Marcolf Avery
Data śmierci: 27.06.1942
Okoliczności śmierci: śmierć w wyniku ran odniesionych na misji dyplomatycznej
Nazwisko matki: Rosier
Miejsce zamieszkania: hrabstwo Shropshire (za życia)
Czystość krwi: szlachetna
Zawód: dyplomata
Wzrost: 180
Kolor włosów: ciemne
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: ma syna z własną córką...
Slytherin
Orzeł
Utrata pozycji w świecie magii
Piżmo
Silny ród Averych
Nienawiść do kobiet
No błagam
Jeździectwo
Klasyczna
George Clooney
Jeżeli nie możesz pozbyć się rodzinnego upiora, to naucz go tańczyć.
Moje narodziny nie były familijnym cudem, długo wyczekiwanym przez szalonych z niepewności rodziców, którzy nie mogli się doczekać potomka; wszak miałem być tylko spełnionym małżeńskim obowiązkiem, podarkiem dla rodu Averych, oczekującego przedłużenia swojej linii. Dla moich rodziców byłem problemem, który rozdzielał ich dotychczasowe sielankowe życie, rozrywając je boleśnie na setki części. Wrzeszczący noworodek i równie wrzeszczące niemowlę, jeszcze nieświadome roli, jaką przypisało mu magiczne społeczeństwo, nieświadome obowiązków, które czekały cierpliwie, by z każdym kolejnym rokiem przygniatać moje barki. Więcej czasu spędzałem pod opieką dziadków i babć, troskliwie zajmujących się swoim dorastającym wnukiem, niż w obecności rodziców, bardziej zajętych swoimi osobami. Jako dorosły czarodziej w pewien sposób im zazdrościłem tej mocnej, niezłamanej żadną aferą miłości; mieli coś, co dane było nielicznym małżeństwom aranżowanym ze względów politycznych lub ekonomicznych. W świecie, w którym miłość była na sprzedaż, im udało się znaleźć szczęście, które dla mnie było wtedy przekleństwem.
Och, oczywiście odczuwałem dotkliwie ten brak zainteresowania ze strony moich rodziców, jednak z biegiem czasu stałem się na niego zupełnie obojętny. Jako mały chłopiec rozpaczliwie zabiegałem o spojrzenie ojca i czuły dotyk matczynej dłoni na policzku. Starałem się dokładnie wykonywać każde ich polecenie, ignorując wyraz niechęci w ich oczach, nagłą ciszę, gdy wchodziłem do pokoju, w którym oboje byli. Ignorowałem szarpnięcia, na początku przypadkowe, potem coraz częstsze i boleśniejsze. Rodzice nie musieli mnie już odprowadzać do posiadłości Averych lub Rosierów; sam ich prosiłem, bym mógł spędzać czas z dziadkami, najpierw kilka nocy, dni, potem całe tygodnie i miesiące. Nikogo to nie dziwiło, wystarczył logiczny pretekst o pobieranych naukach. Należałem do szlachty, nie mogłem pójść do Hogwartu kompletnie nieprzygotowany, nieznający historii swojego rodu, historii całej magicznej arystokracji, bez podstawowej znajomości zasad dobrego wychowania, manier, fechtunku. Uczono mnie wszystkiego, co młody panicz Avery powinien umieć – łącznie z wyniosłością wobec zdrajców krwi, szlam i osób, które na drabinie społecznej stały niżej ode mnie.
Nie było zaskoczeniem, że w Hogwarcie trafiłem do Slytherinu, nigdy nawet nie przewidywałem innej opcji, co jednak nie znaczyło, że pogardzałem innymi domami albo ich wychowankami. Każdy uczeń był wart tyle, na ile mógł mi się przydać... on lub jego umiejętności albo pochodzenie. Już w wieku 11 lat wiedziałem, że pozycja i szlachectwo są równie ważne, co zdobyte znajomości i umiejętność podporządkowania sobie innych. Fortuna i złote galeony odkrywały wiele nowych możliwości i otwierały drzwi, które były zamknięte przed zwykłymi czarodziejami, szczycącymi się szlachecką kroplą krwi rozmytą w mrokach przeszłości. Przyszedłem do Hogwartu jako Avery, bazując na ugruntowanej pozycji moich poprzedników: ojca, dziadka, kuzynów; siadając przy stole Slytherinu byłem przerażony spoczywającą na mnie odpowiedzialnością, by dorównać im wszystkim i nie nie skalać noszonego przez siebie nazwiska. Nie było to łatwe. Nauka w szkole znacznie różniła się od tego, czego doświadczałem w domu. Tutaj nikt mi nie pobłażał, nikt nie gładził troskliwie po głowie, gdy nie udało mi się zaklęcie albo gdy miotła nie chciała mnie słuchać. Byłem jednym z setek uczniów przechodzących codziennie szkolnymi korytarzami i przestałem się czuć wyjątkowy. Pierwszy rok był dla mnie koszmarem, bo choć nie odstawałem od poziomu swojej klasy, plasowałem się ciągle na środkowych miejscach, wyprzedzony przez uczniów, których pochodzenie było często bardzo wątpliwe.
Moi rodzice nie wiedzieli jednak w tym żadnego problemu, nawet nie zainteresowali się moimi ocenami, nigdy nie wysłali do mnie choćby krótkiego listu z pytaniem, jak sobie radzę. Po powrocie do naszej posiadłości na wakacje spędziłem tam dwa dni, by przenieść się do rodzinnego domu ojca. Minęło już tyle lat, a ja wciąż nie jestem pewien, czy rodzice to w ogóle zauważyli. Nie miałem okazji spytać przez kolejne dwa miesiące; potem nie mogłem, bo oboje postanowili wynieść się raz na zawsze z tego świata. Powiedziano mi, że to magiczne zatrucie, a ja nie drążyłem tematu. Nie chciałem wiedzieć, czy tajemnicze wyprawy mojego dziadka miały z tym coś wspólnego. W wieku 12 lat zostałem sierotą, ale byłem wtedy najszczęśliwszą sierotą na świecie, w końcu mogłem się na stale przenieść do miejsca, które było dla mnie prawdziwym domem. Pod opiekę dziadków, których szanowałem i kochałem zupełnie tak, jakby byli moimi biologicznymi rodzicami. To z dziadkami wybrałem się tamtego lata na Pokątną; to oni odprowadzili mnie na dworzec i to ich machające ręce i troskliwe spojrzenia odprowadzały mnie pierwszego września, aż stacja nie zniknęła mi z oczu. Dla nich w końcu zacząłem się starać, przestając użalać się nad swoim losem. Godziny spędzone w bibliotece i w dormitorium zaprocentowały lepszymi ocenami i choć nie byłem omnibusem, Standardowe Umiejętności Magiczne zdałem bez większego problemu, uzyskując nawet kilka Wybitnych.
Wakacje po piątej klasie pamiętam równie dobrze, jakbym przeżywał je nie dalej jak wczoraj. To właśnie wtedy mój dziadek postanowił roztoczyć przede mną wizję mojej przyszłości, małżeństwa z wybraną szlachcianką z rodu Bulstrode, połączenia rodów, przejęcia rodzinnego majątku. Nie protestowałem, nie śmiałbym wyrazić sprzeciwu wobec osoby, którą kochałem ślepą miłością wdzięcznego wnuka. Zapoznano mnie z panną Aithene, zmuszając do cotygodniowych wizyt w dworku jej rodziców, gdzie chodziłem posłusznie, chociaż każdy nerw mojej skóry błagał, bym nie zmuszał go do tego wysiłku. Każdy mięsień protestował, a krew burzyła się w geście sprzeciwu, gdy skłaniałem przed dziewczyną głowę, boleśnie świadomy, że oto budują się podwaliny pod moje przyszłe małżeństwo. Nie przemawiała do mnie jej uroda, jej powab, giętkie ciało i kuszący uśmiech. Byłem szesnastolatkiem, któremu nie w głowie męskie podboje, a małżeństwo stało się dla mnie niebezpieczną przyszłością, która oznaczała odejście z rezydencji Averych i rozpoczęcie własnego, dorosłego życia. Nie byłem jednak głupcem, częste aluzje Aithene nie pozostawały niewidoczne, ale wzbudzały we mnie jedynie niechęć. Desperacja dziewczyny była aż nazbyt oczywista, ale nie zamierzałem wykonywać żadnego pierwszego kroku, nie zamierzałem dać się sprowokować, by potem wysłuchiwać jej jęków rozpaczy wywołanych popełnionym błędem. Przyszłość miała pokazać, że nawet po ślubie potrafiłem się jej oprzeć.
Powrót do Hogwartu przywitałem z nieznaną sobie dotychczas ulgą, ponieważ Aithene już skończyła szkołę i przez najbliższe miesiące nie musiałem mieć z nią najmniejszej styczności. Oczywiście zgodnie z zasadami dobrego wychowania i arystokratycznej kultury pisałem do niej regularnie listy, zapewniając o swoim niegasnącym uczuciu, mimo że za każdym razem od popełnianych kłamstw ręka drżała mi niemożliwe, tworząc obrzydliwe kleksy na pergaminie. Poświęciłem się nauce, na długie miesiące wypierając ze swoich myśli czekającą mnie przyszłość. Nawet kolejne wakacje, będące koszmarną powtórką poprzednich, minęły mi znacznie szybciej; mogłem też często wymawiać się od towarzyskich spotkań pod pozorem przygotowań do Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych, do których musiałem się koniecznie przyłożyć, jeśli chciałem rozpocząć swoją karierę jako magiczny dyplomata. Najmniejsze potknięcie mogło mnie drogo kosztować i zburzyć od dawna budowane plany. Oczekiwanie na ich wyniki było jedną z najgorszych chwil w moim życiu i prawie wyrwałem kopertę z dzioba sowy, rozrywając w jednej chwili papier. Nagle wszystko było jasne, a moją magiczna kariera mogła się w końcu rozpocząć. Od razu jednak doznałem sporego zawodu: w Ministerstwie moje pochodzenie na pewno nie było żadną przeszkodą, ale wcale nie oznaczało, że automatycznie dostałem wysoką pozycję. Zderzenie z rzeczywistością okazało się wyjątkowo bolesne, ale tylko podsyciło moje pragnienie, by osiągnąć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie.
Minął rok, zanim pochłonięty pracą, wykonywaniem zadań zleconych przez zwierzchników i skwapliwym budowaniem siatki swoich nowych znajomości znalazłem czas, by w końcu stanąć na ślubnym kobiercu. Zebrani goście rozpływali się w zachwytach, gdy Aithene szła do mnie, prowadzona pod rękę przez swojego ojca, a ja stałem jak sparaliżowany, czując niechęć graniczącą z obrzydzeniem do kobiety, która za chwilę miała się stać moją żoną. Sztywność towarzyszyła mi przez całe przyjęcie, podczas składania słów przysięgi, przyjmowania życzeń, pierwszych taktów tandetnej muzyki – zabawne, że nie pamiętam, czy był to walc czy jakiś inny idiotyczny taniec, do którego nauki zmuszano mnie w dzieciństwie – sztywność była obecna w moich ruchach, gdy zamknęły się za nami drzwi sypialni. Cieszyłem się wtedy, że wzorem szlacheckich rodów z przeszłości nie towarzyszy nam delegacja, w której obecności mieliśmy pierwszy raz dokonać małżeńskiego aktu, a moja żona miała udowodnić swoją dziewiczą niewinność. Cóż, szczerze mówiąc w tamtym momencie nie byłem wcale pewien jej czystości; miałem w pamięci jej nachalne aluzje i nie zdziwiłbym się, gdyby pod moją nieobecność nie postanowiła poszukać fizycznego ukojenia w ramionach innego. Nie musiałem się jednak o tym wtedy przekonywać. Jej pierwsze próby zbliżenia się do mnie, pierwszy dotyk jej dłoni i pocałunku, którym chciała mnie obdarzyć – chyba naiwnie sądząc, że będzie mi to miłym – ugasiłem bezwzględnym policzkiem, starannie wymierzonym, zaplanowanym od wielu miesięcy. Na swoje szczęście zrozumiała od razu, a jej obrażone i zszokowane spojrzenie szybko zgasło pod naporem gniewu w moich oczach.
Poświęciłem się pracy i kolejnym szczeblom w swojej karierze, w domu bywając jedynie z konieczności, zwykle podczas wydawanych przyjęć, na których stwarzaliśmy wrażenie szczęśliwej pary ciągle czekającej na swojego potomka. Aithene okazała się na tyle rozsądną, by nie skarżyć się nikomu na to, co się między nami działo; mnie nie interesował jej los i co robi samotnie w domu, ona nie rozpowiadała na prawo i lewo o swoim nieszczęśliwym małżeństwie. Przebywanie w jej towarzystwie wzbudzało we mnie wstręt, z jakim nigdy wcześniej się nie spotykałem; samo uczucie było dla mnie kompletnie niezrozumiałe, kompletnie absurdalne w swojej istocie. Nie miałem pojęcia, skąd się bierze przyczyna mojego zachowania, ani gdzie swoje korzenie ma uprzedzenie do mojej żony, uprzedzenie do kobiet w ogóle, które musiało chyba wypływać z najodleglejszych zakątków mojej świadomości. W obecności dam, którym musiałem się kłaniać na salonach, których dłonie ściskałem, prowadząc je do tańca, z którymi musiałem toczyć bezsensowne i jałowe dyskusje... czułem się wtedy przepełniony niesmakiem, jakie wywoływało każde kobiece dotknięcie. Ich puste, bezbarwne ciała, usta wykrzywione w uśmiechu, który dla mnie był przerażającym grymasem, ich inteligencja, która była obrazą dla każdego Stwórcy; nie mogłem uwierzyć, że inni mężczyźni z własnej woli, z nieprzymuszonymi chęciami godzą się na uczestnictwo w małżeńskim życiu, gdzie muszą zniżać się do poziomu tych bezrozumnych stworzeń. Dopiero później zrozumiałem, że wciąż miałem w pamięci obraz swoich rodziców, szczęśliwych wzajemną miłością, lecz obojętnych wobec swojego jedynego syna. Podświadomie nie chciałem być tacy jak oni, nie chciałem się zakochać i darzyć swojej małżonki bezgranicznym uczuciem, a potem zapomnieć o istnieniu pierworodnego. Wtedy już wiedziałem, że nie znajdę szczęścia w ramionach Aithene – ale mogłem je znaleźć trzymając w swoich ramionach ukochanego syna.
Kiedy w końcu w swojej łaskawości postanowiłem zbliżyć się do żony, oczywiście nie po to, by sprawić jej przyjemność i ratować karykaturę naszego małżeństwa, okazała się wciąż dziewicą. Ta dziwna wierność w pewnym sensie mi wtedy zaimponowała i nieco zmieniła mój sposób patrzenia na kobietę, którą dla mnie wybrano. Zdobyłem się nawet na to, by spędzać z nią trochę więcej czasu, szczególnie że miesiąc później przyszła do mnie blada, by ogłosić radosną nowinę o swojej ciąży. Kolejne miesiące były dla mnie nieustannym wyczekiwaniem, byłem rozkojarzony w pracy, niecierpliwy, rozdrażniony, odliczałem mijające dni, jakby to miało przyśpieszyć cały proces. Pierwszy dotyk maleńkiego ciałka w moich ramionach był jak cios w głowę, oszałamiał tak mocno, że musiałem przysiąść na łóżku, nie zwracając uwagi na zakrwawione prześcieradła i wykończoną żonę. W tamtej chwili nie liczyło się nic więcej, cały mój świat był zamknięty w tej maleńkiej dziewczynce, która krzyczała w moich ramionach, ale nawet ten krzyk wydawał się najwspanialszą muzyką, jaką kiedykolwiek miałem okazję usłyszeć. Prawdziwa krew z mojej krwi, dar mojego ciała zrodzony przy drobnej pomocy Aithene. Jeśli do tej pory żona mogła dla mnie nie istnieć, tak teraz nie istniała już w ogóle. I miało tak pozostać przez kolejne sześć lat.
Kiedy zmarła, odczułem tak silną ulgę, że przez pierwsze dni z trudem panowałem nad sobą, by nie pozwolić haustom powietrza wolności dotrzeć do płuc. Musiałem udawać zrozpaczonego wdowca, który został sam ze swoją sześcioletnią córeczką. Na szczęście nie było to trudne, a przywiązanie Laidan i bezwarunkowa miłość, którą mnie obdarzała, pozwalały zamydlić oczy nawet najbardziej podejrzanym osobom. Paradoksalnie to właśnie moja córeczka sprawiła, że mogłem zaczerpnąć głęboki oddech i zapomnieć o Aithene, nie narażając się na karcące i potępiające spojrzenia otoczenia. Choroba wykryta u Lai pozwoliła mi oddać się córce całkowicie, poświęcając jej jeszcze więcej czasu, więcej miłości i delikatnego dotyku, którym żegnałem ją każdej nocy, by kilka godzin później wrócić do dziecinnego pokoju i z niepokojem nasłuchiwać jej oddechu. Czasami w środku dnia teleportowałem się potajemnie do rezydencji, nie ufając guwernantkom i sprawdzając, czy moje ukochane, jedyne dziecko na pewno jest bezpieczne. Piąłem się po szczeblach kariery, lecz moje myśli zaprzątały nie dyplomatyczne sprawy i magiczne kontrakty między krajami i departamentami. Nigdy nie odmówiłem Lai chwili spędzonej w jej słodkim towarzystwie, nawet jeśli zasypywała mnie tymi dziewczęcymi, dziecinnymi pierdółkami, do których inni rodzice szybko tracili cierpliwość. Sadzałem ją wtedy na kolanach, z uwagą oglądając każdy kolejny rysunek, który dla mnie przynosiła i wsłuchując się w każdą bajkę i opowiastkę, którą dla mnie przygotowała.
Beztroskie lata minęły nam zdecydowanie zbyt szybko i zanim się spostrzegłem, pierwszy września zbliżał się szybkimi krokami. Nie sprawiło mi przyjemności czytanie listu z Hogwartu wraz z listą książek, które należało kupić; wyczuwałem zmianę w zachowaniu Laidan, która starała się ukrywać swój strach przed wyjazdem do szkoły. Nie umiałem jej jednak pocieszyć, zachowałem więc swoją obojętną maskę, obiecując jej codzienne listy, wyczerpujące, długie, by nie zapomniała nawet na chwilę o swoim ojcu. To właśnie na Pokątnej, czekając aż Lai wybierze swój nowy komplet szat, zakupiłem dwukierunkowe lusterko, które miało być dla nas dodatkową możliwością kontaktu, zmniejszającą bolesną tęsknotę. Tamtej nocy, ostatniej przed wyjazdem do Hogwartu, wytłumaczyłem jej działanie magicznego przedmiotu, kładąc go na półce koło łóżka. I tamtej nocy, po raz pierwszy pochylając się nad nią, nie ucałowałem jej w policzek, życząc miłych snów, ale musnąłem ustami dziecięce wargi. By pamiętała.
Ja na pewno nie zapomniałem, budząc się w liczne noce z przerażających koszmarów, w których Laidan już nigdy nie wracała. Męczące sny powtarzały się zawsze, ilekroć wyjeżdżała do Hogwartu, a ja pojawiałem się w pracy z podkrążonymi oczami, niewyspany, zmęczony, wypełniając jednak swoje obowiązki nadal z najwyższym zaangażowaniem. Mój organizm pracował na najwyższych obrotach, wypoczywając jedynie wtedy, gdy Lai wracała do domu na krótkie przerwy świąteczne i wakacje. Wtedy odżywałem, znów czując się szczęśliwy i za każdym razem nie mogąc wyjść z podziwu, jak pięknie rozwija się moja ukochana córka. Z dziecka powoli przemieniała się w młodą kobietę, a jeśli przeczucie mnie nie myliło, była równie świadoma swoich kobiecych atutów jak niegdyś jej matka. Z zazdrością, rozpaczą i nienawiścią myślałem o tym, co robiła z daleka od domu, zamknięta w murach Hogwartu, gdzie codziennie musiały spoczywać na niej lubieżne spojrzenia jej kolegów. Doprowadzało mnie do szaleństwa wyobrażanie sobie, że dotyka jej ktoś inny, że jej ciepła dłoń spoczywa w dłoni obcego chłopaka, że jej usta wykrzywiają się w rozkosznym uśmiechu, który nie był wywołany przeze mnie. Tak jak kiedyś odliczałem dni do jej porodu, tak teraz z niecierpliwością w oczach odliczałem dni do jej powrotu, by upewnić się, że w końcu jest bezpieczna w ojcowskich ramionach. Nie chciałem myśleć, że z każdym kolejnym rokiem staje się starsza i – wzorem mojego dziadka – będę musiał poszukać dla niej odpowiedniej partii. Była piętnastolatką, której nie chciałem burzyć życia wizją, którą niegdyś roztoczono przede mną, burząc mój doskonale poukładany świat. Chciałem oszczędzić jej tego cierpienia, którego sam doświadczyłem, odwlekając w czasie moment, w którym postawię ją przed faktem dokonanym.
Dlatego wakacje po piątej klasie spędziła w błogiej nieświadomości... jednocześnie uświadamiając mnie, że nie mogę jej już traktować jak dziecka. Gdy pierwszy raz usiadła mi wtedy na kolanach, poczułem do niej coś, czego żaden ojciec nie powinien nigdy czuć do własnej córki. Moje dłonie, które przez minione lata obejmowały ją z rodzicielską czułością, były teraz wyraźnie świadome kobiecych kształtów, które Lai kryła pod ubraniem. Pierwsze przelotne muśnięcia, którymi obdarzałem ją przez kolejne dni, można było zrzucić na karb przypadku, gdy mijaliśmy się w korytarzach, siedząc na kanapie, wspólnie spędzając czas. Nie umiałem jednak oszukać rodzicielskiego instynktu, który nadal kazał mi ją chronić, mimo że była już nastolatką znającą wiele przydatnych zaklęć. Nawet jeśli zauważyła, że obejmowałem ją podczas spacerów zbyt długo i zdecydowanie nie po ojcowsku kładąc jej dłoń na talii, nawet jeśli wyczuwała moje wzburzenie, gdy nadal co noc żegnałem ją pocałunkiem w policzek i nawet jeśli spostrzegła mój wzrok przesuwający się po jej młodym ciele, nie dała tego po sobie poznać. Czymże się wtedy różniłem od tej chmary szkolnych chłopców, którymi tak bardzo pogardzałem i których z całego serca nienawidziłem? Och, może tym, że miałem do Lai większe prawo jako jej ojciec? Wszak była krwią z mojej krwi, nieodrodną córką Averych, której nie powinien dotykać byle kto – i która nie zasłużyła na dotyk byle kogo. Dlatego poczynałem sobie coraz śmielej, korzystając z milczącej aprobaty mojej ukochanej Lai; niewinne muśnięcia zamieniły się w świadomy dotyk dążący do upragnionego celu, a ojcowskie pocałunki na dobranoc przybrały bardziej dosadny, fizyczny wymiar. Czułem, jak rozbudza się pod moimi dłońmi i sprawiało mi to ogromną satysfakcję: któż jak nie ojciec powinien wprowadzić swoją córkę w ten piękny świat fizycznej zmysłowości? Wszelkie obiekcje, wszelka niepewność zniknęły w jednej chwili, gdy byłem już pewien, że nie zostanę odtrącony.
Tym razem moje listy wysyłane do Hogwartu nie były już wypełnione samą tęsknotą; stały się bardziej osobiste, bardziej intymne, gdy ze szczegółami opowiadałem jej o każdej bezsennej nocy, gdy nie mogłem spać, pogrążony w myślach o niej. Bezsilna złość rozsadzała mnie od środka, gdy kreśliłem na pergaminie kolejne pytania o chłopców w jej życiu – i szalona radość ogarniała mnie za każdym razem, gdy znów odpisywała przecząco. Dzięki temu łatwiej było mi znieść te miesiące rozłąki i wyczekać do kolejnych wakacji, które jednak minęły zdecydowanie zbyt szybko. Zdążyłem jednak powoli wprowadzić Lai na salony, przedstawić ją w szerszym towarzystwie, starając się przy tym nie rzucać Crucio na każdego młodzieńca, który w mojej opinii patrzył na nią zbyt długo. Wtedy właśnie w mojej głowie narodził się plan, jak zatrzymać Lai przy sobie, spełniając jednocześnie swój obowiązek wobec rodu i wydając ją za mąż. Reagan nadawał się idealnie: pochodził z Averych, chociaż nasze gałęzie dzielił pewna różnica pokrewieństwa, idealna do tego, by żeniąc się z kuzynem Lai nie wywołała społecznego zgorszenia. Nie powiedziałem jednak o swoich planach córce, korzystając z nią z każdego dnia naszych ostatnich wakacji i ćwicząc sztukę zamykania umysłu. Wiedziałem, że teraz bardziej niż kiedykolwiek było to jej potrzebne, bo o naszym specyficznym uczuciu nikt nie powinien się dowiedzieć. Świat był ciągle zbyt zacofany, zbył zamknięty w sobie, by pojąć istotę prawdziwej miłości ojca do córki i córki do ojca. Jednocześnie moja kariera zaczęła nabierać tempa, w Ministerstwie powierzano mi coraz bardziej odpowiedzialne misje, a dyplomatyczne wyjazdy na krótkie chwile dawały odpoczynek zdesperowanym myślom, pozwalając im zająć się czymś innym, niż podążaniem za Lai i rozmyślaniem o tym, co teraz robi. Moi zwierzchnicy byli zadowoleni z mojej pracy, doceniali zaangażowanie, które w nią wkładałem i w końcu awansowałem na posadę, która była szczytem moich marzeń. Poważanie w świecie czarodziejów w Anglii to jedno, ale taki sam szacunek, jaki odczuwano przede mną za granicą był jedynie potwierdzeniem mojej wysokiej pozycji. Większość dyplomatycznych zapytań i korespondencji przechodziła przez moje ręce. Byłem zaufanym człowiekiem Ministra Magii i mogłem z jeszcze większą dumą przyznać, że nie przyniosłem wstydu rodowemu nazwisku.
Po powrocie z Hogwartu dałem Laidan miesiąc szczęścia. Tylko tyle mogłem dla niej zrobić, chociaż moje serce rozrywało się za każdym razem, gdy leżała u moich stóp w salonie i czytała książkę, a ja w roztargnieniu głaskałem ją po włosach i z bólem myślałem o tym, że będę ją musiał oddać innemu mężczyźnie. Nie chciałem, by kochała kogokolwiek innego prócz mnie, a świadomość, że miała mu urodzić dzieci, przenikała każdy nerw mojej skóry, doprowadzając mnie na kres psychicznej wytrzymałości. Nie wyobrażałem sobie, by pozwoliła się dotknąć Reaganowi, by pozwoliła mu robić to samo, co do tej pory było przeznaczone wyłącznie dla moich dłoni. Chociaż sam wybrałem dla niej męża, nienawidziłem go z całego serca. Kiedy w końcu jej powiedziałem o swojej decyzji, ku mojej uldze Laidan przyjęła to ze spokojem, chociaż jej oczy pełne były wyrzutu, bólu i niezrozumienia. Nie mogłem patrzeć na jej cierpienie; przytuliłem ją mocno, czując jej ciało blisko swojego i jej urywany oddech, gdy starała się powstrzymać napływające łzy. Nie mogłem i nie chciałem do tego dopuścić – przerwałem jej cierpienie pocałunkiem, potem drugim, trzecim i kolejnym, aż w końcu dałem jej samego siebie, to samo biorąc od niej, całkowicie wolny od jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Jedynym świadkiem naszego ostatecznego zjednoczenia było gasnące słońce, które wkrótce okryło nas kojącą ciemnością. Pomni konsekwencji, jakie mógł zrodzić nasz czyn, przyśpieszyliśmy nadchodzący ślub do granic etycznych zasad, by Laidan jak najszybciej stała się przykładną żoną, mogącą zrodzić swojemu mężowi potomka. Zbliżająca się uroczystość niczego jednak między nami nie zmieniła; teraz jedynie przychodziłem do jej sypialni nie tylko po to, by czule ją pożegnać i życzyć miłych snów. Nie baliśmy się już przyszłości, bo połączyła nas więź, której nie mogło zniszczyć żadne małżeństwo. Nawet gdy oddawałem Lai Reaganowi, myślami błądziłem już do pierwszej wizyty, którą szczęśliwa żona złoży swojemu ojcu, opowiadając mu o radościach małżeństwa.
Z tych długich rozmów dowiedziałem się wszystkiego o tym, co się dzieje między Lai a jej mężem, wiedziałem o zniesmaczeniu, jakie odczuwała w chwilach bliskości z Reaganem; koiłem ją wtedy moim dotykiem, by zapomniała o tym chociaż na krótką chwilę. Jednak gdy przyszła pewnego dnia, kilka tygodnii po ślubie, oznajmiając mi, że jest w ciąży, nie musiałem o nic pytać. W osobie tego dziecka miała się narodzić istota prawdziwej, bezgranicznej, niezmąconej żadną niepotrzebną zadrą miłości. Potomek Averych – potomek w najczystszej postaci – miał połączyć w sobie to, co od dawna chowaliśmy w naszych sercach i umysłach, chroniąc to przed zacofanym światem. Kiedy rodził się Samael, to ja byłem pierwszą osobą, która wzięła go na ręce, zanim jego dziecięce ciałko splamił dotyk słabeusza, który odtąd miał się nazywać jego ojcem. Jeśli do tej pory Reagan wzbudzał we mnie obrzydzenie, to teraz darzyłem go nienawiścią, którą mogło zahamować jedynie to małe zawiniątko w moich dłoniach. Obdarzyłem Samaela miłością, jakiej nie mógłby mu zapewnić jego przyszywany ojciec; z rozkoszą patrzyłem, jak tuli swoją główkę do piersi Laidan, jak zaciska małe piąstki na moim palcu, na jego bystre spojrzenie utkwione w dziadku. Już w pierwszych chwilach po narodzinach jego przyszłość była zaplanowana w każdym calu. Ani ja, ani Lai nawet przez sekundę nie pomyśleliśmy o tym, by w wychowaniu Samaela brał udział Reagan; sam pomysł był tak śmieszny i absurdalny, że przez moment zapomnieliśmy o naszej niechęci do tego mężczyzny, zaśmiewając się z tej głupiej myśli.
Chłopiec od samego początku otaczany był miłością i opieką, troskliwe dłonie matki chroniły go przed zbyt częstym dotykiem oficjalnego ojca, a on nieświadomie bronił matki przed tym samym. Trudy porodu, a potem opieki nad Samaelem były wystarczającą wymówką, by Lai odmawiała mężowi kolejnych prób płodzenia dzieci – za co absolutnie nie zamierzałem jej karcić, spoglądając na nią z jeszcze większym podziwem dla jej przezorności i kobiecego sprytu. Oczywiście na niewiele by się on zdał, gdyby Reagan okazał się prawdziwym mężczyzną, a nie pantoflarzem kalającym swoim istnieniem męski ród, zawstydzając swoją kruchą obecnością każdego mężczyznę, który znał miejsce kobiety w domu. Nam to jednak nie przeszkadzało; słabość Reagana, która wzbudzała w nas litościwe spojrzenia, okazała się teraz wyjątkowo przydatna, a Lai mogła nim jeszcze skuteczniej manipulować, dzięki czemu odpowiedzialność za wychowanie Samaela w całości spadła na mnie, nie wzbudzając żadnych sprzeciwów. A ja przyjąłem ten obowiązek z najwyższą radością, spędzając z wnukiem mnóstwo czasu i powoli, systematycznie wpajając mu do głowy zasady i prawdy, których nauczono mnie kilkadziesiąt lat temu. To ode mnie Samael nauczył się historii naszego rodu, u mnie usłyszał pierwszy raz naszą dewizę, ja nauczyłem go szacunku do wartości, które u Averych były kultywowane z pokolenia na pokolenie. Chłopiec nie był rozpieszczony, ani nieposłuszny i mimo młodego wieku zdawał się poważnie traktować wszystko, o czym mówiłem. Reagan kręcił głową na moje pierwsze próby wychowania wnuka, wysuwając argument, że czterolatek i tak niewiele będzie z tych nauk pamiętał; wystarczyło jednak jedno spojrzenie, by z podkulonym ogonem wycofał się do jadalni i przez kolejne miesiące nie odezwał się na ten temat nawet jednym słowem.
Wyjazd dyplomatyczny stanowił poważną rysę na moim związku z Lai oraz planie wychowywania Samaela, nie mogłem jednak odmówić zwierzchnikowi, zwłaszcza że prośba wyszła od samego Ministra. Wiedziałem, że Lai odpowiednio zajmie się naszym synem, nie pozwalając zniszczyć Reaganowi tego wszystkiego, co od miesięcy wpajałem potomkowi Averych. Nie miało mnie zresztą być zaledwie kilka tygodni, lecz któż mógł oczekiwać, że zwykła misja aż tak się skomplikuje? Gdy wróciłem, tylko widok Samaela kłaniającego się mi się z szacunkiem na powitanie sprawił, że nie rozszarpałem Reagana na miejscu, nie dbając o żadne konsekwencje. Nie potrafiłem zliczyć nocy, gdy wyobrażałem sobie, jak okrutnymi zaklęciami maltretuję jego powyginane w spazmach nieopisanego bólu członki; jak prostym Crucio zadaję mu niewidoczne rany, palące od środka płynnym metalem pulsującym w żyłach i zastygającym w mgnieniu oka. Nie potrafiłem zliczyć, ile razy przyłapywałem się nad tym, gdy siedziałem przy biurku pisząc list do Ministra z prośbą o zwolnienie mnie z misji; z odrętwienia wyrywało mnie wtedy skrzypienie pióra. Gardziłem Reaganem bardziej, niż można to byłoby opisać; mężczyzna, który posuwał się do gwałtu był absolutnym dnem społecznej drabiny – w mojej ocenie stojącym jeszcze niżej od szlam i charłaków, na których widok każdy porządny czarodziej powinien splunąć odwracając głowę. Nie musiałem patrzeć w oczy córki, aby wiedzieć, że czuła dokładnie to samo. Tamtej nocy wygoniłem z jej życia koszmar gwałtu, ale nie miałem zamiaru wyganiać uczucia niechęci do narodzonych bliźniąt. One nie były nasze, chociaż płynęła w nich krew Averych, to na zawsze miały już pozostać niechcianym dodatkiem do rodzinnej sielanki. Nie poświęciłem im więcej czasu, niż to było konieczne; chociaż przyznawałem się do nich oficjalnie i w towarzystwie ważnych osobistości nie wahałem się nawet brać ich na ręce, to nigdy nie znalazły w moim sercu swojego miejsca.
Oddaliśmy je pod opiekę Reagana bez żadnego żalu. Lepiej dla nich i dla niego było, że trzymali się od nas z daleka – co jednak nie znaczyło, że mieliśmy ograniczać Samaelowi kontakty z rodzeństwem. Wręcz przeciwnie, stanowiło ono świetny materiał do ćwiczeń dla chłopca, który już wtedy mógł skutecznie wykorzystywać te drobne manipulacyjne chwyty, których go uczyłem, wykazując, jak można je stosować wobec innych. Jedenastoletni Samael był już więc nie tylko chłopcem dobrze wychowanym, znającym swoje miejsce w społeczności czarodziejów, ale był też chłopcem, który uroczym uśmiechem i starannie dobranym słownictwem mógł święcić swoje manipulacyjne triumfy, wprawiając dziadka w ogromną dumę. Jego wyjazd do Hogwartu poprzedzony był pierwszą i jedyną kłótnią z Lai w całym moim życiu. Nie chciałem go wysyłać do naszej szkoły, lecz Laidan zaprotestowała przeciwko mojej decyzji w sposób tak histeryczny, że przez moment bałem się, że nieświadomie wyrządziłem jej jakąś krzywdę. Zgodziłem się jednak na jej warunki, chociaż jej protest był dla mnie kompletnie niezrozumiały: wszak kochałem Samaela równie mocno, więc skoro ja mogłem się pogodzić z jego wyjazdem, to dlaczego nie ona? Nie miało to jednak dłużej znaczenia, bo razem pożegnaliśmy chłopca na dworcu w Londynie, gdy wyruszał pierwszy raz w nową podróż, która mogła nam go zwrócić zupełnie odmienionego. Na szczęście tak się nie stało i przez kolejne lata mogłem w czasie wakacji uczyć go jeszcze więcej i więcej, oddając częściowo trud wychowania również Lai.
Moja córka była jedyną kobietą, w obecności której nie czułem obrzydzenia; której dotyk nie przyprawiał mnie o odruch wymiotny; której uśmiech rozpalał moje serce. Samael nie był głupcem i dość szybko zauważył różnicę między tym, jak traktuję Lai, a jak odnoszę się do innych kobiet. To właśnie wtedy mój wnuk dowiedział się o mojej niechęci do płci pięknej. Wtedy też cichymi, starannie dobranymi słowami sączyłem mu w myśli moje własne przekonania o żeńskim rodzaju, o stworzeniu kobiet wyłącznie po to, by swoim ciałem służyły mężczyźnie i by zapewniły mu potomka. To wtedy tonem przesyconym nienawiścią, pełnym złośliwego jadu, argumentowałem niższość kobiety, jej nieprzydatność i bezsens istnienia. A Samael słuchał, wynosząc z moich nauk to co najważniejsze. Reagan zajęty był w tym czasie bliźniakami, które stanowiły oczko w jego głowie i wciąż borykał się z poczuciem winy wobec swojej żony; nie zwracał uwagi na to, że mimo że Samael jest w Hogwarcie, Laidan spędza w moim domu równie wiele czasu, niekiedy też nocując i zostając na kilka dni. Był głupcem, czy może nie chciał domyśleć się prawdy?
To zabawne, że dla naszych trzech pokoleń... a może bardziej dla dwóch?... pamiętne sytuacje zawsze działy się wtedy, gdy byliśmy na piątym roku. To wtedy przedstawiono mi moją narzeczoną; wtedy postanowiłem wydać Lai za mąż i wtedy powoli rozbudzałem jej kobiecość; wtedy też Samael poznał prawdę o sobie, chociaż w sposób dalece odbiegający od tego, w jaki zaplanowałem mu jej wyjawienie. I wtedy, dość niespodziewanie, kolejna misja dyplomatyczna, na którą zostałem wysłany, uczyniła mnie kompletnie martwym. Pozostawiłem po sobie ukochaną córkę... i równie ukochanego syna, który miał być dumą całego rodu, łącząc sobie całą istotę naszej nieskalanej niechcianą domieszką krwi.
Witamy wśród Morsów
prządką