Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Cmentarz
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Cmentarz, hrabstwo Durham
Cmentarz założony został w XVII wieku z polecenia Elizabeth Burke, ówczesnej zastępczyni dyrektora Hogwartu, nauczycielki transmutacji jak również opiekunki domu Salazara Slytherina. Wybitna profesor, która nie kryła się ze swoimi poglądami dotyczącymi wyższości krwi czystej nad pozostałymi, dlatego też na cmentarzu spoczywają czarodzieje czystej krwi. Między innymi William Burke, człowiek, który mordował ludzi, by sprzedawać ich ciała czarodziejskim szpitalom kształtującym uzdrowicieli. Caractacus, współzałożyciel cenionego sklepu na ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Jego potomek Herbert Burke, należący do jednego z właścicieli sklepu podczas wojny i Tobias Burke, łowca wilkołaków, syn Herberta, zmarły tragicznie w wieku dwudziestu w wyniku ataku wilkołaka. Na cmentarzu znajdują się także mniejsze, jak i większe, często wiekowe mauzolea, które mogą stanowić idealne miejsce na trudno dostępną kryjówkę.
16 lipca
Wiatr był piękniejszym dźwiękiem nawet od wygrywanych na skrzypcach dźwięków. Jako podlotek zamiast siedzieć przy pianinie matki, wolała siadać na balkonie i patrzeć w błyszczące na horyzoncie światła Durham. Dom rodzinny mieścił się tuż przy lesie, powietrze pachniało wilgocią i sosnami. Wiosną było blisko, aby zerwać z rosnącego przy płocie bzu kilka gałązek i wręczyć trzy bukietu matce, urodzonej w maju. Szczęśliwe dni miały zapach jej piżmowych perfum, kwiatów znajdujących się przy drewnianej huśtawce, na której we troje zajadali latem świeże ogórki, a później bez większego powodu ruszali w pogoń, aby na koniec wpaść w błoto. Zapach ziemi, krzyk matki. Wieczorem ciastka z żurawiną przy opowieści pachnącego ognistą whiskey ojca o starych czasach, kiedy jeszcze nie utykał na jedną nogę. Wspomnienia były piękne, pamięć była ważna, jednak trzymanie się przeszłości tak kurczowo, że nie można iść dalej nigdy jeszcze nie podziałało na nikogo dobrze.
On się nie spóźnił, to ona była zbyt wcześnie. Stała na kawałku ziemi, który pochłonął rzekę jej łez. Wtedy, osiem lat temu, Evelyn przychodziła tu codziennie, przez tydzień, a wracała w jeszcze gorszym stanie niż była. Bo powietrze pachniało sosnami i wilgocią. Litery wyryte na białym kamieniu formowały się w uśmiech młodego chłopaka. Za pamięć tej twarzy oddać by mogła tyle pereł ile łez wylała za każdym razem, gdy na myśl jej przychodził. Byle tylko nie zapomnieć. Wydawało się, że łzy powinny się już skończyć, niestety smutek potrafi ciążyć, gdy zrozumie się jeden smutny fakt – być może niedługo i po niej zostanie napis wyryty w kamieniu, wspomnienie dotyku ciepłej ręki, roześmianych, brązowych oczu, ciepłego głosu. To już nie wróci, zostanie tylko dziura w sercu, w życiu.
Cmentarz był ponury. Być może na każdy z tych grobów przychodził ktoś, aby pozostawić fragment swojej pamięci. Zapalić małą świeczkę, zostawić kwiatek. Popołudnie było ciepłe, sukienka czarna, kamień biały, a trawa, choć powinna wyglądać na zieloną – była w oczach kobiety wyblakła z wszystkich kolorów. Czas mijał tu szybko, a za każdym razem, kiedy stawała twarzą w twarz z własną pamięcią, czuła się porażająco słaba, jakby traciła wszystkie siły na walkę. Dlatego odwiedzała Durham nieczęsto. Jedynie w maju, kiedy kwitł bez, zrywała kilka gałązek z krzaka przy ich posiadłości i zanosiła je do Munga – stawiała przy łóżku matki, która czasem wypowiadała imię syna, którego już nie miała. I w lipcu, ciepłym i smutnym dniu. Zbliżała się kolejna przeklęta pełnia. Osiem lat, dziewięćdziesiąt sześć razy spoglądało na nią oko księżyca i tyle razy krzyczała wewnątrz jak bardzo go nienawidzi.
Zdjęła kapelusz z brązowych włosów i przetarła oczy, które powstrzymywała od płaczu. Nie chciała płakać, nie po tylu latach, kiedy oskarżenia, dochodzenia i pytania już się skończyły. Została melancholia i samotność. I świat, który zmieniał się nie czekając na Evelyn, marzącą wyłącznie o kolejnym uśmiechu, bo nie otrzymała ich od zmarłego brata tak wiele, ile potrzebowała.
I am not your señorita
I am not from your tribe
In the garden, in the garden
I did no crime
I am not from your tribe
In the garden, in the garden
I did no crime
Evelyn Burke
Zawód : obieżyświat & rajfurka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Staring at the side of my relfection broken by a silent scream. It's always feel a sharp on this sensation piercing through my dream.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niespieszne kroki, raz, za razem, stawiane na żwirze dróżki w głównej alei cmentarza, były oprócz wiatru, jedynym dźwiękiem słyszalnym w pogrążonym we względnej ciszy cmentarzu. Przez ten czas, kiedy o n i spoczywali w rodzinnym grobowcu, obaj przedwcześnie do niego złożeni, zmieniło się bardzo wiele. A zarazem nie zmieniło się zupełnie nic. Nie trudno było odnaleźć Evelyn. Byli jedynymi osobami na cmentarzu. Wiedział, że się nie spóźnił. Ona zawsze przychodziła przed czasem. Nawet kiedy chciał ją przechytrzyć i zjawiał się w umówionym miejscu pół godziny przed umówionym terminem, ona już na niego czekała. Nie wiedział jak to było możliwe. Być może liznęła pewnych jakże przydatnych nauk od swoich nowych przyjaciół. Nie akceptował jej przynależności do tego zgrupowania. Rozumiał i szanował poglądy, lecz struktura hierarchii w tej „paczce przyjaciół” pozostawiała według niego wiele do życzenia. Zatrzymał się tuż obok siostry, bacznie obserwując jej reakcje. Była spokojna i opanowana. Na tyle, na ile można było być opanowanym w rocznicę śmierci najbliższej rodziny. Kiedy zdjęła kapelusz, dostrzegł, że powstrzymywała się od łez. Ona miała przynajmniej prawo, by móc je wylewać. On, stojąc w tym miejscu, nie mógł spojrzeć sobie w oczy. Nie mógł cofnąć, ani nadrobić straconego czasu, który zmarnował poza krajem, pracując, zamiast cieszyć się wspólnymi chwilami z rodziną. To co wydarzyło się osiem lat temu, okazało się nieuleczalną wyrwą na ich rodzinie. Pomimo usilnych starań, nie mógł w pojedynkę zastąpić Evelyn ani Herberta ani Tobiasa. Nigdy też nie miał tego na celu. Pewnych nisz nie można było wypełnić zamiennikami. Na zawsze pozostać miały puste. Wyciągnął ostrożnie rękę, przykrywając dłonią odsłonięte ramię jej sukienki. Nie zastanawiając się dłużej nad tym, czy tego chciała, czy też nie, przyciągnął bliżej siebie, obejmując ciasno ramionami. Nie tylko dlatego, że ona tego potrzebowała. Ani też dlatego, że w kącikach jej oczu niebezpiecznie zamigotało widmo nadciągających łez, ale dlatego, że on również tego potrzebował. Kiedy słońce schyliło się poniżej poziomu muru ogradzającego cmentarz, ruszyli ku głównemu wyjściu z bramy.
/zt x2, trochę wieś ale nie lubie niedokończonych spraw
/zt x2, trochę wieś ale nie lubie niedokończonych spraw
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znał wiele emocji. Umiał je nazwać, umiał je odczytać z twarzy i gestów innych osób, umiał je opisać i zdefiniować. Umiał je tez wykorzystywać — robił jednak wszystko, by ich w sobie nie mieć. Nie kolekcjonował, nie zbierał, nie napawał się nimi, nie rozczulał i nie zadręczał. Były dla niego narzędziem, którym przekładał teorię na rzeczywistość; Drew miał okazję się tego dowiedzieć. Nie starał się wzbudzać w nim czegokolwiek, odpowiadał prosto i dość szczerze na podjęte przez niego tematy. Traktował go jak sojusznika, przy którym nie tracił czujności, choć nie marnował energii na robienie odpowiedniej miny do ich gry. Nie ugrałby więcej, sprawiając bardziej sympatycznego niż w rzeczywistości był, nie zyskałby nic, gdyby wydawał się bardziej niepozorny — Macnair nigdy nie zmarnowałby swego cennego czasu na rozglądaniu się za rodzinnymi pamiątkami kogoś, kto nie wydałby mu się interesujący.
— Posiadasz serce— bardziej stwierdził niż spytał, dziwiąc się nieco, wszak pamiętał, iż był niezłym sukinsynem, którego emocjonalne rozterki nigdy nie dotyczyły. Tak wiele mieli wspólnego, że rozbawiło go to tak samo, choć śmiech Drew był nieszczery, pełen drwiny. W jego głosie odnalazł coś, czego nie słyszał wcześniej. Mores. — Ubolewam nad tym bardzo. Wierzyłem, że serce mam skute lodem, który ktoś kiedyś rozpuści i udowodni, że jestem człowiekiem takim samym jak wszyscy— nie, nie jestem. Nie wierzył w to. Nie uważał się ani lepszym ani gorszym, ustawiał się ponad podziałami doczesności; nigdy nie był zafrasowany brakiem bogactwa, które otaczało go w dzieciństwie, nie uciekał od biedoty i zgnilizny świata, w którym się obracał, gdy dorósł; dostrzegając cenne lekcje w jednym i drugim. Jedyne w co naprawdę wierzył to, że bolączki serca nigdy nie zachwieją w nim ziarna niepewności, nie postawią go na rozdrożu. — Wypijmy więc za przyjaźń — nie tą pustą, bezinteresowną, nafaszerowaną prośbami i wołaniem o pomoc, a tą owocną dla nich obojga, pełną samych wzlotów i korzyści, którą są w stanie dzięki sobie wypracować. W butelce pozostało kilka kropel, które pokryły dno mulciberowej szklanki, lecz jemu to w zupełności wystarczyło. Stuknął jego szkło i jednym, niewielkim łykiem opróżnił ją znów, odstawiając na bok, poza zasięg swoich dłoni. Chciał zachować trzeźwy umysł.
— Traktuję zmysły jak sprzymierzeńców, a ciemność nie jest mi straszna. Jestem gotów. — Wzruszył ramionami lekko — Zmysły łatwo jest oszukać, otępić, zwieść. Tylko za ich pomocą można stworzyć prawdziwy, niczym nie sfałszowany obraz rzeczywistości. Wzrok jest najbardziej pomocnym z nich, ale łatwo to wykorzystać, czyż nie?— Spojrzał na niego wymownie, nie kończącej swej myśli. Jego towarzysz był metamorfomagiem, mógł zwieść każdego, kto nie przyczepiał się do szczegółów. — Wielokrotnie musiało ci to uratować skórę. — Był sceptycznie nastawiony do faworyzowania jednego zmysłu, a jednak tylko jeden z nich był u niego wyjątkowo dobrze rozwinięty. Miał dobry, choć nie sokoli wzrok, niezły słuch, do smaku nigdy nie przywiązywał zbyt wiele uwagi, dotyk pobudzał jego pamięć, zaś węch... węch miał absolutny. Był w stanie rozłożyć złożone aromaty na części składowe, z których każda kojarzyła się z czymś innym. I wspierał percepcję w chwilach, gdy wzrok zwodził.
Nie czuł się dotknięty uwagą Drew. Przyjął ją ze spokojem, tak jak przyjmował wiele innych obelg w życiu, które miały zranić, a w nim nie wywołały nic poza zdawkowym uśmiechem w ramach podziękowania. Nie brał tego do siebie; nie brał do siebie niczego, co go dotyczyło, ani komplementów ani oszczerstw, wszak jedne i drugie zwykle bywały fałszywe, tworzone w osiąganiu celu. Te pierwsze łechtały ego, budowały wiarę w szczere intencje i nagradzały odpowiednie decyzje, łatwo było ulec kreowanej przez sprytniejszych od siebie rzeczywistości. Te drugie miały sprowokować, rozdrażnić, wyzwolić najgorsze, odkryć wszystkie karty. Sam nie raz czynił w ten sposób, igrał z rozmówcą, bawił się jego emocjami, tak jak teraz Drew wtykał paluchy próbując chwycić delikatną strunę i szarpnąć, lecz te stale mu się wyślizgiwały. Imponowało mu to — taktyka, którą obrał, jakikolwiek miała cel. Zbliżona do jednej z jego własnych badała dobrze grunt. Właśnie dlatego Macnair zasługiwał na szczerość, a poniesione ryzyko należało nagradzać. Jeśli chciał go poznać — zamierzał dać mu się poznać, nie całkiem, nie do końca, nie w pełni, tylko trochę, ale w tym wszystkim prawdziwie.
Gdy skończył swój przydługi jak na niego monolog, spojrzał na niego, by zbadać reakcję, sprawdzić, czy go zaskoczył, czy zrozumiał coś z tego, co próbował mu tą opowieścią przekazać. Uśmiechnął się; tak. Pokiwał głową twierdząco.
— Żaden mądry czarodziej nie uwierzyłby w bezinteresowność węża — uzupełnił jego wypowiedź lekkim, nieco niegrzecznym wtrąceniem. — Ale tak, z pewnością wydawały się mniejszym zagrożeniem niż były w rzeczywistości. — Jesteśmy jak te węże, Drew. — Jestem otwarty na współpracę — odparł w końcu. Jego sylwetka nieco przechyliła się na jedną stronę; nie było powodu, by u siebie nie czuł się pewnie. To było jego mieszkanie i choć nie chroniły go żadne zaklęcia ani na moment nie pozostawał w nim bezbronny. Współpracowali od dawna, ale przez wiele lat wymiana listów szkolnych przyjaciół pozostawała jedynie koleżeńską przysługą. Byli już na tyle dorośli i dojrzali, by móc sobie podać rękę i stworzyć niepisaną umowę. Obaj mieli wiele do zaoferowania; Drew był łowcą artefaktów, Ramsey z przyjemnością skorzystałby z jego zdobyczy. Podróżował po dalekiej Rosji, gdzie z większym lub mniejszym zaangażowaniem szukał wiadomości o jego przodkach. Mulciber zaś widziałby go w szeregach Rycerzy. Nienawidzili mugoli równie mocno, empatia nie splamiała ich dusz, a uczucia, o których mówił nie mogły zaburzyć ich planu. Ale czy Drew był w stanie się czemukolwiek, komukolwiek podporządkować?
— Odczuwanie ich jest zbędne, manipulacja nimi... — nie musiał kończyć swej myśli, Drew pewnie doskonale zrozumiał, co miał na myśli. Uśmiechnął się zawadiacko, spuszczając wzrok na wietrzejący w butelce alkohol.— Bycie wrzodem na dupie nie sprawia mi przyjemności — oburzył się od razu, uniósł na niego ciemniejące spojrzenie. Szybko jednak wzruszył ramionami od niechcenia. — Ale ze wszystkimi owrzodzeniami sprawa ma się tak, że są niezwykle bolesne, a ich usunięcie wymaga pomocy wykwalifikowanego uzdrowiciela. Jeśli tak cieżko się mnie pozbyć, muszę uwielbiać patrzeć, jak tego próbują — to było proste. Puścił mu oko, jakby zdradzał niezwykłą tajemnicę, choć złośliwość, jak i mściwość Mulcibera do sekretów nigdy nie należała. Obnosił się z tym tak, jak inni obnosili się ze swym bogactwem. I on był zamożny; miał bogate wnętrze, był kompilacją wszystkich cech uznawanych za najgorsze.
— To może dla odmiany porozmawiajmy o twoich możliwościach, Drew — zaproponował, unosząc wysoko jedną brew. — Gdzie leży granica tego, czego nie potrafisz, czego nie jesteś w stanie uczynić? — Był ciekaw, choć wątpił, aby Macnair zdecydował się na szczerość. Nikt o zdrowych zmysłach nie powiedziałby Mulciberowi o swoich granicach. Istniała jednak szansa, że mógł potrzebować bodźca, który pomoże mu przełamać pewne bariery, a Ramsey był do tego idealny. Brzmi jak propozycja?
Śmierć. To stwierdzenie nieco go rozbawiło. Przypomniały mu się słowa Cassandry i historia trzech braci, z których tylko jeden z nią wygrał. Spojrzał Drew w oczy, zastanawiając się jak blisko śmierci był; bo Mulciber widywał się z nią codziennie; była jego przyjaciółką od wielu lat, niezmiennie; najpiękniejsza ze wszystkich jakie posiadał.
— Zabiłeś kiedyś kogoś?— spytał zamiast odpowiedzieć na jego pytanie. Przyglądał mu się z lekką rezerwą i nieskrywaną ciekawością. Drążył temat granic i możliwości Macnaira. — Śmierć nigdy nie będzie bezrobotna. Dzięki takim jak my znajdzie po prostu czas, aby przyjść po więcej istnień. Nie zawadzimy jej w żaden sposób, ani się nie przysłużymy. Wciąż będzie robić swoje, tak jak my. Więc o kim powinienem myśleć?— nie bez przyczyny wspomniał imię tej, od której nie ma ucieczki. W jego głowie musiała majaczyć jakaś drobna myśl, pragnienie pozbycia się kogoś niewygodnego. Ludzie bez powodu nie wciągali śmierci w dyskursy, chyba, że sami byli nią zainteresowani.
— Nie mówiłem o tobie jakie o kliencie, raczej jak o ofierze — to było oczywiste. Jego niedowierzanie i oburzenie wprawiły go w momentalne rozbawienie. Uśmiech poszerzył się gwałtownie, zęby błysnęły w ciemności. Jego niewiedza była kluczem, nie mógł go winić za wypowiadane słowa i pewnie Deirdre, gdyby była ich świadkiem przyjęłaby je ze spokojem. Macnair nie mógł wiedzieć jakimi potworami się stali u boku Czarnego Pana, jaka magia krążyła w ich żyłach odkąd na ich lewych przedramionach widniały czarne, ziejące złem tatuaże. Igrał sobie z niczego nieświadomym czarodziejem, bezkarnie, bo nie było możliwości sprawdzenia jego słów, chyba, że zamierzał zajść do Venus i pytać o nią, szukać u niej miłości, szukać zaspokojenia i potwierdzenia wypowiedzianych słów.
— Inne plany, mhm— mruknął pod nosem, kiwając głową. Spojrzał tylko jak jego towarzysz wstał na równe nogi, rzucił kilka słów i aportował się z jego domu. Szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy, lecz tego nieobecny Drew już nie mógł ujrzeć. Leniwie i nieco niechętnie zwlókł się z krzesła. Miał inne plany, w rzeczy samej, ale propozycja Macnaira go zaciekawiła na tyle, że nie mógłby zignorować jego zaproszenia w jedno z najciekawszych miejsc. Cmentarze zawsze skrywały w sobie wiele tajemnic, były nieskończenie fascynujące.
Nie teleportował się w wyznaczone miejsce, bynajmniej nie z powodu ryzyka rozszczepienia. Nie znosił tej formy podróżowania, a odkąd posiadal niezwykłą moc to właśnie z niej namiętnie korzystał. Narzuciwszy na plecy wiszącą w przedpokoju czarną pelerynę rozmył się w powietrzu, wyleciał przez okno, które trzasnęło głośno, omal nie tracąc cienkiej szyby z framugi. Wzniósł się w powietrze, stopił z niebem czarnym jak smoła, a potem z wiatrem runął w dół, gdy pod nim zamajaczyło Durham. Kłąb gęstego dymu spadł tuż za Drew jak grom z jasnego nieba, zmaterializował postać za jego plecami.
— Dobre miejsce na zabójstwo. Ekonomiczne rozwiązanie. — Miał to sprawdzone. — Ale chyba nie ściągnąłeś mnie tu, żeby się mnie pozbyć.
— Posiadasz serce— bardziej stwierdził niż spytał, dziwiąc się nieco, wszak pamiętał, iż był niezłym sukinsynem, którego emocjonalne rozterki nigdy nie dotyczyły. Tak wiele mieli wspólnego, że rozbawiło go to tak samo, choć śmiech Drew był nieszczery, pełen drwiny. W jego głosie odnalazł coś, czego nie słyszał wcześniej. Mores. — Ubolewam nad tym bardzo. Wierzyłem, że serce mam skute lodem, który ktoś kiedyś rozpuści i udowodni, że jestem człowiekiem takim samym jak wszyscy— nie, nie jestem. Nie wierzył w to. Nie uważał się ani lepszym ani gorszym, ustawiał się ponad podziałami doczesności; nigdy nie był zafrasowany brakiem bogactwa, które otaczało go w dzieciństwie, nie uciekał od biedoty i zgnilizny świata, w którym się obracał, gdy dorósł; dostrzegając cenne lekcje w jednym i drugim. Jedyne w co naprawdę wierzył to, że bolączki serca nigdy nie zachwieją w nim ziarna niepewności, nie postawią go na rozdrożu. — Wypijmy więc za przyjaźń — nie tą pustą, bezinteresowną, nafaszerowaną prośbami i wołaniem o pomoc, a tą owocną dla nich obojga, pełną samych wzlotów i korzyści, którą są w stanie dzięki sobie wypracować. W butelce pozostało kilka kropel, które pokryły dno mulciberowej szklanki, lecz jemu to w zupełności wystarczyło. Stuknął jego szkło i jednym, niewielkim łykiem opróżnił ją znów, odstawiając na bok, poza zasięg swoich dłoni. Chciał zachować trzeźwy umysł.
— Traktuję zmysły jak sprzymierzeńców, a ciemność nie jest mi straszna. Jestem gotów. — Wzruszył ramionami lekko — Zmysły łatwo jest oszukać, otępić, zwieść. Tylko za ich pomocą można stworzyć prawdziwy, niczym nie sfałszowany obraz rzeczywistości. Wzrok jest najbardziej pomocnym z nich, ale łatwo to wykorzystać, czyż nie?— Spojrzał na niego wymownie, nie kończącej swej myśli. Jego towarzysz był metamorfomagiem, mógł zwieść każdego, kto nie przyczepiał się do szczegółów. — Wielokrotnie musiało ci to uratować skórę. — Był sceptycznie nastawiony do faworyzowania jednego zmysłu, a jednak tylko jeden z nich był u niego wyjątkowo dobrze rozwinięty. Miał dobry, choć nie sokoli wzrok, niezły słuch, do smaku nigdy nie przywiązywał zbyt wiele uwagi, dotyk pobudzał jego pamięć, zaś węch... węch miał absolutny. Był w stanie rozłożyć złożone aromaty na części składowe, z których każda kojarzyła się z czymś innym. I wspierał percepcję w chwilach, gdy wzrok zwodził.
Nie czuł się dotknięty uwagą Drew. Przyjął ją ze spokojem, tak jak przyjmował wiele innych obelg w życiu, które miały zranić, a w nim nie wywołały nic poza zdawkowym uśmiechem w ramach podziękowania. Nie brał tego do siebie; nie brał do siebie niczego, co go dotyczyło, ani komplementów ani oszczerstw, wszak jedne i drugie zwykle bywały fałszywe, tworzone w osiąganiu celu. Te pierwsze łechtały ego, budowały wiarę w szczere intencje i nagradzały odpowiednie decyzje, łatwo było ulec kreowanej przez sprytniejszych od siebie rzeczywistości. Te drugie miały sprowokować, rozdrażnić, wyzwolić najgorsze, odkryć wszystkie karty. Sam nie raz czynił w ten sposób, igrał z rozmówcą, bawił się jego emocjami, tak jak teraz Drew wtykał paluchy próbując chwycić delikatną strunę i szarpnąć, lecz te stale mu się wyślizgiwały. Imponowało mu to — taktyka, którą obrał, jakikolwiek miała cel. Zbliżona do jednej z jego własnych badała dobrze grunt. Właśnie dlatego Macnair zasługiwał na szczerość, a poniesione ryzyko należało nagradzać. Jeśli chciał go poznać — zamierzał dać mu się poznać, nie całkiem, nie do końca, nie w pełni, tylko trochę, ale w tym wszystkim prawdziwie.
Gdy skończył swój przydługi jak na niego monolog, spojrzał na niego, by zbadać reakcję, sprawdzić, czy go zaskoczył, czy zrozumiał coś z tego, co próbował mu tą opowieścią przekazać. Uśmiechnął się; tak. Pokiwał głową twierdząco.
— Żaden mądry czarodziej nie uwierzyłby w bezinteresowność węża — uzupełnił jego wypowiedź lekkim, nieco niegrzecznym wtrąceniem. — Ale tak, z pewnością wydawały się mniejszym zagrożeniem niż były w rzeczywistości. — Jesteśmy jak te węże, Drew. — Jestem otwarty na współpracę — odparł w końcu. Jego sylwetka nieco przechyliła się na jedną stronę; nie było powodu, by u siebie nie czuł się pewnie. To było jego mieszkanie i choć nie chroniły go żadne zaklęcia ani na moment nie pozostawał w nim bezbronny. Współpracowali od dawna, ale przez wiele lat wymiana listów szkolnych przyjaciół pozostawała jedynie koleżeńską przysługą. Byli już na tyle dorośli i dojrzali, by móc sobie podać rękę i stworzyć niepisaną umowę. Obaj mieli wiele do zaoferowania; Drew był łowcą artefaktów, Ramsey z przyjemnością skorzystałby z jego zdobyczy. Podróżował po dalekiej Rosji, gdzie z większym lub mniejszym zaangażowaniem szukał wiadomości o jego przodkach. Mulciber zaś widziałby go w szeregach Rycerzy. Nienawidzili mugoli równie mocno, empatia nie splamiała ich dusz, a uczucia, o których mówił nie mogły zaburzyć ich planu. Ale czy Drew był w stanie się czemukolwiek, komukolwiek podporządkować?
— Odczuwanie ich jest zbędne, manipulacja nimi... — nie musiał kończyć swej myśli, Drew pewnie doskonale zrozumiał, co miał na myśli. Uśmiechnął się zawadiacko, spuszczając wzrok na wietrzejący w butelce alkohol.— Bycie wrzodem na dupie nie sprawia mi przyjemności — oburzył się od razu, uniósł na niego ciemniejące spojrzenie. Szybko jednak wzruszył ramionami od niechcenia. — Ale ze wszystkimi owrzodzeniami sprawa ma się tak, że są niezwykle bolesne, a ich usunięcie wymaga pomocy wykwalifikowanego uzdrowiciela. Jeśli tak cieżko się mnie pozbyć, muszę uwielbiać patrzeć, jak tego próbują — to było proste. Puścił mu oko, jakby zdradzał niezwykłą tajemnicę, choć złośliwość, jak i mściwość Mulcibera do sekretów nigdy nie należała. Obnosił się z tym tak, jak inni obnosili się ze swym bogactwem. I on był zamożny; miał bogate wnętrze, był kompilacją wszystkich cech uznawanych za najgorsze.
— To może dla odmiany porozmawiajmy o twoich możliwościach, Drew — zaproponował, unosząc wysoko jedną brew. — Gdzie leży granica tego, czego nie potrafisz, czego nie jesteś w stanie uczynić? — Był ciekaw, choć wątpił, aby Macnair zdecydował się na szczerość. Nikt o zdrowych zmysłach nie powiedziałby Mulciberowi o swoich granicach. Istniała jednak szansa, że mógł potrzebować bodźca, który pomoże mu przełamać pewne bariery, a Ramsey był do tego idealny. Brzmi jak propozycja?
Śmierć. To stwierdzenie nieco go rozbawiło. Przypomniały mu się słowa Cassandry i historia trzech braci, z których tylko jeden z nią wygrał. Spojrzał Drew w oczy, zastanawiając się jak blisko śmierci był; bo Mulciber widywał się z nią codziennie; była jego przyjaciółką od wielu lat, niezmiennie; najpiękniejsza ze wszystkich jakie posiadał.
— Zabiłeś kiedyś kogoś?— spytał zamiast odpowiedzieć na jego pytanie. Przyglądał mu się z lekką rezerwą i nieskrywaną ciekawością. Drążył temat granic i możliwości Macnaira. — Śmierć nigdy nie będzie bezrobotna. Dzięki takim jak my znajdzie po prostu czas, aby przyjść po więcej istnień. Nie zawadzimy jej w żaden sposób, ani się nie przysłużymy. Wciąż będzie robić swoje, tak jak my. Więc o kim powinienem myśleć?— nie bez przyczyny wspomniał imię tej, od której nie ma ucieczki. W jego głowie musiała majaczyć jakaś drobna myśl, pragnienie pozbycia się kogoś niewygodnego. Ludzie bez powodu nie wciągali śmierci w dyskursy, chyba, że sami byli nią zainteresowani.
— Nie mówiłem o tobie jakie o kliencie, raczej jak o ofierze — to było oczywiste. Jego niedowierzanie i oburzenie wprawiły go w momentalne rozbawienie. Uśmiech poszerzył się gwałtownie, zęby błysnęły w ciemności. Jego niewiedza była kluczem, nie mógł go winić za wypowiadane słowa i pewnie Deirdre, gdyby była ich świadkiem przyjęłaby je ze spokojem. Macnair nie mógł wiedzieć jakimi potworami się stali u boku Czarnego Pana, jaka magia krążyła w ich żyłach odkąd na ich lewych przedramionach widniały czarne, ziejące złem tatuaże. Igrał sobie z niczego nieświadomym czarodziejem, bezkarnie, bo nie było możliwości sprawdzenia jego słów, chyba, że zamierzał zajść do Venus i pytać o nią, szukać u niej miłości, szukać zaspokojenia i potwierdzenia wypowiedzianych słów.
— Inne plany, mhm— mruknął pod nosem, kiwając głową. Spojrzał tylko jak jego towarzysz wstał na równe nogi, rzucił kilka słów i aportował się z jego domu. Szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy, lecz tego nieobecny Drew już nie mógł ujrzeć. Leniwie i nieco niechętnie zwlókł się z krzesła. Miał inne plany, w rzeczy samej, ale propozycja Macnaira go zaciekawiła na tyle, że nie mógłby zignorować jego zaproszenia w jedno z najciekawszych miejsc. Cmentarze zawsze skrywały w sobie wiele tajemnic, były nieskończenie fascynujące.
Nie teleportował się w wyznaczone miejsce, bynajmniej nie z powodu ryzyka rozszczepienia. Nie znosił tej formy podróżowania, a odkąd posiadal niezwykłą moc to właśnie z niej namiętnie korzystał. Narzuciwszy na plecy wiszącą w przedpokoju czarną pelerynę rozmył się w powietrzu, wyleciał przez okno, które trzasnęło głośno, omal nie tracąc cienkiej szyby z framugi. Wzniósł się w powietrze, stopił z niebem czarnym jak smoła, a potem z wiatrem runął w dół, gdy pod nim zamajaczyło Durham. Kłąb gęstego dymu spadł tuż za Drew jak grom z jasnego nieba, zmaterializował postać za jego plecami.
— Dobre miejsce na zabójstwo. Ekonomiczne rozwiązanie. — Miał to sprawdzone. — Ale chyba nie ściągnąłeś mnie tu, żeby się mnie pozbyć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mulciber był nie tylko zamożniejszym kontrahentem, ale przede wszystkim tym, który miał wiele przydatnych kontaktów w magicznym półświatku. Zapewne sporo osób z jakimi przyszło mu obcować stroniły od jego towarzystwa, jednak tym samym respekt rósł powodując chęć szybszego pozbycia się go przy ewentualnym spotkaniu. Miało to wiele zalet i powodowało, iż pewne sprawy załatwiał sprawniej oraz ciszej zachowując przy tym pełną anonimowość. Ludzie nie pchali się na siłę w sidła czyhającego niebezpieczeństwa, więc tylko idioci ryzykowali gniew i pragnienie zemsty z ręki Ramseya. Drew miał tego świadomość, bo mimo rzadkich, prywatnych spotkań wielokrotnie widział w swym oknie puchacza rozkoszującego się złapaną przekąską i listem często zajmującym plik pergaminów, nie krótką adnotację. Obydwoje nie byli nader wylewni, ale czytając opisywane historie szatyn kreował w swej głowie obraz starego druha opierając się głównie o przychodzące na myśl przymiotniki, które nie miały nic wspólnego z populistyczną charakterystyką dobra. Byli na swój sposób podobni – tak samo niebezpiecznie bezwzględni.
Macnair nie udawał, że nie spodobało mu się stwierdzenie towarzysza, który wydawał się pewny własnych słów. Wbijając w niego lodowate spojrzenie chciał uzmysłowić, iż daleko było mu do uczuciowego, kapryśnego i przede wszystkim słabego mężczyzny, który opierał swoje decyzje o rzekomy głos wywodzący się z lewej części klatki piersiowej. Gdzieś w głębi siebie czuł przebijające się strużki honorowego człowieczeństwa i krystalicznego dobra, jednak nauczył się zagłuszać je na tyle, aby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Brzydził się emocjami, wartościami mającymi wpływ na indywidulane decyzje, albowiem był przekonany, że każdy krok w kierunku własnych celów jest kwintesencją dobra- własnego dobra.
-Nigdy nie będziesz takim człowiekiem jak wszyscy inni.- stwierdził dosadnie nie pozostawiając Ramseyowi żadnych złudzeń. Mógł się oszukiwać, szukać w sobie choć odrobiny pozytywnej esencji i wewnętrznej impresji, ale znalezienie tego graniczyło z cudem. Był zamknięty na wszelakie formy ludzkich uczuć nie widząc w nich najmniejszego sensu i choć przypuszczalnym powodem tego było silne przeżycie, to już przed nim ukazywał wiele blokad.
-Chyba, że planujesz stanąć w obronie szlam oraz półkrwistych i udawać, że ich obecność jest na miejscu.- przewrócił oczami ze znużenia, albowiem ten temat nieustannie był na ustach wszystkich. Nie widział najmniejszego problemu w małej rzezi mającej na celu uratowanie czystych genów, by już więcej nie zostały one krzyżowane z gorszą częścią populacji. Brzydził go smród magicznych dzieci mugoli podobnie jak tych, którzy zrodzeni zostali z połączenia dwóch światów – istnej hańby. -Wtedy mogę ustawić się pierwszy z kolejce do zrzucenia ci kilku włosów z głowy.- skwitował ów kwestię z dozą rozbawienia, bo obydwoje znali swoje poglądy odnośnie czasów, które nastały.
-I lojalność, przyjacielu.- dodał nim brzęk szklanek wypełnił ich uszy, a kubki smakowe zostały poddane kolejnej dawce rozkoszy. Znał to pojęcie, choć jego znaczenie było mu zupełnie obce. Wielokrotnie podejmował próby naciśnięcia wewnętrznego hamulca na rozdrożu dróg, jednak nigdy z powodzeniem. Zakorzeniony w nim indywidualizm skutecznie degradował wszelakie objawy chęci bezinteresownej współpracy, empatii oraz najprostszego, ludzkiego oddania drugiej osobie, które miało kiełkować od pierwszych chwil życia. Zawsze był sam.
Wysłuchał go z uwagą kiwając przy tym lekko głową, a jego palce nieco szczelniej otuliły pustą już szklaneczkę. -Można je zwieść, masz rację. Ich zadaniem jest pomagać i ułatwiać wiele sytuacji, jednak to wiedza osoby poddanej próbie stanowi kluczową rolę. Nauka jest odpowiedzią na wszystko czego nie można dostrzec, usłyszeć tudzież spróbować i powąchać, a także stanowi fundament w rozpoznawaniu za pomocą wspomnianych zmysłów. One są tylko substytutem prostszym w obsłudze.- wiedział, że towarzysz zrozumiał jego zdanie na ów temat, albowiem sam stawiał kwestię kształcenia własnych umiejętności na pierwszym miejscu. Metamorfomagiczne sztuczki stanowiły idealny przykład wad bezgranicznego, ludzkiego zaufania wobec własnego wzroku, który rzekomo nigdy się nie mylił i wtem mogła ich uratować tych niesamowita spostrzegawczość, bądź właśnie – wiedza.
Kąciki ust szatyna powędrowały ku górze na wieść o otwartości Mulcibera w kontekście wspólnych wypraw. Przysługa jaką zamierzał dla niego poczynić wiązała się z czymś, co planował od wielu dni, tygodni, a nawet lat. Nie posiadając wachlarza bujnie rozwiniętych znajomości w Anglii, nie obcując z ludźmi z ministerstwa i nie mając nikogo na tyle powierzchownie zaufanego jego cel wydawał się niemożliwym do osiągnięcia. Jednak z pomocą wiecznie uśmiechniętego socjopaty mógł w końcu tego dosięgnąć i tym samym sprawić, że wszystko z czym wewnętrznie musiał się zmagać odejdzie na dobre. Wierzył w to.
Nigdy nie słyszał o rycerzach. Wszelakie organizacje były mu zupełnie obce podobnie jak kierujące nimi zasady oraz motywy z uwagi na długi czas absencji w kraju i brak możliwości poznania kąśliwych plotek mających w sobie choć ziarno prawdy. Czuł inną atmosferę, widział wiszący w powietrzu kociołek, który przechylając się na boki miał w końcu opróżnić i tym samym skąpać londyńskie uliczki w krwi przegranych. Żegnajcie bezmózgie mugole i szlamy.
Spojrzenie metamorfomaga ściemniało, choć nieskazitelny uśmiech nadal zwieszony był od ucha do ucha. Czuł jak słowa Ramseya echem odbijają się w jego umyśle i aż proszą o wyjawienie brutalnej prawdy. Gdzie była Twoja granica, Drew? Co musiało się wydarzyć, abyś wykonał krok do tyłu i uciekł? Kim jesteś, co jest w Tobie? Dlaczego trwasz w pewności, że zasługujesz na więcej, niżeli to co sam sobie uwarzyłeś? Serce zadudniło mu w piersi, a płuca zapragnęły dawki świeżego powietrza. Próżność gdzieś odeszła wraz z poczuciem pełnej koncentracji, a opuszki palców niespokojnie poruszyły się na szkle wzdłuż już wcześniej wyznaczonej trasy. Nie wiedział, czy Mulciber dostrzegł pewną dozę rozkojarzenia, ale był pewny, że jego uwadze nie umknął ironiczny uśmiech wpełzający na usta z wirtuozyjną perfekcją. Maska była jedynym, co chroniło go od buzujących w środku emocji. Była barierą – była niezbędna.
-Jedyną granicą są moje umiejętności- skwitował krótko i szczerze chowając sens głęboko pod ów stwierdzeniem. O dziwo kolejne pytanie towarzysza go rozluźniło, bo egzekucja nie była niczym ponad jego możliwości. Współczucie i litość stanowiły parę mu zupełnie obcą toteż własnymi działaniami przyczynił się już do niejednego odejścia ludzkiej duszy. Faktem było, iż nigdy nie użył do tego zaklęcia niewybaczalnego, bo po prostu nie lubił brudzić sobie rąk – a przynajmniej tak sobie to tłumaczył. -Pytać o takie rzeczy już na pierwszej randce?- westchnął głęboko z dozą fałszywego zawodu. -Muszę cię jeszcze wiele nauczyć w tych sprawach, bo inaczej faktycznie tylko śmierć będziesz w stanie uwieść.- minął temat, albowiem nie był na tyle pijany, żeby chwalić się swoimi triumfami niekoniecznie zgodnymi z czarodziejskim prawem. Wszak na wszystko miała przyjść odpowiednia pora.
Zmrużył oczy nie do końca rozumiejąc sens słów towarzysza. Szykanował go? Sprawdzał granice, ale wytrzymałości nie możliwości? Czego oczekiwał Mulciber, gdy z takim przekąsem wbił mu palec w żebra i kazał tańczyć, tak jak ów kobieta zagra? -Ofiarą?- unosząc brew nie krył pewnej nonszalancji, bo nie zamierzał być niczyją nagrodą, a tym bardziej dziewczyny z Venus. -Niewinny facet ginie z wycieńczenia?- pomyślał, ale nie zamierzał mówić tego głośno, bo i tak dał już temu sukinsynowi za dużo powodów do radości. Nie miał pojęcia kim była Dei, kim byli śmierciożercy, a nawet samozwańczy Czarny Pan i z pewnością gdyby dostrzegł znak na przedramieniu Ramseya to pomyślałby, że mugole wyprali mu mózg, bo tylko z nimi kojarzyły mu się dziwne, niedbale namalowane obrazki pod skórą. Wyglądali jakby byli brudni – właściwie to naprawdę takowi byli.
~~
Cmentarz rozciągnął się wzdłuż horyzontu pozwalając, aby nieliczne gwiazdy uzupełniły jego mroczny krajobraz. Silny wiatr hulał ciemnymi alejkami i poruszając gałęziami drzew tworzył niezwykle tajemniczą wręcz groźną aurę, która miała odstraszyć śmiałków zakłócających spokój zmarłych. Drew oparłszy się o wielki, stary konar oczekiwał na kolegę, który miał pojawić się niedługo po nim, jeśli faktycznie okazał się zainteresowany małą wyprawą. Mulciber był nieobliczalny, dlatego jego absencja wcale nie wzbudziłaby w szatynie zdziwienia, a jedynie rozczarowanie. Momentalnie zapadła zupełna cisza, jakoby ktoś objął ramionami ów miejsce, a powietrze zgęstniało i ochłodziło się powodując dreszcze na karku. Wyprostowawszy się ściągnął brwi, a jego wzrok skupił się na zbliżającym kłębie dymu, który z dziwną, niematerialną siłą uderzył w podłoże. Jak żył pierwszy raz widział tego typu magię – złą, budzącą niepokój, smutek, żal. Sprawiającą, że wszystkie pozytywne aspekty momentalnie więdły budząc te najgorsze, zupełnie przeciwstawne. To było coś pięknego.
Kiedy jego oczy dojrzały Ramseya nie uśmiechnął się. Poczuł jakąś zazdrość przeplataną złością, iż sam nie potrafił podróżować w ów sposób – nawet nie wiedział jak takowy nazwać, co spotęgowało negatywne emocje. Nie uwolnił ich, nie dał mu takiej satysfakcji.
-Przestań się popisywać.- przedzierało się przez niego miliony pytań, dlaczego więc zdobył się jedynie na kąśliwą uwagę? Dlaczego był tak cholernym indywidualistą?
-Pozbędę w odpowiednim czasie. Dziś jest twój szczęśliwy dzień.
Macnair nie udawał, że nie spodobało mu się stwierdzenie towarzysza, który wydawał się pewny własnych słów. Wbijając w niego lodowate spojrzenie chciał uzmysłowić, iż daleko było mu do uczuciowego, kapryśnego i przede wszystkim słabego mężczyzny, który opierał swoje decyzje o rzekomy głos wywodzący się z lewej części klatki piersiowej. Gdzieś w głębi siebie czuł przebijające się strużki honorowego człowieczeństwa i krystalicznego dobra, jednak nauczył się zagłuszać je na tyle, aby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Brzydził się emocjami, wartościami mającymi wpływ na indywidulane decyzje, albowiem był przekonany, że każdy krok w kierunku własnych celów jest kwintesencją dobra- własnego dobra.
-Nigdy nie będziesz takim człowiekiem jak wszyscy inni.- stwierdził dosadnie nie pozostawiając Ramseyowi żadnych złudzeń. Mógł się oszukiwać, szukać w sobie choć odrobiny pozytywnej esencji i wewnętrznej impresji, ale znalezienie tego graniczyło z cudem. Był zamknięty na wszelakie formy ludzkich uczuć nie widząc w nich najmniejszego sensu i choć przypuszczalnym powodem tego było silne przeżycie, to już przed nim ukazywał wiele blokad.
-Chyba, że planujesz stanąć w obronie szlam oraz półkrwistych i udawać, że ich obecność jest na miejscu.- przewrócił oczami ze znużenia, albowiem ten temat nieustannie był na ustach wszystkich. Nie widział najmniejszego problemu w małej rzezi mającej na celu uratowanie czystych genów, by już więcej nie zostały one krzyżowane z gorszą częścią populacji. Brzydził go smród magicznych dzieci mugoli podobnie jak tych, którzy zrodzeni zostali z połączenia dwóch światów – istnej hańby. -Wtedy mogę ustawić się pierwszy z kolejce do zrzucenia ci kilku włosów z głowy.- skwitował ów kwestię z dozą rozbawienia, bo obydwoje znali swoje poglądy odnośnie czasów, które nastały.
-I lojalność, przyjacielu.- dodał nim brzęk szklanek wypełnił ich uszy, a kubki smakowe zostały poddane kolejnej dawce rozkoszy. Znał to pojęcie, choć jego znaczenie było mu zupełnie obce. Wielokrotnie podejmował próby naciśnięcia wewnętrznego hamulca na rozdrożu dróg, jednak nigdy z powodzeniem. Zakorzeniony w nim indywidualizm skutecznie degradował wszelakie objawy chęci bezinteresownej współpracy, empatii oraz najprostszego, ludzkiego oddania drugiej osobie, które miało kiełkować od pierwszych chwil życia. Zawsze był sam.
Wysłuchał go z uwagą kiwając przy tym lekko głową, a jego palce nieco szczelniej otuliły pustą już szklaneczkę. -Można je zwieść, masz rację. Ich zadaniem jest pomagać i ułatwiać wiele sytuacji, jednak to wiedza osoby poddanej próbie stanowi kluczową rolę. Nauka jest odpowiedzią na wszystko czego nie można dostrzec, usłyszeć tudzież spróbować i powąchać, a także stanowi fundament w rozpoznawaniu za pomocą wspomnianych zmysłów. One są tylko substytutem prostszym w obsłudze.- wiedział, że towarzysz zrozumiał jego zdanie na ów temat, albowiem sam stawiał kwestię kształcenia własnych umiejętności na pierwszym miejscu. Metamorfomagiczne sztuczki stanowiły idealny przykład wad bezgranicznego, ludzkiego zaufania wobec własnego wzroku, który rzekomo nigdy się nie mylił i wtem mogła ich uratować tych niesamowita spostrzegawczość, bądź właśnie – wiedza.
Kąciki ust szatyna powędrowały ku górze na wieść o otwartości Mulcibera w kontekście wspólnych wypraw. Przysługa jaką zamierzał dla niego poczynić wiązała się z czymś, co planował od wielu dni, tygodni, a nawet lat. Nie posiadając wachlarza bujnie rozwiniętych znajomości w Anglii, nie obcując z ludźmi z ministerstwa i nie mając nikogo na tyle powierzchownie zaufanego jego cel wydawał się niemożliwym do osiągnięcia. Jednak z pomocą wiecznie uśmiechniętego socjopaty mógł w końcu tego dosięgnąć i tym samym sprawić, że wszystko z czym wewnętrznie musiał się zmagać odejdzie na dobre. Wierzył w to.
Nigdy nie słyszał o rycerzach. Wszelakie organizacje były mu zupełnie obce podobnie jak kierujące nimi zasady oraz motywy z uwagi na długi czas absencji w kraju i brak możliwości poznania kąśliwych plotek mających w sobie choć ziarno prawdy. Czuł inną atmosferę, widział wiszący w powietrzu kociołek, który przechylając się na boki miał w końcu opróżnić i tym samym skąpać londyńskie uliczki w krwi przegranych. Żegnajcie bezmózgie mugole i szlamy.
Spojrzenie metamorfomaga ściemniało, choć nieskazitelny uśmiech nadal zwieszony był od ucha do ucha. Czuł jak słowa Ramseya echem odbijają się w jego umyśle i aż proszą o wyjawienie brutalnej prawdy. Gdzie była Twoja granica, Drew? Co musiało się wydarzyć, abyś wykonał krok do tyłu i uciekł? Kim jesteś, co jest w Tobie? Dlaczego trwasz w pewności, że zasługujesz na więcej, niżeli to co sam sobie uwarzyłeś? Serce zadudniło mu w piersi, a płuca zapragnęły dawki świeżego powietrza. Próżność gdzieś odeszła wraz z poczuciem pełnej koncentracji, a opuszki palców niespokojnie poruszyły się na szkle wzdłuż już wcześniej wyznaczonej trasy. Nie wiedział, czy Mulciber dostrzegł pewną dozę rozkojarzenia, ale był pewny, że jego uwadze nie umknął ironiczny uśmiech wpełzający na usta z wirtuozyjną perfekcją. Maska była jedynym, co chroniło go od buzujących w środku emocji. Była barierą – była niezbędna.
-Jedyną granicą są moje umiejętności- skwitował krótko i szczerze chowając sens głęboko pod ów stwierdzeniem. O dziwo kolejne pytanie towarzysza go rozluźniło, bo egzekucja nie była niczym ponad jego możliwości. Współczucie i litość stanowiły parę mu zupełnie obcą toteż własnymi działaniami przyczynił się już do niejednego odejścia ludzkiej duszy. Faktem było, iż nigdy nie użył do tego zaklęcia niewybaczalnego, bo po prostu nie lubił brudzić sobie rąk – a przynajmniej tak sobie to tłumaczył. -Pytać o takie rzeczy już na pierwszej randce?- westchnął głęboko z dozą fałszywego zawodu. -Muszę cię jeszcze wiele nauczyć w tych sprawach, bo inaczej faktycznie tylko śmierć będziesz w stanie uwieść.- minął temat, albowiem nie był na tyle pijany, żeby chwalić się swoimi triumfami niekoniecznie zgodnymi z czarodziejskim prawem. Wszak na wszystko miała przyjść odpowiednia pora.
Zmrużył oczy nie do końca rozumiejąc sens słów towarzysza. Szykanował go? Sprawdzał granice, ale wytrzymałości nie możliwości? Czego oczekiwał Mulciber, gdy z takim przekąsem wbił mu palec w żebra i kazał tańczyć, tak jak ów kobieta zagra? -Ofiarą?- unosząc brew nie krył pewnej nonszalancji, bo nie zamierzał być niczyją nagrodą, a tym bardziej dziewczyny z Venus. -Niewinny facet ginie z wycieńczenia?- pomyślał, ale nie zamierzał mówić tego głośno, bo i tak dał już temu sukinsynowi za dużo powodów do radości. Nie miał pojęcia kim była Dei, kim byli śmierciożercy, a nawet samozwańczy Czarny Pan i z pewnością gdyby dostrzegł znak na przedramieniu Ramseya to pomyślałby, że mugole wyprali mu mózg, bo tylko z nimi kojarzyły mu się dziwne, niedbale namalowane obrazki pod skórą. Wyglądali jakby byli brudni – właściwie to naprawdę takowi byli.
~~
Cmentarz rozciągnął się wzdłuż horyzontu pozwalając, aby nieliczne gwiazdy uzupełniły jego mroczny krajobraz. Silny wiatr hulał ciemnymi alejkami i poruszając gałęziami drzew tworzył niezwykle tajemniczą wręcz groźną aurę, która miała odstraszyć śmiałków zakłócających spokój zmarłych. Drew oparłszy się o wielki, stary konar oczekiwał na kolegę, który miał pojawić się niedługo po nim, jeśli faktycznie okazał się zainteresowany małą wyprawą. Mulciber był nieobliczalny, dlatego jego absencja wcale nie wzbudziłaby w szatynie zdziwienia, a jedynie rozczarowanie. Momentalnie zapadła zupełna cisza, jakoby ktoś objął ramionami ów miejsce, a powietrze zgęstniało i ochłodziło się powodując dreszcze na karku. Wyprostowawszy się ściągnął brwi, a jego wzrok skupił się na zbliżającym kłębie dymu, który z dziwną, niematerialną siłą uderzył w podłoże. Jak żył pierwszy raz widział tego typu magię – złą, budzącą niepokój, smutek, żal. Sprawiającą, że wszystkie pozytywne aspekty momentalnie więdły budząc te najgorsze, zupełnie przeciwstawne. To było coś pięknego.
Kiedy jego oczy dojrzały Ramseya nie uśmiechnął się. Poczuł jakąś zazdrość przeplataną złością, iż sam nie potrafił podróżować w ów sposób – nawet nie wiedział jak takowy nazwać, co spotęgowało negatywne emocje. Nie uwolnił ich, nie dał mu takiej satysfakcji.
-Przestań się popisywać.- przedzierało się przez niego miliony pytań, dlaczego więc zdobył się jedynie na kąśliwą uwagę? Dlaczego był tak cholernym indywidualistą?
-Pozbędę w odpowiednim czasie. Dziś jest twój szczęśliwy dzień.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kolekcjonował kontakty, ludzi, oceniając ich wpierw nie po charakterze, a względnej przydatności. To było coś, czego nauczył się od Toma, kiedy byli jeszcze w szkole. Siedział tuż obok, gdy jego przenikliwy, bystry wzrok wyłapywał z otoczenia jednostki — nie zawsze silne i charakterne choć i z takimi, którzy sądzili, że są lepsi od niego doskonale dawał sobie radę. Widział w innych to, co mógłby dzięki nim osiągnąć. Drew był jedną z takich osób, które powinny być gdzieś stosunkowo blisko, na wyciągnięcie ręki — kiedy będzie potrzebował jego usług, informacji, za które zapłaci dowolną cenę. W przeciwieństwie do niego, wiele podróżował, zwiedził odległe zakątki, spotkał ludzi, którzy byli w posiadaniu wiedzy i umiejętności. Brakowało mu ogłady, nie krył się ze swoimi sympatiami i antypatiami, mówił wprost i na temat, a jeśli chciał kłamał bez zająknięcia, potwierdzając jedynie jak złudne wyobrażenie się o nim miało. Skrywał w sobie wiele tajemnic, jego oczy mówiły, że wiele miał w zanadrzu, choć nieco kpiący uśmiech czynił go płytszym niż w rzeczywistości był.
Nigdy nie podejrzewałby Drew o względną uczuciowość, ale patrząc na niego nieustannie się zastanawiał na ile jego serce jest skostniałe, a na ile głęboko ukryte przed światem, który miałby go zranić. Człowiek bez serca, tylko na papierze. Wystarczająco inteligentny by schować ten cenny narząd przed tłustymi paluchami innych, którzy wtykaliby go w bijący mięsień, ściskali, kłuli. Znał go dawno temu, ale z perspektywy obecnej chwili byli jeszcze dzieciakami, młodzieńcami, którzy nie znali dzisiejszych zbrodni, lewie dokarmili czyhające w nich bestie, czekając na dzień, w którym je uwolnią. Czy miał to już za sobą? Czy miał nad tym kontrolę? Listy, które wymieniali, nawet jeśli rozpisywały się na kilka stron nie mogły oddać wszystkiego, a przecież żaden z nich nie zwierzał się ze swoich prywatnych rozterek. Drew informował go o tym, czego dowiedział się o Mulciberach na wschodzie — z pewnością zatajając część informacji; Mulciber szukał informacji o nim; jego ojcu, którego nie było wiecznie w domu i tęskniącej za bogactwem matce, którą kilkukrotnie spotkał na Pokątnej i w barach różnej reputacji. Nigdy nie była sama. Zawsze towarzyszyła jej jakaś kobieta, z którą plotkowała, prezentując noszoną biżuterię, jakby za każdym razem upewniała otoczenie, że jest damą; bądź mężczyzna, który stawiał jej drinki, udając zapewne najlepszego przyjaciela męża. Tylko jeden raz się za nią udał i nie miał wątpliwości, co do tego jak radziła sobie z samotnością i nieobecnością starego Macnaira.
— Wezmę to jednak za komplement— odparł od razu bez cienia skromności, unosząc wysoko brwi i nieudolnie przybierając niewinną minę, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili Drew był jest ostatnią osobą, którą musiał oszukiwać. Wcale nie chciał być jak inni. Inni go nawet nie obchodzili. I wiedział, że Drew wcale też nie uważał się za takiego. — Moje zdanie na ten temat się nie zmieniło. Raduje mnie fakt, że twoje również. Wciąż się zgadzamy— to znaczące, jeśli mamy robić razem interesy.— Nasz dom trzeba oczyścić z brudu, wytępić szkodniki, które roznoszą choroby i zezwalają na to wszystko, mieszanie się krwi, szerzenie plugastwa. Zbliża się dzień, w którym mugole staną się podleli czarodziejom, wszystko znajdzie się na swoim właściwym miejscu, świat odzyska równowagę. A to wszystko dzięki potędze Czarnego Pana. — Spojrzał na niego, by zbadać jego reakcję. Minęło sporo czasu, nie mógł być pewnym za jego słowa i przekonania, lecz jeśli przeczucie go nie myliło i Drew stał się gorszym skurwysynem niż był, żwyiącym jeszcze więcej nienawiści do świata pozbawionego magii, stałby się idealnym kandydatem. Patrzył mu prosto w oczy sprawdzając na ile wzbudził w nim ciekawość, ile w jego odpowiedzi będzie pogardy, ile poparcia. Mogliby stanąć po tej samej stronie, walcząc o tą samą słuszną sprawę.
— Wiedza zawsze stanowi punkt wyjścia — potwierdził, odwracając od niego spojrzenie, i dalej, wolnym krokiem kierując się przed siebie. Ziemia była twarda, zimna, czuł to pod podeszwami, a wieczór do najcieplejszych nie należal, choć z każdym kolejnym dniem pogoda była coraz lepsza. Wokół cmentarza w Durham pojawiła się mgła, która gęstniała z uciekającymi minutami, zalewała ogrodzenie, znajdujące się przy nim nagrobne płyty, płynęła wokół pojedynczych płaczących wierzb. Lada chwila sięgnie również ich. — Bez wiedzy wszystko, co widzimy byłoby bezwartościowe i bezużyteczne, a wiedza bez tego, co możemy dojrzeć i zbadać — poparł go, kiwając głową. Rozglądał się wokół, w myślach zastanawiając dokąd Macnair go prowadził. Był ciekaw przede wszystkim osobowości Drew, która przez przeszło dekadę mogła się zmienić. Z pewnością w jego życiu zaszło wiele zmian, na jego drodze stanęło mnóstwo przeszkód. Nie pytał o to, bo znał inne sposoby, by dowiedzieć się prawdy — ludzie zwykle kłamali, promowali swe przeszłe sukcesy, ukrywali porażki, a to właśnie one najwięcej mówiły o człowieku. Chciał wiedzieć ile i jakich doświadczył Macnair, a także jakim czarodziejem był dziś i jak postrzegał swoją przyszłość. Dla jasnowidza było to wspaniałe preludium, już wiedział, co uczyni, gdy wróci do domu.
— No tak — zaczął, kiwając głową. — Nawet jeśli jest inaczej nigdy byś mi o tym nie powiedział. To chciałem wiedzieć. — Wsunął dłonie do kieszeni pod peleryną. Cichy trzask sprowokował go do odwrócenia głowy, nie ujrzał jednak nikogo, zapewne jakiś kot zaplątał się pomiędzy połamanymi gałązkami.
— Jeśli w przeciągu tych dziesięciu lat napisałeś jakiś poradnik, jak należy sobie radzić na randkach to z przyjemnością go przeczytam. W celach naukowych rzecz jasna. Przy odrobinie szczęścia nie umrę ze śmiechu. — Klepnął go w ramię po przyjacielsku.— Znawco.
Nigdy nie podejrzewałby Drew o względną uczuciowość, ale patrząc na niego nieustannie się zastanawiał na ile jego serce jest skostniałe, a na ile głęboko ukryte przed światem, który miałby go zranić. Człowiek bez serca, tylko na papierze. Wystarczająco inteligentny by schować ten cenny narząd przed tłustymi paluchami innych, którzy wtykaliby go w bijący mięsień, ściskali, kłuli. Znał go dawno temu, ale z perspektywy obecnej chwili byli jeszcze dzieciakami, młodzieńcami, którzy nie znali dzisiejszych zbrodni, lewie dokarmili czyhające w nich bestie, czekając na dzień, w którym je uwolnią. Czy miał to już za sobą? Czy miał nad tym kontrolę? Listy, które wymieniali, nawet jeśli rozpisywały się na kilka stron nie mogły oddać wszystkiego, a przecież żaden z nich nie zwierzał się ze swoich prywatnych rozterek. Drew informował go o tym, czego dowiedział się o Mulciberach na wschodzie — z pewnością zatajając część informacji; Mulciber szukał informacji o nim; jego ojcu, którego nie było wiecznie w domu i tęskniącej za bogactwem matce, którą kilkukrotnie spotkał na Pokątnej i w barach różnej reputacji. Nigdy nie była sama. Zawsze towarzyszyła jej jakaś kobieta, z którą plotkowała, prezentując noszoną biżuterię, jakby za każdym razem upewniała otoczenie, że jest damą; bądź mężczyzna, który stawiał jej drinki, udając zapewne najlepszego przyjaciela męża. Tylko jeden raz się za nią udał i nie miał wątpliwości, co do tego jak radziła sobie z samotnością i nieobecnością starego Macnaira.
— Wezmę to jednak za komplement— odparł od razu bez cienia skromności, unosząc wysoko brwi i nieudolnie przybierając niewinną minę, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili Drew był jest ostatnią osobą, którą musiał oszukiwać. Wcale nie chciał być jak inni. Inni go nawet nie obchodzili. I wiedział, że Drew wcale też nie uważał się za takiego. — Moje zdanie na ten temat się nie zmieniło. Raduje mnie fakt, że twoje również. Wciąż się zgadzamy— to znaczące, jeśli mamy robić razem interesy.— Nasz dom trzeba oczyścić z brudu, wytępić szkodniki, które roznoszą choroby i zezwalają na to wszystko, mieszanie się krwi, szerzenie plugastwa. Zbliża się dzień, w którym mugole staną się podleli czarodziejom, wszystko znajdzie się na swoim właściwym miejscu, świat odzyska równowagę. A to wszystko dzięki potędze Czarnego Pana. — Spojrzał na niego, by zbadać jego reakcję. Minęło sporo czasu, nie mógł być pewnym za jego słowa i przekonania, lecz jeśli przeczucie go nie myliło i Drew stał się gorszym skurwysynem niż był, żwyiącym jeszcze więcej nienawiści do świata pozbawionego magii, stałby się idealnym kandydatem. Patrzył mu prosto w oczy sprawdzając na ile wzbudził w nim ciekawość, ile w jego odpowiedzi będzie pogardy, ile poparcia. Mogliby stanąć po tej samej stronie, walcząc o tą samą słuszną sprawę.
— Wiedza zawsze stanowi punkt wyjścia — potwierdził, odwracając od niego spojrzenie, i dalej, wolnym krokiem kierując się przed siebie. Ziemia była twarda, zimna, czuł to pod podeszwami, a wieczór do najcieplejszych nie należal, choć z każdym kolejnym dniem pogoda była coraz lepsza. Wokół cmentarza w Durham pojawiła się mgła, która gęstniała z uciekającymi minutami, zalewała ogrodzenie, znajdujące się przy nim nagrobne płyty, płynęła wokół pojedynczych płaczących wierzb. Lada chwila sięgnie również ich. — Bez wiedzy wszystko, co widzimy byłoby bezwartościowe i bezużyteczne, a wiedza bez tego, co możemy dojrzeć i zbadać — poparł go, kiwając głową. Rozglądał się wokół, w myślach zastanawiając dokąd Macnair go prowadził. Był ciekaw przede wszystkim osobowości Drew, która przez przeszło dekadę mogła się zmienić. Z pewnością w jego życiu zaszło wiele zmian, na jego drodze stanęło mnóstwo przeszkód. Nie pytał o to, bo znał inne sposoby, by dowiedzieć się prawdy — ludzie zwykle kłamali, promowali swe przeszłe sukcesy, ukrywali porażki, a to właśnie one najwięcej mówiły o człowieku. Chciał wiedzieć ile i jakich doświadczył Macnair, a także jakim czarodziejem był dziś i jak postrzegał swoją przyszłość. Dla jasnowidza było to wspaniałe preludium, już wiedział, co uczyni, gdy wróci do domu.
— No tak — zaczął, kiwając głową. — Nawet jeśli jest inaczej nigdy byś mi o tym nie powiedział. To chciałem wiedzieć. — Wsunął dłonie do kieszeni pod peleryną. Cichy trzask sprowokował go do odwrócenia głowy, nie ujrzał jednak nikogo, zapewne jakiś kot zaplątał się pomiędzy połamanymi gałązkami.
— Jeśli w przeciągu tych dziesięciu lat napisałeś jakiś poradnik, jak należy sobie radzić na randkach to z przyjemnością go przeczytam. W celach naukowych rzecz jasna. Przy odrobinie szczęścia nie umrę ze śmiechu. — Klepnął go w ramię po przyjacielsku.— Znawco.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Dla Macnaira druga osoba posiadała jakąkolwiek wartość tylko wtedy jak miała coś do zaoferowania, bądź gdy tą niezwykłą umiejętność posiadał jej portfel. Stronił od błaznów tułających się uliczkami w miłosnych uściskach, żebraków mogących oddać własne palce za ćwierć galeona, a przede wszystkim arystokratów, których ulubionym zajęciem było studiowanie stanu skrytki u Gringotta. Żal mu było ludzi bez pasji, ambicji i wyższych celów mających dać wolność światu czarodziejów gnieżdżących się nadal w mugolskich sidłach. Gardził nimi, uważał za zbędne robactwo, które należało wytępić wraz z chorymi poglądami rzekomo prowadzącymi do pokoju. Czym takowy właściwie był? Czym był ów sojusz, do którego tak usilnie pragnęli doprowadzić? Kolejną kryjówką przed zewnętrznym światem? Gdzie porzucili swój honor?
Grał. Aktorstwo dawało mu przepustkę w wiele miejsc, gdzie ze swymi przekonaniami nie miał by wstępu, a przede wszystkim ułatwiało nawiązywanie kontaktów z ludźmi niekoniecznie pragnącymi przelewu krwi. Gdyby nie interesy życzyłby im śmierci, ale własne korzyści często brały górę i preferował się ich pozbyć dopiero po zdobyciu satysfakcjonującej gaży. Rosja nauczyła go sprytu, pozwoliła wyszkolić maskę obojętności do takiego stopnia, że nawet w chwili zbicia małej fortuny nie wyglądał na zadowolonego z płacy za wykonanie zadania. To wzbudzało szacunek, powodowało, iż interesanci doceniający kunszt szatyna musieli sięgać głębiej do kieszeni, jeśli pragnęli wynająć go po raz drugi. Oczywiście przepłacali, ale to nie miało żadnego znaczenia. Ramsey musiał to rozumieć. Z pewnością znał proste sztuczki mydlące oczy, słowa jakich należało użyć, aby zadziałać siłą perswazji, a nawet jakie gesty wykonać, by rozmówca wierzył w jego prawdomówność. Był kłamcą – paskudną, bezlitosną i fałszywą gnidą szlifującą swoje umiejętności na każdym kroku. Wiedza nieustannie podsycająca pragnienie nauki budziła wszechobecny strach, drżenie rąk i jeżenie włosów na karku, gdy ten przyszedł z niezadowoloną miną. Nikt nie chciał nadepnąć Mulciberowi na odcisk, nawet Drew – nawet pieprzony Macnair.
Pokiwał wolno głową na słowa kompana, bo miał całkowitą rację. Powiedział to w pozytywnym wydźwięku licząc, że Ramsey zrozumie o co tak naprawdę chodziło w ów krótkim podsumowaniu wątku i nie mylił się. Widzieli wiele aspektów podobnie, nie ubierali sytuacji w emocjonalne kolory i nie kierowali się uczuciowymi pobudkami, co czyniło ich na swój sposób podobnych, ale przy tym zupełnie różnych. -Zgadzaliśmy się od pierwszego dnia szkoły, kiedy zająłem Ci upatrzone miejsce przy stole twierdząc, że ja tu rządzę. Grzecznie pokiwałeś głową i siadłeś obok. Pamiętasz, prawda?- posłał mu pełen kpiny uśmiech, a jego twarz przybrała ten charakterystycznie żenujący wyraz. Często wydawał się być znudzony, wręcz ospały, ale tak naprawdę badał rozmówcę starając się wyczytać jak najwięcej z jego mimiki, emocji oraz ruchów. Bycie ironicznym łajdakiem budowało dookoła niego mur nieprzewidywalności, bo przeważnie takowych uznawało się szczekających, nie działających. Macnair uwielbiał zaskakiwać.
Słuchając dość długiej, jak na Ramseya, wypowiedzi ściągnął brwi pochylając nieco brodę, a jego oczy rozbłysły w złowieszczym wyrazie. Panująca ciemność zdawała się ulec płomiennemu wzrokowi, który niczym sztylet wbił się w towarzysza sugerując gotowość i pełne zaangażowanie w walce z plugastwem. W zasadzie już pragnął poklepać go po plecach, wyciągnąć różdżkę w nadziei na niewinne, nocne łowy, jednak wieńcząc swój monolog ugasił nader mocny zapał Drew. Skrzywiwszy się dał do zrozumienia, że coś w tej całej układance mu się nie kleiło. Czarny Pan? To tak na poważnie? -Kogo?- rozłożył szeroko dłonie nawet nie ukrywając cichego rozbawienia. Słyszał już wiele bojowych ksyw, ale ta była wyjątkowo niespotykana i dźwięczna – z resztą zawsze był zdania, iż przywódcy lubili być zapamiętywani z realnego imienia i nazwiska. Pomyślał o Grindewaldzie. Instynktownie.
-Nie przeszliście jeszcze na Ty, że mówisz o nim tak wyniośle? Czy płaci Ci za sławienie rzekomej potęgi?- nie oszczędził sobie nuty szyderczości, bo nigdy nie widział, aby Ramsey mówił o kimś z taką pasją i szacunkiem. W jego przebiegłych tęczówkach można było dostrzec iskrę nieopisanej wiary, jakoby naprawdę pokładał w kimś swoje wszelkie cele i nadzieje. Dziwnym uczuciem było widzieć go tak pewnego własnych słów, czyiś czynów. -Jak dobre środki usuwania mugli posiada? Nie jestem zainteresowany podporządkowaniem ich pod nas, przyjacielu.- dodał zgodnie z prawdą, bo zawsze pragnął pozbyć się robactwa, a nie przejąć nad nimi władzę. Każda kontrola wiązała się bowiem z buntem, więc nie widział sensu w brudzeniu sobie rąk po raz drugi za paręnaście tudzież parędziesiąt lat.
Mgła od zawsze go fascynowała obejmując swoimi mackami każdego kto tylko odważył się stawić jej czoła. Budziła grozę, poznawała setki tajemnic i będąc przy tym niezwykle wierna chowała je w gęstwinie własnej ciszy. Zbliżała się do nich, a oni do niej w olbrzymim zaufaniu, iż to co zostało i jeszcze zostanie wypowiedziane pozostanie tylko w jej objęciach. Mijali wiele grobów, zdobionych mauzoleów, aż w końcu szatyn zatrzymał ramieniem towarzysza tuż przed wejściem do niewielkiego grobowca. Wysokie, kute drzwi zdobione rodowym herbem zaszczękły pod naciskiem jego dłoni i już po chwili mogli znaleźć się w środku historii rodziny Macnairów.
-Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.- rzucił rozgaszczając się krótkim zaklęciem Lumos maxima, które pozwoliło towarzyszowi dokładnie przyjrzeć się miejscu, do którego przybyli. Rozsiadając się na jednym z nagrobków poklepał powierzchnię obok siebie dając wyraźny znak Mulciberowi, aby spoczął tuż obok niego i sięgając do kieszeni wysunął paczkę czarodziejskich papierosów. Odpalił jednego z nich pozwalając, aby rozkoszujący podniebienie dym wypełnił jego płuca. -Odkryłem tą kwaterę jakiś czas temu.- rzucił po dłuższej chwili pozwalając towarzyszowi domyślić się, iż wcześniej nie zaznajomiono go z korzeniami. -Chciałbym mieć całą rodzinę w komplecie.- przyjął melancholijny ton, choć nie było w tym za grosz szczerości. -Tutaj.- uniósł wzrok na kompana kiwając wolno głową. Zaciągnąwszy się tytoniem wyciągnął nogi przed siebie opierając łokcie o kamienną płytę. Pragnął śmierci matki, bo uważał, że to ona odpowiada za jego jeszcze istniejące emocje i tym samym była problemem – a problemy należało likwidować.
Grał. Aktorstwo dawało mu przepustkę w wiele miejsc, gdzie ze swymi przekonaniami nie miał by wstępu, a przede wszystkim ułatwiało nawiązywanie kontaktów z ludźmi niekoniecznie pragnącymi przelewu krwi. Gdyby nie interesy życzyłby im śmierci, ale własne korzyści często brały górę i preferował się ich pozbyć dopiero po zdobyciu satysfakcjonującej gaży. Rosja nauczyła go sprytu, pozwoliła wyszkolić maskę obojętności do takiego stopnia, że nawet w chwili zbicia małej fortuny nie wyglądał na zadowolonego z płacy za wykonanie zadania. To wzbudzało szacunek, powodowało, iż interesanci doceniający kunszt szatyna musieli sięgać głębiej do kieszeni, jeśli pragnęli wynająć go po raz drugi. Oczywiście przepłacali, ale to nie miało żadnego znaczenia. Ramsey musiał to rozumieć. Z pewnością znał proste sztuczki mydlące oczy, słowa jakich należało użyć, aby zadziałać siłą perswazji, a nawet jakie gesty wykonać, by rozmówca wierzył w jego prawdomówność. Był kłamcą – paskudną, bezlitosną i fałszywą gnidą szlifującą swoje umiejętności na każdym kroku. Wiedza nieustannie podsycająca pragnienie nauki budziła wszechobecny strach, drżenie rąk i jeżenie włosów na karku, gdy ten przyszedł z niezadowoloną miną. Nikt nie chciał nadepnąć Mulciberowi na odcisk, nawet Drew – nawet pieprzony Macnair.
Pokiwał wolno głową na słowa kompana, bo miał całkowitą rację. Powiedział to w pozytywnym wydźwięku licząc, że Ramsey zrozumie o co tak naprawdę chodziło w ów krótkim podsumowaniu wątku i nie mylił się. Widzieli wiele aspektów podobnie, nie ubierali sytuacji w emocjonalne kolory i nie kierowali się uczuciowymi pobudkami, co czyniło ich na swój sposób podobnych, ale przy tym zupełnie różnych. -Zgadzaliśmy się od pierwszego dnia szkoły, kiedy zająłem Ci upatrzone miejsce przy stole twierdząc, że ja tu rządzę. Grzecznie pokiwałeś głową i siadłeś obok. Pamiętasz, prawda?- posłał mu pełen kpiny uśmiech, a jego twarz przybrała ten charakterystycznie żenujący wyraz. Często wydawał się być znudzony, wręcz ospały, ale tak naprawdę badał rozmówcę starając się wyczytać jak najwięcej z jego mimiki, emocji oraz ruchów. Bycie ironicznym łajdakiem budowało dookoła niego mur nieprzewidywalności, bo przeważnie takowych uznawało się szczekających, nie działających. Macnair uwielbiał zaskakiwać.
Słuchając dość długiej, jak na Ramseya, wypowiedzi ściągnął brwi pochylając nieco brodę, a jego oczy rozbłysły w złowieszczym wyrazie. Panująca ciemność zdawała się ulec płomiennemu wzrokowi, który niczym sztylet wbił się w towarzysza sugerując gotowość i pełne zaangażowanie w walce z plugastwem. W zasadzie już pragnął poklepać go po plecach, wyciągnąć różdżkę w nadziei na niewinne, nocne łowy, jednak wieńcząc swój monolog ugasił nader mocny zapał Drew. Skrzywiwszy się dał do zrozumienia, że coś w tej całej układance mu się nie kleiło. Czarny Pan? To tak na poważnie? -Kogo?- rozłożył szeroko dłonie nawet nie ukrywając cichego rozbawienia. Słyszał już wiele bojowych ksyw, ale ta była wyjątkowo niespotykana i dźwięczna – z resztą zawsze był zdania, iż przywódcy lubili być zapamiętywani z realnego imienia i nazwiska. Pomyślał o Grindewaldzie. Instynktownie.
-Nie przeszliście jeszcze na Ty, że mówisz o nim tak wyniośle? Czy płaci Ci za sławienie rzekomej potęgi?- nie oszczędził sobie nuty szyderczości, bo nigdy nie widział, aby Ramsey mówił o kimś z taką pasją i szacunkiem. W jego przebiegłych tęczówkach można było dostrzec iskrę nieopisanej wiary, jakoby naprawdę pokładał w kimś swoje wszelkie cele i nadzieje. Dziwnym uczuciem było widzieć go tak pewnego własnych słów, czyiś czynów. -Jak dobre środki usuwania mugli posiada? Nie jestem zainteresowany podporządkowaniem ich pod nas, przyjacielu.- dodał zgodnie z prawdą, bo zawsze pragnął pozbyć się robactwa, a nie przejąć nad nimi władzę. Każda kontrola wiązała się bowiem z buntem, więc nie widział sensu w brudzeniu sobie rąk po raz drugi za paręnaście tudzież parędziesiąt lat.
Mgła od zawsze go fascynowała obejmując swoimi mackami każdego kto tylko odważył się stawić jej czoła. Budziła grozę, poznawała setki tajemnic i będąc przy tym niezwykle wierna chowała je w gęstwinie własnej ciszy. Zbliżała się do nich, a oni do niej w olbrzymim zaufaniu, iż to co zostało i jeszcze zostanie wypowiedziane pozostanie tylko w jej objęciach. Mijali wiele grobów, zdobionych mauzoleów, aż w końcu szatyn zatrzymał ramieniem towarzysza tuż przed wejściem do niewielkiego grobowca. Wysokie, kute drzwi zdobione rodowym herbem zaszczękły pod naciskiem jego dłoni i już po chwili mogli znaleźć się w środku historii rodziny Macnairów.
-Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.- rzucił rozgaszczając się krótkim zaklęciem Lumos maxima, które pozwoliło towarzyszowi dokładnie przyjrzeć się miejscu, do którego przybyli. Rozsiadając się na jednym z nagrobków poklepał powierzchnię obok siebie dając wyraźny znak Mulciberowi, aby spoczął tuż obok niego i sięgając do kieszeni wysunął paczkę czarodziejskich papierosów. Odpalił jednego z nich pozwalając, aby rozkoszujący podniebienie dym wypełnił jego płuca. -Odkryłem tą kwaterę jakiś czas temu.- rzucił po dłuższej chwili pozwalając towarzyszowi domyślić się, iż wcześniej nie zaznajomiono go z korzeniami. -Chciałbym mieć całą rodzinę w komplecie.- przyjął melancholijny ton, choć nie było w tym za grosz szczerości. -Tutaj.- uniósł wzrok na kompana kiwając wolno głową. Zaciągnąwszy się tytoniem wyciągnął nogi przed siebie opierając łokcie o kamienną płytę. Pragnął śmierci matki, bo uważał, że to ona odpowiada za jego jeszcze istniejące emocje i tym samym była problemem – a problemy należało likwidować.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Uśmiechnął się pod nosem, wzrok zaś spuścił na stopy, pod którymi wilgotna ziemia cmentarzyska lekko rozstępowała się na boki. Zostawiali po sobie wyraźne ślady. Wiatr owiał ich sylwetki, płaszcze zaszeleściły, gdy przechadzali się wśród starych nagrobków, jak po targowisku, poszukując konkretnych towarów. Ramsey nie wiedział dokąd zmierzali, dał mu się prowadzić, idąc wolnym krokiem przed siebie. Zaczął zerkać na widniejące na kamiennych płytach nazwiska, jakby to miało mu podpowiedzieć, do czego zmierzają.
Drew miał jednak rację, zgadzali się w większości spraw odkąd tylko się poznali, choć Mulciber zapamiętał to nieco inaczej. Potraktował jego słowa jako żart, skinął głową twierdząco, choć usta wykrzywiły się w pobłażliwym uśmiechu.
— Oczywiście, że pamiętam, w końcu pozwoliłem ci się cieszyć pozycją alfa. Mam nadzieję, że to się przełożyło na twoje poczucie wartości i to dzięki temu jesteś takim sukinsynem. Nie dziękuj— odpowiedział z przekorą i poklepał go po plecach, wyglądając na dumnego ze swoich działań i zagrywek. Nigdy nie grał pierwszych skrzypiec, nigdy nie pragnął wybijać się z tłumu i być na językach innych. Od samego początku żył w cieniu, wpierw jako bękart Rosiera, później jako jeden z przyjaciół Toma Riddle'a. Był z tym pogodzony, choć dopiero z czasem docenił swe położenie. Unikał dzięki temu społecznej presji i odpowiedzialności, unikał bycia śledzonym na każdym kroku; mógł być niewidzialny jeśli tylko chciał, mógł obserwować z ukrycia, brać życiowe lekcje, uczyć się na cudzych błędach, nie doświadczając przy tym smaku dotkliwej porażki, której echo rozniosłoby się wśród innych. Wolał słuchać głośnych głosów, szeptać innym cicho na ucho niż odwrotnie. Wiedział jednak, że Drew też nigdy nie plasował się w czołówce najpopularniejszych chłopaków w szkole. Jeśli wzbudzał zainteresowanie to wąskiego grona, głównie tych, którzy dokuczali mu z powodu rodziny. Nie doceniali go, a przecież już wtedy miał charakter, miał w sobie niezwykłą siłę. — Poza tym wtedy byłeś ode mnie znacznie większy, miałem marne szanse ci się postawić— dodał z lekkim przekąsem, kierując te słowa nad jego ramię, jakby w konspiracji.
Początkowo zerknął na niego z wyraźną dumą; w jego praktycznie ciemnych o tej porze dnia oczach pojawił się tajemniczy błysk, sygnalizujący istnienie czegoś większego, co mogłoby go zainteresować. Nie widział się z Drew od wielu lat, po szkole szybko wyjechał, więc podejrzewał, że nie wiedział o Rycerzach Walpurgii kompletnie nic. Nie mógł również wiedzieć, że ich szkolny znajomy stanął na ich czele, powracając do Anglii o wiele silniejszy, potężniejszy, owiany mrokiem i tajemnicą, której nigdy pewnie nie przyjdzie im poznać. Lecz to właśnie w niego wierzył jak w nikogo innego, jego słowom ufał bezgranicznie, oddając mu swój umysł, swe dłonie i swą siłę zupełnie dobrowolnie. Chylenie czoła przed kimkolwiek przychodziło mu z trudem, prawdziwym szacunkiem darzył niewielu, a Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zrodził w nim służalczość, której nie znał. Nie czuł się z tym źle, walczył w słusznej sprawie.
Jednak kolejne słowa towarzysza sprowokowały go do gwałtownej reakcji. Zatrzymał się, choć ten poszedł kilka kroków dalej, przedstawiając mu rodzinną kryptę. Bez ostrzeżenia sięgnął po różdżkę i skierował ją na Drew.
— Crucio.
Jego twarz pozbawiona była serdecznego wyrazu i rozbawienia, które jeszcze chwilę wcześniej czuł względem towarzysza.
— Jeśli jeszcze kiedykolwiek usłyszę w twym głosie kpinę względem jego osoby, wybałuszę twoje bebechy na wierzch i pozwolę by rozdziobały je kruki — warknął cicho, patrząc mu prosto w oczy; nie żartował. I on nie powinien stroić sobie żartów względem Czarnego Pana. Intuicja podpowiadała mu, że stanie się najpotężniejszym czarnoksiężnikiem jaki świat widział. Nawet przy Grindelwaldzie, którego terror budził w nim niechęć. — Zostawmy podporządkowywanie mugoli Gellertowi — odparł na jego słowa z uśmiechem, który po chwili wstąpił na jego twarz, zmywając z niej surowość i chód. — Powinieneś się przyłączyć. Rycerze Walpurgii to miejsce, dla kogoś takiego jak ty. Bystrego, cwanego, obdarzonego wyjątkową wiedzą i żywiącego niechęć wobec szlam— wypowiedział to bez zbędnego przekąsu, choć lekki ton oddalał szczerą pochwałę od wypowiedzianych słów. Mimo to Mulciber uważał go za wartościowego czarodzieja i był przekonany, że zasiliwszy szeregi zwolenników Tego, Którego Imienia Nie Wolno wymawiać przyczyniłoby się do wzrostu ich siły.
Spojrzał na kryptę, o której chwilę wcześniej wspomniał Drew. Obejrzał ją uważnie, nie ruszając się z miejsca. Rodzina w komplecie brzmiało jak zaproszenie do wymordowania całej rodziny, włącznie z nim, co mogło nastąpić w każdej chwili. Czarnemu Panu zaprzedał własną duszę, która stała się mroczniejsza niż wcześniej, jeszcze bardziej przeżarta dobactwem i wypełniona zglinizną. Nie miałby żadnych oporów, by w walce o jego imię ułożyć Macnaira do wiecznego snu właśnie tutaj, zgodnie z jego życzeniem. Miał go jednak za mądrego, ufał, że jego odpowiedź okaże się twierdząca, a on z przyjemnością przyzna mu racje i dołączy do walki o oczyszczenie świata, o walkę z brudem, syfem zatruwającym żyły wielu im podobnych. Nabrał powietrze w płuca; jak zwykle śmierdziało zgnilizną, wilgocią. Ziemia skutecznie zatrzymywała smród rozkładających się ciał, choć nie miał wątpliwości, że pod ich stopami nie było już nic poza kośćmi. Wszystkie nagrobki wkoło były stare, zatarte czasem.
— Jeśli szukasz zabójcy na zlecenie mogę ci kogoś polecić — odparł, powracając do niego spojrzeniem.
|II poziom biegłości, Crucio 65
Drew miał jednak rację, zgadzali się w większości spraw odkąd tylko się poznali, choć Mulciber zapamiętał to nieco inaczej. Potraktował jego słowa jako żart, skinął głową twierdząco, choć usta wykrzywiły się w pobłażliwym uśmiechu.
— Oczywiście, że pamiętam, w końcu pozwoliłem ci się cieszyć pozycją alfa. Mam nadzieję, że to się przełożyło na twoje poczucie wartości i to dzięki temu jesteś takim sukinsynem. Nie dziękuj— odpowiedział z przekorą i poklepał go po plecach, wyglądając na dumnego ze swoich działań i zagrywek. Nigdy nie grał pierwszych skrzypiec, nigdy nie pragnął wybijać się z tłumu i być na językach innych. Od samego początku żył w cieniu, wpierw jako bękart Rosiera, później jako jeden z przyjaciół Toma Riddle'a. Był z tym pogodzony, choć dopiero z czasem docenił swe położenie. Unikał dzięki temu społecznej presji i odpowiedzialności, unikał bycia śledzonym na każdym kroku; mógł być niewidzialny jeśli tylko chciał, mógł obserwować z ukrycia, brać życiowe lekcje, uczyć się na cudzych błędach, nie doświadczając przy tym smaku dotkliwej porażki, której echo rozniosłoby się wśród innych. Wolał słuchać głośnych głosów, szeptać innym cicho na ucho niż odwrotnie. Wiedział jednak, że Drew też nigdy nie plasował się w czołówce najpopularniejszych chłopaków w szkole. Jeśli wzbudzał zainteresowanie to wąskiego grona, głównie tych, którzy dokuczali mu z powodu rodziny. Nie doceniali go, a przecież już wtedy miał charakter, miał w sobie niezwykłą siłę. — Poza tym wtedy byłeś ode mnie znacznie większy, miałem marne szanse ci się postawić— dodał z lekkim przekąsem, kierując te słowa nad jego ramię, jakby w konspiracji.
Początkowo zerknął na niego z wyraźną dumą; w jego praktycznie ciemnych o tej porze dnia oczach pojawił się tajemniczy błysk, sygnalizujący istnienie czegoś większego, co mogłoby go zainteresować. Nie widział się z Drew od wielu lat, po szkole szybko wyjechał, więc podejrzewał, że nie wiedział o Rycerzach Walpurgii kompletnie nic. Nie mógł również wiedzieć, że ich szkolny znajomy stanął na ich czele, powracając do Anglii o wiele silniejszy, potężniejszy, owiany mrokiem i tajemnicą, której nigdy pewnie nie przyjdzie im poznać. Lecz to właśnie w niego wierzył jak w nikogo innego, jego słowom ufał bezgranicznie, oddając mu swój umysł, swe dłonie i swą siłę zupełnie dobrowolnie. Chylenie czoła przed kimkolwiek przychodziło mu z trudem, prawdziwym szacunkiem darzył niewielu, a Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zrodził w nim służalczość, której nie znał. Nie czuł się z tym źle, walczył w słusznej sprawie.
Jednak kolejne słowa towarzysza sprowokowały go do gwałtownej reakcji. Zatrzymał się, choć ten poszedł kilka kroków dalej, przedstawiając mu rodzinną kryptę. Bez ostrzeżenia sięgnął po różdżkę i skierował ją na Drew.
— Crucio.
Jego twarz pozbawiona była serdecznego wyrazu i rozbawienia, które jeszcze chwilę wcześniej czuł względem towarzysza.
— Jeśli jeszcze kiedykolwiek usłyszę w twym głosie kpinę względem jego osoby, wybałuszę twoje bebechy na wierzch i pozwolę by rozdziobały je kruki — warknął cicho, patrząc mu prosto w oczy; nie żartował. I on nie powinien stroić sobie żartów względem Czarnego Pana. Intuicja podpowiadała mu, że stanie się najpotężniejszym czarnoksiężnikiem jaki świat widział. Nawet przy Grindelwaldzie, którego terror budził w nim niechęć. — Zostawmy podporządkowywanie mugoli Gellertowi — odparł na jego słowa z uśmiechem, który po chwili wstąpił na jego twarz, zmywając z niej surowość i chód. — Powinieneś się przyłączyć. Rycerze Walpurgii to miejsce, dla kogoś takiego jak ty. Bystrego, cwanego, obdarzonego wyjątkową wiedzą i żywiącego niechęć wobec szlam— wypowiedział to bez zbędnego przekąsu, choć lekki ton oddalał szczerą pochwałę od wypowiedzianych słów. Mimo to Mulciber uważał go za wartościowego czarodzieja i był przekonany, że zasiliwszy szeregi zwolenników Tego, Którego Imienia Nie Wolno wymawiać przyczyniłoby się do wzrostu ich siły.
Spojrzał na kryptę, o której chwilę wcześniej wspomniał Drew. Obejrzał ją uważnie, nie ruszając się z miejsca. Rodzina w komplecie brzmiało jak zaproszenie do wymordowania całej rodziny, włącznie z nim, co mogło nastąpić w każdej chwili. Czarnemu Panu zaprzedał własną duszę, która stała się mroczniejsza niż wcześniej, jeszcze bardziej przeżarta dobactwem i wypełniona zglinizną. Nie miałby żadnych oporów, by w walce o jego imię ułożyć Macnaira do wiecznego snu właśnie tutaj, zgodnie z jego życzeniem. Miał go jednak za mądrego, ufał, że jego odpowiedź okaże się twierdząca, a on z przyjemnością przyzna mu racje i dołączy do walki o oczyszczenie świata, o walkę z brudem, syfem zatruwającym żyły wielu im podobnych. Nabrał powietrze w płuca; jak zwykle śmierdziało zgnilizną, wilgocią. Ziemia skutecznie zatrzymywała smród rozkładających się ciał, choć nie miał wątpliwości, że pod ich stopami nie było już nic poza kośćmi. Wszystkie nagrobki wkoło były stare, zatarte czasem.
— Jeśli szukasz zabójcy na zlecenie mogę ci kogoś polecić — odparł, powracając do niego spojrzeniem.
|II poziom biegłości, Crucio 65
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k10' : 3
'k10' : 3
Ramsey dobrze wyczuł ironię towarzysza, albowiem nigdy nie pchał się on na liderski stołek preferując cień, umożliwiający płynniejsze działania incognito. Uwaga ta była niczym innym jak zwykłym żartem wyperswadowującym korzenia ich relacji, która mimo swej emocjonalnej płytkości była naprawdę zażyła. Obserwowali własne błędy, wytykali palcem sromotne porażki motywując tym samym do bardziej przemyślanych, racjonalnych rozwiązań nie mających fundamentu w spontaniczności tudzież ryzyku. Takowe działania charakteryzowały osoby odważne, ale i głupie, bo kto rozsądny i dbający o własne dobre imię porywał się z motyką na słońce licząc nieustannie na łut szczęścia?
-Sukinsynem?- nie ukrywał zdziwienia, które z pełną premedytacją pojawiło się na jego twarzy. -Jestem wcieleniem dobra, nie wiem skąd takie pomówienia, przyjacielu.- westchnął z przekorą, choć naprawdę nie uważał się za złego człowieka. Miał swoje wady, których nie dostrzegał i zalety jakie ustawiał na piedestale, aby każdy mógł je lustrować wzrokiem oraz podziwiać w pełnej okazałości. Oczywiście to, co dla niego było pozytywne wszem i wobec było uznawane, że przejaw egocentryzmu okalającego ciągle szlifowany, demoniczny diament.
Szkolne lata rządziły się swoimi zasadami i choćby wiele o nich mówić to każda myśl wieńczyła się wspólnym kontekstem potajemnej nauki. Hogwart otwierał nowe, zgodne z ustanowionym, magicznym prawem możliwości, ale jednocześnie zamykał granice, które wielu pragnęło przekroczyć. Ograniczał tym samym wolą wolę, samodzielne myślenie i ukierunkowanie, na które każda jednostka winna mieć indywidualny wpływ i przywilej decyzji. Macnair trzymał się z boku omijając tłumy, popularność i wszechobecne pragnienie bycia na językach. Szyderczość, z którą przyszło mu się zmierzyć, zamieniał w wewnętrzną siłę i otaczając mur własnej odporności stał się jeszcze bardziej nieprzenikniony. Ciężko było go urazić, chwycić za achillesową piętę i doprowadzić do wybuchu złości, albowiem wszelkie te emocje skrył za wytrwale drążoną maską.
Zaśmiał się na jego słowa, bo faktycznie wtem był od niego zdecydowanie wyższy; ciężko jednak było mówić o jakiejkolwiek męskości i tężyźnie, albowiem byli tylko jedenastoletnimi dziećmi, którzy mieli w najbliższej przyszłości przejść ogromną przemianę – co też się stało. -Ciesz się, że trzymałem łokcie przy sobie, bo jakbym Cię jednym z nich potraktował to wylądowałbyś na butach rudego Wesley’a, który zapewne służbę, pragnącą wyczyścić pantofle, widziałby pierwszy raz na oczy.- rzucił wzruszając ramionami, bo choć brak majątku był mu obojętny to spoufalanie się z mugolskim motłochem przyprawiało go o mdłości. -Jeszcze by pomyślał, że chcesz się zaprzyjaźnić z nim i jego pramugolską hołotą.- skrzywił się na samą myśl posyłając mu przy tym wyraźnie niezadowoloną i pełną pogardy minę.
Przesunąwszy palcami wzdłuż kamiennej płyty jego oczy rozbłysły złowrogim blaskiem, jakoby możliwość przebywania w jednym miejscu z całą przeszłością sprawiało mu niesamowitą radość. Buzujące emocje zdawały się być zamknięte w puszce Pandory, która będąc skrytą gdzieś w jego głębi czekała na odpowiedni moment, by dać ujście ostatnim, kiełkującym nasionom człowieczeństwa. Sam pragnął przyspieszyć ten proces, który w jego mniemaniu go osłabiał dając przeciwnikowi większe szanse na rozbrojenie poprzez słowne potyczki uderzające bezpośrednio w jego najsłabsze punkty. Nie istnieli ludzie pozbawieni szali bólu, na której chronologicznie ustawione porażki, straty, obawy, zależności tudzież zaangażowania w relacje z innymi osobami, pozostawały obojętne. Każdy dzierżył brzemię własnych fobii, a wyrzekając się ich po prostu oszukiwał. Mulciber mógł nie odczuwać strachu, ale niepokój wobec pewnych wyobrażeń, których nie chciał wcielać w realne życie. Pozbawiona uczuć dusza perswadowała lojalność i oddanie pewnym poglądom oraz ich przywódcy, więc gdyby pozbawić go tak istotnego elementu z pewnością odbiłoby się to szerokim echem. Nie było zatem możliwości zupełnego zamknięcia, ale ograniczenia ów szczelin i do tego właśnie dążył zielonooki szatyn.
Siedząc plecami do towarzysza nie mógł spostrzec zmian na jego twarzy, napinających się mięśni i wszechogarniającej złości, która niczym mgła zagęściła panującą atmosferę. Wypowiadane słowa rozeszły się wzdłuż ścian krypty i nim Macnair zrozumiał, co tak naprawdę miało miejsce było już za późno. Piorunujący ból uderzył najpierw w jego kręgosłup, który momentalnie wpływając na wszelkie nerwy rdzeniowe spowodował nienaturalne napięcie kończyn, zwieńczone głośnym łoskotem uderzającego o chłodną posadzkę ciała. Rozchodzący się impuls zdawał się drażnić wszystkie receptory czuciowe, które nieubłagalnie nasilały bezwładne ruchy organizmu i choć mózg za wszelką cenę starał się powstrzymać działanie zaklęcia, tylko pogarszał stan podejmując obronną walkę. Mięśnie odmawiały jakiejkolwiek posłuszności zdając się być pod kontrolą Ramseya, który z niebywałą satysfakcją wspinał je na wyżyny swoich możliwości, co powodowało jeszcze bardziej wzmożone poczucie bezradności i cierpienia. Krzyk ugrzązł gdzieś daleko w gardle nie mogąc opuścić stłamszonego czarem ciała, tym samym powodując kolejne ukłucia szpil przeradzających się z każdą chwilą w jeszcze ostrzejsze sztylety przebijające niezbędne do życia narządy. To wszystko, jednak działo się tylko w jego głowie przewracając każdą psychiczną barierę niczym banalne kości domino. Gdzieś z tylu miał tego świadomość, lecz takowa w chwili największego bólu była jedynie pożądanym wspomnieniem unoszącym się ponad zlinczowanym wrakiem młodego mężczyzny.
Łapczywie wciągał w obolałe płuca każdy haust powietrza dłońmi oplatając głowę w złudnej nadziei na choć nieznaczne uśmierzenie katuszy. Kiedy te momentalnie ustały otworzył wolno i z dużą ostrożnością powieki, aby móc zrozumieć, co tak naprawdę miał przed chwilą miejsce. Przetarłszy brudnymi od kurzu palcami twarz podciągnął się ku górze zwieszając jedno z ramion na kamiennym nagrobku. Czuł paskudne wyczerpanie, jakoby ten cyrk trwał kilkanaście godzin, choć spostrzegając dogasający papieros uświadomił sobie, iż zaledwie kilka minut.
Nie czuł zawodu. Palące końce nerwów utwierdzały go w przekonaniu, że każdy układał własne życie pod siebie pozbywając się tych, którzy ów drogę chcieli zaburzyć. Nie wyobrażał sobie jednak zostać ofiarą, więc bezmyślny atak towarzysza zniszczył w nim wszelkie zalążki względnego zaufania, jakim zdążył go obdarzyć. Sądził, że jest rozsądniejszy; że jest panem własnego losu, a nie chłopcem na posyłki, który każdą niepochlebną uwagę zamieniał w rzekę krwi. Poszukując w tabunie ludzi sojuszników trzeba było mieć na uwadze ich wiedzę, a także jej brak, czego najlepszym przykładem był sam Macnair. Czarny Pan był mu obcy. Nigdy o nim nie słyszał i w jego mniemaniu prawdopodobnie nigdy nie widział toteż tak agresywna zagrywka zmieniła tor jego myślenia. Mulciber był czyimś poddanym. To było pewne. Aport.
Gorzki śmiech skąpał mroczne pomieszczenie w swej ironii, gdy towarzysz zagroził mu pozbawieniem życia. Drew kpił z takich stwierdzeń, albowiem był zwolennikiem czynów jak słów. -Obyś tylko za tą kością biegał, a nie do niej klękał.- rzucił lekkim tonem, jakoby nadal żartował. Tak jednak nie było. Czuł, jakoby zaprosił kompana w domowe progi, a on paląc je do cna liczył na otwartość, wiarę i uściśnięcie dłoni. Ogarnęło go swego rodzaju deja vu – czyżby kiedyś to już się nie stało?
Patrzył na niego, ale nie czuł nienawiści. Brunet stał się dla niego pionkiem w czyjejś szachowej grze, która stawiając go na pozycji konia miała dać wachlarz możliwości. Wyszkolony, dumny i lojalny czarodziej był asem w rękawie, który ślepo skacząc w ogień mógł wybawić z najgorszej opresji. Kim się stałeś? Kto zrobił Ci z mózgu potrawkę dla kotów?
-To brzmi jak zaproszenie.- skupił na nim tęczówki, uważnie badając każdy nienaturalny ruch. -Co będę z tego mieć? Tytuł rycerza?- nie kpił, choć miał na to paskudną ochotę.
Temat rodziny uleciał w powietrzu wraz z odłamkami wiary w ich relację i zaklęciem burzącym wszelkie mury, choć nie palącym mostów. Nie skreślił Ramseya, ale zrozumiał, iż musiał poradzić sobie z nurtującą kwestią sam. Historia zatoczyła koło dając przez moment złudne wrażenie mydlące oczy. Wiedział, że to już nigdy się nie powtórzy.
-Sukinsynem?- nie ukrywał zdziwienia, które z pełną premedytacją pojawiło się na jego twarzy. -Jestem wcieleniem dobra, nie wiem skąd takie pomówienia, przyjacielu.- westchnął z przekorą, choć naprawdę nie uważał się za złego człowieka. Miał swoje wady, których nie dostrzegał i zalety jakie ustawiał na piedestale, aby każdy mógł je lustrować wzrokiem oraz podziwiać w pełnej okazałości. Oczywiście to, co dla niego było pozytywne wszem i wobec było uznawane, że przejaw egocentryzmu okalającego ciągle szlifowany, demoniczny diament.
Szkolne lata rządziły się swoimi zasadami i choćby wiele o nich mówić to każda myśl wieńczyła się wspólnym kontekstem potajemnej nauki. Hogwart otwierał nowe, zgodne z ustanowionym, magicznym prawem możliwości, ale jednocześnie zamykał granice, które wielu pragnęło przekroczyć. Ograniczał tym samym wolą wolę, samodzielne myślenie i ukierunkowanie, na które każda jednostka winna mieć indywidualny wpływ i przywilej decyzji. Macnair trzymał się z boku omijając tłumy, popularność i wszechobecne pragnienie bycia na językach. Szyderczość, z którą przyszło mu się zmierzyć, zamieniał w wewnętrzną siłę i otaczając mur własnej odporności stał się jeszcze bardziej nieprzenikniony. Ciężko było go urazić, chwycić za achillesową piętę i doprowadzić do wybuchu złości, albowiem wszelkie te emocje skrył za wytrwale drążoną maską.
Zaśmiał się na jego słowa, bo faktycznie wtem był od niego zdecydowanie wyższy; ciężko jednak było mówić o jakiejkolwiek męskości i tężyźnie, albowiem byli tylko jedenastoletnimi dziećmi, którzy mieli w najbliższej przyszłości przejść ogromną przemianę – co też się stało. -Ciesz się, że trzymałem łokcie przy sobie, bo jakbym Cię jednym z nich potraktował to wylądowałbyś na butach rudego Wesley’a, który zapewne służbę, pragnącą wyczyścić pantofle, widziałby pierwszy raz na oczy.- rzucił wzruszając ramionami, bo choć brak majątku był mu obojętny to spoufalanie się z mugolskim motłochem przyprawiało go o mdłości. -Jeszcze by pomyślał, że chcesz się zaprzyjaźnić z nim i jego pramugolską hołotą.- skrzywił się na samą myśl posyłając mu przy tym wyraźnie niezadowoloną i pełną pogardy minę.
Przesunąwszy palcami wzdłuż kamiennej płyty jego oczy rozbłysły złowrogim blaskiem, jakoby możliwość przebywania w jednym miejscu z całą przeszłością sprawiało mu niesamowitą radość. Buzujące emocje zdawały się być zamknięte w puszce Pandory, która będąc skrytą gdzieś w jego głębi czekała na odpowiedni moment, by dać ujście ostatnim, kiełkującym nasionom człowieczeństwa. Sam pragnął przyspieszyć ten proces, który w jego mniemaniu go osłabiał dając przeciwnikowi większe szanse na rozbrojenie poprzez słowne potyczki uderzające bezpośrednio w jego najsłabsze punkty. Nie istnieli ludzie pozbawieni szali bólu, na której chronologicznie ustawione porażki, straty, obawy, zależności tudzież zaangażowania w relacje z innymi osobami, pozostawały obojętne. Każdy dzierżył brzemię własnych fobii, a wyrzekając się ich po prostu oszukiwał. Mulciber mógł nie odczuwać strachu, ale niepokój wobec pewnych wyobrażeń, których nie chciał wcielać w realne życie. Pozbawiona uczuć dusza perswadowała lojalność i oddanie pewnym poglądom oraz ich przywódcy, więc gdyby pozbawić go tak istotnego elementu z pewnością odbiłoby się to szerokim echem. Nie było zatem możliwości zupełnego zamknięcia, ale ograniczenia ów szczelin i do tego właśnie dążył zielonooki szatyn.
Siedząc plecami do towarzysza nie mógł spostrzec zmian na jego twarzy, napinających się mięśni i wszechogarniającej złości, która niczym mgła zagęściła panującą atmosferę. Wypowiadane słowa rozeszły się wzdłuż ścian krypty i nim Macnair zrozumiał, co tak naprawdę miało miejsce było już za późno. Piorunujący ból uderzył najpierw w jego kręgosłup, który momentalnie wpływając na wszelkie nerwy rdzeniowe spowodował nienaturalne napięcie kończyn, zwieńczone głośnym łoskotem uderzającego o chłodną posadzkę ciała. Rozchodzący się impuls zdawał się drażnić wszystkie receptory czuciowe, które nieubłagalnie nasilały bezwładne ruchy organizmu i choć mózg za wszelką cenę starał się powstrzymać działanie zaklęcia, tylko pogarszał stan podejmując obronną walkę. Mięśnie odmawiały jakiejkolwiek posłuszności zdając się być pod kontrolą Ramseya, który z niebywałą satysfakcją wspinał je na wyżyny swoich możliwości, co powodowało jeszcze bardziej wzmożone poczucie bezradności i cierpienia. Krzyk ugrzązł gdzieś daleko w gardle nie mogąc opuścić stłamszonego czarem ciała, tym samym powodując kolejne ukłucia szpil przeradzających się z każdą chwilą w jeszcze ostrzejsze sztylety przebijające niezbędne do życia narządy. To wszystko, jednak działo się tylko w jego głowie przewracając każdą psychiczną barierę niczym banalne kości domino. Gdzieś z tylu miał tego świadomość, lecz takowa w chwili największego bólu była jedynie pożądanym wspomnieniem unoszącym się ponad zlinczowanym wrakiem młodego mężczyzny.
Łapczywie wciągał w obolałe płuca każdy haust powietrza dłońmi oplatając głowę w złudnej nadziei na choć nieznaczne uśmierzenie katuszy. Kiedy te momentalnie ustały otworzył wolno i z dużą ostrożnością powieki, aby móc zrozumieć, co tak naprawdę miał przed chwilą miejsce. Przetarłszy brudnymi od kurzu palcami twarz podciągnął się ku górze zwieszając jedno z ramion na kamiennym nagrobku. Czuł paskudne wyczerpanie, jakoby ten cyrk trwał kilkanaście godzin, choć spostrzegając dogasający papieros uświadomił sobie, iż zaledwie kilka minut.
Nie czuł zawodu. Palące końce nerwów utwierdzały go w przekonaniu, że każdy układał własne życie pod siebie pozbywając się tych, którzy ów drogę chcieli zaburzyć. Nie wyobrażał sobie jednak zostać ofiarą, więc bezmyślny atak towarzysza zniszczył w nim wszelkie zalążki względnego zaufania, jakim zdążył go obdarzyć. Sądził, że jest rozsądniejszy; że jest panem własnego losu, a nie chłopcem na posyłki, który każdą niepochlebną uwagę zamieniał w rzekę krwi. Poszukując w tabunie ludzi sojuszników trzeba było mieć na uwadze ich wiedzę, a także jej brak, czego najlepszym przykładem był sam Macnair. Czarny Pan był mu obcy. Nigdy o nim nie słyszał i w jego mniemaniu prawdopodobnie nigdy nie widział toteż tak agresywna zagrywka zmieniła tor jego myślenia. Mulciber był czyimś poddanym. To było pewne. Aport.
Gorzki śmiech skąpał mroczne pomieszczenie w swej ironii, gdy towarzysz zagroził mu pozbawieniem życia. Drew kpił z takich stwierdzeń, albowiem był zwolennikiem czynów jak słów. -Obyś tylko za tą kością biegał, a nie do niej klękał.- rzucił lekkim tonem, jakoby nadal żartował. Tak jednak nie było. Czuł, jakoby zaprosił kompana w domowe progi, a on paląc je do cna liczył na otwartość, wiarę i uściśnięcie dłoni. Ogarnęło go swego rodzaju deja vu – czyżby kiedyś to już się nie stało?
Patrzył na niego, ale nie czuł nienawiści. Brunet stał się dla niego pionkiem w czyjejś szachowej grze, która stawiając go na pozycji konia miała dać wachlarz możliwości. Wyszkolony, dumny i lojalny czarodziej był asem w rękawie, który ślepo skacząc w ogień mógł wybawić z najgorszej opresji. Kim się stałeś? Kto zrobił Ci z mózgu potrawkę dla kotów?
-To brzmi jak zaproszenie.- skupił na nim tęczówki, uważnie badając każdy nienaturalny ruch. -Co będę z tego mieć? Tytuł rycerza?- nie kpił, choć miał na to paskudną ochotę.
Temat rodziny uleciał w powietrzu wraz z odłamkami wiary w ich relację i zaklęciem burzącym wszelkie mury, choć nie palącym mostów. Nie skreślił Ramseya, ale zrozumiał, iż musiał poradzić sobie z nurtującą kwestią sam. Historia zatoczyła koło dając przez moment złudne wrażenie mydlące oczy. Wiedział, że to już nigdy się nie powtórzy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Słysząc słowa Drew, zerknął na niego z politowaniem, po czym uśmiechnął się lekko.
— Nie nadużywaj tego określenia, bo pomyślę, że naprawdę tak mnie traktujesz, a wtedy będę musiał przyznać, że masz beznadziejny dobór przyjaciół— odezwał się tonem wujka-dobrej-rady, w ostatniej chwili powstrzymując się przed poklepaniem go po plecach. Sam nie znosił tego gestu, żywiąc do Drew dość swobodną tolerancję, a nawet sympatię związaną z utrzymywanym przez nich sojuszem zdecydował się nie drażnić lwa — choć z pełnym przekonaniem lwem nie był. Nie był w stanie przywrócić z odmętów pamięci miesiąca jego narodzin, przypisując go do odpowiedniego gwiazdozbioru, lecz żadna z prezentowanych przez niego cech charakteru nie pasowały do majestatycznego, dobrego i sprawiedliwego króla dżungli. Był złośliwy, wredny i mściwy odkąd pamiętał, a uraza jaką żywił do kogokolwiek trawiła go od środka latami. Nie widzieli się szmat czasu, lecz wiedział, że pod tym względem nie mógł się zmienić. Biła od niego wciąż ta sama aura pewności siebie i determinacji w dążeniu do celu, a w połączeniu z inteligencją i jasnością umysłu stawał się nie tylko opłacalnym, lecz całkiem przyjemnym towarzystwem. — I tak, wybacz moją złośliwość, jesteś dobrym duchem o wielkim i pełnym miłości sercu.
Kiedyś znał go dobrze, zapewne lepiej niż dziś — zbyt wiele czasu minęło, aby z całym przekonaniem wyraził o nim opinię, rzetelną i trafioną w sedno. Lecz ostatnie kilkadziesiąt minut spędzone w jego towarzystwie upewniło go w przekonaniu, że mógł stać się gorszy niż był za młodu, a żadne zmiany poglądów nigdy mu nie zagroziły. Był ciekaw ile istnień ma na sumieniu, do ilu nieszczęść się przyczynił i jak wielu mogło go nienawidzić. Im okazalsza liczba, tym lepiej dla Mulcibera.
Uniósł brwi i kiwnął głową w niechętnym przytaknięciu. Wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy był od niego wyższy, dziś role się odwróciły.
— Wątpię, by zinterpretował to na twój sposób. Pewnie okrzyczałby — opierdolił, prościej mówiąc— cię za to, że znęcasz się nad słabszymi.— Wizja Weasleya, stającego w obrotnie Mulcibera wydała mu się wzruszająca, więc karcący wzrok, jakim obdarzył Drew, szybko złagodniał, a usta wykrzywił krnąbrny uśmiech. — Przynajmniej miałbym przyjaciela na dobre i na złe. A nie takiego fałszywca jak ty. A mówią, że rude jest fałszywe— mruknął z teatralnym dramatyzmem i westchnął, zerkając na niego z rosnącą z każdą chwilą niepewnością. Utkwił wzrok na jego brązowych włosach, doszukując się w nich czerwonawych kosmyków. Był przekonany, że w słońcu dostają miedzianego blasku; to wyjaśniałoby wszystko. Szumowina.
Jego nastrój poprawiał się, aż do czasu, gdy przyjaciel zdecydował się zadrwić z najpotężniejszego człowieka, jakiego kiedykolwiek osobiście poznał. Nie mógł pozwolić mu na tę zniewagę, nawet jeśli reakcja — przemyślana i jednocześnie instynktowna, gwałtownie zmieni ich relacje. W obliczu Czarnego Pana i jego potęgi nic innego nie miało znaczenia, nie było wartościowszych i bardziej opłacalnych stosunków, nie było lepszych decyzji i bardziej prawidłowych reakcji. Patrząc na Drew, na ból malujący się na jego twarzy i przerażające cierpienie nie czuł satysfakcji — o dziwo; wiedział, że towarzysz go nie zrozumie. Nie w tej chwili, nie dziś, może nie w najbliższym czasie. Przyjdzie jednak dzień, w którym zostanie świadkiem wszechobecnej potęgi ich wspólnego, szkolnego znajomego, który po latach władał magią czarniejszą niż obaj mogli sobie w ogóle wyobrazić. Obserwował jak zwijał się na ziemi, jak klątwa Cruciatusa wysysa z niego siły witalne i dręczy jego psychikę, z pewnością zostawiając na niej piętno na jakiś czas; niespokojnego ducha, obawę przed cierpieniem. Nie przewidział, w jaki sposób to na niego wpłynie, jak się odbije. Liczyło się tylko to, aby otrzymał dostatecznie intensywne ostrzeżenie, nauczkę, by nie powtórzyć tego samego błędu po raz kolejny. Był mądrym czarodziejem, musiał to pojąć już w momencie, gdy zaklęcie zostało przerwane, a po chwili otępienia wróciły mu zmysły.
Zbliżył się do niego, opuszczając różdżkę, patrzył na niego z góry już bez cienia złości, pomimo przepełnionego jadem komentarza. Trudno go było zranić, a on sam wierzył, że było to całkowicie niemożliwe. Żadne docinki, uwagi nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.
— Uważasz to za hańbę. Przyjdzie dzień, w którym stanie się t w o i m powodem do dumy. Dziś możesz się z tego śmiać, ale tak się stanie. To się wydarzy. Uwierz mi, znam przyszłość— polecił mu, przysiadając w końcu na pierwszym lepszym pomniku. Schował różdżkę, jego postawa nie wykazywała dłużej bojowego nastawienia, a jego słowa wciąż pozostawały przepełnione pewnością siebie, podobnie jak szare, przenikliwe spojrzenie, którym wpatrywał się w Drew bez mrugania.
Spod peleryny wyciągnął ręce i wolnym ruchem zabrał się za podwijanie lewego rękawa koszuli. Nie spieszył się, robił to mozolnie, wręcz leniwie, czyniąc z tego akt — choć prosty i banalny, nie bez znaczenia.
— Znałeś mnie dobrze — zaczął, unosząc jedną brew. Postanowił wziąć go pod włos; jeśli nie będzie się opierał ich relacja będzie korzystna dla obojga.— Sądzisz, że pochyliłbym głowę z szacunku przed kimkolwiek? — zrobił krótką pauzę, odwracając przedramię w kierunku Drew. Jego jasną skórę pokrywał czarny jak smoła znak; trupia czacha, z której wypełzał wąż. Wyglądał tak, jakby się ruszał, jakby żył; emanowała z niego wielka, mroczna siła, a Drew, który był poszukiwaczem artefaktów i nie raz w życiu natknął się na zaklęte przedmioty mógłby zrozumieć, że znak choć przypominał zwykły tatuaż nie był tylko nim. Był symbolem sczeźniętej duszy, przyjętego dobrowolnie przekleństwa i odrzucenia wszystkich innych wartości. — Jeśli nie widziałeś tego do tej pory na niebie, ujrzysz wkrótce. A wtedy pojmiesz z c z y m naprawdę masz do czynienia.
Nie żartował i wierzył, że Drew jest wystarczająco bystry by pojąć, iż nie rozmawia z szaleńcem. Człowiek, który traci zmysły i wpada w obłęd postępuje nieracjonalnie, Mulciber był świadom wagi swoich słów i chciał, aby Macnair to wreszcie pojął. I mogło się to odbyć dwoma sposobami — siłą lub ugodą.
— Będziesz silniejszy i potężniejszy niż kiedykolwiek wcześniej — odparł na jego pytanie z całą pewnością. Uśmiechnął się drwiąco — dopiero teraz, ponownie zakrywając przedramię, pozwalając by pomiędzy nimi zapadła długa, uciążliwa cisza, w której Drew przełknie zniewagę i gorycz, której Mulciber był sprawcą. I gdyby miał to powtórzyć nie zawahałby się i uczynił to ponownie, pomimo całego swego zrozumienia dla Drew przez wzgląd na ich podobieństwa i wspólne interesy. — To nie jest obietnica, ani tym bardziej zachęta.— Nie miał wyjścia; gdyby chciał zrezygnować zmusiłby go, aby pokłonił się przed Czarnym Panem. — Uwierz mi— po raz drugi już — że ci się to opłaca.
Pochylił się nad Drew, by z jego kieszeni wyciągnąć papierosy. Wziął jednego w usta i pstryknięciem palcami odpalił, zaciągając się ciężkim, duszącym dymem. Lubił jego smak, lubił zapach, uspokajał go. Oparł się plecami o płytę nagrobną, wyciągnął nogi przed siebie, a splecione ze sobą dłonie ułożył sobie na brzuchu, spoglądając na Drew z poszerzającym się z każdą chwilą, typowym dla siebie uśmiechem. Nie musieli być wrogami. Sojusz był na wyciągnięcie ręki, wystarczyło, by zrozumiał, ukorzył się przed siłą i potęgą, która była ponad nim, która zmiotłaby go w ułamku sekundy.
Przyjaciele?
— Nie nadużywaj tego określenia, bo pomyślę, że naprawdę tak mnie traktujesz, a wtedy będę musiał przyznać, że masz beznadziejny dobór przyjaciół— odezwał się tonem wujka-dobrej-rady, w ostatniej chwili powstrzymując się przed poklepaniem go po plecach. Sam nie znosił tego gestu, żywiąc do Drew dość swobodną tolerancję, a nawet sympatię związaną z utrzymywanym przez nich sojuszem zdecydował się nie drażnić lwa — choć z pełnym przekonaniem lwem nie był. Nie był w stanie przywrócić z odmętów pamięci miesiąca jego narodzin, przypisując go do odpowiedniego gwiazdozbioru, lecz żadna z prezentowanych przez niego cech charakteru nie pasowały do majestatycznego, dobrego i sprawiedliwego króla dżungli. Był złośliwy, wredny i mściwy odkąd pamiętał, a uraza jaką żywił do kogokolwiek trawiła go od środka latami. Nie widzieli się szmat czasu, lecz wiedział, że pod tym względem nie mógł się zmienić. Biła od niego wciąż ta sama aura pewności siebie i determinacji w dążeniu do celu, a w połączeniu z inteligencją i jasnością umysłu stawał się nie tylko opłacalnym, lecz całkiem przyjemnym towarzystwem. — I tak, wybacz moją złośliwość, jesteś dobrym duchem o wielkim i pełnym miłości sercu.
Kiedyś znał go dobrze, zapewne lepiej niż dziś — zbyt wiele czasu minęło, aby z całym przekonaniem wyraził o nim opinię, rzetelną i trafioną w sedno. Lecz ostatnie kilkadziesiąt minut spędzone w jego towarzystwie upewniło go w przekonaniu, że mógł stać się gorszy niż był za młodu, a żadne zmiany poglądów nigdy mu nie zagroziły. Był ciekaw ile istnień ma na sumieniu, do ilu nieszczęść się przyczynił i jak wielu mogło go nienawidzić. Im okazalsza liczba, tym lepiej dla Mulcibera.
Uniósł brwi i kiwnął głową w niechętnym przytaknięciu. Wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy był od niego wyższy, dziś role się odwróciły.
— Wątpię, by zinterpretował to na twój sposób. Pewnie okrzyczałby — opierdolił, prościej mówiąc— cię za to, że znęcasz się nad słabszymi.— Wizja Weasleya, stającego w obrotnie Mulcibera wydała mu się wzruszająca, więc karcący wzrok, jakim obdarzył Drew, szybko złagodniał, a usta wykrzywił krnąbrny uśmiech. — Przynajmniej miałbym przyjaciela na dobre i na złe. A nie takiego fałszywca jak ty. A mówią, że rude jest fałszywe— mruknął z teatralnym dramatyzmem i westchnął, zerkając na niego z rosnącą z każdą chwilą niepewnością. Utkwił wzrok na jego brązowych włosach, doszukując się w nich czerwonawych kosmyków. Był przekonany, że w słońcu dostają miedzianego blasku; to wyjaśniałoby wszystko. Szumowina.
Jego nastrój poprawiał się, aż do czasu, gdy przyjaciel zdecydował się zadrwić z najpotężniejszego człowieka, jakiego kiedykolwiek osobiście poznał. Nie mógł pozwolić mu na tę zniewagę, nawet jeśli reakcja — przemyślana i jednocześnie instynktowna, gwałtownie zmieni ich relacje. W obliczu Czarnego Pana i jego potęgi nic innego nie miało znaczenia, nie było wartościowszych i bardziej opłacalnych stosunków, nie było lepszych decyzji i bardziej prawidłowych reakcji. Patrząc na Drew, na ból malujący się na jego twarzy i przerażające cierpienie nie czuł satysfakcji — o dziwo; wiedział, że towarzysz go nie zrozumie. Nie w tej chwili, nie dziś, może nie w najbliższym czasie. Przyjdzie jednak dzień, w którym zostanie świadkiem wszechobecnej potęgi ich wspólnego, szkolnego znajomego, który po latach władał magią czarniejszą niż obaj mogli sobie w ogóle wyobrazić. Obserwował jak zwijał się na ziemi, jak klątwa Cruciatusa wysysa z niego siły witalne i dręczy jego psychikę, z pewnością zostawiając na niej piętno na jakiś czas; niespokojnego ducha, obawę przed cierpieniem. Nie przewidział, w jaki sposób to na niego wpłynie, jak się odbije. Liczyło się tylko to, aby otrzymał dostatecznie intensywne ostrzeżenie, nauczkę, by nie powtórzyć tego samego błędu po raz kolejny. Był mądrym czarodziejem, musiał to pojąć już w momencie, gdy zaklęcie zostało przerwane, a po chwili otępienia wróciły mu zmysły.
Zbliżył się do niego, opuszczając różdżkę, patrzył na niego z góry już bez cienia złości, pomimo przepełnionego jadem komentarza. Trudno go było zranić, a on sam wierzył, że było to całkowicie niemożliwe. Żadne docinki, uwagi nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.
— Uważasz to za hańbę. Przyjdzie dzień, w którym stanie się t w o i m powodem do dumy. Dziś możesz się z tego śmiać, ale tak się stanie. To się wydarzy. Uwierz mi, znam przyszłość— polecił mu, przysiadając w końcu na pierwszym lepszym pomniku. Schował różdżkę, jego postawa nie wykazywała dłużej bojowego nastawienia, a jego słowa wciąż pozostawały przepełnione pewnością siebie, podobnie jak szare, przenikliwe spojrzenie, którym wpatrywał się w Drew bez mrugania.
Spod peleryny wyciągnął ręce i wolnym ruchem zabrał się za podwijanie lewego rękawa koszuli. Nie spieszył się, robił to mozolnie, wręcz leniwie, czyniąc z tego akt — choć prosty i banalny, nie bez znaczenia.
— Znałeś mnie dobrze — zaczął, unosząc jedną brew. Postanowił wziąć go pod włos; jeśli nie będzie się opierał ich relacja będzie korzystna dla obojga.— Sądzisz, że pochyliłbym głowę z szacunku przed kimkolwiek? — zrobił krótką pauzę, odwracając przedramię w kierunku Drew. Jego jasną skórę pokrywał czarny jak smoła znak; trupia czacha, z której wypełzał wąż. Wyglądał tak, jakby się ruszał, jakby żył; emanowała z niego wielka, mroczna siła, a Drew, który był poszukiwaczem artefaktów i nie raz w życiu natknął się na zaklęte przedmioty mógłby zrozumieć, że znak choć przypominał zwykły tatuaż nie był tylko nim. Był symbolem sczeźniętej duszy, przyjętego dobrowolnie przekleństwa i odrzucenia wszystkich innych wartości. — Jeśli nie widziałeś tego do tej pory na niebie, ujrzysz wkrótce. A wtedy pojmiesz z c z y m naprawdę masz do czynienia.
Nie żartował i wierzył, że Drew jest wystarczająco bystry by pojąć, iż nie rozmawia z szaleńcem. Człowiek, który traci zmysły i wpada w obłęd postępuje nieracjonalnie, Mulciber był świadom wagi swoich słów i chciał, aby Macnair to wreszcie pojął. I mogło się to odbyć dwoma sposobami — siłą lub ugodą.
— Będziesz silniejszy i potężniejszy niż kiedykolwiek wcześniej — odparł na jego pytanie z całą pewnością. Uśmiechnął się drwiąco — dopiero teraz, ponownie zakrywając przedramię, pozwalając by pomiędzy nimi zapadła długa, uciążliwa cisza, w której Drew przełknie zniewagę i gorycz, której Mulciber był sprawcą. I gdyby miał to powtórzyć nie zawahałby się i uczynił to ponownie, pomimo całego swego zrozumienia dla Drew przez wzgląd na ich podobieństwa i wspólne interesy. — To nie jest obietnica, ani tym bardziej zachęta.— Nie miał wyjścia; gdyby chciał zrezygnować zmusiłby go, aby pokłonił się przed Czarnym Panem. — Uwierz mi— po raz drugi już — że ci się to opłaca.
Pochylił się nad Drew, by z jego kieszeni wyciągnąć papierosy. Wziął jednego w usta i pstryknięciem palcami odpalił, zaciągając się ciężkim, duszącym dymem. Lubił jego smak, lubił zapach, uspokajał go. Oparł się plecami o płytę nagrobną, wyciągnął nogi przed siebie, a splecione ze sobą dłonie ułożył sobie na brzuchu, spoglądając na Drew z poszerzającym się z każdą chwilą, typowym dla siebie uśmiechem. Nie musieli być wrogami. Sojusz był na wyciągnięcie ręki, wystarczyło, by zrozumiał, ukorzył się przed siłą i potęgą, która była ponad nim, która zmiotłaby go w ułamku sekundy.
Przyjaciele?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie wiedział jak zareagować na jego słowa; wybuchnąć śmiechem, czy może podtrzymywać nadal tę szopkę? Przywyknął do nadużywania pewnych słów, które względnie trafnie oceniały międzyludzkie relacje, lecz z uwagi na fakt, iż takowe nie były mu nader bardzo znajome po prostu traktował je po macoszemu. Często z jego ust można było słyszeć frazy stanowiące dla niego zupełną, emocjonalną zagadkę jednakże ich korzystny wpływ na pewne więzi był istotniejszy niżeli szczerość. Uważał, że w ów kwestii Ramsey rozumiał go doskonale i sam wyznaczając pewne ramy ich znajomości wypowiadał się w podobnym tonie. Dalecy byli od wspólnego oglądania się za panienkami, krycia pleców w niekorzystnych sytuacjach, nie wspominając już o zaufaniu, które poza biznesowymi sprawami w ogóle nie miało miejsca.
Mogli myśleć o sobie jak o lwach; mogli myśleć o sobie jak o cholernych smokach, które często bywały ponad magiczne siły, ale najlepiej obrazował ich Inferius, choć krew nieustannie pulsowała w żyłach. Wymarci od środka, pozbawieni skrupułów i ludzkich odruchów, stawiający na piedestale magię, przed którą wielu zamykało swój umysł nim ta zdążyła doszczętnie zająć każdy jego zakątek, poddani temu, który dawał im władzę, ale przy tym zabierał możliwość decydowania o własnym losie. Mulciber był fanatykiem- zapatrzonym w swego ‘stwórcę’, lojalnym draniem nie znającym ceny wyższych aspiracji, przy których ‘dążenie po trupach do celu’ stawało się dziecinno-niewinnym czynem. Znał swoje miejsce w hierarchii, czerpał niewyobrażalną satysfakcję z misji niosących śmierć i ludzkie cierpienie na tarczy. Był bezwzględny, autystycznie zafascynowany- to imponowało Macnairowi najbardziej.
-Wzruszające, naprawdę niebywale.- skwitował beznamiętnie, jakoby rozczarowany jego postawą, choć takowa była mu zupełnie obojętna.
Ludzie się nie zmieniali. Zaszczepione w dzieciństwie pierwiastki rozwijały się wraz z kolejnymi latami i choć czasem z powodzeniem wyciszano najmroczniejsze z nich to przypominały one o sobie w najmniej oczekiwanych momentach. Smutek, złość, panika, strach, stres, pijaństwo. Negatywne emocje niosły za sobą ogromną falę przykrych wydarzeń i bezczelnie odkrywając prawdziwą twarz skazywały na sprawdzenie się w najtrudniejszej walce- z samym sobą. Postronni mogli jedynie ocenić, wysunąć przed szereg błędy i bezczelnie wskazywać je palcami, bądź odwrócić się i zniknąć zabierając wraz z sobą wszelkie radosne wspomnienia. Szatyn nie miał tego problemu, gdyż podobnie jak towarzysz nie skupiał się na ukrywaniu społecznie zdefiniowanych wad i te kilkanaście lat spędził na ich szlifowaniu oraz zbieraniu doświadczenia przynoszącego o wiele lepsze owoce. Istota zniszczona od środka nie podlegała odrodzeniu, nie uznawała regeneracji, zatem jak bardzo musieli oszukiwać się ci, co rzekomo przeszli na tą lepszą stronę?
-Nasłałby na mnie jednego ze swoich szlamowatych kumpli?- uniósł brew w mało pochlebnym wyrazie; właściwie na samą myśl zrobiło mu się niedobrze, albowiem woń zepsutej krwi budziła w nim odrazę. -Choć właściwie stosowniej brzmi: waszych szlamowatych kumpli.- łagodny, słodki uśmiech wpełznął na jego twarz, albowiem wizja Mulcibera bujającego się z paczką Wesleya po szkolnych korytarzach radowała jego serce. -Rude jest fałszywe?- uniósł dłoń, by po chwili przesunąć nią badawczo wzdłuż włosów z tyłu głowy i skupiając się na ów czynności płynnie zmienił ich kolor. Nie kryjąc kpiny spojrzał na kompana, który prawdopodobnie wiedział o jego genetycznych anomaliach. -Teraz jest nas dwóch, nie czuj się zatem wyjątkowy z tą miedzią na włosach.- rzucił przeczesując grzywkę palcami. -W zasadzie skoro już posiadam przetargową kartę klubowicza może przyjmiecie mnie do waszej paczki?- wykrzywił wargi w dość ponaglającym, ale przede wszystkim błagalnym wyrazie. -Przygotuje wam prezenty na święta, a dla Ciebie skomponuje wyjątkowego wyjca.- zaśmiał się, kiedy jeszcze… miał taką sposobność.
Nakazał zrozumieć mu coś obcego, zmusił do padnięcia na kolana wobec oblicza, które mogło stać się jedynie wytworem jego wyobraźni na podstawie krótkich, monotematycznych opisów oprawcy. Podważył jego samodzielność, zrównał z ziemią prawo do własnych poglądów, zatarł wszelkie wspomnienia budujące fundament ich znajomości, albowiem kto, jak nie on, winien pojąć niesubordynację Drew? Indywidualizm, wiara we własne możliwości oraz światopogląd od zawsze charakteryzowały szatyna, toteż sądził, że Ramsey zbierze się do szczegółowych wyjaśnień bez pomocy niewybaczalnych zaklęć. Ten jednak zrobił inaczej. Wyciągnął jedno z najcięższych dział, bo nawet śmierć nie była równie upokarzająca, co przegrana z bólem. To pragnął osiągnąć.
Płomienisty kolor jego włosów gasnął wraz z nim samym, kiedy każdy wdech zdawał się okropną torturą; paskudną wiązką nieposkromionych igieł atakujących najmniejszą komórkę. Nie myślał o ustaniu cierpienia, pragnął wiedzieć jak z nim walczyć, ale siła z jaką przyszło mu się zmierzyć była zdecydowanie zbyt wielka. Istniały zaklęcia, na które nie było rady- w końcu nie bez powodu nazywane były zakazanymi. Zimno bijące z posadzki działało kojąco na rozgrzaną i zlaną od potu twarz. Nie myślał o zemście, choć pulsująca w jego żyłach krew wręcz paliła się do ataku. Był otumaniony, zachłyśnięty własną ironią, ale gdzieś w głębi siebie odetchnął z ulgą, że paskudna woń taniej wody kolońskiej Mulcibera odsunęła się kilka kroków dalej. Świeże powietrze było złotem, a towarzysz nic z takowym wspólnego nie miał. Truł gorzej jak Stibbonsy.
Podciągnąwszy się do pozycji siedzącej oparł plecy o brudny od pyłu nagrobek i przecierając dłonią ubrudzoną szatę spoglądał na towarzysza. Mógł zakpić z teatralnego tempa, którym raczył podwinąć swój rękaw, ale nawet nie przychodziła mu do głowy żadna riposta. Czuł, jakoby właśnie stoczył jeden z najtrudniejszych pojedynków, a otępiały umysł tylko go w tym utwierdzał. Widok, z pewnością niecodziennego, tatuażu spowodował, że jego brwi ściągnęły się, a palce zastygły przy krańcu czarnego materiału. Pierwszy raz widział, aby czarodziejskie sekty robiły sobie pramugolskie znaki na ciele, bo przecież tylko niemagicznych miał okazję spotkać z obskurnymi, ciemnymi obrazkami. Był bliski zdiagnozowania psychozy i zlecenia wizyty u Munga, kiedy jego wzrok nieco się wyostrzył dostrzegając poruszającego węża. Wiele w swoim życiu miał okazję zobaczyć, jednak to była zupełna niewiadoma, totalna abstrakcja. -Sądzisz, że dałbym wiarę temu czego nie znam? Masz mnie za idiotę, który ślepo patrzy w pędzący tłum i leci za nim niczym niczego warty chochlik?- spojrzał prosto w twarz Ramseya, jakoby starając się dostrzec najmniejsze objawy wypełniającego jego słowa absurdu. Może to ów znak był przeklęty i robił mu z mózgu sieczkę? Może to wina niewybaczalnego zaklęcia i ktoś teraz miał naprawdę niezły ubaw? Plądrujące głowę szatyna myśli nie dawały mu spokoju, a jego zapobiegawczość kazała obrócić się w pył- czym prędzej.
Słuchał go, a drgająca z nerwów warga była coraz bardziej dostrzegalna. Nie czuł strachu, a duży stres, bo miał wrażenie, iż rozmawiał z kimś zupełnie innym niżeli jeszcze kilka lat wcześniej. Chciał wierzyć w ów frazesy, ale czy nie zapędziłoby go to ponownie w kozi róg? Podobnie jak miało to miejsce wówczas? -Oczekujesz mojej aprobaty. Mam wrażenie, że uważałeś, iż rzucę Ci się w ramiona za ów niebywale wyjątkową propozycję.- stwierdził stanowczym tonem, bo jego zadowolenie budziło w nim coraz większą irytację. -Udowodnij mi, że to nie jest kolejny podstęp, który finalnie zakończyć się ma wbiciem mi noża w plecy.- odprowadził go wzrokiem w chwili, gdy ten rozsiadał się na nagrobku niczym na własnym łóżku. Ciągnie swój do swego, Mulciber. -Władzy i potęgi nie dostaję się nawet za dobre uczynki – nie jestem szaleńcem. Ona kosztuje, więc pytanie nasuwa się samo; ile?- idąc w ślady towarzysza wysunął kolejnego papierosa i wetknął go między wargi pocierając przy tym jego kraniec. Śnieżnobiały dym uniósł się w powietrzu i oddalił podobnie jak plany na zbliżające się miesiące. Czas się kończył i niewiele mu pozostało, by stać ponad tym wszystkim. -Ile kosztuje cios w plecy, przyjacielu?
Mogli myśleć o sobie jak o lwach; mogli myśleć o sobie jak o cholernych smokach, które często bywały ponad magiczne siły, ale najlepiej obrazował ich Inferius, choć krew nieustannie pulsowała w żyłach. Wymarci od środka, pozbawieni skrupułów i ludzkich odruchów, stawiający na piedestale magię, przed którą wielu zamykało swój umysł nim ta zdążyła doszczętnie zająć każdy jego zakątek, poddani temu, który dawał im władzę, ale przy tym zabierał możliwość decydowania o własnym losie. Mulciber był fanatykiem- zapatrzonym w swego ‘stwórcę’, lojalnym draniem nie znającym ceny wyższych aspiracji, przy których ‘dążenie po trupach do celu’ stawało się dziecinno-niewinnym czynem. Znał swoje miejsce w hierarchii, czerpał niewyobrażalną satysfakcję z misji niosących śmierć i ludzkie cierpienie na tarczy. Był bezwzględny, autystycznie zafascynowany- to imponowało Macnairowi najbardziej.
-Wzruszające, naprawdę niebywale.- skwitował beznamiętnie, jakoby rozczarowany jego postawą, choć takowa była mu zupełnie obojętna.
Ludzie się nie zmieniali. Zaszczepione w dzieciństwie pierwiastki rozwijały się wraz z kolejnymi latami i choć czasem z powodzeniem wyciszano najmroczniejsze z nich to przypominały one o sobie w najmniej oczekiwanych momentach. Smutek, złość, panika, strach, stres, pijaństwo. Negatywne emocje niosły za sobą ogromną falę przykrych wydarzeń i bezczelnie odkrywając prawdziwą twarz skazywały na sprawdzenie się w najtrudniejszej walce- z samym sobą. Postronni mogli jedynie ocenić, wysunąć przed szereg błędy i bezczelnie wskazywać je palcami, bądź odwrócić się i zniknąć zabierając wraz z sobą wszelkie radosne wspomnienia. Szatyn nie miał tego problemu, gdyż podobnie jak towarzysz nie skupiał się na ukrywaniu społecznie zdefiniowanych wad i te kilkanaście lat spędził na ich szlifowaniu oraz zbieraniu doświadczenia przynoszącego o wiele lepsze owoce. Istota zniszczona od środka nie podlegała odrodzeniu, nie uznawała regeneracji, zatem jak bardzo musieli oszukiwać się ci, co rzekomo przeszli na tą lepszą stronę?
-Nasłałby na mnie jednego ze swoich szlamowatych kumpli?- uniósł brew w mało pochlebnym wyrazie; właściwie na samą myśl zrobiło mu się niedobrze, albowiem woń zepsutej krwi budziła w nim odrazę. -Choć właściwie stosowniej brzmi: waszych szlamowatych kumpli.- łagodny, słodki uśmiech wpełznął na jego twarz, albowiem wizja Mulcibera bujającego się z paczką Wesleya po szkolnych korytarzach radowała jego serce. -Rude jest fałszywe?- uniósł dłoń, by po chwili przesunąć nią badawczo wzdłuż włosów z tyłu głowy i skupiając się na ów czynności płynnie zmienił ich kolor. Nie kryjąc kpiny spojrzał na kompana, który prawdopodobnie wiedział o jego genetycznych anomaliach. -Teraz jest nas dwóch, nie czuj się zatem wyjątkowy z tą miedzią na włosach.- rzucił przeczesując grzywkę palcami. -W zasadzie skoro już posiadam przetargową kartę klubowicza może przyjmiecie mnie do waszej paczki?- wykrzywił wargi w dość ponaglającym, ale przede wszystkim błagalnym wyrazie. -Przygotuje wam prezenty na święta, a dla Ciebie skomponuje wyjątkowego wyjca.- zaśmiał się, kiedy jeszcze… miał taką sposobność.
Nakazał zrozumieć mu coś obcego, zmusił do padnięcia na kolana wobec oblicza, które mogło stać się jedynie wytworem jego wyobraźni na podstawie krótkich, monotematycznych opisów oprawcy. Podważył jego samodzielność, zrównał z ziemią prawo do własnych poglądów, zatarł wszelkie wspomnienia budujące fundament ich znajomości, albowiem kto, jak nie on, winien pojąć niesubordynację Drew? Indywidualizm, wiara we własne możliwości oraz światopogląd od zawsze charakteryzowały szatyna, toteż sądził, że Ramsey zbierze się do szczegółowych wyjaśnień bez pomocy niewybaczalnych zaklęć. Ten jednak zrobił inaczej. Wyciągnął jedno z najcięższych dział, bo nawet śmierć nie była równie upokarzająca, co przegrana z bólem. To pragnął osiągnąć.
Płomienisty kolor jego włosów gasnął wraz z nim samym, kiedy każdy wdech zdawał się okropną torturą; paskudną wiązką nieposkromionych igieł atakujących najmniejszą komórkę. Nie myślał o ustaniu cierpienia, pragnął wiedzieć jak z nim walczyć, ale siła z jaką przyszło mu się zmierzyć była zdecydowanie zbyt wielka. Istniały zaklęcia, na które nie było rady- w końcu nie bez powodu nazywane były zakazanymi. Zimno bijące z posadzki działało kojąco na rozgrzaną i zlaną od potu twarz. Nie myślał o zemście, choć pulsująca w jego żyłach krew wręcz paliła się do ataku. Był otumaniony, zachłyśnięty własną ironią, ale gdzieś w głębi siebie odetchnął z ulgą, że paskudna woń taniej wody kolońskiej Mulcibera odsunęła się kilka kroków dalej. Świeże powietrze było złotem, a towarzysz nic z takowym wspólnego nie miał. Truł gorzej jak Stibbonsy.
Podciągnąwszy się do pozycji siedzącej oparł plecy o brudny od pyłu nagrobek i przecierając dłonią ubrudzoną szatę spoglądał na towarzysza. Mógł zakpić z teatralnego tempa, którym raczył podwinąć swój rękaw, ale nawet nie przychodziła mu do głowy żadna riposta. Czuł, jakoby właśnie stoczył jeden z najtrudniejszych pojedynków, a otępiały umysł tylko go w tym utwierdzał. Widok, z pewnością niecodziennego, tatuażu spowodował, że jego brwi ściągnęły się, a palce zastygły przy krańcu czarnego materiału. Pierwszy raz widział, aby czarodziejskie sekty robiły sobie pramugolskie znaki na ciele, bo przecież tylko niemagicznych miał okazję spotkać z obskurnymi, ciemnymi obrazkami. Był bliski zdiagnozowania psychozy i zlecenia wizyty u Munga, kiedy jego wzrok nieco się wyostrzył dostrzegając poruszającego węża. Wiele w swoim życiu miał okazję zobaczyć, jednak to była zupełna niewiadoma, totalna abstrakcja. -Sądzisz, że dałbym wiarę temu czego nie znam? Masz mnie za idiotę, który ślepo patrzy w pędzący tłum i leci za nim niczym niczego warty chochlik?- spojrzał prosto w twarz Ramseya, jakoby starając się dostrzec najmniejsze objawy wypełniającego jego słowa absurdu. Może to ów znak był przeklęty i robił mu z mózgu sieczkę? Może to wina niewybaczalnego zaklęcia i ktoś teraz miał naprawdę niezły ubaw? Plądrujące głowę szatyna myśli nie dawały mu spokoju, a jego zapobiegawczość kazała obrócić się w pył- czym prędzej.
Słuchał go, a drgająca z nerwów warga była coraz bardziej dostrzegalna. Nie czuł strachu, a duży stres, bo miał wrażenie, iż rozmawiał z kimś zupełnie innym niżeli jeszcze kilka lat wcześniej. Chciał wierzyć w ów frazesy, ale czy nie zapędziłoby go to ponownie w kozi róg? Podobnie jak miało to miejsce wówczas? -Oczekujesz mojej aprobaty. Mam wrażenie, że uważałeś, iż rzucę Ci się w ramiona za ów niebywale wyjątkową propozycję.- stwierdził stanowczym tonem, bo jego zadowolenie budziło w nim coraz większą irytację. -Udowodnij mi, że to nie jest kolejny podstęp, który finalnie zakończyć się ma wbiciem mi noża w plecy.- odprowadził go wzrokiem w chwili, gdy ten rozsiadał się na nagrobku niczym na własnym łóżku. Ciągnie swój do swego, Mulciber. -Władzy i potęgi nie dostaję się nawet za dobre uczynki – nie jestem szaleńcem. Ona kosztuje, więc pytanie nasuwa się samo; ile?- idąc w ślady towarzysza wysunął kolejnego papierosa i wetknął go między wargi pocierając przy tym jego kraniec. Śnieżnobiały dym uniósł się w powietrzu i oddalił podobnie jak plany na zbliżające się miesiące. Czas się kończył i niewiele mu pozostało, by stać ponad tym wszystkim. -Ile kosztuje cios w plecy, przyjacielu?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Mógł się czuć zdradzony nim jeszcze zaczęli sobie ufać po wielu latach kontaktu opartego zaledwie o listy. Mógł być niezadowolony, że potraktował go z góry, z wyższością, lekceważąco, choć w szkole ani razu nie próbował wskazywać mu miejsca, jakby byli równi. Mógł być zawiedziony jego postawą, tym, że jako odwieczny indywidualista pokładał w kimś wiarę tak bardzo, że gotów był za niego uschnąć w Azkabanie. Nie miał na to wszystko wpływu, na jego opinię, odczucia, myśli. Dziś, tego wieczora, kiedy po latach nieobecności zjawił się w jego mieszkaniu jakby nigdy nic, nie zależało mu na tym, by łączyła ich sympatia — jego doskonała intuicja podpowiadała mu jednak, że wzajemne zrozumienie pomoże im w przyszłości, przysporzy wielu wzajemnych korzyści i opłacać im się będzie bardziej niż chora, głupia rywalizacja.
Czuł lekki zawód, że czarodziej tak bystry i zdolny ma trudność z przełknięciem czary wolności i zrozumieniem, że istnieją lepsi i potężniejsi od niego. Brakowało mu pokory, ale zrzucał winę na dekadę spędzoną za granicami kraju. Nie było go tu, gdy do Anglii dotarła Wielka Wojna Czarodziejów. Ukrywał się, podążał za artefaktami, przemierzał dalekie kraje — również przy okazji zbierając dla niego informacje, nigdy by nie uwierzył, że zbierał je kosztem własnych potrzeb. Anglia się zmieniła, Czarny Pan, który ze znanym im Tomem Riddlem niewie miał już wspólnego powrócił potężniejszy niż kiedykolwiek. A przecież już wtedy, w szkole żaden z nich nie wątpił w jego ponadprzeciętne zdolności.
Przyglądał się Drew z nieco pobłażliwym uśmiechem, jak młodszemu koledze, którego niewiedzy nie powinien się dziwić, potrzebował czasu, by nadrobić lata, które uciekły mu przez palce i doświadczenia, za których brak przyjdzie mu zapewne zapłacić. Widząc w jego oczach mądrość nie gniewał się za impertynencję i zniewagę jaką mu okazywał, nigdy bowiem nikomu niczego nie udowadniał i Drew tu i teraz również nie zamierzał. Szybciej niż później zda sobie sprawę z prawdziwości słów i otaczającej ich potęgi, a przede wszystkim sensu i potrzeby istnienia Rycerzy Walpurgii w aktualnym świecie.
— Z całą pewnością — odparł poważnie na dość zabawną, bo całkowicie nierzeczywistą wizję przedstawioną przez Macnaira. Pomimo dość bogatej wyobraźni nie był w stanie przywołać obrazu siebie zadającego się ze szlamami i czarodziejami ich broniącymi, jakby we wszystkich możliwych scenariuszach swojego życia jego ścieżka i tak biegła równolegle do tej, którą kroczył dziś.
Miedziane włosy Drew sprawiły, że ten uniósł brwi i pokierował głową z aprobatą. Ów przyjaciel przypomniał mu o swej niezwykle przydatnej i wyjątkowej umiejętności.
— Byłbyś wspaniałym workiem treningowym — mruknął z zachwytem wyobrażając sobie całkowitą przemianę Drew w kogoś, kogo z przyjemnością potraktowałby innym zaklęciem niewybaczalnym. — Choć wtedy mógłbyś zginąć. Przypadkiem — szepnął, poważniejąc. Jednak ten pomysł miał widoczne słabe punkty.
Nawet gdyby miał spędzić tu z nim dobę, aż nie straci przytomności z bólu, klęcząc i korząc się przed obliczem Czarnego Pana, uczyniłby to bez wahania. Nie był w stanie pojąć swoim ciasnym umysłem, że Mulciber zachował własne poglądy, dzieląc je z tak potężnym czarodziejem. Nie były ani odkrywcze ani wyróżniające. Oni wszyscy, Śmierciożercy, Rycerze Walpurgii, wyznawali te same zasady z głębi siebie bądź za sprawką potęgi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Bo czymże były własne poglądy Drew i jego wolność, która przy sile i możliwościach ich Pana czyniła z niego zwykłego, marnego robaka. Gdyby nie jego wiedza, talent i umiejętności Mulciber nie marnowałby czasu, by wciągnąć go w szeregi czarodziejów wyznających rystrykcyjne poglądy czystości krwi. Ale i on je wyznawał — po prostu przez lata spędzone w samotności i kiełkujące już od najmłodszych lat poczucie, że jest sam i musi sobie radzić indywidualnie nie pozwalały mu uwierzyć w kogoś innego. Większego. Nie umiał uwierzyć w czyjś autorytet, lecz to wkrótce się zmieni.
Ramsey dawał mu szansę. Widział w nim wielki potencjał.
— To miłe, że pytasz mnie, co sądzę — powiedział z uśmiechem, wyciągnąwszy z ust papierosa. Oparł głowę o nagrobek i spojrzał w niebo. Ciemne chmury rozlewały się po czarnogranatowym, pokrytym migocącymi plamkami płótnie. — Jesteś poszukiwaczem artefaktów, podążasz za rzadkimi przedmiotami, których nigdy nie widziałeś na oczy, a o których tylko usłyszałeś od innych lub wyczytałeś w manuskryptach. Zdaje się, że uwierzenie w potęgę i słuszność organizacji, która podziela notabene twoje poglądy jest łatwiejsze niż udanie się na drugi koniec świata w celu sprawdzenia, czy mistyczny artefakt w ogóle istnieje, czy jest mrzonką wymyśloną przy kuflu rozcieńczonego piwa. Popraw mnie, jeśli jestem w błędzie, Drew — powiedział, spoglądając na jego umęczoną psychicznymi bólami twarz. Wyglądał starzej niż kilkanaście minut wcześniej, zmęczenie mocno się uwidoczniło, zaostrzając jego rysy twarzy i podkreślając wszystkie drobne zmarszczki.
Wyszczerzył się do niego; niech nie próbuje już wybrnąć z sytuacji, głupio się droczył. Wyznawali to samo, zawsze pragnęli tego samego stojąc u boku Riddle’a, dlaczego teraz miałby się opierać wstąpieniu pomiędzy ludzi, którzy uważali podobnie, arystokratów — wpływowych i szanowanych ludzi, z którymi konszachty przysłużą mu się bardziej niż kilka bajek zasłyszanych w przydrożnych barach. Nie zamierzał go przekonywać ani nawet dłużej namawiać. Przedstawił mu już wszystko, co miał do powiedzenia. Był pewien, że Czarny Pan zechciałby mieć kogoś takiego wśród swoich zaufanych ludzi. Drew, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedział, jedną nogą był już Rycerzem. Od niego zależało, czy drugą Mulciber wciągnie go siłą, czy zdoła mu otworzyć oczy.
— Nie ufałbyś mym słowom bardziej, gdyby nie klątwa — stwierdził, choć początkowo planował spytać. Wierzył, że trwałoby to jedynie dłużej, w tej chwili zaś Drew wie, że z pewnych spraw nie przystoi się śmiać, nawet tak wolnemu czarodziejowi jak on, szczególnie, gdy oferuje się mu coś bardziej wyjątkowego niż najbardziej pożądane przez niego artefakty.
Zaciągnął się wolno i mocno papierosem i nim zdołał wypuścić dym, odezwał się:
Czuł lekki zawód, że czarodziej tak bystry i zdolny ma trudność z przełknięciem czary wolności i zrozumieniem, że istnieją lepsi i potężniejsi od niego. Brakowało mu pokory, ale zrzucał winę na dekadę spędzoną za granicami kraju. Nie było go tu, gdy do Anglii dotarła Wielka Wojna Czarodziejów. Ukrywał się, podążał za artefaktami, przemierzał dalekie kraje — również przy okazji zbierając dla niego informacje, nigdy by nie uwierzył, że zbierał je kosztem własnych potrzeb. Anglia się zmieniła, Czarny Pan, który ze znanym im Tomem Riddlem niewie miał już wspólnego powrócił potężniejszy niż kiedykolwiek. A przecież już wtedy, w szkole żaden z nich nie wątpił w jego ponadprzeciętne zdolności.
Przyglądał się Drew z nieco pobłażliwym uśmiechem, jak młodszemu koledze, którego niewiedzy nie powinien się dziwić, potrzebował czasu, by nadrobić lata, które uciekły mu przez palce i doświadczenia, za których brak przyjdzie mu zapewne zapłacić. Widząc w jego oczach mądrość nie gniewał się za impertynencję i zniewagę jaką mu okazywał, nigdy bowiem nikomu niczego nie udowadniał i Drew tu i teraz również nie zamierzał. Szybciej niż później zda sobie sprawę z prawdziwości słów i otaczającej ich potęgi, a przede wszystkim sensu i potrzeby istnienia Rycerzy Walpurgii w aktualnym świecie.
— Z całą pewnością — odparł poważnie na dość zabawną, bo całkowicie nierzeczywistą wizję przedstawioną przez Macnaira. Pomimo dość bogatej wyobraźni nie był w stanie przywołać obrazu siebie zadającego się ze szlamami i czarodziejami ich broniącymi, jakby we wszystkich możliwych scenariuszach swojego życia jego ścieżka i tak biegła równolegle do tej, którą kroczył dziś.
Miedziane włosy Drew sprawiły, że ten uniósł brwi i pokierował głową z aprobatą. Ów przyjaciel przypomniał mu o swej niezwykle przydatnej i wyjątkowej umiejętności.
— Byłbyś wspaniałym workiem treningowym — mruknął z zachwytem wyobrażając sobie całkowitą przemianę Drew w kogoś, kogo z przyjemnością potraktowałby innym zaklęciem niewybaczalnym. — Choć wtedy mógłbyś zginąć. Przypadkiem — szepnął, poważniejąc. Jednak ten pomysł miał widoczne słabe punkty.
Nawet gdyby miał spędzić tu z nim dobę, aż nie straci przytomności z bólu, klęcząc i korząc się przed obliczem Czarnego Pana, uczyniłby to bez wahania. Nie był w stanie pojąć swoim ciasnym umysłem, że Mulciber zachował własne poglądy, dzieląc je z tak potężnym czarodziejem. Nie były ani odkrywcze ani wyróżniające. Oni wszyscy, Śmierciożercy, Rycerze Walpurgii, wyznawali te same zasady z głębi siebie bądź za sprawką potęgi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Bo czymże były własne poglądy Drew i jego wolność, która przy sile i możliwościach ich Pana czyniła z niego zwykłego, marnego robaka. Gdyby nie jego wiedza, talent i umiejętności Mulciber nie marnowałby czasu, by wciągnąć go w szeregi czarodziejów wyznających rystrykcyjne poglądy czystości krwi. Ale i on je wyznawał — po prostu przez lata spędzone w samotności i kiełkujące już od najmłodszych lat poczucie, że jest sam i musi sobie radzić indywidualnie nie pozwalały mu uwierzyć w kogoś innego. Większego. Nie umiał uwierzyć w czyjś autorytet, lecz to wkrótce się zmieni.
Ramsey dawał mu szansę. Widział w nim wielki potencjał.
— To miłe, że pytasz mnie, co sądzę — powiedział z uśmiechem, wyciągnąwszy z ust papierosa. Oparł głowę o nagrobek i spojrzał w niebo. Ciemne chmury rozlewały się po czarnogranatowym, pokrytym migocącymi plamkami płótnie. — Jesteś poszukiwaczem artefaktów, podążasz za rzadkimi przedmiotami, których nigdy nie widziałeś na oczy, a o których tylko usłyszałeś od innych lub wyczytałeś w manuskryptach. Zdaje się, że uwierzenie w potęgę i słuszność organizacji, która podziela notabene twoje poglądy jest łatwiejsze niż udanie się na drugi koniec świata w celu sprawdzenia, czy mistyczny artefakt w ogóle istnieje, czy jest mrzonką wymyśloną przy kuflu rozcieńczonego piwa. Popraw mnie, jeśli jestem w błędzie, Drew — powiedział, spoglądając na jego umęczoną psychicznymi bólami twarz. Wyglądał starzej niż kilkanaście minut wcześniej, zmęczenie mocno się uwidoczniło, zaostrzając jego rysy twarzy i podkreślając wszystkie drobne zmarszczki.
Wyszczerzył się do niego; niech nie próbuje już wybrnąć z sytuacji, głupio się droczył. Wyznawali to samo, zawsze pragnęli tego samego stojąc u boku Riddle’a, dlaczego teraz miałby się opierać wstąpieniu pomiędzy ludzi, którzy uważali podobnie, arystokratów — wpływowych i szanowanych ludzi, z którymi konszachty przysłużą mu się bardziej niż kilka bajek zasłyszanych w przydrożnych barach. Nie zamierzał go przekonywać ani nawet dłużej namawiać. Przedstawił mu już wszystko, co miał do powiedzenia. Był pewien, że Czarny Pan zechciałby mieć kogoś takiego wśród swoich zaufanych ludzi. Drew, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedział, jedną nogą był już Rycerzem. Od niego zależało, czy drugą Mulciber wciągnie go siłą, czy zdoła mu otworzyć oczy.
— Nie ufałbyś mym słowom bardziej, gdyby nie klątwa — stwierdził, choć początkowo planował spytać. Wierzył, że trwałoby to jedynie dłużej, w tej chwili zaś Drew wie, że z pewnych spraw nie przystoi się śmiać, nawet tak wolnemu czarodziejowi jak on, szczególnie, gdy oferuje się mu coś bardziej wyjątkowego niż najbardziej pożądane przez niego artefakty.
Zaciągnął się wolno i mocno papierosem i nim zdołał wypuścić dym, odezwał się:
— Prawdę powiedziawszy… W tej chwili to już nie propozycja. Nie masz żadnego wyboru. Po tym, co ci powiedziałem musiałbym cię zabić. — Mówił to tak lekko jakby opowiadał mu chmurach, które przemykały nad nimi, zwiastując lekki, wiosenny deszcz nad ranem. — Więc jedyne czego od ciebie oczekuję to rozsądku. — Pytanie o cenę sprawiło, że z poważniał, bynajmniej jednak nie z powodu utraty humoru. Przechodzili do konkretów, jak ludzie interesu, którzy zbliżają się do końca decydujących o ich losach rozmów. — Bezwzględna lojalność to niezbyt wygórowana cena. — A jednocześnie wyrażała tak wiele i wymagała od nich wszystkiego.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie uważał się za najpotężniejszego czarodzieja, choć nie brakowało mu pewności i wiary wobec własnych umiejętności, jednakże miał świadomość, że wiele nauki było ciągle przed nim. Nieobecność spowodowała duże braki odnośnie wiedzy, co do londyńskiej codzienności i choć z każdym dniem dowiadywał się coraz więcej to nadal musiał wiele nadrobić. Nieufność była nieodłączonym elementem jego charakteru, który prowadzony wodzą zapobiegawczości zawsze starał się unikać kłopotów, by nie narażać zdrowia, a często nawet życia. Uważał, że każdy rozsądny czarodziej postąpiłby podobnie jak on- zaborczo i wnikliwie, bo przecież Ramsey nie wymagał od niego jedynie niewinnego dialogu, ale pewnych zobowiązań mających wpływ na jego przyszłość. Zdawał się nie żartować, a dosięgnięty jego ciała promień wydobywający się z różdżki towarzysza tylko go w tym utwierdził.
Zapewne gdyby Mulciber raczył wspomnieć o Tomie, z którym spędzili szkolne lata na tym samym roku i w tym samym domu, Drew zorientowałby się, że faktycznie mogłoby być coś na rzeczy. Pamiętał jak niepozorny chłopak wyśmienicie władał magią, a co gorsza manipulacją ludzi, którzy szli za nim wszędzie tam, gdzie tylko zapragnął. Obserwował go, śledził jego ruchy, podziwiał sposób wysławiania się, perfekcjonizm. Już wtedy można było przeczuwać, że zostanie kimś wielkim; kimś kto porwie tłumy i zaprowadzi na upragniony szczyt. Nadany przydomek niewiele mu jednak mówił, toteż Ramsey zdawał się nakazywać mu wierzyć w coś, czego nawet nigdy nie miał okazji zobaczyć. Zabobony nie były formą, którą pragnął pojmować.
Oczywistym było, że chciał znać prawdę. Każdy szanujący siebie, swój czas i działania wolał mieć pewność odnośnie gruntu wzdłuż którego się przemieszczał. Macnair twardo stąpał po ziemi, nie był uległy i zmienny niczym chorągiewka na wietrze. Wiele przyszło mu już widzieć, wiele doświadczyć, jednakże dopóty czegoś nie zlustrował oczami ciężko mu było dać temu wiarę. Przeciwieństwem była jego praca, gdzie faktycznie większość nadziei musiał pokładać w szczęściu, bądź ludzkich plotkach, ale nad tym mógł panować, a nad ciągnącymi go w piekielną otchłań dłońmi, już nie.
-Zastanawia mnie kogo postać bym musiał przybrać, abyś z widoczną chęcią trenował niewybaczalne zaklęcia.- uśmiechnął się z przekąsem, bo choć jedynie żartował to ciekawiła go kwestia znajomości Mulcibera. Wydawało się, iż należał do grupy osób, które niekoniecznie wchodziły w jakiekolwiek relacje międzyludzkie, toteż zastanawiało go kto wyjątkowo zaszedł mu za skórę. Choć właściwie po dłuższym namyśle to nie miało sensu- z pewnością ów śmiałek już nie żył. -Trening czyni mistrza.- rzucił nie kryjąc triumfalnego wyrazu twarzy, bo faktycznie był z siebie dumny, że wcześniejsze problemy z panowaniem nad metamorfomagią były już tylko przeszłością. Nie mógł pozwolić sobie na odkrywanie asa w rękawie, za każdym razem gdy tylko ktoś wyprowadzi go z wewnętrznej równowagi.
W owej kwestii Ramsey się nie mylił. Zakorzeniony indywidualizm i samotność sprawiły, że Drew nie wierzył w moc współpracy i idące za nią korzyści. Nie znał tego, było mu to zupełnie obce. Unikając ludzi tworzyłby sobie sztuczne szczyty, po których zażarcie musiałby się wspinać, toteż czerpał z wielu ‘usług’, jednak nigdy na dłuższą metę. Potrafił pracować dla kogoś mając z tego wygodne i korzystne profity, ale gdy takowe się kończyły znikał i on nie widząc sensu w ciągnięciu nieprzydatnej relacji. Jego myślenie było proste, ukierunkowane na własne zadowolenie, więc gdy Mulciber starał mu się wpoić sens czuwania u kogoś boku w ramach bezgranicznej lojalności było to dla niego niewyobrażalne- wręcz niemożliwe do spełnienia.
Ściągnął brwi, a jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Miał sporo racji w tym, co mówił, jednakże wymagał zupełnie innego rodzaju wiary, niżeli tej którą Drew posługiwał się na co dzień. Praca była jego pasją; niezobowiązującą drogą przez labirynt niewiadomych, gdzie często spotykało się z chłodną ścianą sygnalizującą źle obrany kierunek. Ufał sobie, własnej intuicji oraz szczęściu, a w owej sytuacji musiał pokłonić się przed czymś, czego nigdy nie spotkał, ani nawet o tym nie słyszał. Podążanie za artefaktami wymagało staranności, zerkania na detale i wertowania setek stron ksiąg często nie posiadających prostoty przekazu i choć zawsze był spory procent szans na to, iż w powietrzu wisiała porażka, to dawała ona nową wiedzę i doświadczenie. Natomiast Ramsey obiecał mu władzę, rzutem na taśmę zapewnił niewyobrażalną siłę oraz potęgę, ale za wysoką cenę, czego dowodem było wcześniejsze uniesienie różdżki. Wątpił coraz mniej w fakt istnienia Zakonu i jego dowódcy, ale to nie zmyło wątpliwości, co do ryzyka jakiego miał się podjąć. -Może i dla Ciebie to niezrozumiałe, ale tak jest. Ciężej mi uwierzyć w fakt istnienia zrzeszenia, które zgodnie z tym, co mówisz ma niewyobrażalny potencjał i wyjątkowego dowódcę, bo gdyby faktycznie tak było to już dawno Londyn byłby czysty. Każdy zakamarek pozbyłby się woni szlamiastej agonii, a czarodzieje w końcu wyszliby z ukrycia pałając się swą siłą i zdolnościami. Jesteśmy lepsi, wyjątkowi. Wojna jest tego dowodem.- skwitował zaciągając się papierosem w widocznym zamyśleniu. Wiele go ominęło.
Skupił na nim wzrok, gdy ten bez żadnego skrupułu zapragnął użyć mocy szantażu. Najstarsza ze znanych technik manipulacyjnych zawsze wywoływała u Macnaira ckliwy uśmiech, bo wielokrotnie sam korzystał z jej wyjątkowych możliwości. Człowiek był nader prostą istotą, aby sprawnie uniknąć jej konsekwencji poprzez co najczęściej spełniał wymagania, tym samym wystawiając na tacy łup dla oprawcy. Wbrew pozorom nie wywołało to u szatyna złości i strachu, a rozpaliło niewielki płomień wiary, że może faktycznie Ramsey nie postradał zmysłów. Skoro waga przynależności równa była śmierci to organizacja nie była tylko jedną z wielu marnych niewypałów, z szaleńcem na swym najwyżej położonym piedestale. -W końcu zacząłeś gadać z sensem. Zaintrygowałeś mnie.- unosząc kącik ust wyrzucił przed siebie niedopałek i podciągnąwszy się na równe nogi starał utrzymać równowagę. Wcześniejsze zaklęcie nadal zdawało się krążyć w jego krwioobiegu i siać niemałe spustoszenie, toteż zebranie myśli było o wiele trudniejsze niżeli po kilku głębszych dawkach ognistej. -To jest najwyższa cena jaką człowiek może zapłacić za swe pragnienia, Mulciber. Ty jak widać nie żałujesz, zatem spraw, że i ja tego nie uczynię.- kpiący uśmiech wpełznął leniwie na jego twarz, gdy dłoń powędrowała w okolice szaty, w której kieszeni znajdowała się jego różdżka. Nie zamierzał rozpoczynać walki, zadanie ciosu również nie było jego celem- pragnął jedynie sprawdzić, czy zaklęcie towarzysza nie wpłynęło chociażby okresowo na jego zdolności. -Teraz już możesz ochłonąć, bo widzę nieco rozgrzała Cię ta nasza mała wymiana zdań. Uważaj na makijaż. Balneo- wypowiedział głośno i wyrazie wysuwając różdżkę w kierunku towarzysza licząc, że chłód wylewającej się wody rozluźni nader napiętą atmosferę. Chłodny prysznic w ten jakże zimny i ponury wieczór, może faktycznie miał ziścić coś wielkiego? W końcu nie pozostawiono mu wyboru, stał pod ścianą; uciekał już zbyt często, zbyt długo.
Zapewne gdyby Mulciber raczył wspomnieć o Tomie, z którym spędzili szkolne lata na tym samym roku i w tym samym domu, Drew zorientowałby się, że faktycznie mogłoby być coś na rzeczy. Pamiętał jak niepozorny chłopak wyśmienicie władał magią, a co gorsza manipulacją ludzi, którzy szli za nim wszędzie tam, gdzie tylko zapragnął. Obserwował go, śledził jego ruchy, podziwiał sposób wysławiania się, perfekcjonizm. Już wtedy można było przeczuwać, że zostanie kimś wielkim; kimś kto porwie tłumy i zaprowadzi na upragniony szczyt. Nadany przydomek niewiele mu jednak mówił, toteż Ramsey zdawał się nakazywać mu wierzyć w coś, czego nawet nigdy nie miał okazji zobaczyć. Zabobony nie były formą, którą pragnął pojmować.
Oczywistym było, że chciał znać prawdę. Każdy szanujący siebie, swój czas i działania wolał mieć pewność odnośnie gruntu wzdłuż którego się przemieszczał. Macnair twardo stąpał po ziemi, nie był uległy i zmienny niczym chorągiewka na wietrze. Wiele przyszło mu już widzieć, wiele doświadczyć, jednakże dopóty czegoś nie zlustrował oczami ciężko mu było dać temu wiarę. Przeciwieństwem była jego praca, gdzie faktycznie większość nadziei musiał pokładać w szczęściu, bądź ludzkich plotkach, ale nad tym mógł panować, a nad ciągnącymi go w piekielną otchłań dłońmi, już nie.
-Zastanawia mnie kogo postać bym musiał przybrać, abyś z widoczną chęcią trenował niewybaczalne zaklęcia.- uśmiechnął się z przekąsem, bo choć jedynie żartował to ciekawiła go kwestia znajomości Mulcibera. Wydawało się, iż należał do grupy osób, które niekoniecznie wchodziły w jakiekolwiek relacje międzyludzkie, toteż zastanawiało go kto wyjątkowo zaszedł mu za skórę. Choć właściwie po dłuższym namyśle to nie miało sensu- z pewnością ów śmiałek już nie żył. -Trening czyni mistrza.- rzucił nie kryjąc triumfalnego wyrazu twarzy, bo faktycznie był z siebie dumny, że wcześniejsze problemy z panowaniem nad metamorfomagią były już tylko przeszłością. Nie mógł pozwolić sobie na odkrywanie asa w rękawie, za każdym razem gdy tylko ktoś wyprowadzi go z wewnętrznej równowagi.
W owej kwestii Ramsey się nie mylił. Zakorzeniony indywidualizm i samotność sprawiły, że Drew nie wierzył w moc współpracy i idące za nią korzyści. Nie znał tego, było mu to zupełnie obce. Unikając ludzi tworzyłby sobie sztuczne szczyty, po których zażarcie musiałby się wspinać, toteż czerpał z wielu ‘usług’, jednak nigdy na dłuższą metę. Potrafił pracować dla kogoś mając z tego wygodne i korzystne profity, ale gdy takowe się kończyły znikał i on nie widząc sensu w ciągnięciu nieprzydatnej relacji. Jego myślenie było proste, ukierunkowane na własne zadowolenie, więc gdy Mulciber starał mu się wpoić sens czuwania u kogoś boku w ramach bezgranicznej lojalności było to dla niego niewyobrażalne- wręcz niemożliwe do spełnienia.
Ściągnął brwi, a jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Miał sporo racji w tym, co mówił, jednakże wymagał zupełnie innego rodzaju wiary, niżeli tej którą Drew posługiwał się na co dzień. Praca była jego pasją; niezobowiązującą drogą przez labirynt niewiadomych, gdzie często spotykało się z chłodną ścianą sygnalizującą źle obrany kierunek. Ufał sobie, własnej intuicji oraz szczęściu, a w owej sytuacji musiał pokłonić się przed czymś, czego nigdy nie spotkał, ani nawet o tym nie słyszał. Podążanie za artefaktami wymagało staranności, zerkania na detale i wertowania setek stron ksiąg często nie posiadających prostoty przekazu i choć zawsze był spory procent szans na to, iż w powietrzu wisiała porażka, to dawała ona nową wiedzę i doświadczenie. Natomiast Ramsey obiecał mu władzę, rzutem na taśmę zapewnił niewyobrażalną siłę oraz potęgę, ale za wysoką cenę, czego dowodem było wcześniejsze uniesienie różdżki. Wątpił coraz mniej w fakt istnienia Zakonu i jego dowódcy, ale to nie zmyło wątpliwości, co do ryzyka jakiego miał się podjąć. -Może i dla Ciebie to niezrozumiałe, ale tak jest. Ciężej mi uwierzyć w fakt istnienia zrzeszenia, które zgodnie z tym, co mówisz ma niewyobrażalny potencjał i wyjątkowego dowódcę, bo gdyby faktycznie tak było to już dawno Londyn byłby czysty. Każdy zakamarek pozbyłby się woni szlamiastej agonii, a czarodzieje w końcu wyszliby z ukrycia pałając się swą siłą i zdolnościami. Jesteśmy lepsi, wyjątkowi. Wojna jest tego dowodem.- skwitował zaciągając się papierosem w widocznym zamyśleniu. Wiele go ominęło.
Skupił na nim wzrok, gdy ten bez żadnego skrupułu zapragnął użyć mocy szantażu. Najstarsza ze znanych technik manipulacyjnych zawsze wywoływała u Macnaira ckliwy uśmiech, bo wielokrotnie sam korzystał z jej wyjątkowych możliwości. Człowiek był nader prostą istotą, aby sprawnie uniknąć jej konsekwencji poprzez co najczęściej spełniał wymagania, tym samym wystawiając na tacy łup dla oprawcy. Wbrew pozorom nie wywołało to u szatyna złości i strachu, a rozpaliło niewielki płomień wiary, że może faktycznie Ramsey nie postradał zmysłów. Skoro waga przynależności równa była śmierci to organizacja nie była tylko jedną z wielu marnych niewypałów, z szaleńcem na swym najwyżej położonym piedestale. -W końcu zacząłeś gadać z sensem. Zaintrygowałeś mnie.- unosząc kącik ust wyrzucił przed siebie niedopałek i podciągnąwszy się na równe nogi starał utrzymać równowagę. Wcześniejsze zaklęcie nadal zdawało się krążyć w jego krwioobiegu i siać niemałe spustoszenie, toteż zebranie myśli było o wiele trudniejsze niżeli po kilku głębszych dawkach ognistej. -To jest najwyższa cena jaką człowiek może zapłacić za swe pragnienia, Mulciber. Ty jak widać nie żałujesz, zatem spraw, że i ja tego nie uczynię.- kpiący uśmiech wpełznął leniwie na jego twarz, gdy dłoń powędrowała w okolice szaty, w której kieszeni znajdowała się jego różdżka. Nie zamierzał rozpoczynać walki, zadanie ciosu również nie było jego celem- pragnął jedynie sprawdzić, czy zaklęcie towarzysza nie wpłynęło chociażby okresowo na jego zdolności. -Teraz już możesz ochłonąć, bo widzę nieco rozgrzała Cię ta nasza mała wymiana zdań. Uważaj na makijaż. Balneo- wypowiedział głośno i wyrazie wysuwając różdżkę w kierunku towarzysza licząc, że chłód wylewającej się wody rozluźni nader napiętą atmosferę. Chłodny prysznic w ten jakże zimny i ponury wieczór, może faktycznie miał ziścić coś wielkiego? W końcu nie pozostawiono mu wyboru, stał pod ścianą; uciekał już zbyt często, zbyt długo.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Cmentarz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham