem wprawić go w niewygodę bycia postawionym pod niewidzialną ścianą - bo może to on wcale jej nie chciał, nie w ten sposób.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Nie, tylko ciebie. Mówił, że się puszczasz i źle prowadzisz, tak w skrócie - poinformował ją lojalnie o zakresie inwektyw, unosząc tylko wysoko krzaczaste brwi, aż zapiekła go świeżo zagojona rana. Zatkała uszy, naprawdę? Poczuł się rozbawiony, zażenowany, ale zarazem rozczulony - jak na wyzudaną kobietę, świadomą swych potrzeb i ciała, potrafiła zachowywać się niewinnie, niemal dziecięco, a próba udawania, że to, co widziała i słyszała nie istniało tylko to potwierdzało. Zrobiło mu się jej szkoda; na pewno słyszenie podobnych wulgaryzmów nie było miłe, lekko mówiąc, zwłaszcza, gdy te padały z ust kogoś znajomego.
- W rynsztoku bije się inaczej, chwyt jest trudniejszy, bo wszystko jest śliskie i szczury potr... - odpowiedział na jej kolejne, gniewne sarknięcie niemal odruchowo, bez jakiegokolwiek zastanowienia, a słowa, które przyniosła mu na język ignorująca amnezję ślina, mocno go zdziwiły. Urwał, równie zaskoczony co zapewne Celine. Nie miał pojęcia, skąd taka pewność we własnym głosie, ale chyba nie mógł dalej udawać, że jako Percival wiódł nieskalane przemocą życie. Walczył zbyt dobrze, uderzał zbyt celnie i znosił zbyt wiele, by nie wzbudzało to podejrzeń dotyczących jego prowadzenia się przed utratą pamięci. Cóż, mogli być siebie warci - upadła kobieta i upadnięty mężczyzna. Uśmiechnął się głupkowato, ale i smutno, do własnych myśli. Jeszcze przed kilkoma dniami dałby się pokroić w celu uznania, że to zwinny akrobata o błękitnych oczach i młodzieńczej niewnności pasuje do uroczej, nieco nieśmiałej Celine, życie obnażyło jednak prawdę. Wcale nie tak przykrą.
- No dobra, może się dogadamy, ale to jakiś dzieciak. O czym miałbym z takim gadać? - spytał nieco bezradnie, nieświadom, że podobne pytanie może pojawić się w kontekście ich relacji. Kiedy przypomni już sobie własne życie, oczywiście, na razie bowiem zaklęto go w figurze nastolatka, próbującego odkryć kim jest, czego pragnie i czego się boi. Nie miał w sobie za knut dojrzałości - i pewnie dlatego koncentrował się na dość szczeniackich detalach wypowiedzi półwili. - Skąd wiesz, że jest wysportowany? - spytał jeszcze głucho, ale później rozpogodził się, słysząc, z jaką czułością i radością Celine opowiada o swoich bliskich. Padało wiele imion, nie potrafił połączyć ich na stałe z krótkimi opisami, ale wystarczyło mu samo patrzenie na rozjaśniającą się buzie Lovegood, na jej skrzące się sympatią oczy, na werwę, jaką zyskał jej do tej pory wystraszony głos. - I co lubicie razem robić najbardziej? - dopytał jeszcze, chcąc, by pociągnęła ten temat. Tak naprawdę i brutalnie szczerze, niewiele go to obchodziło, nie znał tych ludzi, bał się obcych, ale nie mógł zaprzeczyć, że obserwowanie lepszego nastroju Celine sprawiało mu wiele satysfakcji. Grupa jej przyjaciół była jak porcelanowy kubek, wręczony jej tuż przed bójką; miała ją zdekoncentrować i ukoić. - To bardzo dużo bliskich osób. Brakuje mi palców, żeby ich zliczyć - zwrócił jej uwagę, miała przyjaciół, miała znajomych, miała rodzinę. Co wywołało w nim smutek podszyty lekką zazdrością; on został sam. I chociaż Celine stała mu się bliska, oczarowując go i kusząc, to wiedział, że poza nią nie ma nikogo. Lekko posmutniał i schylił głowę, niby wpatrując się w wyciągnięty z kieszeni nóż, ale tak naprawdę umykał wzrokiem, by Lovegood nie wyczuła zmiany w jego do tej pory względnie pogodnej aurze.
Nie pasującej do okoliczności, ciągle krwawił, ciągle zmagał się z promieniującym bólem, ale nie poddawał się im. Dopóki siedział, wszystko było we względnym porządku, zwłaszcza, gdy półwila traktowała go z taką troską. Przesadną, krępowała go kwestia galeonów, żałował, że Celine kontynuowała ten temat. - Nie możemy - odmruknął niezbyt przyjemnie, ochryple, zanim w ogóle przemyślał odpowiedź. Szybko jednak, podczas szamotaniny z bandażami, umiejętnie - prawie nie zauważał nieudanych zaklęć Lovegood, i tak imponowała mu swoją wiedzą w tym zakresie - gdy ból stał się trudny do mężnego zniesienia, zmienił zdanie. Obolały na nic się nie przyda Lovegoodom, a może im tylko utrudnić codzienne funkcjonowanie. Nie dokończy remontu werandy, nie przekopie do końca warzywniaka, nie zbuduje konspektów na pomidory. Do tego Celine będzie się nad nim litowała i przez kilka dni nie zobaczy jej ślicznego uśmiechu. Westchnął ciężko, rozdzierająco, jakby podjął jakąś niebywale trudną moralnie decyzję. - No dobra, ale odpracuję. Obiecuję. Z nawiązką - powiedział, nie bez wstydu, potrafił jednak przełknąć upokorzenie. Jeszcze nadejdzie czas, w którym będzie mógł kupić Celii nie tylko los na loterii, ale może kwiaty i jakiś drobny prezent? Czuł, że chce to zrobić, nie tylko dlatego, że wypada podziękować Lovegoodom za opiekę i uratowanie mu życia; chciał dać blondynce coś od siebie. Coś, co wyrazi więcej niż słowa, zawodne i niewygodne. Jak miał odpowiedzieć na to, co powiedziała - i co powiedział sam? Gdyby nie gęsta broda oraz upływ krwi, sączącej się stale z rany, pewnie by się zarumienił. - To dobrze - mruknął, tylko tyle i aż tyle. Nie zaprzeczał, że i dla niego to ważne, nie prostował jej słów, po prostu je akceptował. I czuł się z tym dziwnie, pełen sprzeczności; przyjemnego ciepła i dziwnej niewygodny, coś było nie tak, ale z drugiej strony - w końcu czuł się z kimś blisko, bezpiecznie; czuł się chciany. Nawet mimo blizn, szpetoty i braku jakichkolwiek wspomnień, mogących uczynić go interesującym człowiekiem.
- W rynsztoku bije się inaczej, chwyt jest trudniejszy, bo wszystko jest śliskie i szczury potr... - odpowiedział na jej kolejne, gniewne sarknięcie niemal odruchowo, bez jakiegokolwiek zastanowienia, a słowa, które przyniosła mu na język ignorująca amnezję ślina, mocno go zdziwiły. Urwał, równie zaskoczony co zapewne Celine. Nie miał pojęcia, skąd taka pewność we własnym głosie, ale chyba nie mógł dalej udawać, że jako Percival wiódł nieskalane przemocą życie. Walczył zbyt dobrze, uderzał zbyt celnie i znosił zbyt wiele, by nie wzbudzało to podejrzeń dotyczących jego prowadzenia się przed utratą pamięci. Cóż, mogli być siebie warci - upadła kobieta i upadnięty mężczyzna. Uśmiechnął się głupkowato, ale i smutno, do własnych myśli. Jeszcze przed kilkoma dniami dałby się pokroić w celu uznania, że to zwinny akrobata o błękitnych oczach i młodzieńczej niewnności pasuje do uroczej, nieco nieśmiałej Celine, życie obnażyło jednak prawdę. Wcale nie tak przykrą.
- No dobra, może się dogadamy, ale to jakiś dzieciak. O czym miałbym z takim gadać? - spytał nieco bezradnie, nieświadom, że podobne pytanie może pojawić się w kontekście ich relacji. Kiedy przypomni już sobie własne życie, oczywiście, na razie bowiem zaklęto go w figurze nastolatka, próbującego odkryć kim jest, czego pragnie i czego się boi. Nie miał w sobie za knut dojrzałości - i pewnie dlatego koncentrował się na dość szczeniackich detalach wypowiedzi półwili. - Skąd wiesz, że jest wysportowany? - spytał jeszcze głucho, ale później rozpogodził się, słysząc, z jaką czułością i radością Celine opowiada o swoich bliskich. Padało wiele imion, nie potrafił połączyć ich na stałe z krótkimi opisami, ale wystarczyło mu samo patrzenie na rozjaśniającą się buzie Lovegood, na jej skrzące się sympatią oczy, na werwę, jaką zyskał jej do tej pory wystraszony głos. - I co lubicie razem robić najbardziej? - dopytał jeszcze, chcąc, by pociągnęła ten temat. Tak naprawdę i brutalnie szczerze, niewiele go to obchodziło, nie znał tych ludzi, bał się obcych, ale nie mógł zaprzeczyć, że obserwowanie lepszego nastroju Celine sprawiało mu wiele satysfakcji. Grupa jej przyjaciół była jak porcelanowy kubek, wręczony jej tuż przed bójką; miała ją zdekoncentrować i ukoić. - To bardzo dużo bliskich osób. Brakuje mi palców, żeby ich zliczyć - zwrócił jej uwagę, miała przyjaciół, miała znajomych, miała rodzinę. Co wywołało w nim smutek podszyty lekką zazdrością; on został sam. I chociaż Celine stała mu się bliska, oczarowując go i kusząc, to wiedział, że poza nią nie ma nikogo. Lekko posmutniał i schylił głowę, niby wpatrując się w wyciągnięty z kieszeni nóż, ale tak naprawdę umykał wzrokiem, by Lovegood nie wyczuła zmiany w jego do tej pory względnie pogodnej aurze.
Nie pasującej do okoliczności, ciągle krwawił, ciągle zmagał się z promieniującym bólem, ale nie poddawał się im. Dopóki siedział, wszystko było we względnym porządku, zwłaszcza, gdy półwila traktowała go z taką troską. Przesadną, krępowała go kwestia galeonów, żałował, że Celine kontynuowała ten temat. - Nie możemy - odmruknął niezbyt przyjemnie, ochryple, zanim w ogóle przemyślał odpowiedź. Szybko jednak, podczas szamotaniny z bandażami, umiejętnie - prawie nie zauważał nieudanych zaklęć Lovegood, i tak imponowała mu swoją wiedzą w tym zakresie - gdy ból stał się trudny do mężnego zniesienia, zmienił zdanie. Obolały na nic się nie przyda Lovegoodom, a może im tylko utrudnić codzienne funkcjonowanie. Nie dokończy remontu werandy, nie przekopie do końca warzywniaka, nie zbuduje konspektów na pomidory. Do tego Celine będzie się nad nim litowała i przez kilka dni nie zobaczy jej ślicznego uśmiechu. Westchnął ciężko, rozdzierająco, jakby podjął jakąś niebywale trudną moralnie decyzję. - No dobra, ale odpracuję. Obiecuję. Z nawiązką - powiedział, nie bez wstydu, potrafił jednak przełknąć upokorzenie. Jeszcze nadejdzie czas, w którym będzie mógł kupić Celii nie tylko los na loterii, ale może kwiaty i jakiś drobny prezent? Czuł, że chce to zrobić, nie tylko dlatego, że wypada podziękować Lovegoodom za opiekę i uratowanie mu życia; chciał dać blondynce coś od siebie. Coś, co wyrazi więcej niż słowa, zawodne i niewygodne. Jak miał odpowiedzieć na to, co powiedziała - i co powiedział sam? Gdyby nie gęsta broda oraz upływ krwi, sączącej się stale z rany, pewnie by się zarumienił. - To dobrze - mruknął, tylko tyle i aż tyle. Nie zaprzeczał, że i dla niego to ważne, nie prostował jej słów, po prostu je akceptował. I czuł się z tym dziwnie, pełen sprzeczności; przyjemnego ciepła i dziwnej niewygodny, coś było nie tak, ale z drugiej strony - w końcu czuł się z kimś blisko, bezpiecznie; czuł się chciany. Nawet mimo blizn, szpetoty i braku jakichkolwiek wspomnień, mogących uczynić go interesującym człowiekiem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeżywanie tego na nowo sprawiało ból; larwy inwektyw odnawiały cykl życia i przebijały cienkie pancerze kokonów, rozpierzchając się po jej ciele sekwencją powłóczystych, zimnych dreszczy. Popełniła w swoim życiu wiele błędów, niezliczoną ilość razy upokorzyła się w porcie, zasłużyła zapewne na słowa, które przylgnęły do niej z zarzutów Victora, jednak teraz przede wszystkim poczuła w sobie przejmujący strach przed tym, że Ben mógłby się z nim zgodzić. Zależało jej na jego opinii, tymczasem łatwo mógłby uwierzyć, że postępowała właśnie w taki sposób, skoro zeszłej nocy spletli się ze sobą w przypływie zaskakującej tęsknoty i żądzy. - Nic o mnie nie wie - wymamrotała cierpko, cicho. Prawda była taka, że niejednokrotnie mogłaby już w swoim krótkim życiu oddać się chętnemu mężczyźnie, ale z jakiegoś powodu szept ciała poniósł ją akurat ku Benowi, jego zdrowiejącym dłoniom, jego niskiemu, głębokiemu głosowi, jego pokrewnemu zrozumieniu blizn, pod których ciężarem uginały się ich dusze. Nosił w sobie strachy, które chciała od niego przegnać, pełen był ran, które chciała uleczyć. Co wiedział o tym Victor? Czy w ogóle znał smak takich emocji?
Pokraśniała, gdy Wright nagle urwał plecioną odpowiedź; jej brwi wystrzeliły lekko ku górze, a w oczach zalśniło zdumienie. Pamiętał! Coś odezwało się z przyprószonej hibernacyjnym śniegiem plątaniny dawnego ja i przemówiło jego ustami, zanim w ogóle zdałby sobie sprawę z tego, co się dzieje, a kiedy już to zrobił, sprawił wrażenie gruchniętego obuchem. Jeśli błysnęła w nim obawa przed jej reakcją, przed tym, że mogłaby odczuć strach, nie zrobiła tego - znów, być może nierozsądnie. - Nie przerywaj - poprosiła, na dnie jej głosu zabrzęczała melodyjna ekscytacja. - A może tak...? Nie tak dawno temu mieszkałam w londyńskim porcie, tam wieczorami zawsze było słychać trzaski bitych szklanych butelek, wiązki hucznych dyskusji i częste odgłosy szarpanin. Pięści każdej jednej nocy szły w ruch. Powietrze pachniało tanim chmielem, rybami i potem. Zawilgoconym drewnem starych doków. Parszywy Pasażer - zdusiła w sobie tępy puls bólu, stykając się ze wspomnieniem lokalu - z popołudniowej przystani dla marynarzy wieczorami zmieniał się w oazę dla każdego wędrowca. Pomiędzy głosami plątały się dźwięki kości odbijających się w metalowych kubeczkach i karciane komendy, z których nic nie rozumiałam. Myślisz, że mogłeś to wszystko widzieć? Słyszeć? Że stamtąd to wiesz? - zachęciła, bukietem opisów próbując obudzić w nim kolejne skojarzenie, coś, co rozwiązałoby chwilowo zamrożony język, spętany zdumieniem i wyjątkowo niewspomagającą świadomością. Może minęli się kiedyś w tamtych zaułkach, może prał w nich kogoś, kiedy przemykała zacienioną krawędzią? Spędzali czas na tej samej sali, tuż przed tym, jak towarzystwo zaczynało poddawać się alkoholowej libacji, a Celine wracała do wynajętego pokoiku na piętrze?
- Och, o czymkolwiek, Percy, przecież to nie tak, że od jakiejś różnicy wieku już nie można odszukać wspólnych tematów - zaznaczyła z uśmiechem. - Widziałam niektóre z jego przedstawień - wyjaśniła zaraz potem, wspominając cyrkową scenę o strzelistym, trójkątnym zadaszeniu wielobarwnych płacht materiału, oraz podniebnego akrobatę, któremu niestraszne były prawa grawitacji. Kolejne pytanie Bena musnęło ją przedłużającym się ciepłem; schlebiało jej, że podpytywał, że się interesował, że zaglądał za prywatną zasłonę jej małego świata i poznawał jego kolory, a w słodyczy chwili nie pomyślała, że mogła jednocześnie sprawiać mu tym przykrość. Jego własny kosmos wciąż pozostawał tak ograniczony, te same ściany, te same twarze. - Po prostu razem jesteśmy, wiesz: czasem na ogniskach, czasem gdzieś nad wodą, a czasem wędrując gdzie popadnie, byle gdzie, nawet za kończącą się drogę - odpowiedziała miękko, wzruszywszy przy tym jednym ramieniem, po czym umilkła, spoglądając na jego twarz, wciąż pokrytą cienką warstwą niedokładnie zmytego karminu, pobrużdżoną bliznami niewiadomego im pochodzenia. Pokiwała głową, za każdego przyjaciela była przeznaczeniu wdzięczna, a teraz byłaby wdzięczna za to, gdyby przeznaczenie obdarowało przyjaciółmi również Bena. Sięgnęła do jego palców i ścisnęła je łagodnie, czule, nie mówiąc tego na głos. Miał ją, ale komu by to wystarczyło?
Bynajmniej nie wystarczało mu to teraz, kiedy siedział przed nią zdjęty bólem promieniującym od rany w jego boku, która spozierała spomiędzy zakrwawionej skóry. Półwila spojrzała na niego z karcącym, żarliwym niedowierzaniem, na szczęście jednak odmowa Bena nie trwała tak długo; skruszył się wreszcie pod naporem jej zdesperowanych próśb i rezonującego od ciosu pieczenia, przystał na jej propozycję i Celine odetchnęła z ulgą, ujmując jego twarz w dłonie. - Wiem. Wiem, Percy. Mamy czas na to wszystko - szepnęła intensywnie, wynagradzając mu zgodę krótkim, szybkim pocałunkiem złożonym na jego ustach. Zawijasy ciemnej brody zadrapały mleczną skórę, kiedyś raczej nie uznałaby tego za przyjemne doświadczenie, lecz teraz zupełnie jej to nie przeszkadzało. To dobrze, powiedział, jak miała to rozumieć? Być może powinno liczyć się to, że nie oznajmił, że sam wcale nie miał na to ochoty. - Wrócę jak najszybciej - obiecała, po czym z gracją poderwała się z miejsca i pognała przez polanę do ludzkich skupisk, gdzie miała nadzieję odnaleźć uzdrowiciela.
I odnalazła go - starszego czarodzieja o imponujących wąsach i okularach lekko przekrzywionych na nosie. Na czubku jego głowy sterczała błękitna tradycyjna tiara, natomiast szaty, które na sobie miał, sprawiały wrażenie zupełnie niedostosowanych do letniej pogody plaż Dorset. Pot spływał po jego skroniach, spojrzenie raz na jakiś czas zahaczało o sylwetkę prowadzącej go półwili na trochę zbyt długo, dla niej jednak najważniejsze było to, że nie wyczuła od niego woni alkoholu. Nie chciałaby, żeby pijany medyk doglądał rany Bena i nie daj Merlinie tylko sprawy pogorszył.
- To tutaj - oznajmiła Celine, najwyraźniej nieświadoma krótkiego oddechu uzdrowiciela, którego przyprowadziła pod namiot, gdzie czekał Wright; mężczyzna ewidentnie musiał się spieszyć, by ją dogonić, a lata sportowej świeżości dawno już miał za sobą. - Percy, to pan Fangley - przedstawiła mu starszego maga i znów przyklękła na kocu. - Powiedział, że ci pomoże.
- Tak... Ekhm, Fingle. Augustus Fingle, w rzeczy samej - sprostował jegomość. Jego głos był wysoki, niemalże żabi; z wielkim trudem kucając w swoich zbyt obszernych szatach zlustrował spojrzeniem blizny Bena, ale nic o nich nie powiedział, jeśli się wystraszył, zachował to dla siebie. Zogniskował za to wzrok na obrażeniu, które przyszło mu leczyć, oglądał przez chwilę rozoraną skórę i wyciągnął z kieszeni odzienia różdżkę. - Na szczęście nie wygląda to na ranę przesadnie głęboką. Powiedziałbym, że w całym ambarasie miał pan sporo szczęścia. Jak do tego doszło? - zapytał, mrużąc w skupieniu oczy. - Fosilio - wypowiedział cicho, czym ściągnął ze szpicu magicznego drewienka mgiełkę jasnego światła, która powstrzymała dalszy krwotok. - Na wszelki wypadek skorzystam z silniejszego zaklęcia na zasklepienie rany, a blizna z czasem zniknie - zapowiedział, zachowawczo nie dodając nic o tym, że jedna więcej Benowi zapewne nie zrobiłaby problemu. Celine w tym czasie pokiwała głową, w jej oczach jaśniała ulga, tak bardzo chciała też przylgnąć do zdrowego boku Wrighta, lecz odmawiała sobie tego, nie chcąc sprawiać mu wstydu przed nieznajomym mężczyzną. Ben miał swoją dumę, nie był dzieckiem, które należało u uzdrowiciela trzymać za rękę. Samym spojrzeniem dodawała mu więc otuchy - rzewliwym, ciepłym i czarującym, choć w jej głowie wciąż kotłował się wicher sprzecznych emocji, strachu, ulgi, niezrozumienia i oburzenia, migoczących gdzieś na dnie duszy.
Pokraśniała, gdy Wright nagle urwał plecioną odpowiedź; jej brwi wystrzeliły lekko ku górze, a w oczach zalśniło zdumienie. Pamiętał! Coś odezwało się z przyprószonej hibernacyjnym śniegiem plątaniny dawnego ja i przemówiło jego ustami, zanim w ogóle zdałby sobie sprawę z tego, co się dzieje, a kiedy już to zrobił, sprawił wrażenie gruchniętego obuchem. Jeśli błysnęła w nim obawa przed jej reakcją, przed tym, że mogłaby odczuć strach, nie zrobiła tego - znów, być może nierozsądnie. - Nie przerywaj - poprosiła, na dnie jej głosu zabrzęczała melodyjna ekscytacja. - A może tak...? Nie tak dawno temu mieszkałam w londyńskim porcie, tam wieczorami zawsze było słychać trzaski bitych szklanych butelek, wiązki hucznych dyskusji i częste odgłosy szarpanin. Pięści każdej jednej nocy szły w ruch. Powietrze pachniało tanim chmielem, rybami i potem. Zawilgoconym drewnem starych doków. Parszywy Pasażer - zdusiła w sobie tępy puls bólu, stykając się ze wspomnieniem lokalu - z popołudniowej przystani dla marynarzy wieczorami zmieniał się w oazę dla każdego wędrowca. Pomiędzy głosami plątały się dźwięki kości odbijających się w metalowych kubeczkach i karciane komendy, z których nic nie rozumiałam. Myślisz, że mogłeś to wszystko widzieć? Słyszeć? Że stamtąd to wiesz? - zachęciła, bukietem opisów próbując obudzić w nim kolejne skojarzenie, coś, co rozwiązałoby chwilowo zamrożony język, spętany zdumieniem i wyjątkowo niewspomagającą świadomością. Może minęli się kiedyś w tamtych zaułkach, może prał w nich kogoś, kiedy przemykała zacienioną krawędzią? Spędzali czas na tej samej sali, tuż przed tym, jak towarzystwo zaczynało poddawać się alkoholowej libacji, a Celine wracała do wynajętego pokoiku na piętrze?
- Och, o czymkolwiek, Percy, przecież to nie tak, że od jakiejś różnicy wieku już nie można odszukać wspólnych tematów - zaznaczyła z uśmiechem. - Widziałam niektóre z jego przedstawień - wyjaśniła zaraz potem, wspominając cyrkową scenę o strzelistym, trójkątnym zadaszeniu wielobarwnych płacht materiału, oraz podniebnego akrobatę, któremu niestraszne były prawa grawitacji. Kolejne pytanie Bena musnęło ją przedłużającym się ciepłem; schlebiało jej, że podpytywał, że się interesował, że zaglądał za prywatną zasłonę jej małego świata i poznawał jego kolory, a w słodyczy chwili nie pomyślała, że mogła jednocześnie sprawiać mu tym przykrość. Jego własny kosmos wciąż pozostawał tak ograniczony, te same ściany, te same twarze. - Po prostu razem jesteśmy, wiesz: czasem na ogniskach, czasem gdzieś nad wodą, a czasem wędrując gdzie popadnie, byle gdzie, nawet za kończącą się drogę - odpowiedziała miękko, wzruszywszy przy tym jednym ramieniem, po czym umilkła, spoglądając na jego twarz, wciąż pokrytą cienką warstwą niedokładnie zmytego karminu, pobrużdżoną bliznami niewiadomego im pochodzenia. Pokiwała głową, za każdego przyjaciela była przeznaczeniu wdzięczna, a teraz byłaby wdzięczna za to, gdyby przeznaczenie obdarowało przyjaciółmi również Bena. Sięgnęła do jego palców i ścisnęła je łagodnie, czule, nie mówiąc tego na głos. Miał ją, ale komu by to wystarczyło?
Bynajmniej nie wystarczało mu to teraz, kiedy siedział przed nią zdjęty bólem promieniującym od rany w jego boku, która spozierała spomiędzy zakrwawionej skóry. Półwila spojrzała na niego z karcącym, żarliwym niedowierzaniem, na szczęście jednak odmowa Bena nie trwała tak długo; skruszył się wreszcie pod naporem jej zdesperowanych próśb i rezonującego od ciosu pieczenia, przystał na jej propozycję i Celine odetchnęła z ulgą, ujmując jego twarz w dłonie. - Wiem. Wiem, Percy. Mamy czas na to wszystko - szepnęła intensywnie, wynagradzając mu zgodę krótkim, szybkim pocałunkiem złożonym na jego ustach. Zawijasy ciemnej brody zadrapały mleczną skórę, kiedyś raczej nie uznałaby tego za przyjemne doświadczenie, lecz teraz zupełnie jej to nie przeszkadzało. To dobrze, powiedział, jak miała to rozumieć? Być może powinno liczyć się to, że nie oznajmił, że sam wcale nie miał na to ochoty. - Wrócę jak najszybciej - obiecała, po czym z gracją poderwała się z miejsca i pognała przez polanę do ludzkich skupisk, gdzie miała nadzieję odnaleźć uzdrowiciela.
I odnalazła go - starszego czarodzieja o imponujących wąsach i okularach lekko przekrzywionych na nosie. Na czubku jego głowy sterczała błękitna tradycyjna tiara, natomiast szaty, które na sobie miał, sprawiały wrażenie zupełnie niedostosowanych do letniej pogody plaż Dorset. Pot spływał po jego skroniach, spojrzenie raz na jakiś czas zahaczało o sylwetkę prowadzącej go półwili na trochę zbyt długo, dla niej jednak najważniejsze było to, że nie wyczuła od niego woni alkoholu. Nie chciałaby, żeby pijany medyk doglądał rany Bena i nie daj Merlinie tylko sprawy pogorszył.
- To tutaj - oznajmiła Celine, najwyraźniej nieświadoma krótkiego oddechu uzdrowiciela, którego przyprowadziła pod namiot, gdzie czekał Wright; mężczyzna ewidentnie musiał się spieszyć, by ją dogonić, a lata sportowej świeżości dawno już miał za sobą. - Percy, to pan Fangley - przedstawiła mu starszego maga i znów przyklękła na kocu. - Powiedział, że ci pomoże.
- Tak... Ekhm, Fingle. Augustus Fingle, w rzeczy samej - sprostował jegomość. Jego głos był wysoki, niemalże żabi; z wielkim trudem kucając w swoich zbyt obszernych szatach zlustrował spojrzeniem blizny Bena, ale nic o nich nie powiedział, jeśli się wystraszył, zachował to dla siebie. Zogniskował za to wzrok na obrażeniu, które przyszło mu leczyć, oglądał przez chwilę rozoraną skórę i wyciągnął z kieszeni odzienia różdżkę. - Na szczęście nie wygląda to na ranę przesadnie głęboką. Powiedziałbym, że w całym ambarasie miał pan sporo szczęścia. Jak do tego doszło? - zapytał, mrużąc w skupieniu oczy. - Fosilio - wypowiedział cicho, czym ściągnął ze szpicu magicznego drewienka mgiełkę jasnego światła, która powstrzymała dalszy krwotok. - Na wszelki wypadek skorzystam z silniejszego zaklęcia na zasklepienie rany, a blizna z czasem zniknie - zapowiedział, zachowawczo nie dodając nic o tym, że jedna więcej Benowi zapewne nie zrobiłaby problemu. Celine w tym czasie pokiwała głową, w jej oczach jaśniała ulga, tak bardzo chciała też przylgnąć do zdrowego boku Wrighta, lecz odmawiała sobie tego, nie chcąc sprawiać mu wstydu przed nieznajomym mężczyzną. Ben miał swoją dumę, nie był dzieckiem, które należało u uzdrowiciela trzymać za rękę. Samym spojrzeniem dodawała mu więc otuchy - rzewliwym, ciepłym i czarującym, choć w jej głowie wciąż kotłował się wicher sprzecznych emocji, strachu, ulgi, niezrozumienia i oburzenia, migoczących gdzieś na dnie duszy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie zamierzał sprzeczać się z przekonaniami Celine, pokiwał tylko głową, tak, z tym się zgadzał, rynsztokowy Victor na pewno nie znał Lovegood tak dobrze, jak on sam - a przynajmniej taką miał nadzieję. Złośliwe ego pragnęło dopytać czarownicę, czy aby na pewno nie miała z dryblasem nic wspólnego i czy podanie mu fałszywego imienia nie było sprytnym wybiegiem kobiety upadłej, by utrudnić rozpoznanie personaliów latawicy, ale Percy skutecznie zdławił ten niepokój, podyktowany nadwrażliwym ego. To nie było istotne. Liczyło się to, że siedzieli teraz obok siebie cali i zdrowi (względnie), a on mógł patrzeć się bezkarnie na jej śliczną buzię. Widok ten działał otumaniająco i znieczulająco jednocześnie, doprawdy, powinna zacząć pracę jako pielęgniarka, o ile nieco podszkoli się z zaklęć leczniczych. Poza tym sprawowała się idealnie, nawet jako pomoc psychiatryczna, bo widząc błysk podekscytowania w błękitnych oczach, Ben gotów był skłamać, że przypomniał sobie dosłownie wszystko, byleby tylko jej nie zawieść.
- Ładnie opowiadasz. Mogłabyś być spikerką w radio - powiedział bez przemyślenia, wiedział przecież, że pracowała ciałem - w każdym tego określenia aspekcie? nie, nie powinien tak myśleć - że tańczyła i oczarowywała widzów ruchem, ale w jakiś pokrętny sposób bardziej pasowała do wyciszonego zaklęciami studia, do intymności i tajemniczości, jaką gwarantowała ta forma medium. Nie miał pojęcia, że Celine pochodziła z magicznej linii półwil, a jeśli nawet to podejrzewał, to na pewno nie zdawał sobie sprawy, jak wiele trudności sprawiała jej uroda. Jakie ryzyko na nią ściągała i jak bardzo mogła, wbrew pozorom, podkopać pewność siebie. Oczarowanie ludzi głosem i sposobem snucia opowieści nie wiązałoby się z czymś nienaturalnym, a pochodziło z wnętrza, z serca, z esencji tego, kim była. A choć obrazki, które właśnie z pasją odmalowywała, nie były może zbyt estetyczne, to sprawiły, że Percival się uśmiechnął. Z nostalgią i lekkim zakłopotaniem. - Brzmi znajomo...ale nie do końca - odparł szczerze, nie chciał jej okłamywać. Część z tych elementów pojawiała się w poszarpanych wspomnieniach, lecz obdarta była z radosnej beztroski. Spowite cieniem, smrodem rynsztoków, aromatem gnijących ciał raczej niż rozlanym alkoholem, nie pasowały do portowej rzeczywistości. Trzask butelek ustępował trzaskowi wychrypianych z zaułka zaklęć, a zamiast gwaru rozmów i bijatyk we wspomnieniach wibrowała groźna cisza, sugerująca, że za każdym rogiem może czaić się coś paskudnego. Ben nie wiedział, że spędził sporo czasu na Śmiertelnym Nokturnie, ale różnica pomiędzy nastrojem baśni Celine a aurą buchającą ściekiem z poszarpanych kawałków prawdziwych wspomnień była aż nazbyt istotna.
Nie chciał jednak ich układać, nie teraz, gdy mógł po prostu siedzieć, słuchać pięknej kobiety - i krwawić. Coraz słabiej, prowizoryczny bandaż uchronił go przed gorszymi konsekwencjami, ale Percy z każdą minutą również czuł się mniej...intensywny. - I co, podobały ci się te obcisłe trykociki? - spytał lekko rozbawiony, mimo wszystko podążając za ukłuciem zazdrości. Wielkooki blondasek zdecydowanie lepiej pasował do Celine, zarówno wyglądem, jak i wiekiem oraz zainteresowaniami, ale...to nie o niego się zmartwiła. To nie Marcelem się opiekowała. To nie jemu opowiadała z detalami o swoich życiu i bliskich. I finalnie to nie jego całowała, krótko, przelotnie, ale tak słodko, że Ben gotów był oddać wszystkie szalenie namiętne pocałunki za tą krótką pieszczotę. Budzącą apetyt na więcej. Chciał unieść dłoń w górę, by pochwycić ją za kark i przytrzymać przy sobie na dłużej, pogłębiając pocałunek, ale gdy tylko ruszył barkiem jego bok przeszyła iskra bólu - i ta sekunda wystarczyła, by półwila się od niego odsunęła, wkrótce znikając za ścianą drzew, niczym leśna boginka, umykająca przed odurzonym kawalerem zanim ten zdoła wsunąć szorstką dłoń pod zwiewny materiał sukienki utkanej z rosy.
Nie czekał na powrót Lovegood długo. Nie zdążył nawet zastanowić się, czy może lepiej byłoby uciec i ochronić w ten sposób swą męską dumę lub oszczędności Celine; ta pojawiła się na wąziutkiej ścieżce w towarzystwie uzdrowiciela o imponującym wąsisku.
- To nic takiego, ledwie draśnięcie - mruknął od razu, wzruszając lekceważąco ramionami, zanim posłusznie obnażył przed specjalistą prawy bok, rozorany nożem. - A jakiś kutasina wymachiwał nożem na jarmarku, trzeba go było specyfikować - odparł wprost na pytanie elegancika, bez mrugnięcia znosząc rzucane zaklęcia. Także to najmocniejsze. - Curatio vulnera horribilis - wymruczał lekarz, a Percy poczuł napinającą się skórę, szczypanie, krótkie nasilenie bólu, ale nie jęknął ani w żaden sposób nie okazał dyskomfortu. Nie patrzył też na Celine, choć czuł na sobie jej wspierający wzrok. Nie potrzebował go, wiedział, że wpadał w gorsze tarapaty, zresztą nawet sam magomedyk nie załamywał rąk i nie kazał zabierać go do szpitala. Przyjmował więc działania fachowca z zaskakującym spokojem i pokorą, a gdy zabawa w doktora się zakończyła, uśmiechnął się do czarodzieja. - Dzięki. Blizny są mi niestraszne, nie ma problemu - zażartował, chociaż wcale nie było mu do śmiechu, wyglądał więcej niż kiepsko. I równie kiepsko się czuł, nie wiedział, czy ma uścisnąć uzdrowicielowi dłoń, czy dopytać, o to, ile ma mu zapłacić za fatygę. Na wszelki wypadek wstał i przeciągnął się lekko, sprawdzając, na jak wiele może sobie pozwolić - i z zadowoleniem zauważył, że na znacznie więcej niż przed kilkoma minutami. Rozcięta skóra nieco piekła, ale magiczne zszycia trzymały się idealnie, a Percy mógł wziąć głęboki oddech. Prawie zapominając o wściekłości, buchającej z niego w ferworze walki.
| ztx2 <3
- Ładnie opowiadasz. Mogłabyś być spikerką w radio - powiedział bez przemyślenia, wiedział przecież, że pracowała ciałem - w każdym tego określenia aspekcie? nie, nie powinien tak myśleć - że tańczyła i oczarowywała widzów ruchem, ale w jakiś pokrętny sposób bardziej pasowała do wyciszonego zaklęciami studia, do intymności i tajemniczości, jaką gwarantowała ta forma medium. Nie miał pojęcia, że Celine pochodziła z magicznej linii półwil, a jeśli nawet to podejrzewał, to na pewno nie zdawał sobie sprawy, jak wiele trudności sprawiała jej uroda. Jakie ryzyko na nią ściągała i jak bardzo mogła, wbrew pozorom, podkopać pewność siebie. Oczarowanie ludzi głosem i sposobem snucia opowieści nie wiązałoby się z czymś nienaturalnym, a pochodziło z wnętrza, z serca, z esencji tego, kim była. A choć obrazki, które właśnie z pasją odmalowywała, nie były może zbyt estetyczne, to sprawiły, że Percival się uśmiechnął. Z nostalgią i lekkim zakłopotaniem. - Brzmi znajomo...ale nie do końca - odparł szczerze, nie chciał jej okłamywać. Część z tych elementów pojawiała się w poszarpanych wspomnieniach, lecz obdarta była z radosnej beztroski. Spowite cieniem, smrodem rynsztoków, aromatem gnijących ciał raczej niż rozlanym alkoholem, nie pasowały do portowej rzeczywistości. Trzask butelek ustępował trzaskowi wychrypianych z zaułka zaklęć, a zamiast gwaru rozmów i bijatyk we wspomnieniach wibrowała groźna cisza, sugerująca, że za każdym rogiem może czaić się coś paskudnego. Ben nie wiedział, że spędził sporo czasu na Śmiertelnym Nokturnie, ale różnica pomiędzy nastrojem baśni Celine a aurą buchającą ściekiem z poszarpanych kawałków prawdziwych wspomnień była aż nazbyt istotna.
Nie chciał jednak ich układać, nie teraz, gdy mógł po prostu siedzieć, słuchać pięknej kobiety - i krwawić. Coraz słabiej, prowizoryczny bandaż uchronił go przed gorszymi konsekwencjami, ale Percy z każdą minutą również czuł się mniej...intensywny. - I co, podobały ci się te obcisłe trykociki? - spytał lekko rozbawiony, mimo wszystko podążając za ukłuciem zazdrości. Wielkooki blondasek zdecydowanie lepiej pasował do Celine, zarówno wyglądem, jak i wiekiem oraz zainteresowaniami, ale...to nie o niego się zmartwiła. To nie Marcelem się opiekowała. To nie jemu opowiadała z detalami o swoich życiu i bliskich. I finalnie to nie jego całowała, krótko, przelotnie, ale tak słodko, że Ben gotów był oddać wszystkie szalenie namiętne pocałunki za tą krótką pieszczotę. Budzącą apetyt na więcej. Chciał unieść dłoń w górę, by pochwycić ją za kark i przytrzymać przy sobie na dłużej, pogłębiając pocałunek, ale gdy tylko ruszył barkiem jego bok przeszyła iskra bólu - i ta sekunda wystarczyła, by półwila się od niego odsunęła, wkrótce znikając za ścianą drzew, niczym leśna boginka, umykająca przed odurzonym kawalerem zanim ten zdoła wsunąć szorstką dłoń pod zwiewny materiał sukienki utkanej z rosy.
Nie czekał na powrót Lovegood długo. Nie zdążył nawet zastanowić się, czy może lepiej byłoby uciec i ochronić w ten sposób swą męską dumę lub oszczędności Celine; ta pojawiła się na wąziutkiej ścieżce w towarzystwie uzdrowiciela o imponującym wąsisku.
- To nic takiego, ledwie draśnięcie - mruknął od razu, wzruszając lekceważąco ramionami, zanim posłusznie obnażył przed specjalistą prawy bok, rozorany nożem. - A jakiś kutasina wymachiwał nożem na jarmarku, trzeba go było specyfikować - odparł wprost na pytanie elegancika, bez mrugnięcia znosząc rzucane zaklęcia. Także to najmocniejsze. - Curatio vulnera horribilis - wymruczał lekarz, a Percy poczuł napinającą się skórę, szczypanie, krótkie nasilenie bólu, ale nie jęknął ani w żaden sposób nie okazał dyskomfortu. Nie patrzył też na Celine, choć czuł na sobie jej wspierający wzrok. Nie potrzebował go, wiedział, że wpadał w gorsze tarapaty, zresztą nawet sam magomedyk nie załamywał rąk i nie kazał zabierać go do szpitala. Przyjmował więc działania fachowca z zaskakującym spokojem i pokorą, a gdy zabawa w doktora się zakończyła, uśmiechnął się do czarodzieja. - Dzięki. Blizny są mi niestraszne, nie ma problemu - zażartował, chociaż wcale nie było mu do śmiechu, wyglądał więcej niż kiepsko. I równie kiepsko się czuł, nie wiedział, czy ma uścisnąć uzdrowicielowi dłoń, czy dopytać, o to, ile ma mu zapłacić za fatygę. Na wszelki wypadek wstał i przeciągnął się lekko, sprawdzając, na jak wiele może sobie pozwolić - i z zadowoleniem zauważył, że na znacznie więcej niż przed kilkoma minutami. Rozcięta skóra nieco piekła, ale magiczne zszycia trzymały się idealnie, a Percy mógł wziąć głęboki oddech. Prawie zapominając o wściekłości, buchającej z niego w ferworze walki.
| ztx2 <3
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Namiot Celine
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset :: Namioty