Zaułek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaułek
Ulica Pokątna składa się nie tylko z głównej ulicy, choć to na niej tętni życie. Pomiędzy wejściami do niektórych sklepów, znajdują się odnogi mniejszych uliczek, bardziej zaniedbanych, ponurych, często wyboistych - nikt nie widzi celu w ich odnowie. Czasami przebiegnie tu bezpański kot, by za chwilę zniknąć w cieniu. Dróżki najczęściej krzyżują się ze sobą, tworząc skomplikowaną sieć, w której można łatwo się zgubić, niektóre są ślepe, a wszystkie wydają się tak samo podobne.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.08.18 15:58, w całości zmieniany 1 raz
- Dziękuję - rzucił odruchowo, czując maleńkie uczucie dumy.
Czuł na sobie jej oceniające spojrzenie, ale widocznie zdał ten test, mógł uchodzić za mugola. To była cenna wiedza, a więc powoli mógł planować bardziej śmiałe przedsięwzięcia. Uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając siebie za kierownicą samochodu lub w równie niesamowitych warunkach.
- Unikaj ulicy Śmiertelnego Nokturnu - radził dalej. - Mogłaś już o niej słyszeć, to ulica równoległa do Pokątnej, ale różna od niej jak dzień od nocy. Niebezpieczne miejsce, nawet dla czarodziejów - podkreślił.
Było to siedlisko czarnoksięstwa, zuchwały okaz mroku tuż pod nosem ministerstwa. Wielu jednak czerpało z niego korzyści, więc Śmiertelny Nokturn trwał, sącząc jad na resztę Londynu.
- Raczej nie, większość nie może oddziaływać na świat żywych, bezpośredniemu kontaktowi towarzyszy tylko nieprzyjemne zimno. Wyjątek stanowią poltergeisty, ale one najczęściej ograniczają się do psikusów. Na Pokątnej chyba nie ma żadnego - wyjaśnił cierpliwie. - Ciekawa kwestia - ożywił się. - Tego zjawiska nie udało się dokładnie zbadać, ale dowiedziano się jednego - duchami zostają osoby, które mają jakieś niedokończone sprawy i usilnie nie chcą opuszczać świata żywych. Zamiast tego wybierają namiastkę życia, cień ich dawnej egzystencji. Boją się panicznie śmierci, korzystając nieudolnej próby jej oszukania - zaczął snuć opowieść o zagadkowym świecie duchów. - Jest jeszcze jedno pewne, tej decyzji nie można zmienić. Duch zostaje na ziemi na zawsze, a ci, którzy zdecydowali się iść dalej... nigdy nie wracają.
Życie nie oferowało drogi na skróty, nie istniała realna droga do oszukiwania śmierci, która w jakiś sposób nie wyniszczyłaby duszy. Wielu próbowało, od Trzech Braci do pewnego czarnoksiężnika, który zatrząsł światem. Wszyscy jednak, prędzej czy później, będą musieli się ze śmiercią rozliczyć.
Longbottom sięgnął po chusteczkę, oferując ją Meg. Przez myśl przeszła mu dziwna myśl, jakby tak dać jej różdżkę i sprawdzić co się stanie. Przez anomalię była naznaczona magią, więc może mogłaby ją jakoś ukierunkować. Artur był jednak rozsądny, takie próby mogłyby być zwyczajnie niebezpieczne.
- Często ci się zdarzają takie zjawiska? - zainteresował się.
Czuł na sobie jej oceniające spojrzenie, ale widocznie zdał ten test, mógł uchodzić za mugola. To była cenna wiedza, a więc powoli mógł planować bardziej śmiałe przedsięwzięcia. Uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając siebie za kierownicą samochodu lub w równie niesamowitych warunkach.
- Unikaj ulicy Śmiertelnego Nokturnu - radził dalej. - Mogłaś już o niej słyszeć, to ulica równoległa do Pokątnej, ale różna od niej jak dzień od nocy. Niebezpieczne miejsce, nawet dla czarodziejów - podkreślił.
Było to siedlisko czarnoksięstwa, zuchwały okaz mroku tuż pod nosem ministerstwa. Wielu jednak czerpało z niego korzyści, więc Śmiertelny Nokturn trwał, sącząc jad na resztę Londynu.
- Raczej nie, większość nie może oddziaływać na świat żywych, bezpośredniemu kontaktowi towarzyszy tylko nieprzyjemne zimno. Wyjątek stanowią poltergeisty, ale one najczęściej ograniczają się do psikusów. Na Pokątnej chyba nie ma żadnego - wyjaśnił cierpliwie. - Ciekawa kwestia - ożywił się. - Tego zjawiska nie udało się dokładnie zbadać, ale dowiedziano się jednego - duchami zostają osoby, które mają jakieś niedokończone sprawy i usilnie nie chcą opuszczać świata żywych. Zamiast tego wybierają namiastkę życia, cień ich dawnej egzystencji. Boją się panicznie śmierci, korzystając nieudolnej próby jej oszukania - zaczął snuć opowieść o zagadkowym świecie duchów. - Jest jeszcze jedno pewne, tej decyzji nie można zmienić. Duch zostaje na ziemi na zawsze, a ci, którzy zdecydowali się iść dalej... nigdy nie wracają.
Życie nie oferowało drogi na skróty, nie istniała realna droga do oszukiwania śmierci, która w jakiś sposób nie wyniszczyłaby duszy. Wielu próbowało, od Trzech Braci do pewnego czarnoksiężnika, który zatrząsł światem. Wszyscy jednak, prędzej czy później, będą musieli się ze śmiercią rozliczyć.
Longbottom sięgnął po chusteczkę, oferując ją Meg. Przez myśl przeszła mu dziwna myśl, jakby tak dać jej różdżkę i sprawdzić co się stanie. Przez anomalię była naznaczona magią, więc może mogłaby ją jakoś ukierunkować. Artur był jednak rozsądny, takie próby mogłyby być zwyczajnie niebezpieczne.
- Często ci się zdarzają takie zjawiska? - zainteresował się.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słuchała rad i może wyglądała jakby te po niej spływały, jej poza była raczej pełna obojętności, sama Meg znów oparła się o ścianę i zerkała bardziej na ludzi nieopodal niż na człowieka przed sobą. Słuchała go jednak, słuchała uważnie bo na prawdę chciała unikać kłopotów, nie ważne jak trudne to chwilami nie było.
Dopiero informacja o duchach znów sprawiła że Meg zaczęła przyglądać się rozmówcy uważniej. Było to na swój sposób romantyczne, ciekawe, smutne. Taki duch może i zostaje na ziemi, między żywymi, żywi jednak w końcu odchodzą, a jeśli ona dobrze rozumie: większość z nich jednak idzie dalej. Kiedy o tym myślała, Meg stwierdziła w duszy, że raczej by poszła. Cokolwiek jest dalej, wydawało jej się lepsze niż stagnacja w jednym miejscu do końca istnienia, obserwowanie zmian dookoła ale bez możliwości uczestniczenia w nich. Choć czy teraz nie jest na Pokątnej trochę duchem? Obserwuje, ukrywa się, nie wchodzi w zbyt bliskie interakcje, nie ma większego znaczenia w obliczu wszystkiego co się dzieje.
Pokręciła lekko głowa, chcąc rozgonić natrętne myśli.
- Duchy mogą się zmieniać? - spytała po chwili. To mógłby być jedyny powód dla którego mogłaby zostać tutaj. Gdyby jej bliscy także zostali, choć w perspektywie bezzmiennej wieczności nie sądziła by to mogło mieć sens. Choć możliwe, że drążyła zbyt mocno.
- Kilka razy dziennie. To nie było takie złe. - stwierdziła, zerkając znów na nieznajomego właściwie mężczyznę. W końcu znów odbiła się od ściany.
- Wracaj do swoich hobbitów. - powiedziała w końcu. - Ja posieję trochę chaosu gdzieś indziej.
Uśmiechnęła się lekko. Trochę cierpko może. Ale już za długo tu jest, a dziwne rzeczy zdarzają się raz za razem, może pora trochę oddalić się od więksszych zbiorowisk ludzi, zamknąć w pokoju. Powoli podejmowała decyzję, dość ważną decyzję by wziąć się za siebie. Możliwe, że nawet nieznajomy jej trochę w tym pomógł.
- Do zobaczenia. - dodała, ruszając w końcu znów na Pokątną.
zt <3
Dopiero informacja o duchach znów sprawiła że Meg zaczęła przyglądać się rozmówcy uważniej. Było to na swój sposób romantyczne, ciekawe, smutne. Taki duch może i zostaje na ziemi, między żywymi, żywi jednak w końcu odchodzą, a jeśli ona dobrze rozumie: większość z nich jednak idzie dalej. Kiedy o tym myślała, Meg stwierdziła w duszy, że raczej by poszła. Cokolwiek jest dalej, wydawało jej się lepsze niż stagnacja w jednym miejscu do końca istnienia, obserwowanie zmian dookoła ale bez możliwości uczestniczenia w nich. Choć czy teraz nie jest na Pokątnej trochę duchem? Obserwuje, ukrywa się, nie wchodzi w zbyt bliskie interakcje, nie ma większego znaczenia w obliczu wszystkiego co się dzieje.
Pokręciła lekko głowa, chcąc rozgonić natrętne myśli.
- Duchy mogą się zmieniać? - spytała po chwili. To mógłby być jedyny powód dla którego mogłaby zostać tutaj. Gdyby jej bliscy także zostali, choć w perspektywie bezzmiennej wieczności nie sądziła by to mogło mieć sens. Choć możliwe, że drążyła zbyt mocno.
- Kilka razy dziennie. To nie było takie złe. - stwierdziła, zerkając znów na nieznajomego właściwie mężczyznę. W końcu znów odbiła się od ściany.
- Wracaj do swoich hobbitów. - powiedziała w końcu. - Ja posieję trochę chaosu gdzieś indziej.
Uśmiechnęła się lekko. Trochę cierpko może. Ale już za długo tu jest, a dziwne rzeczy zdarzają się raz za razem, może pora trochę oddalić się od więksszych zbiorowisk ludzi, zamknąć w pokoju. Powoli podejmowała decyzję, dość ważną decyzję by wziąć się za siebie. Możliwe, że nawet nieznajomy jej trochę w tym pomógł.
- Do zobaczenia. - dodała, ruszając w końcu znów na Pokątną.
zt <3
The member 'Meg Attenberry' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
- Trudno powiedzieć, to zagadkowe istoty. Wydają się odbiciem osoby w momencie ich śmierci, ale ich natura potrafi być enigmatyczna. Większość się nie zmienia, ale w Hogwarcie spotkałem też takie, które wydawały się być innymi osobami niż kiedyś - wyjaśnił, nie czując się za pewnie w tej tematyce. Nigdy nie był badaczem duchów, a była to przecież dziedzina skomplikowana. Lubił z nimi rozmawiać, były w końcu "żywą" skarbnicą wiedzy, ale nie mogło się to równać z doświadczeniem profesjonalisty. Musi kiedyś wypytać Floreana Fortescue, kiedyś należał on do Wydziału Duchów. Jakie mrożące krew w żyłach może znać opowieści?
Sam nie chciałby chyba zostać duchem, na takie rozwiązanie nie pozwalała mu dusza badacza i odkrywcy. Nie mógłby sobie odpuścić okazji do odpowiedzi na odwieczne pytanie Co dalej? Łamigłówka łamiąca od wieków głowy filozofów. Największa zagadka wszechświata, której nie sposób inaczej sprostać, ceną za taką wiedze było życie. Rozumiał strach przed śmiercią, ale nie miał zamiaru się mu poddawać, wyciągając właściwe wnioski z perypetii Trzech Braci.
- Nie wyobrażam sobie jakie to może być uczucie - przyznał ze współczuciem.
On przynajmniej mógł przewidzieć działanie anomalii, dla czarodziejów powiązane z rzucaniem zaklęć. Mugoli mogła zaatakować w każdym momencie, niespodziewanie i bezlitośnie atakując. Dla Meg pewnie życie na pokątnej wydawało się bezpieczniejsze, bardziej stabilne, gdzie właściwie jedyne groźne dla niej anomalie to jej własne.
- Jeśli jeszcze się spotkamy, opowiem ci może więcej o Shire. Można to miejsce polubić - stwierdził swobodnie. - Uważaj na siebie, Meg - pożegnał ją.
Już mieli się spokojnie rozejść, ale niespodziewanie powietrze ponownie zadrżało. Arturowi zakręciło się w głowie, poczuł żelazny posmak krwi. Oszołomiony próbował dojść co się stało, objawy przypominały atak sinicy, a przecież nie cierpiał na żadną podobną chorobę. Po chwili przyszło zrozumienie, musiał paść ofiarą anomalii. Rozejrzał się, ale Meg już nie było, tykająca bomba zegarowa nadal grasowała po Pokątnej.
| zt
Sam nie chciałby chyba zostać duchem, na takie rozwiązanie nie pozwalała mu dusza badacza i odkrywcy. Nie mógłby sobie odpuścić okazji do odpowiedzi na odwieczne pytanie Co dalej? Łamigłówka łamiąca od wieków głowy filozofów. Największa zagadka wszechświata, której nie sposób inaczej sprostać, ceną za taką wiedze było życie. Rozumiał strach przed śmiercią, ale nie miał zamiaru się mu poddawać, wyciągając właściwe wnioski z perypetii Trzech Braci.
- Nie wyobrażam sobie jakie to może być uczucie - przyznał ze współczuciem.
On przynajmniej mógł przewidzieć działanie anomalii, dla czarodziejów powiązane z rzucaniem zaklęć. Mugoli mogła zaatakować w każdym momencie, niespodziewanie i bezlitośnie atakując. Dla Meg pewnie życie na pokątnej wydawało się bezpieczniejsze, bardziej stabilne, gdzie właściwie jedyne groźne dla niej anomalie to jej własne.
- Jeśli jeszcze się spotkamy, opowiem ci może więcej o Shire. Można to miejsce polubić - stwierdził swobodnie. - Uważaj na siebie, Meg - pożegnał ją.
Już mieli się spokojnie rozejść, ale niespodziewanie powietrze ponownie zadrżało. Arturowi zakręciło się w głowie, poczuł żelazny posmak krwi. Oszołomiony próbował dojść co się stało, objawy przypominały atak sinicy, a przecież nie cierpiał na żadną podobną chorobę. Po chwili przyszło zrozumienie, musiał paść ofiarą anomalii. Rozejrzał się, ale Meg już nie było, tykająca bomba zegarowa nadal grasowała po Pokątnej.
| zt
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Stąd
Dobrze było znaleźć się na znajomym ramieniu. Nawet jeśli wyczuwała, że jej towarzysz jest dość spięty i prawdopodobnie odrobinę zirytowany. Pozwoliła, aby pytanie, które zadał jej jeszcze na sali Dziurawego Kotła na chwilę pozostało bez odpowiedzi. Doskonale wiedziała, że nie było szans na to, aby mogli spokojnie porozmawiać, póki oboje nie znajdą się gdzieś z dala od niepożądanych oczu. Oraz uszu.
Na Pokątnej widok czarodzieja z sową na ramieniu na szczęście nie robił na nikim specjalnego wrażenia. Ulica była dość pusta, co jednak nie było specjalnie dziwne, zważywszy że było dość późno. Blanche jednak obserwowała. Widziała, jak tych kilkoro przechodniów pochyla się, przemykając między budynkami chyłkiem, byle szybciej dotrzeć do celu. Jej czuły słuch wyłapywał bicie ich drżących serc, pompujących krew gwałtowniej niż zwykle. Powietrze miało okropny smak i zapach.
Domyślała się, że nie ona jedyna będzie dziś zadawać pytania. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zawitała w progi Rezydencji na Wyspie. Nie nosiła ostatnio do niego żadnych listów. Nie widziała się z Ammunem. Co nie było niczym szczególnie dziwnym, biorąc pod uwagę, że Jego nie było już od dawna w domu. Ostatnio rzadko gdziekolwiek wylatywała, czasami wyświadczając przysługę Jego krewnemu. Temu, który nie miał własnej sowy.
- Szukałam cię - odezwała się w końcu, kiedy Zachary skręcił w jakiś zaułek, tutaj z pewnością ciężko będzie ich podsłuchać - chociaż Blanche nie mogła powstrzymać odrobinę rozczarowanego spojrzenia, takie miejsca cuchnęły naprawdę źle. Powstrzymała się jednak przed komentarzami, postanawiając raczej wypatrywać, czy komuś przypadkiem nie zachce się przechodzić tą drogą, co mogłoby im przeszkodzić.
- Wszyscy są wystraszeni. Śmierdzą strachem. Dlaczego? - przeszła od razu do sedna. Nie mogła spędzić tu wiele czasu, inaczej w Durham zaczną się zastanawiać, gdzie się podziewa. Mogła jednak poświęcić kilka chwil na rozmowę, tym bardziej że zamierzała się dowiedzieć, o co to całe zamieszanie.
Dobrze było znaleźć się na znajomym ramieniu. Nawet jeśli wyczuwała, że jej towarzysz jest dość spięty i prawdopodobnie odrobinę zirytowany. Pozwoliła, aby pytanie, które zadał jej jeszcze na sali Dziurawego Kotła na chwilę pozostało bez odpowiedzi. Doskonale wiedziała, że nie było szans na to, aby mogli spokojnie porozmawiać, póki oboje nie znajdą się gdzieś z dala od niepożądanych oczu. Oraz uszu.
Na Pokątnej widok czarodzieja z sową na ramieniu na szczęście nie robił na nikim specjalnego wrażenia. Ulica była dość pusta, co jednak nie było specjalnie dziwne, zważywszy że było dość późno. Blanche jednak obserwowała. Widziała, jak tych kilkoro przechodniów pochyla się, przemykając między budynkami chyłkiem, byle szybciej dotrzeć do celu. Jej czuły słuch wyłapywał bicie ich drżących serc, pompujących krew gwałtowniej niż zwykle. Powietrze miało okropny smak i zapach.
Domyślała się, że nie ona jedyna będzie dziś zadawać pytania. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zawitała w progi Rezydencji na Wyspie. Nie nosiła ostatnio do niego żadnych listów. Nie widziała się z Ammunem. Co nie było niczym szczególnie dziwnym, biorąc pod uwagę, że Jego nie było już od dawna w domu. Ostatnio rzadko gdziekolwiek wylatywała, czasami wyświadczając przysługę Jego krewnemu. Temu, który nie miał własnej sowy.
- Szukałam cię - odezwała się w końcu, kiedy Zachary skręcił w jakiś zaułek, tutaj z pewnością ciężko będzie ich podsłuchać - chociaż Blanche nie mogła powstrzymać odrobinę rozczarowanego spojrzenia, takie miejsca cuchnęły naprawdę źle. Powstrzymała się jednak przed komentarzami, postanawiając raczej wypatrywać, czy komuś przypadkiem nie zachce się przechodzić tą drogą, co mogłoby im przeszkodzić.
- Wszyscy są wystraszeni. Śmierdzą strachem. Dlaczego? - przeszła od razu do sedna. Nie mogła spędzić tu wiele czasu, inaczej w Durham zaczną się zastanawiać, gdzie się podziewa. Mogła jednak poświęcić kilka chwil na rozmowę, tym bardziej że zamierzała się dowiedzieć, o co to całe zamieszanie.
I show not your face but your heart's desire
Ostateczne opuszczenie gęstej atmosfery Dziurawego Kotła powitał z niemałą ulgą. Miejsca tego rodzaju traktował ze zwyczajowym dystansem, niekiedy ze stosowną pogardą, uznając za nieszczególnie właściwe pojawianie się w takich lokalach u kogoś o tak wysokiej pozycji jaką posiadał. Naturalnie wiedział, czemu owy przybytek służył i wyrażał pełne zrozumienie, jednakże samemu wolał zjawiać się na sposoby jedynie słusznie godne oraz odpowiednie.
Towarzystwo Blanche na ramieniu, choć dość ciężkie, szybko stało się lekkie, w pełni swobodne. Przemierzał ulicę Pokątną tak dostojnie, jak było to możliwe w tej sytuacji, choć brał na świadka całe swe jestestwo, iż pragnął jak najszybciej znaleźć się w miejscu dogodnym do odbycia stosownej pogawędki z listową powiernicą Craiga. Brak wieści, choćby najmniejszego słowa wywoływał w nim skurcz pełen niepokoju. Choć bardzo pragnął wiedzieć, co przydarzyło się przyjacielowi i dlaczego zamilkł w tak nagły, wysoce niepokojący sposób, to druga strona jego świadomości, ta codziennie dominująca i kontrolująca sytuację domagała się zachowania spokoju, utrzymania taktu oraz przemilczenia pewnych nieznanych faktów. Nie powstrzymało go to jednak przed skręceniem w zaułek z dala od tych, którzy przemykali główną ulicą, szukając schronienia przed szaleństwem pętającym Londyn; nie tylko ten magiczny, również mugolską część miasta ogarniał chaos.
— I znalazłaś — odpowiedział półgębkiem, nachylając się ku sowie. — Powinnaś czekać na swojego pana. — Zwrócił jej jeszcze uwagę, niemal wydając polecenie zdolne nagiąć wolę zwierzęcia. Całą wolą powstrzymał się od tego. Wiedział, na co pozwalał mu dar przodków i jak powinien z niego korzystać, by osiągać zamierzone cele.
— Przestało być tutaj bezpiecznie. Ludzie się boją samych siebie. Nie powinno nas tutaj być — wymamrotał szybko w odpowiedzi, używając tak prostych słów, jakie tylko był w stanie w sobie odnaleźć. Ten jeden z niewielu razy czuł niepokój. Nie wiedział, co się działo, co to wszystko oznaczało i chciał dowiedzieć się jak najwięcej, jednocześnie nie mając pojęcia, jakich pytań powinien użyć, aby przekaz docierał w możliwie najprecyzyjniejszy sposób. Mógł tylko wspomagać się własnymi myślami, układając je w proste dźwięki oraz ruchy własnego ciała konsekwentnie wskazując Blanche kierunek, którym mieli podążać podczas tej rozmowy.
Towarzystwo Blanche na ramieniu, choć dość ciężkie, szybko stało się lekkie, w pełni swobodne. Przemierzał ulicę Pokątną tak dostojnie, jak było to możliwe w tej sytuacji, choć brał na świadka całe swe jestestwo, iż pragnął jak najszybciej znaleźć się w miejscu dogodnym do odbycia stosownej pogawędki z listową powiernicą Craiga. Brak wieści, choćby najmniejszego słowa wywoływał w nim skurcz pełen niepokoju. Choć bardzo pragnął wiedzieć, co przydarzyło się przyjacielowi i dlaczego zamilkł w tak nagły, wysoce niepokojący sposób, to druga strona jego świadomości, ta codziennie dominująca i kontrolująca sytuację domagała się zachowania spokoju, utrzymania taktu oraz przemilczenia pewnych nieznanych faktów. Nie powstrzymało go to jednak przed skręceniem w zaułek z dala od tych, którzy przemykali główną ulicą, szukając schronienia przed szaleństwem pętającym Londyn; nie tylko ten magiczny, również mugolską część miasta ogarniał chaos.
— I znalazłaś — odpowiedział półgębkiem, nachylając się ku sowie. — Powinnaś czekać na swojego pana. — Zwrócił jej jeszcze uwagę, niemal wydając polecenie zdolne nagiąć wolę zwierzęcia. Całą wolą powstrzymał się od tego. Wiedział, na co pozwalał mu dar przodków i jak powinien z niego korzystać, by osiągać zamierzone cele.
— Przestało być tutaj bezpiecznie. Ludzie się boją samych siebie. Nie powinno nas tutaj być — wymamrotał szybko w odpowiedzi, używając tak prostych słów, jakie tylko był w stanie w sobie odnaleźć. Ten jeden z niewielu razy czuł niepokój. Nie wiedział, co się działo, co to wszystko oznaczało i chciał dowiedzieć się jak najwięcej, jednocześnie nie mając pojęcia, jakich pytań powinien użyć, aby przekaz docierał w możliwie najprecyzyjniejszy sposób. Mógł tylko wspomagać się własnymi myślami, układając je w proste dźwięki oraz ruchy własnego ciała konsekwentnie wskazując Blanche kierunek, którym mieli podążać podczas tej rozmowy.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie ma go. - odpowiedziała mu wprost. Nie miała oczywiście pojęcia o tym, że Zachary także nie jest świadom tego, co stało się z jej właścicielem. Ona sama nie miała żadnej wiedzy o tym, gdzie się podział. Wiedziała tylko, że coś musiało się stać - wszyscy w Gnieździe, w Durham, byli poddenerwowani, a jej żerdź została przestawiona z Jego pokoju i ustawiona gdzie indziej. Listy, które dostarczała przez ostatnie tygodnie nie były kreślone Jego ręką, tylko ręką Jego krewnych. Czuła się opuszczona, niemal zdradzona. Służyła mu przez tyle lat a tu nagle puf! On zniknął zupełnie tak, jak upolowane szczury i myszy znikały w jej żołądku. I nie została po nim nawet wypluwka.
Odpowiedź Zachary'ego nie zaspokoiła jednak ciekawości sowy. Co to miało znaczyć, że ludzie bali się samych siebie? To nie miało sensu. Sowy nie bały się samych siebie, Blanche w każdym razie na pewno nie. Była odważna i rozszarpałaby szponami każdą sowę, która chciałby jej zagrozić. Z tego też powodu słowa Zachary'ego nieco ją rozdrażniły - na tyle, że aż nawet lekko nastroszyła pióra i nieco mocniej wbiła pazury w ramię Shafiqa. Potrafiła zrozumieć wypowiadane przez niego słowa, to, co do niej mówił, jednak w ogóle nie pojęła sensu tego, o czym mówił - Dlaczego? - powtórzyła, tym razem wkładając w swój głos trochę więcej siły. Nie lubiła się bać, nie lubiła nie rozumieć, co się wokół niej działo. A oto jej życie, dotychczas raczej spokojne i dość przewidywalne, wywróciło się zupełnie do góry nogami. On zniknął bez żadnego wyjaśnienia, mieszkała teraz w innej części Gniazda, a na dodatek wszędzie dookoła panowała zwyczajna panika. Blanche nie miała wcale najlepszego węchu, ale czuła ten dławiący strach. Zwierzęta były szczególnie wyczulone na niebezpieczeństwo. Ona chciała wiedzieć dokładniej, z której strony nadciągało.
- Wszyscy uciekają jak szczury. Chowają się w norach. - podzieliła się z nim kolejnym spostrzeżeniem. Czy w okolicy pojawił się jakiś wielki, niebezpieczny drapieżnik? Czy oni wszyscy naprawdę stali się ofiarą i próbowali się przed nim schować, aby ich nie pochwycił w szpony i nie pożarł?
Odpowiedź Zachary'ego nie zaspokoiła jednak ciekawości sowy. Co to miało znaczyć, że ludzie bali się samych siebie? To nie miało sensu. Sowy nie bały się samych siebie, Blanche w każdym razie na pewno nie. Była odważna i rozszarpałaby szponami każdą sowę, która chciałby jej zagrozić. Z tego też powodu słowa Zachary'ego nieco ją rozdrażniły - na tyle, że aż nawet lekko nastroszyła pióra i nieco mocniej wbiła pazury w ramię Shafiqa. Potrafiła zrozumieć wypowiadane przez niego słowa, to, co do niej mówił, jednak w ogóle nie pojęła sensu tego, o czym mówił - Dlaczego? - powtórzyła, tym razem wkładając w swój głos trochę więcej siły. Nie lubiła się bać, nie lubiła nie rozumieć, co się wokół niej działo. A oto jej życie, dotychczas raczej spokojne i dość przewidywalne, wywróciło się zupełnie do góry nogami. On zniknął bez żadnego wyjaśnienia, mieszkała teraz w innej części Gniazda, a na dodatek wszędzie dookoła panowała zwyczajna panika. Blanche nie miała wcale najlepszego węchu, ale czuła ten dławiący strach. Zwierzęta były szczególnie wyczulone na niebezpieczeństwo. Ona chciała wiedzieć dokładniej, z której strony nadciągało.
- Wszyscy uciekają jak szczury. Chowają się w norach. - podzieliła się z nim kolejnym spostrzeżeniem. Czy w okolicy pojawił się jakiś wielki, niebezpieczny drapieżnik? Czy oni wszyscy naprawdę stali się ofiarą i próbowali się przed nim schować, aby ich nie pochwycił w szpony i nie pożarł?
I show not your face but your heart's desire
Odpowiedź Blanche wydała mu się sucha, lecz jednocześnie była prosta, jednoznaczna i na tyle dobitna, iż wszelkie nadzieje na szczegóły co do aktualnego stanu Craiga zostały rozwiane niczym papierosowy dym przy karcianym stoliku, którego tak usilnie unikał, od którego stronił, a teraz z chęcią zasiadłby i oddałby się tej prostej rozrywce byle choć trochę uspokoić mętlik majaczący w jego głowie. Domyślał się, prawie czuł to, co czuła sowa przyjaciela – nastrój ten udzielił się mu się, stając się główną osią paradoksalnie utrzymującą go w całości.
— Wróci — odpowiedział cicho, prawie szeptem, wydobywając z siebie nikłe ptasie odgłosy, poruszając lekko wolnym ramieniem tak, jakby chciał nastroszyć nieistniejące na nim pióra. Nie był ptakiem i nie wiedział, jakie uczucie miało temu towarzyszyć. Wydawało mu się lekkim wzruszeniem, jakie sam wykonywał, gdy temat stawał się nudny, choć w tym wypadku był wyjątkowo interesujący i konsekwentnie przytłaczający na co dzień spokojne myśli Zachary'ego. Pozwolił to odczuć sowie. Oddał jej swoje własne zaniepokojenie, przekazał tę cząstkę emocji, którą usilnie spychał pod kontrolę chłodnego opanowania, wiedząc, że nie powinien odsłaniać słabości ani postępować w ten sposób z kimkolwiek, kto nie był Ammunem. Uchylenie uczuć uznał jednak za rozwiązanie znacznie korzystniejsze niż próby deklarowania własnych prób odnalezienia Craiga. Wiedział, że było to ponad jego siły; zmęczenie wczorajszym dniem powoli nad nim górowało, ciało domagało się odpoczynku skrzętnie odmawianego od rozpoczęcia wytężonego udzielania pomocy ofiarom pożaru.
— Gniazdo płonie. Ogień trawi pióra. Nie powinno nas tutaj być — odpowiedział, wciąż nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, nieustannie próbując zamienić własne myśli w prosty przekaz, który dałby Blanche pojęcie o katastrofie pochłaniającej Londyn. Nie miał pojęcia, czy był w stanie tego dokonać; próbował, nikle starał się wydobyć z własnego gardła ptasią mowę taką, jaką zazwyczaj obdarzał swojego najwierniejszego druha.
— I my też się schowamy, Blanche. Znajdziemy bezpieczne miejsce, przeczekamy burzę. — Udzielił odpowiedzi, ruszając w głąb zaułka. Nie mogli tutaj zostać. Nie zamierzał ryzykować tym, że ktoś mógłby usłyszeć tę rozmowę ani tym bardziej narazić siebie czy sowy Craiga na blamaż tego rodzaju.
— Wróci — odpowiedział cicho, prawie szeptem, wydobywając z siebie nikłe ptasie odgłosy, poruszając lekko wolnym ramieniem tak, jakby chciał nastroszyć nieistniejące na nim pióra. Nie był ptakiem i nie wiedział, jakie uczucie miało temu towarzyszyć. Wydawało mu się lekkim wzruszeniem, jakie sam wykonywał, gdy temat stawał się nudny, choć w tym wypadku był wyjątkowo interesujący i konsekwentnie przytłaczający na co dzień spokojne myśli Zachary'ego. Pozwolił to odczuć sowie. Oddał jej swoje własne zaniepokojenie, przekazał tę cząstkę emocji, którą usilnie spychał pod kontrolę chłodnego opanowania, wiedząc, że nie powinien odsłaniać słabości ani postępować w ten sposób z kimkolwiek, kto nie był Ammunem. Uchylenie uczuć uznał jednak za rozwiązanie znacznie korzystniejsze niż próby deklarowania własnych prób odnalezienia Craiga. Wiedział, że było to ponad jego siły; zmęczenie wczorajszym dniem powoli nad nim górowało, ciało domagało się odpoczynku skrzętnie odmawianego od rozpoczęcia wytężonego udzielania pomocy ofiarom pożaru.
— Gniazdo płonie. Ogień trawi pióra. Nie powinno nas tutaj być — odpowiedział, wciąż nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, nieustannie próbując zamienić własne myśli w prosty przekaz, który dałby Blanche pojęcie o katastrofie pochłaniającej Londyn. Nie miał pojęcia, czy był w stanie tego dokonać; próbował, nikle starał się wydobyć z własnego gardła ptasią mowę taką, jaką zazwyczaj obdarzał swojego najwierniejszego druha.
— I my też się schowamy, Blanche. Znajdziemy bezpieczne miejsce, przeczekamy burzę. — Udzielił odpowiedzi, ruszając w głąb zaułka. Nie mogli tutaj zostać. Nie zamierzał ryzykować tym, że ktoś mógłby usłyszeć tę rozmowę ani tym bardziej narazić siebie czy sowy Craiga na blamaż tego rodzaju.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och, czuła. Wyraźnie czuła niepokój trawiący także i Zachary'ego. To, co się działo, miało ogromny wpływ na wszystkich ludzi. Przynosiło ból i śmierć. Zniszczenie, głód i zniechęcenie. Wiedziała, czym jest pożar - chociaż nigdy takowego nie doświadczyła, wiedziała, że istniała siła, której należy się bezwzględnie obawiać. Ogień.
- Pióra! - zaświergotała. Pióra były dla ptaka największą świętością. Wizja, którą roztoczył w jej umyśle Zachary sprawiła, że w pełni mogła pojąć strach ludzi, którzy przemykali na ulicy. Niebezpieczeństwo zagrażające Gniazdu było najstraszniejszym, co mogło się przytrafić. Tym razem więc zrozumiała. Co nie znaczyło jednak, że kolejne słowa, które padły z jego ust, spotkały się z pozytywną reakcją Blanche. Z sowiego gardła wydobyło się ciche syczenie, mające być oznaką złości, która zakotłowała się w jej wnętrzu. Właściwie bardzo pragnęła zaprotestować - ludzkie Gniazdo było w niebezpieczeństwie, owszem, ale dlaczego ona miała się chować? Przecież była drapieżnikiem, była łowcą. Tylko ofiary, słabeusze będące potencjalnym jedzeniem chowały się po norach. Prędko zamknęła jednak dziób. W końcu nie chodziło o honor i puszenie się dumą myśliwego. Bo jeśli w grę wchodził ogień, nie miałaby szans. To była moc natury, która najwytrwalszych łowców potrafiła bez trudu złamać wpół niczym liche gałązki na wietrze. Ogień i burza właśnie. Więc chociaż Blanche nie podobało się to zupełnie, musiała przyznać rację Zachary'emu - należało się schować i przeczekać. Poza tym, ufała Shafiqowi - jeśli więc twierdził, że On wróci, to musiało faktycznie znaczyć, że wróci. A przy takim obrocie spraw, Blanche musiała powrócić na swój posterunek, musiała wrócić do domu. Aby upewnić się, czy ich Gniazda nie spotkał żaden podobny kataklizm, że wszystko jest na swoim miejscu. Zamierzała być też pierwszą, która powita Go, gdy tylko w końcu jej pan przekroczy próg swoich pokoi. Była wierną sową.
- Schowaj się dobrze. Ja lecę do swojego Gniazda - poinformowała go, posyłając mu jeszcze jedno uważne spojrzenie. Teraz wszystko już rozumiała i wiedziała, co musi zrobić. W chwilę później uścisk szponów na ramieniu Shafiqa zniknął - jego skórę musnęły śnieżnobiałe pióra, które po chwili uniosły Blanche w powietrze. Miała przed sobą długą drogę do domu, ale nie zważała na to. Przywykła. Musiała wrócić do Gniazda i upewnić się, że jest gotowe na Jego powrót.
zt
- Pióra! - zaświergotała. Pióra były dla ptaka największą świętością. Wizja, którą roztoczył w jej umyśle Zachary sprawiła, że w pełni mogła pojąć strach ludzi, którzy przemykali na ulicy. Niebezpieczeństwo zagrażające Gniazdu było najstraszniejszym, co mogło się przytrafić. Tym razem więc zrozumiała. Co nie znaczyło jednak, że kolejne słowa, które padły z jego ust, spotkały się z pozytywną reakcją Blanche. Z sowiego gardła wydobyło się ciche syczenie, mające być oznaką złości, która zakotłowała się w jej wnętrzu. Właściwie bardzo pragnęła zaprotestować - ludzkie Gniazdo było w niebezpieczeństwie, owszem, ale dlaczego ona miała się chować? Przecież była drapieżnikiem, była łowcą. Tylko ofiary, słabeusze będące potencjalnym jedzeniem chowały się po norach. Prędko zamknęła jednak dziób. W końcu nie chodziło o honor i puszenie się dumą myśliwego. Bo jeśli w grę wchodził ogień, nie miałaby szans. To była moc natury, która najwytrwalszych łowców potrafiła bez trudu złamać wpół niczym liche gałązki na wietrze. Ogień i burza właśnie. Więc chociaż Blanche nie podobało się to zupełnie, musiała przyznać rację Zachary'emu - należało się schować i przeczekać. Poza tym, ufała Shafiqowi - jeśli więc twierdził, że On wróci, to musiało faktycznie znaczyć, że wróci. A przy takim obrocie spraw, Blanche musiała powrócić na swój posterunek, musiała wrócić do domu. Aby upewnić się, czy ich Gniazda nie spotkał żaden podobny kataklizm, że wszystko jest na swoim miejscu. Zamierzała być też pierwszą, która powita Go, gdy tylko w końcu jej pan przekroczy próg swoich pokoi. Była wierną sową.
- Schowaj się dobrze. Ja lecę do swojego Gniazda - poinformowała go, posyłając mu jeszcze jedno uważne spojrzenie. Teraz wszystko już rozumiała i wiedziała, co musi zrobić. W chwilę później uścisk szponów na ramieniu Shafiqa zniknął - jego skórę musnęły śnieżnobiałe pióra, które po chwili uniosły Blanche w powietrze. Miała przed sobą długą drogę do domu, ale nie zważała na to. Przywykła. Musiała wrócić do Gniazda i upewnić się, że jest gotowe na Jego powrót.
zt
I show not your face but your heart's desire
Wiedział, jak bardzo obrazowo przedstawił Blanche to, co od wczoraj trawiło Londyn; nie tylko miasto, lecz także ludzi z nim związanych – jego samego również. Może i nie traktował tego miejsca jako uświęconego, dostatecznie godnego, wszak pochłaniał je bagienny szlam, to mimo wszystko nazywał Anglię swoim domem, zżywając się z nią niemal równie mocno jak z pustynnymi piaskami Egiptu. Pragnął chronić to miejsce i zamierzał zrobić cokolwiek, co odbiłoby się echem tak głośnym, że zostałoby usłyszane na drugim końcu świata. Być może to zwróciłoby uwagę innych narodów na problem palący czarodziejskie społeczeństwo Wysp Brytyjskich, jednakże z drugiej strony doskonale wiedział, jak kończyło się wtrącanie kogoś całkowicie niezaznajomionego z sytuacją i prawienie morałów będących bocznym torem ogólnej perspektywy. Dlatego też starał się omijać pewne konteksty podczas tej rozmowy. Nie tego chciał ani nie to chciała usłyszeć Blanche, której ostatnie słowa uleciały wraz z ciężarem pazurów oplatających ramię niczym żerdź, na której przesiadywała. Poruszył jedynie ramieniem, czując powracającą lekkość ciała. Gwizdnął jeszcze cicho w odpowiedzi, starając się brzmieć naturalnie, spychając swój dar ponownie poza bariery widoczności, z powrotem ukrywając się z talentem jak i własną obecnością w tym miejscu.
Pozostało mu tylko wrócić do bezpiecznej przestrzeni pozbawionej tego, co ogarniało miasto strachem, przerażeniem oraz nieufnością wobec drugiego człowieka. Nie chciał natknąć się na nikogo, kto mógłby w przypływie gwałtownych emocji chcieć wyrządzić krzywdę. Ogarniające go zmęczenie nie pozwalało mu zachować całkowitej obojętności. Jeszcze panował nad sobą, choć w każdym kroku stawianym w bezpieczną stronę czaiło się coś, co mogło zagrozić jemu samemu. Nie mógł sobie na to pozwolić. Odpychał od siebie każdy przejaw, przyspieszając nieco kroku. Pragnął jak najszybciej opuścić ulice Londynu i zaszczyć się w szpitalnym gabinecie. Powrót na Wyspę odkładał w czasie. Mógł jeszcze poświęcić swój czas i pomóc tylu rannym, ilu zawita w progi Świętego Munga. Własne problemy spychał w cień, w którym czaił się, wracając bezpiecznie do jednego z niewielu miejsc w tym mieście, gdzie mógł jeszcze coś zdziałać.
z/t
Pozostało mu tylko wrócić do bezpiecznej przestrzeni pozbawionej tego, co ogarniało miasto strachem, przerażeniem oraz nieufnością wobec drugiego człowieka. Nie chciał natknąć się na nikogo, kto mógłby w przypływie gwałtownych emocji chcieć wyrządzić krzywdę. Ogarniające go zmęczenie nie pozwalało mu zachować całkowitej obojętności. Jeszcze panował nad sobą, choć w każdym kroku stawianym w bezpieczną stronę czaiło się coś, co mogło zagrozić jemu samemu. Nie mógł sobie na to pozwolić. Odpychał od siebie każdy przejaw, przyspieszając nieco kroku. Pragnął jak najszybciej opuścić ulice Londynu i zaszczyć się w szpitalnym gabinecie. Powrót na Wyspę odkładał w czasie. Mógł jeszcze poświęcić swój czas i pomóc tylu rannym, ilu zawita w progi Świętego Munga. Własne problemy spychał w cień, w którym czaił się, wracając bezpiecznie do jednego z niewielu miejsc w tym mieście, gdzie mógł jeszcze coś zdziałać.
z/t
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2 listopada
Musiała naprawdę uważać, by nie upuścić pękatego słoja z grubego szkła, po brzegi wypełnionego suszonymi pająkami - choć otoczyła go opiekuńczo ramionami, wystarczyło lekkie potknięcie na nierównej kostce, by słój wyślizgnął się z jej rąk i rozbił na dziesiątki odłamków.
Alchemik, który go zamówił, zażyczył sobie dostawy prosto na Nokturn – ze względów bezpieczeństwa, jak to określił – ale gdy Tilda dotarła pod wskazany adres, okazało się, że mężczyzna nie miał przy sobie nawet połowy sumy, jaką obiecał zapłacić za ten kilkumiesięczny zapas suszonych pająków. Zirytował ją; nie po to dźwigała ze sobą słój i podejmowała ryzyko, wchodząc na Nokturn, by dać się nabrać na sakiewkę pełną fałszywych galeonów. Podziękowała mu więc stanowczo, oświadczając, że mógł zacząć szukać innego hodowcy.
Mimo to nieudana transakcja martwiła ją – wiązała duże nadzieje z kwotą, którą miała za nią otrzymać. Podopieczni Tildy byli żarłoczni, jedno terrarium wymagało poważnej naprawy, a kilku jej stałych klientów postanowiło przenieść swój interes do Francji – zupełnie jakby Wielka Brytania, poturbowana ostatnimi wydarzeniami, była tonącym statkiem, z którego należało jak najszybciej uciekać, by ratować swój dobytek. Nic więc dziwnego, że Tildę dopadły wątpliwości; co najmniej dwa razy była gotowa zawrócić, schować dumę do kieszeni i skierować swoje kroki z powrotem do domostwa alchemika, by odebrać od niego choć część pieniędzy. Mimo to w porę się opamiętała – marna sakiewka nie była warta poświęcenia własnego honoru i skromnej, choć zasłużonej renomy, nawet jeśli oznaczało to napięty budżet w tym miesiącu.
Próbowała więc pocieszać się myślą, że bez wątpienia znajdzie w najbliższym czasie innych nabywców – Nokturn był przecież kolebką alchemików, którzy ważyli mikstury wymagające plugawych ingrediencji w postaci pająków.
Z całą pewnością nie miało to jednak nastąpić dzisiaj – było już późno, a poza tym listopad przyniósł ze sobą przenikliwy chłód, który zaczynał dawać się Tildzie we znaki. Nauczona doświadczeniem, wolała nie pozostawać na Nokturnie dłużej niż należało, dlatego nie zwlekając, odnalazła odpowiednią uliczkę i po kilku minutach marszu odrapane kamienice i szyldy zniknęły jej z oczu, ustępując nieco bardziej zadbanej okolicy. Z daleka słyszała już charakterystyczny gwar ulicy Pokątnej, ale zaułek, w którym się znalazła, pozostawał stosunkowo cichy. W świetle pojedynczych latarni nie było widać żywej duszy – nie licząc wychudzonego kota, który przebiegł jej drogę w pogoni za czymś, czego Tilda nie mogła dostrzec.
Nie umknął jej przy tym fakt, że sierść kota była czarna niczym smoła i choć Fancourt nie należała do osób przesądnych, natychmiast poczuła ukłucie niepokoju. Poprawiła więc kaptur ciemnej peleryny i przyśpieszyła kroku, rozglądając się ukradkiem dookoła; czasy były stanowczo zbyt niebezpieczne, by mogła sobie pozwolić na zignorowanie podszeptów intuicji.
Musiała naprawdę uważać, by nie upuścić pękatego słoja z grubego szkła, po brzegi wypełnionego suszonymi pająkami - choć otoczyła go opiekuńczo ramionami, wystarczyło lekkie potknięcie na nierównej kostce, by słój wyślizgnął się z jej rąk i rozbił na dziesiątki odłamków.
Alchemik, który go zamówił, zażyczył sobie dostawy prosto na Nokturn – ze względów bezpieczeństwa, jak to określił – ale gdy Tilda dotarła pod wskazany adres, okazało się, że mężczyzna nie miał przy sobie nawet połowy sumy, jaką obiecał zapłacić za ten kilkumiesięczny zapas suszonych pająków. Zirytował ją; nie po to dźwigała ze sobą słój i podejmowała ryzyko, wchodząc na Nokturn, by dać się nabrać na sakiewkę pełną fałszywych galeonów. Podziękowała mu więc stanowczo, oświadczając, że mógł zacząć szukać innego hodowcy.
Mimo to nieudana transakcja martwiła ją – wiązała duże nadzieje z kwotą, którą miała za nią otrzymać. Podopieczni Tildy byli żarłoczni, jedno terrarium wymagało poważnej naprawy, a kilku jej stałych klientów postanowiło przenieść swój interes do Francji – zupełnie jakby Wielka Brytania, poturbowana ostatnimi wydarzeniami, była tonącym statkiem, z którego należało jak najszybciej uciekać, by ratować swój dobytek. Nic więc dziwnego, że Tildę dopadły wątpliwości; co najmniej dwa razy była gotowa zawrócić, schować dumę do kieszeni i skierować swoje kroki z powrotem do domostwa alchemika, by odebrać od niego choć część pieniędzy. Mimo to w porę się opamiętała – marna sakiewka nie była warta poświęcenia własnego honoru i skromnej, choć zasłużonej renomy, nawet jeśli oznaczało to napięty budżet w tym miesiącu.
Próbowała więc pocieszać się myślą, że bez wątpienia znajdzie w najbliższym czasie innych nabywców – Nokturn był przecież kolebką alchemików, którzy ważyli mikstury wymagające plugawych ingrediencji w postaci pająków.
Z całą pewnością nie miało to jednak nastąpić dzisiaj – było już późno, a poza tym listopad przyniósł ze sobą przenikliwy chłód, który zaczynał dawać się Tildzie we znaki. Nauczona doświadczeniem, wolała nie pozostawać na Nokturnie dłużej niż należało, dlatego nie zwlekając, odnalazła odpowiednią uliczkę i po kilku minutach marszu odrapane kamienice i szyldy zniknęły jej z oczu, ustępując nieco bardziej zadbanej okolicy. Z daleka słyszała już charakterystyczny gwar ulicy Pokątnej, ale zaułek, w którym się znalazła, pozostawał stosunkowo cichy. W świetle pojedynczych latarni nie było widać żywej duszy – nie licząc wychudzonego kota, który przebiegł jej drogę w pogoni za czymś, czego Tilda nie mogła dostrzec.
Nie umknął jej przy tym fakt, że sierść kota była czarna niczym smoła i choć Fancourt nie należała do osób przesądnych, natychmiast poczuła ukłucie niepokoju. Poprawiła więc kaptur ciemnej peleryny i przyśpieszyła kroku, rozglądając się ukradkiem dookoła; czasy były stanowczo zbyt niebezpieczne, by mogła sobie pozwolić na zignorowanie podszeptów intuicji.
You have witchcraftin your lips
| stąd
Śledziła kobietę od dłuższego czasu. Wciąż skrywała tożsamość pod głęboko naciągniętym kapturem, to wpatrując się w niosącą słój nieznajomą, to rozglądając dookoła z pozornym, wyuczonym spokojem. Nie mogła dać się zaskoczyć, była na terytorium wroga, a jej prywatne pobudki nie powinny przesłaniać wpajanych długimi latami zasad. Niczym mantrę powtarzała sobie jedno z haseł zasłyszanych w trakcie szkolenia: stała czujność. Przybrana przez nią tożsamość nie miała powodów, by czuć się niepewnie - była stałą bywalczynią zarówno odrapanych kamienic Nokturnu, jak i portowych tawern. Jednak czy było to gwarantem bezpieczeństwa?
Z nieba wciąż lał nieustający nawet na chwilę deszcz; burza, która rozpętała się w Noc Duchów, trwała w najlepsze. Brukowane uliczki Londynu spłynęły wodą, prawie czarne sklepienie rozświetlały liczne błyskawice, pojawiające się w akompaniamencie grzmotów, mimo to jeszcze nikt nie zrzucał rozszalałej pogody na karb męczących ich od miesięcy anomalii. Było za wcześnie, by pojąć ogrom tragedii.
Gdy Tilda - czy raczej nieznajoma, wszak nie mogła mieć pewności, czy to naprawdę ona - zniknęła we wnętrzu jednego z upiornych budynków Nokturnu, Maeve nie zatrzymała się. Zamiast tego ruszyła dalej, na samotny spacer dookoła budowli, wciąż jednak nie spuszczała jej z oka, nie oddalała się zbytnio; łudziła się, że wizyta śledzonej czarownicy nie potrwa długo. Nie wiedziała, ile czasu minęło - była spięta, każda minuta zdawała się trwać wieczność - nim znów ujrzała znajomą sylwetkę. Miała szczęście, że jej wizyta nie potrwała dłużej, miała też szczęście, że dojrzała ją wtedy, za pierwszym razem, nim jeszcze dotarła do karczmy, w której chciała rozpocząć poszukiwania. Czy naprawdę miała do czynienia z panną Fancourt...?
Możliwe, że podążała jej śladem zbyt ostentacyjnie, możliwe, że nie zachowywała się jak wprawny tropiciel, wszak nie miała zbyt wielu okazji do praktyki; wolała rozmawiać, wodzić za nos, nie zaś wtapiać się w tłum. Mimo to podjęła tę grę, a wrodzona ciekawość nie pozwalała się wycofać. Przez skapujące z kaptura krople wody obserwując drobną, kobiecą sylwetkę, tym razem kierującą się ku bezpieczniejszym rewirom miasta. Bez zawahania ruszyła w ślad za nią, ostrożnie unikając bladego światła latarń, ignorując chłód i wszędobylską wilgoć. Gwar Pokątnej docierał i tutaj, mimo to w zaułku nie było żywej duszy - zostały same. Czas uciekał, zaś ona wciąż nie miała pewności, czy miała do czynienia z Tildą. Jednak jeśli tak, co mogła tutaj robić? Dlaczego zapuszczała się na Nokturn? Była to dla niej zagadka bez odpowiedzi, zaś sposób, w jaki ich relacja się urwała, tylko podsycał i tak niezdrowe już zainteresowanie nieznajomą.
Przyśpieszyła kroku, wciąż próbując iść jak najciszej, nie zdradzać się przedwcześnie ze swą obecnością. Szum deszczu pomagał, lecz zalegająca na ulicy woda zmuszała ją do wytężonej ostrożności. W głowie miała mętlik, serce biło jej szybko, szybciej niż zwykle, gdy skracała dzielącą je odległość; czy nie popełniała właśnie wielkiego błędu? Wciąż zaciskała palce na trzymanej w kieszeni różdżce, nie chcąc jej jeszcze wyciągać, straszyć nią idącej przed nią kobiety. Kątem oka dojrzała czmychającego przed nimi czarnego kota - zamarła wtedy w bezruchu, wlepiając wzrok w plecy nieznajomej, która zaczęła rozglądać się dookoła i przyśpieszyła kroku. Musiała działać, teraz, w tej chwili, lub wrócić do mieszkania z poczuciem niedosytu.
- Przepraszam - zaczęła cicho, uprzejmie, doganiając czarownicę; miała nadzieję, że nie należała ona do wybitnie nerwowych, że nie zacznie panikować i złorzeczyć. - Wydaje mi się, że zgubiłam się w tym labiryncie... - kontynuowała, próbując dojrzeć twarz rozmówczyni, porównać ją ze wspomnieniem nastoletniej panny Fancourt; wykonała przy tym niedbały gest, wskazując dłonią otaczające je budynki. Mniejsze uliczki odchodzące od Pokątnej tworzyły skomplikowaną sieć, w której naprawdę można było się zgubić, Maeve wiedziała jednak, że mogła wybrać lepiej, wymyślić coś lepszego. Trudno, musiała to pociągnąć, a przynajmniej na tyle długo, by móc określić, czy to naprawdę ona. - Czy mogłaby mi pani pomóc wrócić na Pokątną? - Uśmiechnęła się przy tym lekko, przepraszająco, z jednej strony zawstydzona faktem, że musiała prosić przechodnia o pomoc, z drugiej - deszcz nie pozostawiał jej większego wyboru.
Śledziła kobietę od dłuższego czasu. Wciąż skrywała tożsamość pod głęboko naciągniętym kapturem, to wpatrując się w niosącą słój nieznajomą, to rozglądając dookoła z pozornym, wyuczonym spokojem. Nie mogła dać się zaskoczyć, była na terytorium wroga, a jej prywatne pobudki nie powinny przesłaniać wpajanych długimi latami zasad. Niczym mantrę powtarzała sobie jedno z haseł zasłyszanych w trakcie szkolenia: stała czujność. Przybrana przez nią tożsamość nie miała powodów, by czuć się niepewnie - była stałą bywalczynią zarówno odrapanych kamienic Nokturnu, jak i portowych tawern. Jednak czy było to gwarantem bezpieczeństwa?
Z nieba wciąż lał nieustający nawet na chwilę deszcz; burza, która rozpętała się w Noc Duchów, trwała w najlepsze. Brukowane uliczki Londynu spłynęły wodą, prawie czarne sklepienie rozświetlały liczne błyskawice, pojawiające się w akompaniamencie grzmotów, mimo to jeszcze nikt nie zrzucał rozszalałej pogody na karb męczących ich od miesięcy anomalii. Było za wcześnie, by pojąć ogrom tragedii.
Gdy Tilda - czy raczej nieznajoma, wszak nie mogła mieć pewności, czy to naprawdę ona - zniknęła we wnętrzu jednego z upiornych budynków Nokturnu, Maeve nie zatrzymała się. Zamiast tego ruszyła dalej, na samotny spacer dookoła budowli, wciąż jednak nie spuszczała jej z oka, nie oddalała się zbytnio; łudziła się, że wizyta śledzonej czarownicy nie potrwa długo. Nie wiedziała, ile czasu minęło - była spięta, każda minuta zdawała się trwać wieczność - nim znów ujrzała znajomą sylwetkę. Miała szczęście, że jej wizyta nie potrwała dłużej, miała też szczęście, że dojrzała ją wtedy, za pierwszym razem, nim jeszcze dotarła do karczmy, w której chciała rozpocząć poszukiwania. Czy naprawdę miała do czynienia z panną Fancourt...?
Możliwe, że podążała jej śladem zbyt ostentacyjnie, możliwe, że nie zachowywała się jak wprawny tropiciel, wszak nie miała zbyt wielu okazji do praktyki; wolała rozmawiać, wodzić za nos, nie zaś wtapiać się w tłum. Mimo to podjęła tę grę, a wrodzona ciekawość nie pozwalała się wycofać. Przez skapujące z kaptura krople wody obserwując drobną, kobiecą sylwetkę, tym razem kierującą się ku bezpieczniejszym rewirom miasta. Bez zawahania ruszyła w ślad za nią, ostrożnie unikając bladego światła latarń, ignorując chłód i wszędobylską wilgoć. Gwar Pokątnej docierał i tutaj, mimo to w zaułku nie było żywej duszy - zostały same. Czas uciekał, zaś ona wciąż nie miała pewności, czy miała do czynienia z Tildą. Jednak jeśli tak, co mogła tutaj robić? Dlaczego zapuszczała się na Nokturn? Była to dla niej zagadka bez odpowiedzi, zaś sposób, w jaki ich relacja się urwała, tylko podsycał i tak niezdrowe już zainteresowanie nieznajomą.
Przyśpieszyła kroku, wciąż próbując iść jak najciszej, nie zdradzać się przedwcześnie ze swą obecnością. Szum deszczu pomagał, lecz zalegająca na ulicy woda zmuszała ją do wytężonej ostrożności. W głowie miała mętlik, serce biło jej szybko, szybciej niż zwykle, gdy skracała dzielącą je odległość; czy nie popełniała właśnie wielkiego błędu? Wciąż zaciskała palce na trzymanej w kieszeni różdżce, nie chcąc jej jeszcze wyciągać, straszyć nią idącej przed nią kobiety. Kątem oka dojrzała czmychającego przed nimi czarnego kota - zamarła wtedy w bezruchu, wlepiając wzrok w plecy nieznajomej, która zaczęła rozglądać się dookoła i przyśpieszyła kroku. Musiała działać, teraz, w tej chwili, lub wrócić do mieszkania z poczuciem niedosytu.
- Przepraszam - zaczęła cicho, uprzejmie, doganiając czarownicę; miała nadzieję, że nie należała ona do wybitnie nerwowych, że nie zacznie panikować i złorzeczyć. - Wydaje mi się, że zgubiłam się w tym labiryncie... - kontynuowała, próbując dojrzeć twarz rozmówczyni, porównać ją ze wspomnieniem nastoletniej panny Fancourt; wykonała przy tym niedbały gest, wskazując dłonią otaczające je budynki. Mniejsze uliczki odchodzące od Pokątnej tworzyły skomplikowaną sieć, w której naprawdę można było się zgubić, Maeve wiedziała jednak, że mogła wybrać lepiej, wymyślić coś lepszego. Trudno, musiała to pociągnąć, a przynajmniej na tyle długo, by móc określić, czy to naprawdę ona. - Czy mogłaby mi pani pomóc wrócić na Pokątną? - Uśmiechnęła się przy tym lekko, przepraszająco, z jednej strony zawstydzona faktem, że musiała prosić przechodnia o pomoc, z drugiej - deszcz nie pozostawiał jej większego wyboru.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Choć przyspieszyła, nie mogła powstrzymać się przed posłaniem kotu jeszcze jednego, dość posępnego spojrzenia – może ktoś właśnie go przepędził, może wyczuł smakowity zapach, a może polował, skupiony na jakiejś równie wychudzonej myszy, którą ścigał od dobrej chwili. Był już daleko, ale zanim zniknął za zakrętem, zdążyła jeszcze dostrzec koniuszek jego czarnego ogona, drgający nerwowo niczym ciało jadowitego węża gotowego do ataku.
Niewykluczone, że już za moment miał zapędzić swoją ofiarę w kozi róg.
Westchnęła cicho, poprawiając ciążący jej w rękach słój. Czy naprawdę przywiązywała tak wielką wagę do bezimiennego i prawdopodobnie bezpańskiego kota tylko dlatego, że miał czarną sierść i kojarzył z nieszczęściem, którym matki straszyły małe dzieci, gdy te były niegrzeczne? Nonsens – nie istniało nic takiego jak pech, a jedynie niefortunny zbieg okoliczności, niemający nic wspólnego z kotami, pękniętymi lustrami, przewróconymi solniczkami i całą resztą zwiastujących pecha przesądów.
A jednak niepokój nie opuścił Tildy – wkradł się w jej myśli i w każdy kolejny krok, który stawiała na pokrytym kałużami bruku. Mówiła sobie, że zachowywała się irracjonalnie, ale ostrożność nie mogła jej przecież zaszkodzić – to właśnie jej brak przyciągał wypadki.
Nie zwolniła więc kroku, choć nie była na tyle zdesperowana, by biec. Lejący się z burego nieba deszcz bębnił o dachy, wylewał się hałaśliwie z rynien i tworzył głębokie kałuże na nierównej drodze, które wolała zgrabnie omijać, niż wpadać w nie z impetem i ryzykować opuszczeniem słoja. Nie chciała nawet nie myśleć, jak bardzo przeklinałaby samą siebie, gdyby ten pękł na kawałki, a gromadzone miesiącami pajęczaki wylądowały w kałużach. Miała w rękach zbyt wiele galeonów, by zatopić je w brudnej deszczówce przez zwykłą nieuwagę.
Była już blisko ulicy Pokątnej, gdy nagle ciche przepraszam wyrwało ją z zamyślenia. Kątem oka dostrzegła ruch po swojej prawej stronie; w cieniu zaułka zamajaczyła czyjaś sylwetka i skryta pod kapturem twarz, której rysy były jej obce. Zatrzymała się gwałtownie, odwracając się ku nieznajomej kobiecie z podejrzliwością w oczach – cóż takiego od niej chciała? - po czym odruchowo osłoniła peleryną słój.
Czyżby alchemik zmienił zdanie i wysłał ją za Tildą? To było całkiem możliwe, ale zanim Fancourt zdołała cokolwiek powiedzieć, nieznajoma odezwała się pierwsza – a więc zabłądziła i poszukiwała wyjścia. W jej cichym głosie brzmiała przepraszająca nuta, a na ustach malował się delikatny uśmiech, zupełnie jakby kłopotał ją fakt, że była zmuszona prosić o pomoc. Wijące się wokół Pokątnej uliczki faktycznie mogły stanowić udrękę, gdy nie znało się ich zbyt dobrze, więc Tilda podejrzewała, że kobieta być może nie należała do miejscowych – większość zamieszkujących Londyn czarodziejów znała tę okolicę wystarczająco dobrze, by poruszać się po niej bez większego problemu.
- Właśnie szłam w tamtą stronę – odpowiedziała po chwili, wpatrując się w nieznajomą. Lustrowała jej delikatne rysy uważnym spojrzeniem; wydawała się trochę młodsza od niej, choć równie dobrze mogła być w podobnym wieku. Sprawiała przy tym zupełnie niewinne wrażenie, choć Tildzie trudno było pozbyć się ostrożności, która nie pozwalała jej na przesadną ufność. - Może pani iść ze mną, to niedaleko stąd – dodała z wyczuwalnym wahaniem w głosie, lecz po chwili pozwoliła, aby na jej usta wypłynął nieznaczny uśmiech. Im dłużej tu stała, tym bardziej mokła, a Pokątna znajdowała się na tyle blisko, że towarzystwo nieznajomej miało być tylko chwilowe.
- Nie jest pani tutejsza? – rzuciła, zerkając w jej stronę i ruszając przed siebie. Nie zamierzała wdawać się z kobietą w żywiołową konwersację, stroniła od takiej w przypadku obcych, ale z drugiej strony wolała uniknąć niezręcznej ciszy. A poza tym chciała przekonać się, czy jej spostrzeżenia wobec nieznajomej były trafne.
Niewykluczone, że już za moment miał zapędzić swoją ofiarę w kozi róg.
Westchnęła cicho, poprawiając ciążący jej w rękach słój. Czy naprawdę przywiązywała tak wielką wagę do bezimiennego i prawdopodobnie bezpańskiego kota tylko dlatego, że miał czarną sierść i kojarzył z nieszczęściem, którym matki straszyły małe dzieci, gdy te były niegrzeczne? Nonsens – nie istniało nic takiego jak pech, a jedynie niefortunny zbieg okoliczności, niemający nic wspólnego z kotami, pękniętymi lustrami, przewróconymi solniczkami i całą resztą zwiastujących pecha przesądów.
A jednak niepokój nie opuścił Tildy – wkradł się w jej myśli i w każdy kolejny krok, który stawiała na pokrytym kałużami bruku. Mówiła sobie, że zachowywała się irracjonalnie, ale ostrożność nie mogła jej przecież zaszkodzić – to właśnie jej brak przyciągał wypadki.
Nie zwolniła więc kroku, choć nie była na tyle zdesperowana, by biec. Lejący się z burego nieba deszcz bębnił o dachy, wylewał się hałaśliwie z rynien i tworzył głębokie kałuże na nierównej drodze, które wolała zgrabnie omijać, niż wpadać w nie z impetem i ryzykować opuszczeniem słoja. Nie chciała nawet nie myśleć, jak bardzo przeklinałaby samą siebie, gdyby ten pękł na kawałki, a gromadzone miesiącami pajęczaki wylądowały w kałużach. Miała w rękach zbyt wiele galeonów, by zatopić je w brudnej deszczówce przez zwykłą nieuwagę.
Była już blisko ulicy Pokątnej, gdy nagle ciche przepraszam wyrwało ją z zamyślenia. Kątem oka dostrzegła ruch po swojej prawej stronie; w cieniu zaułka zamajaczyła czyjaś sylwetka i skryta pod kapturem twarz, której rysy były jej obce. Zatrzymała się gwałtownie, odwracając się ku nieznajomej kobiecie z podejrzliwością w oczach – cóż takiego od niej chciała? - po czym odruchowo osłoniła peleryną słój.
Czyżby alchemik zmienił zdanie i wysłał ją za Tildą? To było całkiem możliwe, ale zanim Fancourt zdołała cokolwiek powiedzieć, nieznajoma odezwała się pierwsza – a więc zabłądziła i poszukiwała wyjścia. W jej cichym głosie brzmiała przepraszająca nuta, a na ustach malował się delikatny uśmiech, zupełnie jakby kłopotał ją fakt, że była zmuszona prosić o pomoc. Wijące się wokół Pokątnej uliczki faktycznie mogły stanowić udrękę, gdy nie znało się ich zbyt dobrze, więc Tilda podejrzewała, że kobieta być może nie należała do miejscowych – większość zamieszkujących Londyn czarodziejów znała tę okolicę wystarczająco dobrze, by poruszać się po niej bez większego problemu.
- Właśnie szłam w tamtą stronę – odpowiedziała po chwili, wpatrując się w nieznajomą. Lustrowała jej delikatne rysy uważnym spojrzeniem; wydawała się trochę młodsza od niej, choć równie dobrze mogła być w podobnym wieku. Sprawiała przy tym zupełnie niewinne wrażenie, choć Tildzie trudno było pozbyć się ostrożności, która nie pozwalała jej na przesadną ufność. - Może pani iść ze mną, to niedaleko stąd – dodała z wyczuwalnym wahaniem w głosie, lecz po chwili pozwoliła, aby na jej usta wypłynął nieznaczny uśmiech. Im dłużej tu stała, tym bardziej mokła, a Pokątna znajdowała się na tyle blisko, że towarzystwo nieznajomej miało być tylko chwilowe.
- Nie jest pani tutejsza? – rzuciła, zerkając w jej stronę i ruszając przed siebie. Nie zamierzała wdawać się z kobietą w żywiołową konwersację, stroniła od takiej w przypadku obcych, ale z drugiej strony wolała uniknąć niezręcznej ciszy. A poza tym chciała przekonać się, czy jej spostrzeżenia wobec nieznajomej były trafne.
You have witchcraftin your lips
Oczekiwała reakcji nieznajomej z przyśpieszonym biciem serca, z dłonią wciąż zaciśniętą na skrytej w kieszeni różdżce; nie mogła mieć pewności, czy mimo trzymanego słoja nie podejmie się ona próby ataku. Maeve nie zdziwiłaby i taka reakcja, choć zdawać by się mogła przesadna - wszak przyszło im żyć w czasach niepokoju, zaś każdy przechodzień mógł okazać się zwiastunem nieuchronnej śmierci. A już zwłaszcza tutaj, w bezpośrednim sąsiedztwie Nokturnu, ryzyko natknięcia się na czarodzieja spod ciemnej gwiazdy znacznie wzrastało. Śledzona dotychczas kobieta zatrzymała się gwałtownie, obdarzając ją badawczym, nieufnym spojrzeniem; osłoniła przy tym trzymany w rękach słój materiałem peleryny - czyżby jego zawartość była nie do końca legalna? Clearwater nie miała pojęcia, nie zdążyła nawet przyjrzeć się temu, co się w nim znajdowało. Ze spokojem pozwalała jej na dokładne lustrowanie swej twarzy; prawdopodobieństwo, że przybrana na tę okazję rysy wydadzą się jej znajome, było niewielkie. Wciąż wyginała usta w przepraszającym uśmiechu, choć z każdą kolejną chwilę było to coraz trudniejsze - a więc miała rację, stała przed nią Tilda, ta sama Tilda, z którą dzieliła dormotorium i którą, jak jej się zdawało, dość dobrze poznała. Nie mogło dojść do pomyłki; choć minęło kilka długich lat, to wciąż potrafiła ją rozpoznać, a wyblakłe wspomnienia ożyły na nowo. Delikatny owal twarzy, okalające ją jasne, krótkie włosy czy podkrążone, szare oczy, to musiała być ona. Satysfakcja z powodu trafnego przeczucia mieszała się z irracjonalnym zawodem, który odczuwała względem swej nieświadomej spotkania po latach towarzyszki. Czego szukała na Nokturnie? Czy kupiła tam zawartość skrzętnie skrywanego naczynia? Wiedziała, że nie była to jednorazowa wizyta, że Tildzie zdarzało się bywać tam częściej, co było tym bardziej martwiące. Dlaczego nie bała się tej owianej złą sławą ulicy...?
- Och, to znakomicie, naprawdę znakomicie. Myślałam, że już nigdy nie znajdę właściwej drogi - odpowiedziała z ulgą, próbując modulować swój głos tak, by brzmiał na wyższy niż zwykle; przemiana, której dokonała, nie była kompletna. Tak czy inaczej wątpiła, by panna Fancourt bezbłędnie rozpoznała niesłyszany latami tembr i powiązała go z jej osobą. Pokątna nie była daleko, ich wspólny spacer nie miał trwać długo, dlatego musiała działać szybko, bez zawahania. Jednak... co chciała osiągnąć? Teraz, gdy miała pewność, że ma do czynienia z Tildą, nie wiedziała, co dalej. Niezdrowe zainteresowanie sięgnęło już nie tyle tożsamości śledzonej kobiety, ale i kierujących nią pobudek. W jaki jednak sposób mogła ją nakłonić do mówienia? - Przepraszam, ale... wygląda pani znajomo - zaryzykowała, marszcząc przy tym brwi, jakby w skupieniu próbowała przypomnieć sobie imię i nazwisko, które miała na końcu języka. Poruszała ustami, szukając właściwych zgłosek, wciąż obserwując towarzyszkę zza skapujących z kaptura kropel deszczu. - Til... Tilda, zgadza się? - kontynuowała, z satysfakcją sięgając po odpowiednie personalia. - Byłaś krukonką, prawda? Wydaje mi się, że kojarzę cię z pokoju wspólnego. - Posłała jej zadowolony uśmiech, jak gdyby nigdy nic przechodząc na ty, powoli ruszając w dalszą drogę, idąc ramię w ramię z niższą czarownicą. - Karen Dearborn - dodała, kontynuując swą ryzykowną grę. Łatwo mogła zostać zdemaskowana, jednak przy odrobinie szczęścia rozstaną się, nim jej towarzyszka nabierze większych podejrzeń, przypomni sobie, że wśród podopiecznych Roweny nie było takiej dziewczyny. - Nie, nie, jestem z Cliodny, w Londynie bywam od wielkiego dzwonu - zełgała bez mrugnięcia okiem, ciągle spoglądając ku idącej obok Tildzie; wyginała usta w promiennym uśmiechu, jak gdyby naprawdę cieszyła się z tego spotkania po latach. - Co tutaj robisz? - zapytała lekko, nienachalnie, choć przecież nie mogła uzyskać szczerej odpowiedzi na to pytanie. Mimo to kontynuowała, chcąc usłyszeć, w jakie kłamstwo zabrnie dawna koleżanka.
- Och, to znakomicie, naprawdę znakomicie. Myślałam, że już nigdy nie znajdę właściwej drogi - odpowiedziała z ulgą, próbując modulować swój głos tak, by brzmiał na wyższy niż zwykle; przemiana, której dokonała, nie była kompletna. Tak czy inaczej wątpiła, by panna Fancourt bezbłędnie rozpoznała niesłyszany latami tembr i powiązała go z jej osobą. Pokątna nie była daleko, ich wspólny spacer nie miał trwać długo, dlatego musiała działać szybko, bez zawahania. Jednak... co chciała osiągnąć? Teraz, gdy miała pewność, że ma do czynienia z Tildą, nie wiedziała, co dalej. Niezdrowe zainteresowanie sięgnęło już nie tyle tożsamości śledzonej kobiety, ale i kierujących nią pobudek. W jaki jednak sposób mogła ją nakłonić do mówienia? - Przepraszam, ale... wygląda pani znajomo - zaryzykowała, marszcząc przy tym brwi, jakby w skupieniu próbowała przypomnieć sobie imię i nazwisko, które miała na końcu języka. Poruszała ustami, szukając właściwych zgłosek, wciąż obserwując towarzyszkę zza skapujących z kaptura kropel deszczu. - Til... Tilda, zgadza się? - kontynuowała, z satysfakcją sięgając po odpowiednie personalia. - Byłaś krukonką, prawda? Wydaje mi się, że kojarzę cię z pokoju wspólnego. - Posłała jej zadowolony uśmiech, jak gdyby nigdy nic przechodząc na ty, powoli ruszając w dalszą drogę, idąc ramię w ramię z niższą czarownicą. - Karen Dearborn - dodała, kontynuując swą ryzykowną grę. Łatwo mogła zostać zdemaskowana, jednak przy odrobinie szczęścia rozstaną się, nim jej towarzyszka nabierze większych podejrzeń, przypomni sobie, że wśród podopiecznych Roweny nie było takiej dziewczyny. - Nie, nie, jestem z Cliodny, w Londynie bywam od wielkiego dzwonu - zełgała bez mrugnięcia okiem, ciągle spoglądając ku idącej obok Tildzie; wyginała usta w promiennym uśmiechu, jak gdyby naprawdę cieszyła się z tego spotkania po latach. - Co tutaj robisz? - zapytała lekko, nienachalnie, choć przecież nie mogła uzyskać szczerej odpowiedzi na to pytanie. Mimo to kontynuowała, chcąc usłyszeć, w jakie kłamstwo zabrnie dawna koleżanka.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 5 stycznia, południe
Niska temperatura źle na niego wpływała. Fizycznie i psychicznie. Od kilku dni borykał się z przedwczesnym stanem zapalenia zatok, i jak do tej pory, nie odczuwał tego aż tak bardzo. Do dzisiejszego poranka, kiedy obudził się z przeszywającym bólem w obrębie twarzy, który narastał przy każdym ruchu; do tego nos zatkany na amen, uniemożliwiający oddychanie inne niż przez usta. A za oknem dopiero świtało. Wówczas, leżąc w łóżku, skryty grubą warstwą materiału, wiedział że kiedyś przyjdzie mu opuścić ten ciepły i przyjemny kokon. Chociażby za parę godzin, kiedy czarodzieje powychodzą na ulice, a on będzie mógł dzięki temu złapać kilka fantów. Sama myśl o wyłażeniu na to zimno przyprawiała go o ból głowy, a już teraz nie mógł pochylać głowy w dół. Nawet nie chciało mu się wtedy palić, a jeśli już dzieje się coś takiego, to oznacza tylko jedno - Scaletta jest chory. Albo bardzo zły. Jednak wraz z mijającymi minutami, jego stan zgoła się polepszył. Przynajmniej na tyle, że zaczął znów chętnie sięgać po ulubione wyroby tytoniowe. Zatem zdawało się, że nie będzie aż takiej tragedii. Pochwyci kilkadziesiąt zaplutych sykli i wróci do domu się kurować. Jak się jednak miało okazać, jego plan nie przebiegnie tak pomyślnie.
Leniwie poruszał się po uliczkach Pokątnej w poszukiwaniu swoich potencjalnych ofiar. Jak do tej pory, udało mu się - bez konsekwencji - zwinąć portmonetkę jakiejś damulce, ale jej zawartość nie do końca go satysfakcjonowała. Znalazł tam kilka sykli, bezwartościową (chyba) przypinkę i jednego galeona. No i co to jest za łup? Dlatego wzrokiem wodził po tłumie czarodziei na głównej ulicy, a rączki, choć wciąż czujne, trzymał przy ciele. W pewnym momencie skręcił jednak w stronę jednej z odnóg, gdzie życie nie tętniło już aż tak intensywnie, ale na horyzoncie wciąż pojawiali się czarodzieje. Było ich tam na tyle dużo, że był w stanie przebierać pomiędzy tymi nędznie wyglądającymi, a mężczyznami, którzy zdawali się mieć kieszenie wypełnione atrakcyjnymi dla niego przedmiotami. Ostatecznie, dostrzegł jednego faceta, podobnego wzrostu, ale zupełnie innych gabarytów. Był od Scaletty szczuplejszy, a jego ramiona zdawały się nie kryć w sobie aż tyle fizycznej siły. Ale wyglądał całkiem szykownie, a to był dla Michaela najważniejszy wyznacznik, wszak zbliżył się do niego pewnym, ale nie nazbyt energicznym krokiem. Rozejrzał się nerwowo po arterii, drżącą dłonią sięgnął do kieszeni jego wierzchniego nakrycia, po czym, wraz z przedmiotem zaciśniętym między palcami, szybko wrócił ręką do kawałka materiału tworzącego rodzaj woreczka wszytego w swój płaszcz. Nie wiedział jeszcze, co zabrał temu typowi, ale pewien był, że to coś niestandardowego. Nie zdawał sobie również sprawy, że ostatni jego ruch go zdradził i nieznajomy wykrył kradzież, zatem zadowolony ruszył powolnym krokiem przed siebie, mijając owego mężczyznę.
Niska temperatura źle na niego wpływała. Fizycznie i psychicznie. Od kilku dni borykał się z przedwczesnym stanem zapalenia zatok, i jak do tej pory, nie odczuwał tego aż tak bardzo. Do dzisiejszego poranka, kiedy obudził się z przeszywającym bólem w obrębie twarzy, który narastał przy każdym ruchu; do tego nos zatkany na amen, uniemożliwiający oddychanie inne niż przez usta. A za oknem dopiero świtało. Wówczas, leżąc w łóżku, skryty grubą warstwą materiału, wiedział że kiedyś przyjdzie mu opuścić ten ciepły i przyjemny kokon. Chociażby za parę godzin, kiedy czarodzieje powychodzą na ulice, a on będzie mógł dzięki temu złapać kilka fantów. Sama myśl o wyłażeniu na to zimno przyprawiała go o ból głowy, a już teraz nie mógł pochylać głowy w dół. Nawet nie chciało mu się wtedy palić, a jeśli już dzieje się coś takiego, to oznacza tylko jedno - Scaletta jest chory. Albo bardzo zły. Jednak wraz z mijającymi minutami, jego stan zgoła się polepszył. Przynajmniej na tyle, że zaczął znów chętnie sięgać po ulubione wyroby tytoniowe. Zatem zdawało się, że nie będzie aż takiej tragedii. Pochwyci kilkadziesiąt zaplutych sykli i wróci do domu się kurować. Jak się jednak miało okazać, jego plan nie przebiegnie tak pomyślnie.
Leniwie poruszał się po uliczkach Pokątnej w poszukiwaniu swoich potencjalnych ofiar. Jak do tej pory, udało mu się - bez konsekwencji - zwinąć portmonetkę jakiejś damulce, ale jej zawartość nie do końca go satysfakcjonowała. Znalazł tam kilka sykli, bezwartościową (chyba) przypinkę i jednego galeona. No i co to jest za łup? Dlatego wzrokiem wodził po tłumie czarodziei na głównej ulicy, a rączki, choć wciąż czujne, trzymał przy ciele. W pewnym momencie skręcił jednak w stronę jednej z odnóg, gdzie życie nie tętniło już aż tak intensywnie, ale na horyzoncie wciąż pojawiali się czarodzieje. Było ich tam na tyle dużo, że był w stanie przebierać pomiędzy tymi nędznie wyglądającymi, a mężczyznami, którzy zdawali się mieć kieszenie wypełnione atrakcyjnymi dla niego przedmiotami. Ostatecznie, dostrzegł jednego faceta, podobnego wzrostu, ale zupełnie innych gabarytów. Był od Scaletty szczuplejszy, a jego ramiona zdawały się nie kryć w sobie aż tyle fizycznej siły. Ale wyglądał całkiem szykownie, a to był dla Michaela najważniejszy wyznacznik, wszak zbliżył się do niego pewnym, ale nie nazbyt energicznym krokiem. Rozejrzał się nerwowo po arterii, drżącą dłonią sięgnął do kieszeni jego wierzchniego nakrycia, po czym, wraz z przedmiotem zaciśniętym między palcami, szybko wrócił ręką do kawałka materiału tworzącego rodzaj woreczka wszytego w swój płaszcz. Nie wiedział jeszcze, co zabrał temu typowi, ale pewien był, że to coś niestandardowego. Nie zdawał sobie również sprawy, że ostatni jego ruch go zdradził i nieznajomy wykrył kradzież, zatem zadowolony ruszył powolnym krokiem przed siebie, mijając owego mężczyznę.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zaułek
Szybka odpowiedź