Dach nad kamienicą
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dach nad kamienicą
Na jednym w wielu dachów, znajdują się miękkie poduchy w kolorów tysiące. Jest to miejsce magiczne, bo też magiczne rzeczy się tam dzieją, a czarownice je przygotowały. Nigdy nie spadnie deszcz, bo chroni je zaklęcie. W ukryciu przed rodzinami, młodzieży oddają się na dachu londyńskich kamienic, najbardziej szalonej czynności: paleniu opium i rozprawianiu na temat nie-przyszłości.
Stoję sobie w ogniu i czekam, co się stanie.
Po pierwsze, muszę zmrużyć oczy. Słońce spisuje się dzisiejszego wieczoru i przypomina łunę, z tych zapowiadających koniec świata. Bzdura, to już przecież za nami, w podstawie ułamka.
Po drugie, jej spojrzenie. Kryją się w nim różne emocje, teraz zaś mierzy we mnie obłą protekcją i udaje, że jest dojrzalsza. Nie jest.
Damy tak właśnie mają myśleć i tak ma im się wydawać, bo, jeśli uwierzą, to przejrzenie tej gry będzie trudniejsze. Ale na litość, młódki zgrywające stare baby są literalnie najgorsze, a to, że popijają wino i bąkną coś o rosnącej akcyzie i wycedzą garść niuansów z ministerialnych korytarzy - czasem o ambasadorze Kanady utrudniającym pomoc naszym rodakom za granicą, a czasem o wyjątkowo udanym naborze na kurs alchemiczny. Jak to jest z tobą, Fatnine? Zapytałbym ją wprost, ale, no właśnie, muszę unikać towarzyskich potknięć, więc pławię się w tym spojrzeniu i nic sobie z niego nie robię. Nie rywalizuję. Nie udowadniam swych racji. Nie zakładam niczego, marny ze mnie synoptyk. Jeśli zacznie padać, co najwyżej rozłożę nad nami parasolkę, mój cały plan be.
-Ministerstwo dokłada wszelkich starań, aby było tu bezpiecznie - precyzuję - po ulicach nie pałętają się już mugolaki, wprowadzono obowiązek rejestracji różdżek, aczkolwiek nie wszyscy - urywam, pauza może się wydać efektowna, tymczasem po prostu przykrawam swoje zmieszanie - londyńczycy są zadowoleni z tego obrotu sytuacji - stwierdzam, a daleko szukać nie trzeba, aby znaleźć pierwszego z nich. Mnie.
-Cynthia nie rusza się z domu bez odpowiedniej eskorty. To chyba teraz całkiem modne - zauważam. I trafiam w dziesiątkę; gdy pomyślę o zabudowanych sukniach sięgających szczupłych kostek, to faktycznie, bezpieczeństwo ma z tą branżą wiele wspólnego.
-Jeśli zajdzie taka konieczność, naturalnie służę różdżką - odpowiadam i uśmiecham się do niej, nie dam sobie wleźć na głowę, ale pozostanę dyplomatą - miejmy jednak nadzieję, że to nie będzie potrzebne - dodaję miękko. W ten sposób nie zarzuci mi ani braku wiary w me umiejętności, ani, cóż, braku umiejętności.
-Czy wszystko dobrze, Fantine? - dopytuję uprzejmie, robi dziwne miny, a jej głos wchodzi na przeurocze rejestry, jakich jeszcze dotąd nie słyszałem. Nie wiem, co to znaczy, lecz postanawiam o tym pamiętać, bo na moje pytanie nie odpowie tak, jakbym sobie tego życzył. To umiemy dobrze, przed chwilą to ja się tak gimnastykowałem. Gdyby tylko to było równie proste.
-Słucham? - unoszę lekko brew, zdziwiony tym zarzutem. Nie, jeszcze nie teraz, może kiedy indziej cię o niego zapytam - albo wcale, przecież nie podasz mi własnego brata na tacy. Rodzina, I get it, nie żywię urazy - nie, raczej nie. To byłoby co najmniej niekulturalne. Będziemy rozmawiać o wystawie impresjonistów, ostatnim koncercie Belle, o tym nowym francuskim krawcu, który ostatnio robi furorę, jak on ma...? - przekręcam się na bok, rozleniwiony wyliczanką, oczekując pomocy, bo niestety zapominam nazwiska - i o Tobie - ponoć sztuka konwersacji polega na ty, by odpowiadać na pytania, absolutnie nie nawiązując do siebie. Tak to się tłoczy flaki z olejem, dyskusja toczyć się musi wartko, a ja z przyjemnością posłucham o lady Rosier, od lady Rosier. Ciekawe, czy zdradzi mi więcej, niż czytam z wypielęgnowanych dłoni - stykamy się nimi przypadkiem, sięgając po brzoskwinię, naturalnie odstępuję jej owoc, a sam wybieram inny, już nie tak dorodny - z bladych policzków i fałd na sukni, wyglądających, jakby je policzono.
-Myślałem, że to tajemnica - wychylam się, popijając szampana z kryształowego kieliszka. Droczę się, bąbelki wzmagają wesoły nastrój, a może to tylko aura romantycznego zachodu słońca i pięknej kompanki? - czy to prawda, że nie ma dwóch takich samych? - pytam, brnąc w te niejasności, sam pewien nie będąc, czy faktycznie mówię o różach, czy też o Różach przez duże "r". Panta rei, niech tak będzie, moja interpretacja (niewłaściwa, ale kogo to obchodzi) greckiego myśliciela utwierdza mnie w przekonaniu, że to dobry pomysł. Ogrodnicze fakty zgłębię równie chętnie, każda dziedzina wydaje mi się ciekawa, o ile prezentuje się ją w formie... przystępnej do wchłonięcia.
Jeszcze chwila, jeszcze moment, bo potem będę do niczego. Z rozbawieniem patrzę, jak Fantine przymierza się do skuna - a skręcam jak profesjonalista - ale gdy zaczyna kaszleć, uśmiech znika mi z ust.
-Uważaj, nie zaciągaj się tak mocno - instruuję, mówiłem, mocny mam ten towar - diable ziele - wyjaśniam, odbierając bata z jej dłoni i zaciągając się porządnie. Chwilę trzymam wszystko w płucach, po czym wypuszczam, gdy dochodzi do mnie charakterystyczny zapach - nieszkodliwe. Spróbuj jeszcze raz - sam sztachnąłem się już z trzy, czuję się świetnie, a minę mam błogą. Ale mi dobrze.
Po pierwsze, muszę zmrużyć oczy. Słońce spisuje się dzisiejszego wieczoru i przypomina łunę, z tych zapowiadających koniec świata. Bzdura, to już przecież za nami, w podstawie ułamka.
Po drugie, jej spojrzenie. Kryją się w nim różne emocje, teraz zaś mierzy we mnie obłą protekcją i udaje, że jest dojrzalsza. Nie jest.
Damy tak właśnie mają myśleć i tak ma im się wydawać, bo, jeśli uwierzą, to przejrzenie tej gry będzie trudniejsze. Ale na litość, młódki zgrywające stare baby są literalnie najgorsze, a to, że popijają wino i bąkną coś o rosnącej akcyzie i wycedzą garść niuansów z ministerialnych korytarzy - czasem o ambasadorze Kanady utrudniającym pomoc naszym rodakom za granicą, a czasem o wyjątkowo udanym naborze na kurs alchemiczny. Jak to jest z tobą, Fatnine? Zapytałbym ją wprost, ale, no właśnie, muszę unikać towarzyskich potknięć, więc pławię się w tym spojrzeniu i nic sobie z niego nie robię. Nie rywalizuję. Nie udowadniam swych racji. Nie zakładam niczego, marny ze mnie synoptyk. Jeśli zacznie padać, co najwyżej rozłożę nad nami parasolkę, mój cały plan be.
-Ministerstwo dokłada wszelkich starań, aby było tu bezpiecznie - precyzuję - po ulicach nie pałętają się już mugolaki, wprowadzono obowiązek rejestracji różdżek, aczkolwiek nie wszyscy - urywam, pauza może się wydać efektowna, tymczasem po prostu przykrawam swoje zmieszanie - londyńczycy są zadowoleni z tego obrotu sytuacji - stwierdzam, a daleko szukać nie trzeba, aby znaleźć pierwszego z nich. Mnie.
-Cynthia nie rusza się z domu bez odpowiedniej eskorty. To chyba teraz całkiem modne - zauważam. I trafiam w dziesiątkę; gdy pomyślę o zabudowanych sukniach sięgających szczupłych kostek, to faktycznie, bezpieczeństwo ma z tą branżą wiele wspólnego.
-Jeśli zajdzie taka konieczność, naturalnie służę różdżką - odpowiadam i uśmiecham się do niej, nie dam sobie wleźć na głowę, ale pozostanę dyplomatą - miejmy jednak nadzieję, że to nie będzie potrzebne - dodaję miękko. W ten sposób nie zarzuci mi ani braku wiary w me umiejętności, ani, cóż, braku umiejętności.
-Czy wszystko dobrze, Fantine? - dopytuję uprzejmie, robi dziwne miny, a jej głos wchodzi na przeurocze rejestry, jakich jeszcze dotąd nie słyszałem. Nie wiem, co to znaczy, lecz postanawiam o tym pamiętać, bo na moje pytanie nie odpowie tak, jakbym sobie tego życzył. To umiemy dobrze, przed chwilą to ja się tak gimnastykowałem. Gdyby tylko to było równie proste.
-Słucham? - unoszę lekko brew, zdziwiony tym zarzutem. Nie, jeszcze nie teraz, może kiedy indziej cię o niego zapytam - albo wcale, przecież nie podasz mi własnego brata na tacy. Rodzina, I get it, nie żywię urazy - nie, raczej nie. To byłoby co najmniej niekulturalne. Będziemy rozmawiać o wystawie impresjonistów, ostatnim koncercie Belle, o tym nowym francuskim krawcu, który ostatnio robi furorę, jak on ma...? - przekręcam się na bok, rozleniwiony wyliczanką, oczekując pomocy, bo niestety zapominam nazwiska - i o Tobie - ponoć sztuka konwersacji polega na ty, by odpowiadać na pytania, absolutnie nie nawiązując do siebie. Tak to się tłoczy flaki z olejem, dyskusja toczyć się musi wartko, a ja z przyjemnością posłucham o lady Rosier, od lady Rosier. Ciekawe, czy zdradzi mi więcej, niż czytam z wypielęgnowanych dłoni - stykamy się nimi przypadkiem, sięgając po brzoskwinię, naturalnie odstępuję jej owoc, a sam wybieram inny, już nie tak dorodny - z bladych policzków i fałd na sukni, wyglądających, jakby je policzono.
-Myślałem, że to tajemnica - wychylam się, popijając szampana z kryształowego kieliszka. Droczę się, bąbelki wzmagają wesoły nastrój, a może to tylko aura romantycznego zachodu słońca i pięknej kompanki? - czy to prawda, że nie ma dwóch takich samych? - pytam, brnąc w te niejasności, sam pewien nie będąc, czy faktycznie mówię o różach, czy też o Różach przez duże "r". Panta rei, niech tak będzie, moja interpretacja (niewłaściwa, ale kogo to obchodzi) greckiego myśliciela utwierdza mnie w przekonaniu, że to dobry pomysł. Ogrodnicze fakty zgłębię równie chętnie, każda dziedzina wydaje mi się ciekawa, o ile prezentuje się ją w formie... przystępnej do wchłonięcia.
Jeszcze chwila, jeszcze moment, bo potem będę do niczego. Z rozbawieniem patrzę, jak Fantine przymierza się do skuna - a skręcam jak profesjonalista - ale gdy zaczyna kaszleć, uśmiech znika mi z ust.
-Uważaj, nie zaciągaj się tak mocno - instruuję, mówiłem, mocny mam ten towar - diable ziele - wyjaśniam, odbierając bata z jej dłoni i zaciągając się porządnie. Chwilę trzymam wszystko w płucach, po czym wypuszczam, gdy dochodzi do mnie charakterystyczny zapach - nieszkodliwe. Spróbuj jeszcze raz - sam sztachnąłem się już z trzy, czuję się świetnie, a minę mam błogą. Ale mi dobrze.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie udawała starszej niż jest. Na to będzie jeszcze czas. Lubiła swoją młodość, panieński stan, niejaką, mocno ograniczoną ale wciąż wolność. Ufała zatem starszym i mądrzejszym od siebie. Ufała bratu, wcześniej ojcu i wujowi Lowellowi. Skoro Tristan mówił, że Londyn został oczyszczony ze szlamu, to z pewnością tak było.
- Któż taki? Jeśli wiesz, powinieneś donieść o tym odpowiednim służbom - odparła Fantine. Nie po to, by go pouczać jako ta dojrzalsza, a z obawy, że stolica Wielkiej Brytanii mogłaby cofnąć się do poprzedniego stanu rzeczy - do chwili, gdy pałętało się tu mnóstwo niemagicznych i mugolaków. Obrzydliwe!
- Potrzebuję zatem eskorty na tym dachu? Zawsze mogę wezwać Claude, by nam towarzyszył - powiedziała trochę wyzywająco, drocząc się z nim, pewna, że towarzystwo lokaja Chateau Rose nie byłoby lordowi Lestrange na rękę. Powinna tu być z nimi przyzwoitka, oczywiście, naprawdę tego chciał?
- Tak. W najlepszym porządku - skłamała gładko, ale też nie do końca. Poza niewielkim, zmniejszającym się z każdą chwilą, dyskomfortem spowodowanym zawodem, że nie zabrał ją do eleganckiej restauracji, czy teatru, a na dach niezbyt bogatej kamienicy, to nie miała szczególnych powodów do zmartwień. Przynajmniej nie ona.
Odpowiedź Francisa była satysfakcjonująca. Rozmowa o Tristanie z lordem Lestrange wiązała się z myślami o Evandrze, a ta trójka z kobietą przebywającą w Białej Willi. Francis był właścicielem Wenus, w Wenus pracowała Deirdre... Cóż za dziwny kwadrat. To dopiero byłoby dla Fantine niekomfortowe, pragnęła wszak zachować lojalność wobec Brata, grząskie tematy wolała omijać z daleka. I skupić się na tym, co miłowała najbardziej - na sobie. Ostatnie słowa Lestrange'a poszerzyły jedynie jej uśmiech.
- A cóż takiego chciałbyś o mnie wiedzieć, Francisie? - spytała zaczepnie. Oczywiście lubiła rozmawiać o sobie. O swoich obrazach, sukienkach, przeżyciach, przemyśleniach, ulubionych utworach - ale jednocześnie nie chciała odkrywać przed nim wszystkich swoich kart.
- Dobrze myślałeś. Możesz czuć się zatem wyjątkowy - odpowiedziała Fantine z łaskawym uśmiechem. Nie zdradzała mu prawdziwych tajemnic królewskiego ogrodu w Chateau Rose, o nich milczała jak grób i strzegłaby ich zaciekle pokazując własne kolce; wspominała jedynie o kilku ważnych zasadach, znanych każdemu, kto choć trochę interesował się hodowlą kwiatów i magicznych roślin. Cóż, lorda Lestrange o zainteresowanie zielarstwem w istocie nie posądzała. A może właściwie powinna, biorąc pod uwagę to, czym poczęstował ją zaledwie kilka chwil później... ? - Prawda. Każdy kwiat, tak jak płatek śniegu, jest wyjątkowy. - Czarujący uśmiech, wyginający podkreślone szminką usta, podkreślał tę dwuznaczność, w jaką brnęli. Róże, a Róże - każda Rosierówna utożsamiała się z tym królewskim kwiatem, dumna z rodowej symboliki.
Mógł uprzedzić wcześniej, by nie zaciągała się tym dziwnym papierosem tak jak tytoniem - a powinien był pamiętać, że jako dama nie paliła tak mocnych jak lordowie, a te delikatniejsze, smakujące owocami dla czarownic - zanim to zrobiła. Zapiekła ją krtań, zakasłała kilkukrotnie, wypuszczając z płuc dziwaczny dym. Pachniał słodkawo, lecz w ten mdły sposób. - Diable ziele. Czym to się różni? - Pomiędzy ciemnymi brwiami Fantine powstała maleńka zmarszczka zastanowienia. Jako dobrze wychowana dama, która zawsze unikała nieodpowiedniego dlań towarzystwa, trzymana właściwie w złotej klatce (w jakiej czuła się zaskakująco komfortowo), nigdy o tym nie słyszała. Jedyną używką o której rozmawiała z przyjaciółkami było opium i Zielona Wróżka, lecz nigdy tego nie próbowała.
- Któż taki? Jeśli wiesz, powinieneś donieść o tym odpowiednim służbom - odparła Fantine. Nie po to, by go pouczać jako ta dojrzalsza, a z obawy, że stolica Wielkiej Brytanii mogłaby cofnąć się do poprzedniego stanu rzeczy - do chwili, gdy pałętało się tu mnóstwo niemagicznych i mugolaków. Obrzydliwe!
- Potrzebuję zatem eskorty na tym dachu? Zawsze mogę wezwać Claude, by nam towarzyszył - powiedziała trochę wyzywająco, drocząc się z nim, pewna, że towarzystwo lokaja Chateau Rose nie byłoby lordowi Lestrange na rękę. Powinna tu być z nimi przyzwoitka, oczywiście, naprawdę tego chciał?
- Tak. W najlepszym porządku - skłamała gładko, ale też nie do końca. Poza niewielkim, zmniejszającym się z każdą chwilą, dyskomfortem spowodowanym zawodem, że nie zabrał ją do eleganckiej restauracji, czy teatru, a na dach niezbyt bogatej kamienicy, to nie miała szczególnych powodów do zmartwień. Przynajmniej nie ona.
Odpowiedź Francisa była satysfakcjonująca. Rozmowa o Tristanie z lordem Lestrange wiązała się z myślami o Evandrze, a ta trójka z kobietą przebywającą w Białej Willi. Francis był właścicielem Wenus, w Wenus pracowała Deirdre... Cóż za dziwny kwadrat. To dopiero byłoby dla Fantine niekomfortowe, pragnęła wszak zachować lojalność wobec Brata, grząskie tematy wolała omijać z daleka. I skupić się na tym, co miłowała najbardziej - na sobie. Ostatnie słowa Lestrange'a poszerzyły jedynie jej uśmiech.
- A cóż takiego chciałbyś o mnie wiedzieć, Francisie? - spytała zaczepnie. Oczywiście lubiła rozmawiać o sobie. O swoich obrazach, sukienkach, przeżyciach, przemyśleniach, ulubionych utworach - ale jednocześnie nie chciała odkrywać przed nim wszystkich swoich kart.
- Dobrze myślałeś. Możesz czuć się zatem wyjątkowy - odpowiedziała Fantine z łaskawym uśmiechem. Nie zdradzała mu prawdziwych tajemnic królewskiego ogrodu w Chateau Rose, o nich milczała jak grób i strzegłaby ich zaciekle pokazując własne kolce; wspominała jedynie o kilku ważnych zasadach, znanych każdemu, kto choć trochę interesował się hodowlą kwiatów i magicznych roślin. Cóż, lorda Lestrange o zainteresowanie zielarstwem w istocie nie posądzała. A może właściwie powinna, biorąc pod uwagę to, czym poczęstował ją zaledwie kilka chwil później... ? - Prawda. Każdy kwiat, tak jak płatek śniegu, jest wyjątkowy. - Czarujący uśmiech, wyginający podkreślone szminką usta, podkreślał tę dwuznaczność, w jaką brnęli. Róże, a Róże - każda Rosierówna utożsamiała się z tym królewskim kwiatem, dumna z rodowej symboliki.
Mógł uprzedzić wcześniej, by nie zaciągała się tym dziwnym papierosem tak jak tytoniem - a powinien był pamiętać, że jako dama nie paliła tak mocnych jak lordowie, a te delikatniejsze, smakujące owocami dla czarownic - zanim to zrobiła. Zapiekła ją krtań, zakasłała kilkukrotnie, wypuszczając z płuc dziwaczny dym. Pachniał słodkawo, lecz w ten mdły sposób. - Diable ziele. Czym to się różni? - Pomiędzy ciemnymi brwiami Fantine powstała maleńka zmarszczka zastanowienia. Jako dobrze wychowana dama, która zawsze unikała nieodpowiedniego dlań towarzystwa, trzymana właściwie w złotej klatce (w jakiej czuła się zaskakująco komfortowo), nigdy o tym nie słyszała. Jedyną używką o której rozmawiała z przyjaciółkami było opium i Zielona Wróżka, lecz nigdy tego nie próbowała.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Śmieję się tylko cicho, moszcząc się wygodniej na otaczających mnie poduszkach. Nigdy nie bałem się wysokości, zawsze byłem chętny do fruwania po drzewach i wdrapywania się na parkany. Lubię przestrzeń i te widoki, no właśnie, te widoki z nieco szerszą perspektywą. Wcześniej nie uwzględniałem w niej złamań i stłuczeń, a teraz, podobnie, nie myślę o kontroli. Krótkotrwała ucieczka prosto w chmury po pędzie magicznej fasoli, skrzypiących schodkach czy pordzewiałej drabince, wszystko jedno, skoro da się znowu czuć malutkim i właściwie niewiele znaczącym. Oddychać tak, by czuć miasto sprzed kilku miesięcy no i jej perfumy, róże i owoce.
-Nie wiem - odpowiadam beztrosko Fantine, dosłownie zapadając się w poduchach. Pod głową mam wielką, żółtą z wyhaftowanym na niej słonecznikiem - ale na pewno znajdą się tacy. Spiskowcy - mówię tonem zabarwionym już lekkim zniecierpliwieniem, słabi by z nich byli puczyści, gdyby pozwolili się wykryć komuś takiemu jak ja. Oczywiście nawet się nie staram, lecz gdyby przyszło mi spisać listę, zgadnijcie, czyje nazwisko pojawiłoby się jej na początku? Myślę, że wiecie. Bingo.
-Och, usiłuję jedynie wybadać nastroje, lady Rosier - mityguję się, podciągając się wyżej na łokciach, kiedy wspomina Claude'a, przy którym mój nastrój jakoś mimowolnie zwykł się obniżać - oczywiście, jeśli tego sobie życzysz, szampana wystarczy dla naszej trójki - zgrabnie przekładam decyzyjność na szczuplutkie barki Fantine, świadom, że francuski lokajczyk w żadnym wypadku z nami nie wypije. Prawy do lewego, lecz panowie i służba to duet działający wyłącznie w konstrukcji poddańczej, więc szampana mógłby nam co najwyżej polewać, a samemu obejść się smakiem. Cóż, oblizuję wargi i targam sobie włosy, mimo że gaworzymy sobie dość cięcie, cieszę się jak dziecko z tego oprowadzania Fantine po nowym świecie. Dla niej, za chwilę pokażę jej, jak przejść po gzymsie na sąsiedni dach, które dachówki są luźne i służą jako skrytki na łakocie rozbisurmanionej młodzieży oraz zarządzę minutę ciszy dla Londynu polegającego w pożarze. Tak też mogę uczcić tych, którzy zostali bez domu, a raczej, tych, którym dom został odebrany. Śmieszne, wyciągam przed siebie obute nogi, wzdycham ciężko, palę gibona: oto, jak hołduję ofiarom tej wojny.
Myślę o nich.
-Na dobry początek - zaczynam, nachylając się ku niej i dotykając delikatnie rękawa jej sukni tuż przy nadgarstku. Ani muskam ciała, pocieram jedynie materiał: dokładnie samą jego krawędź - zdradź mi, gdzie jest twoje sekretne miejsce - proszę, każdy je ma, swoje własne, ulubione, ciche. Tym moim brak gustu, to żadne inkrustowane złotem loże, ba, one nawet nie udają kolebek kultury, jak choćby zapchlony teatr po złej stronie Tamizy. Zła sztuka to nadal sztuka, czyż nie? - albo lepiej, opisz mi je, a ja spróbuję zgadnąć - ciągnę z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w odgłosy Londynu, który już dłużej nie jest industrialny. Tym razem chwytam tylko wiatr, nieśmiałe świerkotanie ptaków, szelest sukni oraz skrzypienie poduch, gdy tylko się poruszymy.
-Co to znaczy, wyjątkowy, Fantine? - zwracam się do niej, wyrwany z zadumy, zbyt poważny, jak na nasz piknik. Dolewam więc szampana, najpierw jej, później sobie, przy czym lampkę wypijam od razu, uciekając od elegancji - czy to znaczy, że wolno mi więcej? - tak nas przecież uczyli, czyż nie? Ona zresztą mnie nie komplementuje, stwierdza fakt, jakby ten przymiotnik był mi przypisany od urodzenia. Przydomek należny każdemu z nas. Francis Wyjątkowy. Kurwa, to brzmi, jakbym był jakimś dziwadłem pokazywanym w pawilonie straszydeł w cyrku Carringtonów, a nie typem, o którego krwi gadają, że błękitna.
-Natura dobrze to wymyśliła - mruczę, pochłonięty jej profilem na tle płonącego nieba. Brakuje wybuchów w tle, by nadać tej scenie odpowiedniego dramatyzmu, lecz ja i tak łuskam piękno, tak, jak łuska się słonecznik z łupiny. Z tego porównania, jak sądzę, Fantine nie byłaby zadowolona, ale mi przypada do gustu. Obieram więc nas z niewygody, znużenia, by zabrać się też za drażniące napięcie osnute na mięśniach. Kilka wstęg zielonkawego dymu i będzie już po wszystkim, dwa-trzy wdechy i odlecimy jeszcze wyżej, staniemy się dobrzy, lepsi, niż jesteśmy.
-Od papierosów? - upewniam się, a usta rozchylają mi się w chłopięcym uśmiechu - przekonasz się za chwilę - nadal nie odkrywam przed nią całej tej tajemnicy. Wciskam się w poduszki, ba, ja się w nich zapadam, czuję irracjonalną miękkość i unoszę nad sobą rękę, obserwując, jak słońce spoziera przez moje szeroko rozstawione palce. Chichoczę, jakbym właśnie zobaczył coś najzabawniejszego na świecie - powiedz mi, co czujesz - żądam, ale mój głos mnie nie słucha, nie chce być twardy i silny, tylko ciepły, dość... wdzięczny. Idealny na podwieczorek, nie ma to sensu, ale łapię się za zielone, twarde jabłko - zjadłbym coś innego - narzekam, bo tylko do siebie mogę mieć pretensje o brak odpowiedniego prowiantu. Przynajmniej jest mi miękko, wygodnie, gdy tak prawie stykamy się nosami. Dużo miejsca.
-Nie wiem - odpowiadam beztrosko Fantine, dosłownie zapadając się w poduchach. Pod głową mam wielką, żółtą z wyhaftowanym na niej słonecznikiem - ale na pewno znajdą się tacy. Spiskowcy - mówię tonem zabarwionym już lekkim zniecierpliwieniem, słabi by z nich byli puczyści, gdyby pozwolili się wykryć komuś takiemu jak ja. Oczywiście nawet się nie staram, lecz gdyby przyszło mi spisać listę, zgadnijcie, czyje nazwisko pojawiłoby się jej na początku? Myślę, że wiecie. Bingo.
-Och, usiłuję jedynie wybadać nastroje, lady Rosier - mityguję się, podciągając się wyżej na łokciach, kiedy wspomina Claude'a, przy którym mój nastrój jakoś mimowolnie zwykł się obniżać - oczywiście, jeśli tego sobie życzysz, szampana wystarczy dla naszej trójki - zgrabnie przekładam decyzyjność na szczuplutkie barki Fantine, świadom, że francuski lokajczyk w żadnym wypadku z nami nie wypije. Prawy do lewego, lecz panowie i służba to duet działający wyłącznie w konstrukcji poddańczej, więc szampana mógłby nam co najwyżej polewać, a samemu obejść się smakiem. Cóż, oblizuję wargi i targam sobie włosy, mimo że gaworzymy sobie dość cięcie, cieszę się jak dziecko z tego oprowadzania Fantine po nowym świecie. Dla niej, za chwilę pokażę jej, jak przejść po gzymsie na sąsiedni dach, które dachówki są luźne i służą jako skrytki na łakocie rozbisurmanionej młodzieży oraz zarządzę minutę ciszy dla Londynu polegającego w pożarze. Tak też mogę uczcić tych, którzy zostali bez domu, a raczej, tych, którym dom został odebrany. Śmieszne, wyciągam przed siebie obute nogi, wzdycham ciężko, palę gibona: oto, jak hołduję ofiarom tej wojny.
Myślę o nich.
-Na dobry początek - zaczynam, nachylając się ku niej i dotykając delikatnie rękawa jej sukni tuż przy nadgarstku. Ani muskam ciała, pocieram jedynie materiał: dokładnie samą jego krawędź - zdradź mi, gdzie jest twoje sekretne miejsce - proszę, każdy je ma, swoje własne, ulubione, ciche. Tym moim brak gustu, to żadne inkrustowane złotem loże, ba, one nawet nie udają kolebek kultury, jak choćby zapchlony teatr po złej stronie Tamizy. Zła sztuka to nadal sztuka, czyż nie? - albo lepiej, opisz mi je, a ja spróbuję zgadnąć - ciągnę z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w odgłosy Londynu, który już dłużej nie jest industrialny. Tym razem chwytam tylko wiatr, nieśmiałe świerkotanie ptaków, szelest sukni oraz skrzypienie poduch, gdy tylko się poruszymy.
-Co to znaczy, wyjątkowy, Fantine? - zwracam się do niej, wyrwany z zadumy, zbyt poważny, jak na nasz piknik. Dolewam więc szampana, najpierw jej, później sobie, przy czym lampkę wypijam od razu, uciekając od elegancji - czy to znaczy, że wolno mi więcej? - tak nas przecież uczyli, czyż nie? Ona zresztą mnie nie komplementuje, stwierdza fakt, jakby ten przymiotnik był mi przypisany od urodzenia. Przydomek należny każdemu z nas. Francis Wyjątkowy. Kurwa, to brzmi, jakbym był jakimś dziwadłem pokazywanym w pawilonie straszydeł w cyrku Carringtonów, a nie typem, o którego krwi gadają, że błękitna.
-Natura dobrze to wymyśliła - mruczę, pochłonięty jej profilem na tle płonącego nieba. Brakuje wybuchów w tle, by nadać tej scenie odpowiedniego dramatyzmu, lecz ja i tak łuskam piękno, tak, jak łuska się słonecznik z łupiny. Z tego porównania, jak sądzę, Fantine nie byłaby zadowolona, ale mi przypada do gustu. Obieram więc nas z niewygody, znużenia, by zabrać się też za drażniące napięcie osnute na mięśniach. Kilka wstęg zielonkawego dymu i będzie już po wszystkim, dwa-trzy wdechy i odlecimy jeszcze wyżej, staniemy się dobrzy, lepsi, niż jesteśmy.
-Od papierosów? - upewniam się, a usta rozchylają mi się w chłopięcym uśmiechu - przekonasz się za chwilę - nadal nie odkrywam przed nią całej tej tajemnicy. Wciskam się w poduszki, ba, ja się w nich zapadam, czuję irracjonalną miękkość i unoszę nad sobą rękę, obserwując, jak słońce spoziera przez moje szeroko rozstawione palce. Chichoczę, jakbym właśnie zobaczył coś najzabawniejszego na świecie - powiedz mi, co czujesz - żądam, ale mój głos mnie nie słucha, nie chce być twardy i silny, tylko ciepły, dość... wdzięczny. Idealny na podwieczorek, nie ma to sensu, ale łapię się za zielone, twarde jabłko - zjadłbym coś innego - narzekam, bo tylko do siebie mogę mieć pretensje o brak odpowiedniego prowiantu. Przynajmniej jest mi miękko, wygodnie, gdy tak prawie stykamy się nosami. Dużo miejsca.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Mówiąc o zgłoszeniu spiskowców do odpowiednich służb zabrzmiała niczym sztywniaczka, choć zawsze była od tego daleka, nie sprawiała wrażenia czarownicy wykutej z lodu, czy zimnego marmuru, ale... Naprawdę zależało jej na tym, aby sytuacja w Londynie pozostała stabilna. Tristan był w to zaangażowany i zadowolony z obecnego stanu rzeczy, stanowczo potępiał działania rebeliantów Harolda Longbottoma, więc i Fantine miała nadzieję, że wszyscy ci szaleńcy niebawem skończą w więzieniu. Poza miastem i Chateau Rose nie czuła się bezpiecznie z myślą, że wariaci z Zakonu Feniksa pozostają na wolności i stanowią zagrożenie dla porządnych obywateli.
- Moje nastroje są więcej niż dobre. Czuję się wspaniale ze świadomością, że to piękne miasto nie jest już kalane brudem i nieczystością - oświadczyła Fantine, uśmiechając się szeroko, spojrzeniem przesuwając po londyńskiej panoramie - rzeczywiście była piękna. Zwłaszcza w tym świetle. Zaśmiała się na myśl o Claude, który miałby sączyć wraz z nimi szampana. - Nigdy nie widziałam go sączącego szampana, zapomnij - odparła rozbawiona. Najważniejszy lokaj w Chateau Rose doskonale znał swoje miejsce w szeregu. Nie wychylał się, nie wywyższał, nie nadużywał powierzonego mu zaufania i większej, niźli innej służbie, swobody - dlatego był tak przez Rosierów ceniony. Gdyby go wezwała, to dbałby, aby niczego jej i lordowi Lestrange nie zabrakło, dolewałby szampana, ale trzymałby się z boku. W życiu nie zgodziłby się napić z nimi szampana, niczym równy z równym.
Ona o ofiarach wojny wcale nie myślała - sama uważała się za ofiar przez to, że tyle wydarzeń towarzyskich zostało odwołanych. Prawdopodobnie nie odbędzie się także i Festiwal Lata. To było straszne... Drgnęła lekko, kiedy poczuła muśnięcie palców Francisa na materiale swojej sukni, nie spojrzała jednak na niego.
- Śnieżna biel, szum morskich fal, upajający zapach róż, jasny piach chrzęszczący pod stopami - odpowiedziała powoli, po dłuższej chwili zastanowienia, wciąż wpatrzona w niebo i panoramę Londynu. - To akurat nie jest zbyt trudne - stwierdziła rozbawiona; może i była w tej materii banalna, lecz nie znała piękniejszego widoku od klifów w Dover, nieopodal których leżało Chateau Rose.
Dopiero po chwili obejrzała się na lorda Lestrange.
- Zdefiniuj proszę czym jest to więcej - zachęciła go, a na pełnych ustach znów pojawił się nieprzewrotny uśmiech.
Zamiast opowiedzieć, to po prostu jej to zaprezentował w praktyce, częstując Fantine skrętem z diablego ziela. Róży zdarzało się palić czarodziejskie papierosy, lecz jak dotąd nigdy nie miała okazji, aby sięgnąć po nielegalne używki. Dopóki jednak nie spróbowała, nie zdawała sobie sprawy z tego, że to niedozwolone, nie sądziła, że lord Lestrange mógłby doprowadzić do takiej sytuacji...
Znów się zaciągnęła, poczuła pieczenie, tym razem jednak powstrzymała kaszel. Przytrzymała dym w płucach i wypuściła go po chwili, czując, że mięśnie jej wiotczeją. Dopadło ją bardzo dziwne uczucie w skroniach, powieki zrobiły się ciężkie. - Co cię tak bawi? - wyszeptała, spoglądając na jego dłonie, po czym sama się roześmiała - i nie wiedziała dlaczego. Opadła na poduszki, wcześniej zaciągając się jeszcze kilkukrotnie, wpatrzona w niebo. Wydawało się płonąć. - Czuję... - zaczęła, zastanawiając się nad tym głęboko. - Czuję się taka ciężka i lekka jednocześnie... - odparła w końcu szeptem, obracając ku Francisowi głowę i niemal dotykając nosem czubka jego nosa. - Ja... Och, ileż bym dała za ciasteczka cytrynowe... - westchnęła z żalem, czując narastającą ochotę na słodkości. - Może zabierz mnie do domu? Claude przygotuje dla nas wszystko, czego tylko zapragniemy...
Nie musiała powtarzać dwa razy, lecz minęło trochę czasu, nim oboje byli w stanie podnieść się z poduszek... Diable ziele uczyniło ich ciała okrutnie ciężkimi, Fantine kleiły się powieki, lecz jeszcze przed północą powróciła do własnych komnat i natychmiast zapadła w głęboki sen.
| zt x2
- Moje nastroje są więcej niż dobre. Czuję się wspaniale ze świadomością, że to piękne miasto nie jest już kalane brudem i nieczystością - oświadczyła Fantine, uśmiechając się szeroko, spojrzeniem przesuwając po londyńskiej panoramie - rzeczywiście była piękna. Zwłaszcza w tym świetle. Zaśmiała się na myśl o Claude, który miałby sączyć wraz z nimi szampana. - Nigdy nie widziałam go sączącego szampana, zapomnij - odparła rozbawiona. Najważniejszy lokaj w Chateau Rose doskonale znał swoje miejsce w szeregu. Nie wychylał się, nie wywyższał, nie nadużywał powierzonego mu zaufania i większej, niźli innej służbie, swobody - dlatego był tak przez Rosierów ceniony. Gdyby go wezwała, to dbałby, aby niczego jej i lordowi Lestrange nie zabrakło, dolewałby szampana, ale trzymałby się z boku. W życiu nie zgodziłby się napić z nimi szampana, niczym równy z równym.
Ona o ofiarach wojny wcale nie myślała - sama uważała się za ofiar przez to, że tyle wydarzeń towarzyskich zostało odwołanych. Prawdopodobnie nie odbędzie się także i Festiwal Lata. To było straszne... Drgnęła lekko, kiedy poczuła muśnięcie palców Francisa na materiale swojej sukni, nie spojrzała jednak na niego.
- Śnieżna biel, szum morskich fal, upajający zapach róż, jasny piach chrzęszczący pod stopami - odpowiedziała powoli, po dłuższej chwili zastanowienia, wciąż wpatrzona w niebo i panoramę Londynu. - To akurat nie jest zbyt trudne - stwierdziła rozbawiona; może i była w tej materii banalna, lecz nie znała piękniejszego widoku od klifów w Dover, nieopodal których leżało Chateau Rose.
Dopiero po chwili obejrzała się na lorda Lestrange.
- Zdefiniuj proszę czym jest to więcej - zachęciła go, a na pełnych ustach znów pojawił się nieprzewrotny uśmiech.
Zamiast opowiedzieć, to po prostu jej to zaprezentował w praktyce, częstując Fantine skrętem z diablego ziela. Róży zdarzało się palić czarodziejskie papierosy, lecz jak dotąd nigdy nie miała okazji, aby sięgnąć po nielegalne używki. Dopóki jednak nie spróbowała, nie zdawała sobie sprawy z tego, że to niedozwolone, nie sądziła, że lord Lestrange mógłby doprowadzić do takiej sytuacji...
Znów się zaciągnęła, poczuła pieczenie, tym razem jednak powstrzymała kaszel. Przytrzymała dym w płucach i wypuściła go po chwili, czując, że mięśnie jej wiotczeją. Dopadło ją bardzo dziwne uczucie w skroniach, powieki zrobiły się ciężkie. - Co cię tak bawi? - wyszeptała, spoglądając na jego dłonie, po czym sama się roześmiała - i nie wiedziała dlaczego. Opadła na poduszki, wcześniej zaciągając się jeszcze kilkukrotnie, wpatrzona w niebo. Wydawało się płonąć. - Czuję... - zaczęła, zastanawiając się nad tym głęboko. - Czuję się taka ciężka i lekka jednocześnie... - odparła w końcu szeptem, obracając ku Francisowi głowę i niemal dotykając nosem czubka jego nosa. - Ja... Och, ileż bym dała za ciasteczka cytrynowe... - westchnęła z żalem, czując narastającą ochotę na słodkości. - Może zabierz mnie do domu? Claude przygotuje dla nas wszystko, czego tylko zapragniemy...
Nie musiała powtarzać dwa razy, lecz minęło trochę czasu, nim oboje byli w stanie podnieść się z poduszek... Diable ziele uczyniło ich ciała okrutnie ciężkimi, Fantine kleiły się powieki, lecz jeszcze przed północą powróciła do własnych komnat i natychmiast zapadła w głęboki sen.
| zt x2
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
05.05
Żeby znaleźć w Londynie ustronne miejsce do rozmowy, trzeba było albo zejść bardzo głęboko albo wleźć bardzo wysoko. Kina stosowała oba sposoby, ale w ostatnim czasie, odkąd patrzyła na świat tylko jednym, złym i ponurym okiem, nie lubiła ciemnych piwnic i zakamarków, gdzie brak światła dodatkowo upośledzał jej i tak gówniane zmysły. Lepiej było jej wspiąć się na dach, gdzie wszystkich ludzi stolicy miała pod nogami, a czyste niebo nad głową dawało ułudę kontroli. Nieco dłużej jej to zajęło, ostrożniej stawiała kroki, ale wciąż była silna, zwinna i doświadczona, niektóre przejścia i wystające gzymsy znała już w tej dzielnicy na pamięć. Gorzej poradziłaby sobie za to w nowym miejscu, z czym z frustracją się godziła, świadoma, że nie może tak czy siak wyjść z biznesu, tylko po prostu spiąć się i starać więcej. Nie wróci na ulicę, nie wróci do Vi; nie było takiej możliwości, prędzej się zaciąganie na śmierdzącego parobka w ministerstwie niż wlezie znów do tego szamba.
Była twarda, nic jej nie złamie - z wielu rzeczy już się podniosła, to podniesie się i z tego. Poza tym, na pewno uzdrowiciele tacy jak Vablatsky mieli swoje sposoby na zrobienie człowiekowi nowego oka. Wszyscy w końcu parali się magią, dlaczego to miałoby być trwałym ograniczeniem? Jedyna przeszkoda w tym, czy Kinę byłoby stać na nowe oko.
Z irytacją splunęła z dachu kamienicy, podciągając się wyżej na rozpostartych, obdartych dłoniach.
Jeśli nawet teraz nie stać, to wkrótce będzie.
Czekała na Zlatę, bo wiedziała, że w takiej sytuacji najlepiej jest się podpiąć pod kogoś i razem zaplanować większą akcję. Może półgoblinka podchwyciła już jakieś dobre zlecenie, które chciałaby podzielić na pół albo choćby na jedną trzecią? Mówili, że gobliny to pazerne świnie i mieli rację, ale Zlata była słowną pazerną świnią, więc jak coś sobie razem uzgodnią, to Kina nie wątpiła, że ta raczej dotrzyma słowa. Już prędzej zwątpiłaby we własne słowo.
- Słyszę cię, jak się gramolisz jak dzieciak na regale - rzuciła lekkim tonem zanim jeszcze głowa Zlaty pojawiła się na dachu. Obróciła się też zaraz przez ramię, to od zdrowego oka, żeby jakby co uchylić się przed trzepnięciem. - Pani R, dwadzieścia pięć minut spóźnienia. Dupa mi ścierpła od siedzenia na tych poduszkach - Co nie zmieniało faktu, że może spróbuje dzisiaj zabrać je ze sobą. Pościeli nigdy za dużo, zwłaszcza odkąd gościła Rain.
Niewielki uśmiech, który pojawił się na jej suchych ustach na pół minuty zaraz spełzł, gdy poczuła na sobie spojrzenie wspólniczki. Czarnej opaski na oku nie dało się ukryć, nawet gdy starała się ją przyklepać włosami.
Mother looking at me
Tell me what do you see?
Yes, I've lost my mind
Tell me what do you see?
Yes, I've lost my mind
Żeby znaleźć w Londynie ustronne miejsce do rozmowy, trzeba było albo zejść bardzo głęboko albo wleźć bardzo wysoko. Kina stosowała oba sposoby, ale w ostatnim czasie, odkąd patrzyła na świat tylko jednym, złym i ponurym okiem, nie lubiła ciemnych piwnic i zakamarków, gdzie brak światła dodatkowo upośledzał jej i tak gówniane zmysły. Lepiej było jej wspiąć się na dach, gdzie wszystkich ludzi stolicy miała pod nogami, a czyste niebo nad głową dawało ułudę kontroli. Nieco dłużej jej to zajęło, ostrożniej stawiała kroki, ale wciąż była silna, zwinna i doświadczona, niektóre przejścia i wystające gzymsy znała już w tej dzielnicy na pamięć. Gorzej poradziłaby sobie za to w nowym miejscu, z czym z frustracją się godziła, świadoma, że nie może tak czy siak wyjść z biznesu, tylko po prostu spiąć się i starać więcej. Nie wróci na ulicę, nie wróci do Vi; nie było takiej możliwości, prędzej się zaciąganie na śmierdzącego parobka w ministerstwie niż wlezie znów do tego szamba.
Była twarda, nic jej nie złamie - z wielu rzeczy już się podniosła, to podniesie się i z tego. Poza tym, na pewno uzdrowiciele tacy jak Vablatsky mieli swoje sposoby na zrobienie człowiekowi nowego oka. Wszyscy w końcu parali się magią, dlaczego to miałoby być trwałym ograniczeniem? Jedyna przeszkoda w tym, czy Kinę byłoby stać na nowe oko.
Z irytacją splunęła z dachu kamienicy, podciągając się wyżej na rozpostartych, obdartych dłoniach.
Jeśli nawet teraz nie stać, to wkrótce będzie.
Czekała na Zlatę, bo wiedziała, że w takiej sytuacji najlepiej jest się podpiąć pod kogoś i razem zaplanować większą akcję. Może półgoblinka podchwyciła już jakieś dobre zlecenie, które chciałaby podzielić na pół albo choćby na jedną trzecią? Mówili, że gobliny to pazerne świnie i mieli rację, ale Zlata była słowną pazerną świnią, więc jak coś sobie razem uzgodnią, to Kina nie wątpiła, że ta raczej dotrzyma słowa. Już prędzej zwątpiłaby we własne słowo.
- Słyszę cię, jak się gramolisz jak dzieciak na regale - rzuciła lekkim tonem zanim jeszcze głowa Zlaty pojawiła się na dachu. Obróciła się też zaraz przez ramię, to od zdrowego oka, żeby jakby co uchylić się przed trzepnięciem. - Pani R, dwadzieścia pięć minut spóźnienia. Dupa mi ścierpła od siedzenia na tych poduszkach - Co nie zmieniało faktu, że może spróbuje dzisiaj zabrać je ze sobą. Pościeli nigdy za dużo, zwłaszcza odkąd gościła Rain.
Niewielki uśmiech, który pojawił się na jej suchych ustach na pół minuty zaraz spełzł, gdy poczuła na sobie spojrzenie wspólniczki. Czarnej opaski na oku nie dało się ukryć, nawet gdy starała się ją przyklepać włosami.
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
W Londynie atmosfera zagęszczała się z każdym dniem. I nie chodziło mi o jakieś tam polityczne wygibasy, o nie. Przez to, że niektóre grube ryby poszły siedzieć albo umarły w wyniku wyjątkowo brutalnych samobójstw, organizacje, które miały ustaloną hierarchę, zaczęły się sypać się, zupełnie znikać albo łączyć ponownie, ale już w inny sposób. Z jednej strony pozwalało to wybić się wyżej w łańcuchu pokarmowym temu całemu drobnemu planktonowi, kiszącemu się przez cały ten czas pod butami silniejszych, a z drugiej strony - chaos w półświatku pozwalał władzom łatwiej wsadzić swoje parszywe macki w stabilne struktury miejscowych bandytów, by się ich pozbyć, albo wziąć na smycz.
Ja z kolei zdecydowałam się poczekać. Poobserwować, jak będzie zmieniać się sytuacja. Jestem już za stara na to, by bez większego planu włazić w te całe przepychanki i narażać się na to, że ktoś mnie wystawi. Mam rodzinę do wykarmienia, nie mogę gnić w pierdlu w nieskończoność.
I pewnie bym tak sobie trwała, przyczajona, bez poważniejszych zleceń, udająca, że całym moim życiem jest praca w banku, gdyby nie pewien intrygujący list. I nie chodziło tu tylko i wyłącznie o to, co było tam napisane, bo wszystko brzmiało standardowo: ot: “witam, pani R, proszę mi tu poszpiegować tych i tamtych, później jeszcze dam zleceń, tu zaliczka, reszta potem”. O nie. To, w jaki sposób list był napisany, zwrócił moją uwagę. No więc był po norwesku. Języka tego nie używałam latami, także ten, kto do nie pisał, musiał znać mój życiorys o wiele lepiej, niż większość osób ze środowiska. A druga sprawa - typ brzmiał jak swój. Tak że niech już będzie. Takim to mogłabym dać szansę. W końcu co złego mogłoby się stać?
Zleceniodawca oferował dobrą kasę i pracę, która miałaby trwać parę miesięcy, a ja nie mogłam zwyczajnie odmówić. Potrzebowałam złota, bo leczenie Kosti pochłaniało cały majątek… Był tylko jeden problem. To, co trzeba było wykonać, zakładałoby, że nie chodzę do banku, nie jem i nawet nie szczam - tyle tego było do roboty.
Nie było innej opcji. Musiałam zatrudnić pomoc.
Długo myślałam, czy to dobry pomysł, czy w ogóle warto. Myślałam nad tym tak długo, że skończyła mi się butelka ginu.
I myślałam nad tym nadal, wspinając się na dach jednej z kamienic, już dość konkretnie wcięta.
-To se kurwa wstań i rozmasuj, na Merlina- rzuciłam, przewracając oczami, kiedy już znalazłam się na szczycie. - Tu się ważne rzeczy dzieją. Z propozycją biznesową przychodzę.
Bez słowa wyciągnęłam w stronę Kiny swoją papierośnicę, żeby kobieta mogła sobie wyciągnąć fajka. Ot takie drobne przeprosiny za spóźnienie.
-Kto cię, kurwa, tak urządził? - spytałam, marszcząc brwi. Faktycznie na mieście musiały się dziać złe rzeczy, jeśli nawet Huxley się oberwało.
Ja z kolei zdecydowałam się poczekać. Poobserwować, jak będzie zmieniać się sytuacja. Jestem już za stara na to, by bez większego planu włazić w te całe przepychanki i narażać się na to, że ktoś mnie wystawi. Mam rodzinę do wykarmienia, nie mogę gnić w pierdlu w nieskończoność.
I pewnie bym tak sobie trwała, przyczajona, bez poważniejszych zleceń, udająca, że całym moim życiem jest praca w banku, gdyby nie pewien intrygujący list. I nie chodziło tu tylko i wyłącznie o to, co było tam napisane, bo wszystko brzmiało standardowo: ot: “witam, pani R, proszę mi tu poszpiegować tych i tamtych, później jeszcze dam zleceń, tu zaliczka, reszta potem”. O nie. To, w jaki sposób list był napisany, zwrócił moją uwagę. No więc był po norwesku. Języka tego nie używałam latami, także ten, kto do nie pisał, musiał znać mój życiorys o wiele lepiej, niż większość osób ze środowiska. A druga sprawa - typ brzmiał jak swój. Tak że niech już będzie. Takim to mogłabym dać szansę. W końcu co złego mogłoby się stać?
Zleceniodawca oferował dobrą kasę i pracę, która miałaby trwać parę miesięcy, a ja nie mogłam zwyczajnie odmówić. Potrzebowałam złota, bo leczenie Kosti pochłaniało cały majątek… Był tylko jeden problem. To, co trzeba było wykonać, zakładałoby, że nie chodzę do banku, nie jem i nawet nie szczam - tyle tego było do roboty.
Nie było innej opcji. Musiałam zatrudnić pomoc.
Długo myślałam, czy to dobry pomysł, czy w ogóle warto. Myślałam nad tym tak długo, że skończyła mi się butelka ginu.
I myślałam nad tym nadal, wspinając się na dach jednej z kamienic, już dość konkretnie wcięta.
-To se kurwa wstań i rozmasuj, na Merlina- rzuciłam, przewracając oczami, kiedy już znalazłam się na szczycie. - Tu się ważne rzeczy dzieją. Z propozycją biznesową przychodzę.
Bez słowa wyciągnęłam w stronę Kiny swoją papierośnicę, żeby kobieta mogła sobie wyciągnąć fajka. Ot takie drobne przeprosiny za spóźnienie.
-Kto cię, kurwa, tak urządził? - spytałam, marszcząc brwi. Faktycznie na mieście musiały się dziać złe rzeczy, jeśli nawet Huxley się oberwało.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Propozycje od Zlaty zawsze były dobre, nawet jeśli wątpliwe moralnie. A że z moralnością Kinie nigdy nie było po drodze - z niedoszłej suki policyjnej spadła wszak wprost w objęcia ulicznej prostytucji - przymykała oko na ciemniejsze szczegóły i mogła to zrobić też teraz, gdy właściwie miała już tylko jedno. Najważniejsze, że ekonomicznie wszystko się zgadzało; Zlata jak na prawie-goblinkę przystało umiała wyliczać zyski i straty, wiedziała jaka umowa się opłaca, a jaka nie i raczej niewielka szansa, że biorąc od niej procent wdepnie się w gówno.
Poza tym, była swoja, sprawdzona. Lubiła ją za ten cięty humor i to, że nigdy nie krążyła jak sęp wokół tematu, tylko mówiła swoje. Poza tym, jak tu nie lubić karzełka, który potrafi załatwić tak dokumentny wpierdol.
Roześmiała się bez skrępowania na dźwięk pierwszych przekleństw z wielu, które miały tu dziś paść.
- Wiem i czekam. Dupę rozmasuję sobie później. - Łapczywie wyciągnęła dłoń po szluga i skinęła głową w wyrazie niemej i oschłej akceptacji. Gest przyjęty, zrozumiany, a ona miała zamiar delektować się tym cudownym tytoniem, który ostatnimi czasy stał się gorzej dostępny jak złoto. Bo złota by było jeszcze na pęczki jak się dobrze opierdoliło tego i tamtego, ale co z tego, skoro nie istniały towary, które można by za nie kupić. - Skąd? - spytała, dla informacji. Jeśli istniało pewne i stabilne źródło papierosów, musiała je poznać.
Alkohol piła rzadko, a narkotykami pogardzała, ale nic tak nie uspokajało jak trochę dymu w płucach i okazjonalne wyciśnięcie peta na cienkiej skórze przedramienia.
Odpaliła bibułkę od różdżki i jakiś czas milczała, wpatrzona w dachy kamienic naprzeciw. Jeden oddech i drugi dały jej czas na to by się zastanowić nad tym jak odpowiedzieć, żeby temat uciąć szybko. Wkurwiała ją ta opaska, wkurwiał ją brak wzroku i to, że mogła przez to wydawać się słabsza niż wcześniej.
- Jakaś pizda na Nokturnie. Czarna magia. Bez znaczenia. Vablatsky mnie wyratowała i może mi nawet zwróci oko, ale najpierw potrzebuję kasy. To nie są tanie rzeczy - Wzruszyła ramieniem, dobrze zgrywając nonszalancję. Cierpki uśmieszek w kąciku warg był tylko kolejnym kłamstwem. - Gadaj lepiej co to za propozycja. Oko, czy bez oka, robotę zawsze wezmę.
Poza tym, była swoja, sprawdzona. Lubiła ją za ten cięty humor i to, że nigdy nie krążyła jak sęp wokół tematu, tylko mówiła swoje. Poza tym, jak tu nie lubić karzełka, który potrafi załatwić tak dokumentny wpierdol.
Roześmiała się bez skrępowania na dźwięk pierwszych przekleństw z wielu, które miały tu dziś paść.
- Wiem i czekam. Dupę rozmasuję sobie później. - Łapczywie wyciągnęła dłoń po szluga i skinęła głową w wyrazie niemej i oschłej akceptacji. Gest przyjęty, zrozumiany, a ona miała zamiar delektować się tym cudownym tytoniem, który ostatnimi czasy stał się gorzej dostępny jak złoto. Bo złota by było jeszcze na pęczki jak się dobrze opierdoliło tego i tamtego, ale co z tego, skoro nie istniały towary, które można by za nie kupić. - Skąd? - spytała, dla informacji. Jeśli istniało pewne i stabilne źródło papierosów, musiała je poznać.
Alkohol piła rzadko, a narkotykami pogardzała, ale nic tak nie uspokajało jak trochę dymu w płucach i okazjonalne wyciśnięcie peta na cienkiej skórze przedramienia.
Odpaliła bibułkę od różdżki i jakiś czas milczała, wpatrzona w dachy kamienic naprzeciw. Jeden oddech i drugi dały jej czas na to by się zastanowić nad tym jak odpowiedzieć, żeby temat uciąć szybko. Wkurwiała ją ta opaska, wkurwiał ją brak wzroku i to, że mogła przez to wydawać się słabsza niż wcześniej.
- Jakaś pizda na Nokturnie. Czarna magia. Bez znaczenia. Vablatsky mnie wyratowała i może mi nawet zwróci oko, ale najpierw potrzebuję kasy. To nie są tanie rzeczy - Wzruszyła ramieniem, dobrze zgrywając nonszalancję. Cierpki uśmieszek w kąciku warg był tylko kolejnym kłamstwem. - Gadaj lepiej co to za propozycja. Oko, czy bez oka, robotę zawsze wezmę.
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
1 X 1958
Serce biło jej jak szalone, ale tak po prawdzie, nie robiła przecież nic złego. Nie robili nic złego, liczba mnoga, bo z Knajpy Morderców wyszli wspólnie. Ona — ledwie mogąc ukryć wzruszenie wierszem i on — prawdopodobnie równie dobroduszny i łatwowierny, co ona. Dobrze, że nie wiedzieli tego o sobie nawzajem. Tego, jak prosto było zdecydować się pójść gdzieś z nieznajomym, po prostu zagłuszając w sobie wszystkie głosy rozsądku. Może to była ich klątwa? Klątwa wrażliwej duszy. Rozmowa z Cecilem pokazała jej już, że miał taką. W szczególności słowa o pielęgnowaniu w sobie dziecka, kontrastujące z chwilowym cynizmem Marii, która nie czuła, żeby kiedykolwiek mogła być dzieckiem, pokazały jej jak na dłoni, że musiała uratować tego młodego poetę. Tak samo jak każdego dobrego człowieka. Może on nie widział czyhającego gdzieś za horyzontem zagrożenia. Ale Maria — Maria nauczona bolesnymi doświadczeniami, Maria, która pomimo tegoż bólu ufała bezbrzeżnie — postanowiła, że go uratuje. Nie ważne, jak ciężkie mogło być to zadanie.
— Przepraszam, że musieliśmy wyjść tak nagle — szepnęła wreszcie, jeszcze na oświetlonej latarniami ulicy. Ich ciepłe światło kładło się na niej, zachłannie sięgając skrętów jej loków, nadając raczej smutnym, szarozielonym oczom więcej ciepła, prawie takiego, jakim mogli cieszyć się ciemnoocy. Właściwie to zazdrościła Jimowi i Evie, i Aishy ich kolorów oczu. Było im z nim przepięknie. — Nie chciałam, żeby... Żeby ktoś nas usłyszał. To tutaj — dodała po sekundzie, wskazując brodą na żeliwną drabinę umieszczoną na boku jednej z kamienic. To miejsce wspomniała kiedyś jedna z jej sióstr, na pierwszą randkę zabrał ją tam jej obecny mąż. A teraz Maria zapraszała w to magiczne miejsce nowopoznanego chłopca o czystej duszy, wcale nie myśląc o tym, że mógł on wcześniej pomyśleć, że z nim flirtowała.
— Wejdziesz pierwszy? Ja... — przesunęła wzrokiem w dół, na wystającą spod płaszcza sukienkę. Miała na sobie oczywiście grube rajstopy, ale mimo wszystko czuła przepotężne skrępowanie przed samą myślą, że mogła się wspinać przed chłopcem. Dłonie automatycznie zsunęły się na dolną część sukienki, w tym samym momencie wzniosła spojrzenie na sekundę na twarz Cecila, łapiąc się najwyższej nadziei, że ją zrozumie. Wytłumaczenie powodu, dla którego wolała wspinać się później byłoby zdecydowanie zbyt zawstydzające, nawet jak na osobę, dla której spojrzenie w oczy chłopca było wielkim wyzwaniem. — Będę za tobą, dobrze? — dodała, starając się uśmiechnąć jak najszerzej. Kąciki ust zadygotały nerwowo, ale położyła już dłoń na jednej z żeliwnych poręczy znajdujących się po obu stronach drabiny. I gdy tylko zdecydowali już ostatecznie kolejność, sama ruszyła po niej, bez szczególnych trudności, jeżeli wyłączyć sam fakt wspinaczki w sukience, do czego z kolei była przyzwyczajona. To nie był jej pierwszy wysiłek fizyczny w stroju typowo dziewczęcym. Gdy dostali się na dach kamienicy, Maria westchnęła z ulgą. Nikogo nie było. Na dachówkach znów leżało poduch tysiące, wygodne miejsce do prowadzenia rozmów.
— Tutaj nikt nie powinien nas słyszeć — mimo to, nadal szeptała. Powoli i ostrożnie przeszła do poduszek, żeby usiąść wokół nich. Wzniosła głowę do góry — ciepła łuna miejskich latarni przeszkadzała odrobinę w obserwowaniu nieba, ale na nieboskłonie widać było kilka jasnych punktów. Westchnęła cicho, chyba z tylko sobie znanego powodu, nim przeniosła spojrzenie na Cecila. — Usiądziesz? — spytała nieśmiało, wskazując dłonią na poduszkę niedaleko niej. — Ja... Chciałam ci powiedzieć, że wiersz bardzo mi się podobał. I... Białe kwiaty to moje ulubione kwiaty. Zwłaszcza lilie — czy w ciepłym świetle latarni widać było, jak szkarłat znów pokrył jej policzki? Sięgnęła do kieszeni przydużego płaszcza, wyciągając z niego dwie spinki. Ruchome spinki, jakie sprzedawali na obu festiwalach. Te w dłoni Marii przedstawiały kwiaty białej lilii, otwierające się i zamykające naprzemiennie. — Miał niesamowity klimat. Przez moment naprawdę... Czułam się, jakbym to ja umierała — spodziewał się takiej interpretacji? Zapewne tak. Dla Marii przesłanie było oczywiste. Niemniej jednak odwróciła wzrok w bok, teraz skupiając go na rdzawej czerwieni otaczających ich dachówek. Palce dłoni trzymającej spinki zadrżały. Twarz pobladła. Ale i tak, Maria szukała w sobie wystarczająco dużo siły, wystarczająco dużo odwagi. Podniesienie wzroku ponownie na Cecila to jedno. A wypowiedzenie tego, co siedziało w jej sercu od dłuższego czasu, co bezpośrednio spowodowało, że wynieśli się z Knajpy, to drugie. Wymagające drugie. — Ale ta róża... Cecil... — w oczach Marii coś błysnęło. Wystarczyło tylko skupić się na lśniących tęczówkach, by zobaczyć, że oto w jej oczach stanęły łzy. Czyste łzy. Podbródek zadrżał ostrzegawczo, podobnie jak dolna warga. — Cecil, naprawdę, proszę, nie pokazuj tego wiersza nikomu, komu nie ufasz. Czerwona róża... To więcej, niż tylko kwietny symbol... — zagryzła dolną wargę w płonnej nadziei, że to pomoże w opanowaniu jej drżenia. Przymknęła powieki, oddając się ostatniej, równie nieudanej próbie opanowania emocji. Co, jeżeli Cecil pomyśli, że była szalona? Że była histeryczką? Ale tylko chciała go obronić... Nawet jeżeli ceną miała być awantura i stwierdzenie, że Cecil był za dobry, by spotykać się z kimś takim jak ona. — Wiesz, kto nosi ją na herbie? Proszę... Nie chciałabym... By ktoś... By ktoś ci... — na skórze czuła tylko ciepło, ciepło znajome. To łzy popłynęły spod jej powiek, nie patrzyła już zresztą na młodzieńca. Niech się dzieje, co ma się dziać. — By ktoś cię skrzywdził...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Podążał za Marią nieco zdziwiony i odrobinę zraniony jej reakcją na pokazany wiersz, ale ani przez chwilę nie zmartwiony. A powinien być, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy raz postanowił uwierzyć jej, że nie planuje go skrzywdzić, wdrapał się za nią na obcy dach zupełnie nie zważając na zagrożenia, które mogły na niego czyhać. Na Merlina, była wojna. Ludzie ginęli w mniej głupich okolicznościach. Ale to nie było żadne ze zmartwień Caradoga w tym momencie, kiedy nieodpowiedzialnie i głupio pozwalał zaciągać się w ciemne alejki, których nawet nie znał.
- Nie szkodzi, zupełnie, to - zaśmiał się cicho, pod nosem, z wyraźnie pobrzmiewającym w chichocie napięciem. - To dość... Nikt, nigdy nie zareagował tak na mój wiersz - przyznał wreszcie jakby nieśmiało.
Nie odpowiedział jednak nic, kiedy przyznała, że nie chciała by ktoś ich usłyszał. Spojrzał na nią tylko ze zmarszczonymi brwiami jakby próbując się domyślić, o co może chodzić. Nie robili nic złego, nic nielegalnego. Wiersz, który jej pokazał celowo nie nawoływał do boju czy nie krytykował obecnie rządzącego Ministra Magii. Tych utworów zwykle starał się ze sobą nie nosić. Tak na wszelki wypadek. Popatrzył na drabinkę, z powrotem na Marię, wciąż z wyrazem niezrozumienia na twarzy.
- Ach! Oh... - speszył się i zaczął wspinaczkę zanim dotarło do niego, co on w ogóle robi. Wtedy jego oczom ukazało się coś, co wyglądało jak fort z poduszek (po dokładniejszej inspekcji były to niestety tylko miejsca do siedzenia) i zdumienie Cecila jeszcze wzrosło. Na szczęście nie na tyle by zapomnieć o dobrych manierach, więc zaraz po wejściu na górę, odwrócił się by pomóc wejść na dach wspinającej się tuż za nim Marii. Jego poplamiona atramentem dłoń spoczęła tuż przy krawędzi dachu, w sam raz do złapania się jej. Oczywiście, kleksy na palcach zauważył dopiero teraz, kiedy za późno było by szybko usunąć je zaklęciem. Babcia na pewno wytargałaby go za uszy, gdyby wiedziała, że z takimi brudnymi łapami zbliża się do kobiety. Ale stało się, więc pozostało mu jedynie przełknięcie śliny i zmuszenie natrętnego głosu tak podobnego do skrzekliwej reprymendy starej pani Blishwick do zamilknięcia.
- Zamierzasz powiedzieć mi jakiś sekret? - Spróbował zażartować i rozluźnić trochę napięcie, które ściągało jego ramiona. Przez chwilę zastanawiał się czy Maria w ogóle chciała rozmawiać z nim o wierszu i kiedy zaproponowała, żeby usiadł, podążył za nią na poduchy (niestety niebędące fortem) i zajął miejsce obok, wciąż zastanawiając się, o co chodziło w tej całej eskapadzie. Musiał przyznać, że miejsce było urocze. Wyjątkowe. Pasujące do Marii (pomimo braku fortu).
- Och - powiedział znowu. A więc jednak chciała rozmawiać o wierszu. Tylko dlaczego na dachu? Na dworze, z daleka od wścibskich oczu, gwaru rozmów o poezji i recytacji kolejnych utworów? Nie chciała go chyba pocałować, prawda? James i Marcel często żartowali, że dziewczyny pewnie lecą na poezję, ale doświadczenia Cecila wskazywały raczej na coś zgoła innego. Nie wiedział nawet dlaczego ta myśl w ogóle zawitała w jego głowie. Może to przez to, że chwilę wcześniej, był tego prawie pewien, Marysia z nim flirtowała. Widok spinek szybko sprowadził go jednak na ziemię.
- Są przepiękne - odparł ze szczerym zachwytem w głosie, jednym palcem muskając ruchome wzory. - To kwiaty niewinności, czystości - dodał ciszej. Był powód, dla którego w wierszu używał nawiązania do nieskazitelnej bieli płatków, która ustępuje miejsca czerwieni intensywnej jak krew.
Pokiwał entuzjastycznie głową słysząc jej interpretację, ale nie powiedział nic więcej, ponownie zmartwiony, kiedy odwróciła wzrok jakby zbierając na coś siłę. Ale kiedy spojrzała na niego ze łzami w oczach, Caradog nie miał pojęcia, jak powinien się zachować. To nie było wzruszenie, chodziło o coś dużo więcej, ale on nie miał pojęcia, o co.
- Przepraszam cię, nie chciałem - jego ręce automatycznie podążyły do jej ramion, za które spróbował ją złapać, uspokoić, pocieszyć. - Hej, to tylko wiersz - przyciągnął ją bliżej do siebie, tuląc jej głowę do własnej piersi i szepcząc bezradne słowa w jej włosy - to tylko wiersz.
Nie miał pojęcia dlaczego tak bardzo wstrząsnęły nią róże, ale nabierał coraz większej pewności, że nie chodziło po prostu o jego poezję. Próbował pocieszyć ją nieporadnie, dłońmi gładząc jej trzęsące się ramiona i czekając aż wypłynął z niej wszystkie emocje, których nie mogła już dłużej utrzymać w sobie.
- Wiem - odparł na jej pytanie cichym głosem, niemalże szeptem. - Rosierowie, arystokraci - zaśmiał się nisko i niewesoło - raczej nie obchodzą ich mało znaczący poeci jak ja - dodał jeszcze.
A nawet jeśli, to podejrzewam, że spodobałaby im się wizja potęgi budowanej na przelanej krwi.
Tego jednak nie powiedział na głos. Poza ostatnim wierszem dla Evandry Rosier nie miał z nimi zbyt wiele styczności, nie znał ich w zasadzie w ogóle. Ale każdy w magicznym świecie wiedział, kim byli. Imię Tristana Rosiera budziło uzasadniony strach, nikt nie zostawał jednym z najważniejszych ludzi w świcie Cronusa Malfoya za wynalezienie waty cukrowej.
- Nie martw się o mnie, to tylko wiersz, na pewno mają ważniejsze rzeczy na głowie - wymamrotał z pewnością siebie, która wynikała tylko i wyłącznie z przekonania o własnej nieistotności w świecie. Ale potem zastanowił się nieco głębiej nad słowami Marysi i zesztywniał.
- Rosierowie.... - zaczął ostrożnie, marszcząc gniewnie brwi. - Nie skrzywdzili cię, prawda?
Odsunął się nieco od dziewczyny w jego ramionach (ten fragment wieczoru przemyśli jeszcze raz, na spokojnie) próbując przyjrzeć się jej twarzy, znaleźć odpowiedź w przesłoniętym łzami spojrzeniu. Ledwo się poznali, ale Cecil nie miał wątpliwości, że Marysia była niewinna jak biała lilia. Żadna róża nie miała prawa splamić jej swoim szkarłatem. Nawet, a wręcz szczególnie taka, która należała do wielkiego i wspaniałego rodu Rosierów, którzy aktywnie naznaczali karty historii krwią niewinnych.
- Nie szkodzi, zupełnie, to - zaśmiał się cicho, pod nosem, z wyraźnie pobrzmiewającym w chichocie napięciem. - To dość... Nikt, nigdy nie zareagował tak na mój wiersz - przyznał wreszcie jakby nieśmiało.
Nie odpowiedział jednak nic, kiedy przyznała, że nie chciała by ktoś ich usłyszał. Spojrzał na nią tylko ze zmarszczonymi brwiami jakby próbując się domyślić, o co może chodzić. Nie robili nic złego, nic nielegalnego. Wiersz, który jej pokazał celowo nie nawoływał do boju czy nie krytykował obecnie rządzącego Ministra Magii. Tych utworów zwykle starał się ze sobą nie nosić. Tak na wszelki wypadek. Popatrzył na drabinkę, z powrotem na Marię, wciąż z wyrazem niezrozumienia na twarzy.
- Ach! Oh... - speszył się i zaczął wspinaczkę zanim dotarło do niego, co on w ogóle robi. Wtedy jego oczom ukazało się coś, co wyglądało jak fort z poduszek (po dokładniejszej inspekcji były to niestety tylko miejsca do siedzenia) i zdumienie Cecila jeszcze wzrosło. Na szczęście nie na tyle by zapomnieć o dobrych manierach, więc zaraz po wejściu na górę, odwrócił się by pomóc wejść na dach wspinającej się tuż za nim Marii. Jego poplamiona atramentem dłoń spoczęła tuż przy krawędzi dachu, w sam raz do złapania się jej. Oczywiście, kleksy na palcach zauważył dopiero teraz, kiedy za późno było by szybko usunąć je zaklęciem. Babcia na pewno wytargałaby go za uszy, gdyby wiedziała, że z takimi brudnymi łapami zbliża się do kobiety. Ale stało się, więc pozostało mu jedynie przełknięcie śliny i zmuszenie natrętnego głosu tak podobnego do skrzekliwej reprymendy starej pani Blishwick do zamilknięcia.
- Zamierzasz powiedzieć mi jakiś sekret? - Spróbował zażartować i rozluźnić trochę napięcie, które ściągało jego ramiona. Przez chwilę zastanawiał się czy Maria w ogóle chciała rozmawiać z nim o wierszu i kiedy zaproponowała, żeby usiadł, podążył za nią na poduchy (niestety niebędące fortem) i zajął miejsce obok, wciąż zastanawiając się, o co chodziło w tej całej eskapadzie. Musiał przyznać, że miejsce było urocze. Wyjątkowe. Pasujące do Marii (pomimo braku fortu).
- Och - powiedział znowu. A więc jednak chciała rozmawiać o wierszu. Tylko dlaczego na dachu? Na dworze, z daleka od wścibskich oczu, gwaru rozmów o poezji i recytacji kolejnych utworów? Nie chciała go chyba pocałować, prawda? James i Marcel często żartowali, że dziewczyny pewnie lecą na poezję, ale doświadczenia Cecila wskazywały raczej na coś zgoła innego. Nie wiedział nawet dlaczego ta myśl w ogóle zawitała w jego głowie. Może to przez to, że chwilę wcześniej, był tego prawie pewien, Marysia z nim flirtowała. Widok spinek szybko sprowadził go jednak na ziemię.
- Są przepiękne - odparł ze szczerym zachwytem w głosie, jednym palcem muskając ruchome wzory. - To kwiaty niewinności, czystości - dodał ciszej. Był powód, dla którego w wierszu używał nawiązania do nieskazitelnej bieli płatków, która ustępuje miejsca czerwieni intensywnej jak krew.
Pokiwał entuzjastycznie głową słysząc jej interpretację, ale nie powiedział nic więcej, ponownie zmartwiony, kiedy odwróciła wzrok jakby zbierając na coś siłę. Ale kiedy spojrzała na niego ze łzami w oczach, Caradog nie miał pojęcia, jak powinien się zachować. To nie było wzruszenie, chodziło o coś dużo więcej, ale on nie miał pojęcia, o co.
- Przepraszam cię, nie chciałem - jego ręce automatycznie podążyły do jej ramion, za które spróbował ją złapać, uspokoić, pocieszyć. - Hej, to tylko wiersz - przyciągnął ją bliżej do siebie, tuląc jej głowę do własnej piersi i szepcząc bezradne słowa w jej włosy - to tylko wiersz.
Nie miał pojęcia dlaczego tak bardzo wstrząsnęły nią róże, ale nabierał coraz większej pewności, że nie chodziło po prostu o jego poezję. Próbował pocieszyć ją nieporadnie, dłońmi gładząc jej trzęsące się ramiona i czekając aż wypłynął z niej wszystkie emocje, których nie mogła już dłużej utrzymać w sobie.
- Wiem - odparł na jej pytanie cichym głosem, niemalże szeptem. - Rosierowie, arystokraci - zaśmiał się nisko i niewesoło - raczej nie obchodzą ich mało znaczący poeci jak ja - dodał jeszcze.
A nawet jeśli, to podejrzewam, że spodobałaby im się wizja potęgi budowanej na przelanej krwi.
Tego jednak nie powiedział na głos. Poza ostatnim wierszem dla Evandry Rosier nie miał z nimi zbyt wiele styczności, nie znał ich w zasadzie w ogóle. Ale każdy w magicznym świecie wiedział, kim byli. Imię Tristana Rosiera budziło uzasadniony strach, nikt nie zostawał jednym z najważniejszych ludzi w świcie Cronusa Malfoya za wynalezienie waty cukrowej.
- Nie martw się o mnie, to tylko wiersz, na pewno mają ważniejsze rzeczy na głowie - wymamrotał z pewnością siebie, która wynikała tylko i wyłącznie z przekonania o własnej nieistotności w świecie. Ale potem zastanowił się nieco głębiej nad słowami Marysi i zesztywniał.
- Rosierowie.... - zaczął ostrożnie, marszcząc gniewnie brwi. - Nie skrzywdzili cię, prawda?
Odsunął się nieco od dziewczyny w jego ramionach (ten fragment wieczoru przemyśli jeszcze raz, na spokojnie) próbując przyjrzeć się jej twarzy, znaleźć odpowiedź w przesłoniętym łzami spojrzeniu. Ledwo się poznali, ale Cecil nie miał wątpliwości, że Marysia była niewinna jak biała lilia. Żadna róża nie miała prawa splamić jej swoim szkarłatem. Nawet, a wręcz szczególnie taka, która należała do wielkiego i wspaniałego rodu Rosierów, którzy aktywnie naznaczali karty historii krwią niewinnych.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Oboje powinni być o wiele bardziej ostrożni. O wiele bardziej czujni. Los jednakże pchnął do siebie dwie istoty, które ponad wszystko wierzyły (chyba) w to, że człowiek przede wszystkim był dobry. Nie widzieli powodu, by mieli skrzywdzić się wzajemnie, a to z kolei sprawiło, że Maria poczuła się odrobinę lepiej ze swą nagłością. Bo wiedziała, że nie powinna była oddalać się od znajomego miejsca, nie powinna była ufać, że dający się poprowadzić chętnie młody chłopak musiał mieć czyste intencje. Ale gdy przypominała sobie jego manieryzm, spojrzenie, które odwracał od niej w znajomej oznace zmieszania, tylko utwierdzała się w tym, że dobrze robiła, chcąc go ostrzec. Obronić przed głupim błędem. Zasługiwał na dobro i bezpieczeństwo. Nawet jeżeli miał je uzyskać głupim zachowaniem Marii.
Próbowała uśmiechnąć się w odpowiedzi na jego wyznanie. Spodziewała się, że nikt tak nie zareagował — to, co widziała, było przykładem nieprzypadkowego artyzmu; łatwo było sobie wyobrazić jakość innych wierszy Caradoga, tych, które nie wspominały krwawych róż, a opowiadać mogły tak naprawdę o wszystkim i o niczym, zachwycając tak treścią, jak i techniką. Napięcie wypływało z nich chętnie, jak strumień odnajdujący wreszcie pęknięcie w skale. Dlatego też jej kąciki ust drgały niepewnie, wzrok opadł na brukowaną uliczkę, a zęby na chwilę złapały górną wargę dziewczyny.
Pewna ulga objęła ją, gdy rozpoczęła wspinaczkę, zaraz za młodym poetą. Bez chwili namysłu sięgnęła po ubrudzoną atramentem dłoń, przyjmując jego pomoc. Wtedy też, z zadartą głową, pozwoliła sobie raz jeszcze spojrzeć w jego twarz. Serce zadudniło w klatce piersiowej, to nic, to nic, wszystko będzie dobrze, ale usta wypuściły z siebie nerwowy śmiech.
— Dziękuję... — słowo dziękczynne wypadło z jej ust podobnie do zmęczonego sapnięcia, choć przecież miała bardzo dobrą kondycję i taka wspinaczka nie sprawiała jej trudności. Wciąż czuła jednak ścisk w klatce piersiowej, znajome poczucie przykrego i okrutnego obowiązku. Tak naprawdę wolałaby chyba być bardziej obojętna — podziękować za herbatę, oddać mu tych kilka knutów, wyjść z knajpy i o wszystkim zapomnieć. Tak chyba byłoby lepiej, prawda? Nie denerwowałaby go, nie zmuszała do wspinaczki, nie martwiliby się chyba oboje. Ale jak po czymś takim mogłaby spojrzeć w lustro? Wiedząc, że nie ostrzegła go przed niebezpieczeństwem, że zaniechaniem przyczynić się mogła do jego krzywdy i zguby. Nie, robiła dobrze. To dobrze, że czuła tak wiele. Obojętność była początkiem końca, początkiem utraty człowieczeństwa.
Żart Cecila, ten o sekrecie, wyrwał ją z głębi rozmyślań zbyt prędko, aby mogła mieć czas na przygotowanie jakiejś — w jej mniemaniu — wiarygodnej reakcji. Spoglądała więc na chłopaka z otwartymi ustami, odprowadzając go tak wzrokiem, nim usiadł na poduszkach.
A potem się zaczęło — tama pękła, słowa polały się prawie same. Pokazała mu swoje ukochane spinki, ile knutów odkładała sumiennie do słoika schowanego w drugiej od lewej szafce kuchennej, zaraz za kubkiem w kształcie koguta, który niegdyś podarowała jej Marjorie? Gdy dotknął ich palcem, nie bała się, że je zniszczy. W jej oczach nie był zdolny do destrukcji, nie on — on był poetą, konstruktorem światów, artystą dodającym lub odbierającym kolor, nadający fantazyjne kształty całkiem pospolitej rzeczywistości. Twórcą, nie niszczycielem. Pokiwała głową w zgodzie na jego interpretację kwiatów białej lilii. Dlatego właśnie tak je uwielbiała. Oddawały to, kim była ona sama. Na dobre i na złe, prawda?
Chciała zaprzeczyć — to nie twoja wina, Cecil, to po prostu ja jestem taka nieporadna w całym życiu — ale żadne słowo nie wydostało się z jej ust. Nie spodziewała się, że Cecil przyciągnie ją do siebie, że przytuli w sposób tak czuły, że chcąc nie chcąc podaruje Marii tak wielkie poczucie bezpieczeństwa, że ta przestanie trzymać swój smutek na wodzy. Nie mówiła więc nic, wszystkie słowa płynęły w dół jej policzków, słone w smaku, gdy zbaczały z drogi, zatrzymując się w kącikach jej ust. Kilka z nich musiało skapnąć na cecilowy płaszcz, zostawiając po sobie mokrą plamę. A może spadły na jego koszulę? Sama sięgnęła swoimi dłońmi pod pachami chłopaka, układając je wreszcie na jego plecach. Policzek oparł się o klatkę piersiową poety w wyrazie zupełnej akceptacji jego bliskości. Potrzebowała go — ta świadomość, zupełnie zaskakująca, nie dotarła jeszcze do jej umysłu, podobnie jak wdzięczność, że był. Słowa wsparcia szeptane we włosy, choćby nieporadne, były dobrocią, której nie spodziewała się odnaleźć w Londynie. Były prezentem, na który nie zasługiwała, troską, której tak pragnęła, której potrzebowała, ale nigdy o nią nie prosiła, bojąc się odrzucenia. Odnaleźć ją w ramionach nieznajomego niemal chłopaka — może to prawda, co mówią? Że przeznaczenie o wszystko zadba? Podsunie pod nos akurat tego lub tą, którego lub którą potrzebowało się w danej chwili?
Pokiwała głową w milczeniu, gdy pomyślnie odpowiedział na jej pytanie. Jedna z dłoni, lewa, poczęła przesuwać się po jego plecach, najpierw w górę, a później w dół. Chyba chciała mu podziękować, tak raz jeszcze i porządnie, ale nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów.
— Też myślałam, że mają ważniejsze rzeczy na głowie... — szepnęła wreszcie, nim pociągnęła nosem. Ten zatkany został w wyniku płaczu. Czuła, że Cecil zesztywniał, teraz chyba przyszła chwila, aby ona stała się momentalną bohaterką. Uniosła nieco głowę, chcąc tym razem jego zamknąć w swych objęciach, mówienie o tym, co spotkało ją w namiocie Rosierów wydawało się jakieś prostsze, gdy miała zamknięte oczy. Gdy... Nie czuła się zupełnie sama. Jeszcze nikomu o tym nie wspominała, nawet Elvirze. Ale Cecil... Cecil wydawał jej się znajdować w bezpośrednim zagrożeniu, przede wszystkim przez wzgląd na swój talent. Prędko stanie się sławny, jeżeli będzie pojawiał się regularnie w miejscach podobnych do knajpy morderców.
Odsunął się od niej, chociaż wciąż trzymał ją w ramionach. Jego twarz rozmywała się przed jej oczami pod wpływem łez, ale była niemalże pewna, że nie był zły na nią. A co, jeżeli zaraz będzie? Przecież to ona sama doprowadziła do tamtej sytuacji. To ona była głupia i nieostrożna, i zbyt naiwna, i pustogłowa. Ale Cecil nie był taki, jak ona. Musiał być i już był mądrzejszy.
— Ja... Ja sama się o to prosiłam... — wydusiła wreszcie, czując, że jej głowę ogarnia przedziwna lekkość, jakby cała krew odpłynęła w dół, ku nogom. Palce dłoni zacisnęły się na materiale płaszcza chłopaka, który nieświadomie stał się jej kotwicą w rzeczywistości. Kotwicą na dachu kamienicy! Kto by pomyślał... — Chciałam obronić jednorożce. A potem moją rodzinę. Ale jestem głupia, Cecil, zupełnie durna. I musiałam... Przejść pokutę. U lorda Rosiera — dolna warga drżała, miała wyrzuty sumienia, oczywiście. I choć była w tej sytuacji ofiarą, wierzyła — podobnie jak większość kobiet jej współczesnych — że to, co się stało, było jej własną winą. Że sama się o to prosiła. Nie mogła być ofiarą, jeżeli na to zasłużyła. A w to właśnie wierzyła. — Nie dotknął mnie — dodała po chwili, na moment jej spojrzenie wyostrzyło się, a cała sylwetka napięła. W tej chwili przypominała dziką zwierzynę, gotową do ucieczki, gdyby tylko poczuła choćby daleki zapach niebezpieczeństwa, dosłyszała jeden, nieprawidłowy dźwięk. — Ale... To okrutny człowiek, Cecil. I ja... — pochyliła głowę, nie była chyba w stanie wytrzymać jego spojrzenia, zapewne pełnego pogardy. Czekała tylko, aż odsunie się od niej w obrzydzeniu, jak każdy normalny człowiek. Jeżeli ma to być ich ostatnie spotkanie... Niech przynajmniej wie, że próbowała zapobiec jego krzywdzie. — Nie chcę, by spotkało cię coś takiego. Albo gorszego.
Próbowała uśmiechnąć się w odpowiedzi na jego wyznanie. Spodziewała się, że nikt tak nie zareagował — to, co widziała, było przykładem nieprzypadkowego artyzmu; łatwo było sobie wyobrazić jakość innych wierszy Caradoga, tych, które nie wspominały krwawych róż, a opowiadać mogły tak naprawdę o wszystkim i o niczym, zachwycając tak treścią, jak i techniką. Napięcie wypływało z nich chętnie, jak strumień odnajdujący wreszcie pęknięcie w skale. Dlatego też jej kąciki ust drgały niepewnie, wzrok opadł na brukowaną uliczkę, a zęby na chwilę złapały górną wargę dziewczyny.
Pewna ulga objęła ją, gdy rozpoczęła wspinaczkę, zaraz za młodym poetą. Bez chwili namysłu sięgnęła po ubrudzoną atramentem dłoń, przyjmując jego pomoc. Wtedy też, z zadartą głową, pozwoliła sobie raz jeszcze spojrzeć w jego twarz. Serce zadudniło w klatce piersiowej, to nic, to nic, wszystko będzie dobrze, ale usta wypuściły z siebie nerwowy śmiech.
— Dziękuję... — słowo dziękczynne wypadło z jej ust podobnie do zmęczonego sapnięcia, choć przecież miała bardzo dobrą kondycję i taka wspinaczka nie sprawiała jej trudności. Wciąż czuła jednak ścisk w klatce piersiowej, znajome poczucie przykrego i okrutnego obowiązku. Tak naprawdę wolałaby chyba być bardziej obojętna — podziękować za herbatę, oddać mu tych kilka knutów, wyjść z knajpy i o wszystkim zapomnieć. Tak chyba byłoby lepiej, prawda? Nie denerwowałaby go, nie zmuszała do wspinaczki, nie martwiliby się chyba oboje. Ale jak po czymś takim mogłaby spojrzeć w lustro? Wiedząc, że nie ostrzegła go przed niebezpieczeństwem, że zaniechaniem przyczynić się mogła do jego krzywdy i zguby. Nie, robiła dobrze. To dobrze, że czuła tak wiele. Obojętność była początkiem końca, początkiem utraty człowieczeństwa.
Żart Cecila, ten o sekrecie, wyrwał ją z głębi rozmyślań zbyt prędko, aby mogła mieć czas na przygotowanie jakiejś — w jej mniemaniu — wiarygodnej reakcji. Spoglądała więc na chłopaka z otwartymi ustami, odprowadzając go tak wzrokiem, nim usiadł na poduszkach.
A potem się zaczęło — tama pękła, słowa polały się prawie same. Pokazała mu swoje ukochane spinki, ile knutów odkładała sumiennie do słoika schowanego w drugiej od lewej szafce kuchennej, zaraz za kubkiem w kształcie koguta, który niegdyś podarowała jej Marjorie? Gdy dotknął ich palcem, nie bała się, że je zniszczy. W jej oczach nie był zdolny do destrukcji, nie on — on był poetą, konstruktorem światów, artystą dodającym lub odbierającym kolor, nadający fantazyjne kształty całkiem pospolitej rzeczywistości. Twórcą, nie niszczycielem. Pokiwała głową w zgodzie na jego interpretację kwiatów białej lilii. Dlatego właśnie tak je uwielbiała. Oddawały to, kim była ona sama. Na dobre i na złe, prawda?
Chciała zaprzeczyć — to nie twoja wina, Cecil, to po prostu ja jestem taka nieporadna w całym życiu — ale żadne słowo nie wydostało się z jej ust. Nie spodziewała się, że Cecil przyciągnie ją do siebie, że przytuli w sposób tak czuły, że chcąc nie chcąc podaruje Marii tak wielkie poczucie bezpieczeństwa, że ta przestanie trzymać swój smutek na wodzy. Nie mówiła więc nic, wszystkie słowa płynęły w dół jej policzków, słone w smaku, gdy zbaczały z drogi, zatrzymując się w kącikach jej ust. Kilka z nich musiało skapnąć na cecilowy płaszcz, zostawiając po sobie mokrą plamę. A może spadły na jego koszulę? Sama sięgnęła swoimi dłońmi pod pachami chłopaka, układając je wreszcie na jego plecach. Policzek oparł się o klatkę piersiową poety w wyrazie zupełnej akceptacji jego bliskości. Potrzebowała go — ta świadomość, zupełnie zaskakująca, nie dotarła jeszcze do jej umysłu, podobnie jak wdzięczność, że był. Słowa wsparcia szeptane we włosy, choćby nieporadne, były dobrocią, której nie spodziewała się odnaleźć w Londynie. Były prezentem, na który nie zasługiwała, troską, której tak pragnęła, której potrzebowała, ale nigdy o nią nie prosiła, bojąc się odrzucenia. Odnaleźć ją w ramionach nieznajomego niemal chłopaka — może to prawda, co mówią? Że przeznaczenie o wszystko zadba? Podsunie pod nos akurat tego lub tą, którego lub którą potrzebowało się w danej chwili?
Pokiwała głową w milczeniu, gdy pomyślnie odpowiedział na jej pytanie. Jedna z dłoni, lewa, poczęła przesuwać się po jego plecach, najpierw w górę, a później w dół. Chyba chciała mu podziękować, tak raz jeszcze i porządnie, ale nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów.
— Też myślałam, że mają ważniejsze rzeczy na głowie... — szepnęła wreszcie, nim pociągnęła nosem. Ten zatkany został w wyniku płaczu. Czuła, że Cecil zesztywniał, teraz chyba przyszła chwila, aby ona stała się momentalną bohaterką. Uniosła nieco głowę, chcąc tym razem jego zamknąć w swych objęciach, mówienie o tym, co spotkało ją w namiocie Rosierów wydawało się jakieś prostsze, gdy miała zamknięte oczy. Gdy... Nie czuła się zupełnie sama. Jeszcze nikomu o tym nie wspominała, nawet Elvirze. Ale Cecil... Cecil wydawał jej się znajdować w bezpośrednim zagrożeniu, przede wszystkim przez wzgląd na swój talent. Prędko stanie się sławny, jeżeli będzie pojawiał się regularnie w miejscach podobnych do knajpy morderców.
Odsunął się od niej, chociaż wciąż trzymał ją w ramionach. Jego twarz rozmywała się przed jej oczami pod wpływem łez, ale była niemalże pewna, że nie był zły na nią. A co, jeżeli zaraz będzie? Przecież to ona sama doprowadziła do tamtej sytuacji. To ona była głupia i nieostrożna, i zbyt naiwna, i pustogłowa. Ale Cecil nie był taki, jak ona. Musiał być i już był mądrzejszy.
— Ja... Ja sama się o to prosiłam... — wydusiła wreszcie, czując, że jej głowę ogarnia przedziwna lekkość, jakby cała krew odpłynęła w dół, ku nogom. Palce dłoni zacisnęły się na materiale płaszcza chłopaka, który nieświadomie stał się jej kotwicą w rzeczywistości. Kotwicą na dachu kamienicy! Kto by pomyślał... — Chciałam obronić jednorożce. A potem moją rodzinę. Ale jestem głupia, Cecil, zupełnie durna. I musiałam... Przejść pokutę. U lorda Rosiera — dolna warga drżała, miała wyrzuty sumienia, oczywiście. I choć była w tej sytuacji ofiarą, wierzyła — podobnie jak większość kobiet jej współczesnych — że to, co się stało, było jej własną winą. Że sama się o to prosiła. Nie mogła być ofiarą, jeżeli na to zasłużyła. A w to właśnie wierzyła. — Nie dotknął mnie — dodała po chwili, na moment jej spojrzenie wyostrzyło się, a cała sylwetka napięła. W tej chwili przypominała dziką zwierzynę, gotową do ucieczki, gdyby tylko poczuła choćby daleki zapach niebezpieczeństwa, dosłyszała jeden, nieprawidłowy dźwięk. — Ale... To okrutny człowiek, Cecil. I ja... — pochyliła głowę, nie była chyba w stanie wytrzymać jego spojrzenia, zapewne pełnego pogardy. Czekała tylko, aż odsunie się od niej w obrzydzeniu, jak każdy normalny człowiek. Jeżeli ma to być ich ostatnie spotkanie... Niech przynajmniej wie, że próbowała zapobiec jego krzywdzie. — Nie chcę, by spotkało cię coś takiego. Albo gorszego.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Dach nad kamienicą
Szybka odpowiedź