Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Plaża
Na oświetlonej zachodzącym słońcem plaży rozpalano powoli pochodnie, które ustawiono przy niewielkich, okrągłych stolikach suto przykrytych wzorzystymi, kwiatowymi materiałami. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy zmieszany ze słodkawym aromatem kwiatów, a te zebrane w bukiety rozwieszone wśród drzew, kołysane przez delikatny wiatr kusiły i zachęcały, aby zbliżyć się do plaży. Tutaj bowiem miał odbyć się rytuał oczyszczenia i odrodzenia, otwierający nowy rozdział, zamykający to co złe. Każdy czarodziej oraz czarownica, byli witani przez młodych i starszych mężczyzn ubranych w zwiewne, lniane szaty. Na ich piersi kołysały się woreczki przewiązane różnokolorowymi sznureczkami. Uśmiechami oraz przyjaznymi gestami zachęcali do zajęcia miejsc przy okrągłych stolikach, wokół których ułożone były poduchy. Na stołach zaś stały misy, jedne większe, a drugie mniejsze, w których mieściły się kamienie, rośliny suszone oraz świeże oraz wyryte runy na drewnianych krążkach.
Każdego wchodzącego w krąg stołów witano czarką miodu pitnego ze słowami: “Szczęśliwego Lughnasadh”. Miód, owoc pracy, dar natury symbolizował połączenie z Matką Ziemią, którą w czasie obchodów czcili, której zawdzięczali życie. Święto życia obchodzili wszyscy, zarówno starzy i młodzi, zatem w kręgu pochodni witano każdego kto się pojawił. Młodszym zamiast miodu pitnego, podawano szczodraki, miodowe ciasteczko, które symbolizowało pomyślność.
Rytuał oczyszczenia w ramach obchodów święta Lughnasadh właśnie się rozpoczął. Postaci mogą się gromadzić na plaży, zajmować miejsca przy stolikach. Stolików jest 6, przy każdym może usiąść max 5 osób. Proszę na samym końcu swojego posta napisać nr stolika.
Wydarzenie bez zagrożenia życia.
Sama ceremonia rozpocznie się wraz z postem Mistrza gry. Mistrzem Gry jest Primrose Burke, wszelkie pytania proszę kierować do niej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.05.23 8:40, w całości zmieniany 3 razy
Zresztą, oboje wiedzieli, że żadna z niej niewiasta.
― Symbol Matki Natury, kobiecości i wdzięku? ― powtórzył za Herbertem bez przekonania i uniósł brew w bardzo sceptycznym wyrazie, tym bardziej wątpiąc w cały ten rytuał. Jeśli pozostałe dwa przedmioty miały podobną symbolikę, to nijak do niego nie pasowały.
Z ogólnego zwątpienia we własną intuicję (w końcu to przez nią się tu znalazł) wyrwało go pojawienie się jakiegoś jegomościa (Percival). Victor zwrócił głowę w jego stronę, przeciągnął spojrzeniem po męskim profilu i uznał, że nie. Nie znał go, nigdy mu jeszcze nie groził i nigdy nie pili razem Ognistej. Skinął mu głową w odpowiedzi na powitanie, a potem…
Potem przetarł twarz dłońmi, bo jakiś pajac zajrzał mu przez ramię i zaczął tłumaczyć znaczenie badyla, kamienia i koloru; Victor w tym czasie uznał, że zdecydowanie nie obejdzie się bez alkoholu. Nigdy nie wierzył szczególnie jakimś wróżkom czy innym pomyleńcom wieszczącym przyszłość ze szklanej kuli albo doszukujących się drugiego dna tam, gdzie go nie ma. Owszem, należał do świata magii, gdzie wiele rzeczy wciąż pozostawało niewyjaśnionych i nieodkrytych, ale niespecjalnie czuł się przekonany do czegokolwiek, czego nie dało się objąć umysłem, przełożyć na rzeczywistość w jakiś namacalny sposób. Wątpił nawet w czarnowidztwo związane z kometą, więc tajemnicza Matka błogosławiąca jego czyny szybko została włożona gdzieś między bajki, pobożne życzenia.
Liczyła się tylko dziwka fortuna i to, że go wybitnie nie lubiła. (Z wzajemnością).
Zauważył, że Evelyn od razu pozbyła się swojego amuletu i sam rozważył podobny ruch. Zważył woreczek w dłoni, zamyślił się, zasępił, ale koniec końców nic z nim nie zrobił. Komu miałby go dać? Mógłby go wcisnąć Just albo Evelyn ― zwłaszcza, że tej ostatniej tak dobrze poszło pozbycie się bibelotu ― mógłby nim rzucić w Ryne (Celine) i powiedzieć, że to z pozdrowieniami od pchlarza. Mógłby go dać Lecie i założyć się z Hectorem o to, kiedy go wyrzuci, bo dość ma zbędnych bibelotów. O, albo mógł go w sumie wcisnąć Hectorowi i powiedzieć, że to najnowsza magipsychiatryczna nowinka dzięki której pacjenci płacą podwójną stawkę z własnej woli.
― Brakuje kokardki ― skomentował kąśliwie Victor, zerkając kątem oka na dzieło Justine. ― Chyba wszyscy możemy się zgodzić, że amulet bez kokardki to nie amulet.
Parsknął pod nosem, słysząc kolejną uwagę Evelyn. Akurat z wierszykami miał ciekawe i całkiem świeże doświadczenia, ale gdyby dziwka fortuna dopuściła do takiej tragedii, to wolałby mieć przy sobie Letę, ona znacznie lepiej radziła sobie z poezją na poziomie absurdalnym.
Rytuał trwał: słyszał jakąś melodię, czuł unoszącą się w powietrzu magię. Jedna z czarownic nawet do niego podeszła i ujęła za dłoń, uśmiechnęła się i musiał uznać, że miała całkiem miłą dla oka twarz. Czy poczuł się z tego tytułu jakkolwiek lepiej? Nie był w stanie stwierdzić.
Przyjemna mgiełka otępienia rozwiała się, kiedy pojawili się kolejni czarodzieje, tym razem z niepoważnie wielkim bochenkiem chleba i Victor po raz kolejny parsknął, pokręcił głową. On się chyba do tej całej szopki nie nadawał.
Podniósł się od stolika bez pośpiechu, raczej niechętnie, i zbliżył się do brzegu. Zauważył, jak jakaś młoda panna wyciąga tego pajaca (Vincent), który mu się poprzednio przyglądał. Zaklaskał im z przekąsu i dla zabawy, ale nim zdążył się odezwać i rzucić jakimś komentarzem, pojawiła się stara wiedźma z kadzidłem. Pachniało całkiem przyjemnie, choć drażniło nos i wzbudzało nagłą chęć kichnięcia, której się bohatersko oparł. Pochylił się.
― Mhm ― mruknął, a potem powtórzył wypowiedziane przez nią słowa. Ton zdradzał rozbawienie całą sytuacją, ciężko było mu zachować powagę. Wiedźma pokropiła go wodą i sobie poszła, zapewne mając na celowniku kolejnego uczestnika rytuału.
― Kiedy ostatnio pływałaś? ― zagadnął Justine, kiedy znalazła się znowu obok. ― Czujesz przemożną potrzebę kąpieli? ― Obejrzał się przez ramię na czarodzieja z koszem pełnym czarek i wziął jedną, podrzucił naczynie w dłoni. Polewające się i chichoczące czarownice niespecjalnie go przekonały do moczenia czegokolwiek, ale po krótkiej chwili namysłu pochylił się, nabrał wody w czarkę i wlał Justine za kołnierz.
- Zdecydowanie - odparła lekko na pytanie o symbolizm dirikraków. Nie była przesadnie przesądna, lecz lubiła wierzyć w niektóre wróżby (wybierała, w które), zaś te dotyczące stworzeń miały szczególne miejsce w jej sercu. - W moim odczuciu niosą za sobą po prostu miłe niespodzianki - wyjaśniła krótko, obracając czarkę w palcach.
- Trzymam za słowo - odpowiedziała Archibaldowi, uśmiechając się szerzej - mimo tego, że w jej oczach nie tańczyło już tyle wesołych iskier, co kiedyś. - Sama nie mogę się doczekać, aż odkryję, co nam w tym roku przygotowaliście - była ciekawa zwłaszcza artystów, mając ogromną nadzieję, że nadal będzie w stanie zatracić się w muzyce na tyle, by tańczyć do białego rana i na chwilę odsunąć zmartwienia.
Z zaciekawieniem zerknęła na amulet stworzony przez Thalię, zastanawiając się, komu przyjaciółka postanowi go podarować - ta myśl początkowo zajęła ją bardziej niż rozmyślanie nad przeznaczeniem własnego tworu, ale dawała sobie czas na tę decyzję, a raczej spodziewała się, że podejmie ją spontanicznie, kierowana impulsem i przeczuciem - oczywiście zaczęła sobie takie momenty wyobrażać. Może ktoś nieznajomy? Może pierwsza spotkania osoba w Dolinie? A może po prostu ofiaruje amulet Bertiemu, zawieszając na Czcigodnym Dębie? Z milczącego zamyślenia wyrwał ją głos nestora, na którym skupiła lekko nieobecne spojrzenie, wracając świadomością na brzeg.
- Wspaniale! Dobrze się tam odnalazłam, choć muszę przyznać, że brakuje mi lecznicy - odpowiedziała Archibaldowi, wspominając początki pracy w tamtym miejscu. Mimo krótkiego czasu, zdołała się tam wiele nauczyć i pomogła wielu stworzeniom. Z niektórymi klientami udało jej się utrzymać kontakt, lecz wojna rozmyła większość powiązań.
Niedługo później tuż obok pojawiła się czarownica - jej dłonie wydawały się kojące, a głos przyjemnie drżał w powietrzu, spleciony z morskim szumem. Susanne podziękowała jej skinieniem głowy za rozjaśnienie symboliki amuletu, teraz doskonale wiedząc, że mogłaby podarować go wielu osobom - zdawał się idealnym pokrzepieniem w trudnych czasach. Mimo tego, Lovegood nabierała wątpliwości, że rytuał zdoła pomóc przyjaciółce w uporaniu się z klątwą - oczywiście podsłuchała, co oznaczał jej amulet, ale nie zapowiadało się na to, by moce krążące wokół nich miały nabrać aż takiej siły, by odgonić dusze snujące się za Thalią - co tylko sprowokowało w Sue smutek. Mimo radosnej muzyki i zachęt trudno było jej oddalić się od trosk. Nad wodę ruszyła boso, buty bowiem zdjęła tuż po przybyciu na plażę.
- Pobłogosław mnie Matko szczęściem i spokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo - powtórzyła, z lekkim drgnięciem przyjmując krople rozbijające się na skórze, a potem sama napełniła dłonie słoną wodą, by oblać nią Thalię z lekkim uśmiechem. - Chyba jesteś do tego przyzwyczajona - stwierdziła, wykonując zwiewny obrót nim wzburzyła dłońmi jeszcze trochę wody, by przyjaciółka mogła sobie przypomnieć jej słony smak.
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
-Mówisz, że dla ciebie jest za ciemno? - uniósł brwi. Gdyby samemu wziął aparat, mógłby wyzwać kuzynkę na pojedynek fotograficzny, ale doskonale wiedział, że by przegrał. Poza tym, niespecjalnie miał ochotę - kilka żartów i szeroki uśmiech zdawały się przekonać przyjaciół, że był w dobrym humorze, a przynajmniej taką miał nadzieję, nie dostrzegając albo nie chcąc dostrzec zaniepokojonego spojrzenia Marcela.
-Zawsze jest z tobą. - bąknął do Carringtona, jakkolwiek głupio to nie zabrzmiało przy ciężarnej Eve. Ciekawe, gdzie był Jim, skoro nie z nimi. Może gdzieś pił i tańczył i Steff szczerze mu pozazdrościł.
Okrzyk Marcela, by poczekał umknęło mu przez harmider, ale i tak nie chciałby zarażać nikogo swoim smutnym humorem. Wolał, żeby przyjaciel martwił się o nieobecność Jima, a nie o niego. Minęło już tyle tygodni, własnym zdaniem nie miał prawa być smutny, ludzi spotykały przecież gorsze rzeczy. Tracili rodziny, kończyny, życie, a on po prostu stracił wiarę w miłość, na zawsze. To nic takiego. Obejrzał się jeszcze na Eve ze swojego stolika, ale potem zajęła go rozmowa z Lucindą, Vincentem i Elrikiem - nie oglądając się dalej na przyjaciół, nie zauważył w pierwszej chwili momentu odejścia Neali.
Zapatrzył się za to na Sue, na jej jasne, opadające miękką falą na bok włosy, na jej promienny uśmiech—może faktycznie wszystko u niej w porządku, Merlinowi dzięki. Wydawała się taka radosna i...
...wbił wzrok w stolik, gdy z opóźnieniem uświadomił sobie, że uśmiecha się do niego.
-Cieszę się, że się udało. - odpowiedział w temacie klątwy Lucindzie, która śmiała się tak ślicznie, jakby zostawiła klątwę daleko za sobą. -Domyślam się, że dzięki tobie. - zwrócił się do Vincenta, z uśmiechem, bo uśmiech Lucindy był zaraźliwy. Speszył się dopiero gdy spytała, w dobrej wierze, czy nie chciał kogoś zaprosić do stolika. Przyszedł sam i nie chciał przyznawać się, że żona już nigdy nie będzie mu towarzyszyć...
-Och. Nie, ja nie muszę nikogo zapraszać... - odpowiedział niezgrabnie Lucindzie już prawie wyrwało mu się, że może zaprosimy Justine?, ale coś w tonie Vincenta go powstrzymało. Witali się? Jak to dziwnie ujął. -Umm, aha. - odpowiedział elokwentnie, przyglądając się Rineheartowi nieco dłużej (wcześniej gapił się na tego gościa koło Justine, ale blondyn zmroził go wzrokiem i Steffowi odechciało się zerkać w taką stronę). Wyglądał niewyraźnie i brzmiał jakoś dziwnie. -Wszystko w porządku? - zapytał niewinnie, wracając myślami do zdejmowanej z Lucindy klątwy. Co, jeśli były jakieś skutki uboczne, jeśli Vincent do dzisiaj słabo się czuje albo coś? Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia - w końcu Rineheart zajął się sprawą, bo jemu się nie udało.
Pan Elric wydawał się bardzo sympatyczny, odciągając na moment myśli Steffena od niepokojów i smutków.
-Smokologiem?! - jego oczy rozbłysły w szczerym entuzjazmie, zupełnie jakby faktycznie miał osiemnaście lat. -Jeździłeś... jeździł pan... - jeździłeś? Chyba przeszli na ty! Będzie musiał potem opowiedzieć Marcelowi i Jimowi, że jest na "ty" ze smokologiem. -kiedyś na smoku? - zapytał z ciekawością.
Zajęli się amuletami, a Vincent, Elric i nawet starszy czarodziej odpowiedzialny za uroczystość potwierdzili, że faktycznie działają. Nie znał się na kwiatach, więc uwierzył od razu w słowa o specjalnej nocy i początkowo przyjął interpretację z wdzięcznością (spokój i zmiana perspektywy brzmiały dobrze), ale uprzejmy uśmiech momentalnie spełzł z jego twarzy gdy czarodziej wspomniał o rozstaniu. Skąd mógł o tym wiedzieć, skąd kamienie i rośliny mogły wiedzieć? Sam, skołowany, nie wiedział nawet, komu chce dać ten amulet ani czy chce zachować go dla siebie.
-Jeszcze nie wiem... - odpowiedział ledwo słyszalnie, ale czarodziej przeszedł już dalej.
Drgnął, gdy usłyszał okrzyk Marcela. Wiedziony refleksem podniósł ręce i złapał amulet. Zamrugał, spoglądając na przyjaciela z niedowierzaniem.
-Dla mnie? - potwierdził bezgłośnie. Uśmiechnął się blado, to... miłe. Dopiero teraz zauważył puste krzesło Neali - zerknął na nie z zaskoczeniem, ale zanim pytająco spojrzał na przyjaciół, jakaś młoda czarownica pociągnęła Vincenta w stronę wody.
Wody. Nie był nad morzem od czasu wydarzeń w Oazie, pamiętał za to doskonale lęk przed utonięciem i ciemną toń, która spadała na niego zanim sir Longbottom cofnął czas. Podniósł się od stołu jako jeden z ostatnich uczestników, jakby łudził się, że rytuał wcale nie wymaga od wszystkich pójścia nad brzeg. Dziś nie było fal, ale i tak czuł dziwny niepokój, gdy spoglądał na horyzont - spojrzał więc pod nogi, przystając jak najbliżej brzegu, na płyciźnie. Widział Celine w mokrej, przylegającej do ciała sukience i z trudem oderwał od niej wzrok. Widział obracającą się w wodzie Sue, która wyglądała jak świetlista nimfa i zrobiło mu się trochę cieplej na sercu. Mógłby, powinien ochlapać wodą Marcela i dziewczyny, ale widok Celine go peszył, nie wypadało chyba chlapać ciężarnej Eve, a Neala gdzieś zniknęła. Przystanął niepewnie, nerwowo bawiąc się otrzymanym od Marcela amuletem. Własny upchnął do kieszeni, trochę niechętnie - dużo więcej radości sprawił mu ten od przyjaciela, o ile można mówić o radości. Naprawdę próbował się cieszyć, próbował zaznać tego oczyszczenia, ale jakaś część jego duszy była tutaj, a inna wciąż tkwiła w przeszłości: w Oazie, gdy morski żywioł go przerażał, ale gdy czuł się bardziej żywy, bo nie wrócił jeszcze do pustego domu.
little spy
Zmarszczyła brwi, obserwując Percivala, który jak burza wtargnął do ich stolika, zaskakując ją ponownie, jak wcześniej Grey. Ten jednak był obcy i zachowywał się, według niej, dość impulsywnie, choć zapewne z uwagi na opóźnienie z którym przybył na miejsce. – Witajcie – powtórzyła z wolna po mężczyźnie, nadając temu słowu brzmienie przypominające raczej pytanie, niż powitanie. Siedział po drugiej stronie, to też zatrzymała się na nim wzrokiem jedynie przez chwilę, jakby spojrzeniem mogła odkryć choć część osobowości nieznajomego. Nie odwróciła spojrzenia, choć koło jej ramienia stał czarodziej, prawiący o znaczeniu amuletu, który chwilę wcześniej zawiesiła na szyi przyjaciela, ale słuchała go, by mieć pewność, że zna całkowite znaczenie swojego prezentu. Może obserwowałaby jeszcze odrobinę dłużej, gdyby nie Herbert, który postanowił zwyczajowo pomarudzić na jej osobę. – Wypraszam sobie – powiedziała z nonszalancją i teatralnym oburzeniem. – Ja zawsze jestem okropna, to jest talent – rozbawiony uśmiech zagościł na jej wargach, bo była do cna zadowolona z siebie. Jeżeli zdołała wykrzesać z niego szczere rozbawienie, to jeszcze nie była taką złą przyjaciółką, prawda? Spisywała się całkiem nieźle, mogła mentalnie poklepać się po ramieniu i wręczyć sobie najwyższe odznaczenie w postaci medalu z ziemniaka.
Przyjęła z wdzięcznością amulet od Herberta, choć w wyrazie jej twarzy dało się dostrzec, że tego gestu się nie spodziewała. Myślała, że go zachowa, bądź odda komuś innemu. - Proszę proszę, czyli faktycznie zasłużyłam na swoje małe szczęście w woreczku? To mi psuje reputację okropnej osoby - parsknęła niewymuszonym śmiechem, oglądając podarowany amulet, który złapała w palce. Nieczęsto dostawała prezenty, głównie z własnego postanowienia i przekonywania innych, że są one absolutnie zbędne. Jasne, przyjmowała butelki dobrego alkoholu, niekiedy też tytoń, ale czegoś takiego zwykle by odmówiła. Rytuał, co trzeba przyznać, rządził się jednak własnymi prawami.
Matka jest wśród nas, powtórzyła w myślach, marszcząc brwi, jakby z początku nie zrozumiała skąd ta matka się wzięła i czyją ona jest. Dopiero po chwili ocuciła myśli i podniosła się z poduszki, zbyt szybko i gwałtownie, zaraz układając dłonie na odcinku lędźwiowym w wyrazie bólu. Praca przy aetonanach wymagała zbyt wiele schylania, a te poduszki… Szkoda słów, jej kręgosłup zdecydowanie nie był wdzięczny za tę gościnę, co to, to nie. – Że… Do wody? – posłała pytanie z niepokojem w głowie, nie kierując go bezpośrednie do żadnej osoby. Zapomniała już, że rytuał wiązał się z wodą, której ona nie tyle się bała, co lękała żałośnie. Zagryzła zęby, zaciskając usta w wąską linię, po chwili jednak stawiając pierwsze kroki ku morzu. Ze złością zdjęła buty, mamrocząc pod nosem co najmniej kilkanaście przaśnych, szkockich przekleństw, jakby wysyłali ją za karę, ba, jakby wysyłali ją na śmierć co najmniej. Weszła hardo do wody, rozchlapując ją gniewnie, aż w końcu stanęła w miejscu i patrzyła z powątpieniem na młodszą czarownicę, która wyrzucała w górę nabraną wcześniej w dłonie wodę. – Jeszcze czego – wymamrotała przez zaciśnięte zęby, stając ze skrzyżowanymi na piersi dłońmi, w zaciśniętej pięści trzymając rąbek ulubionej, bordowej spódnicy, której nie miała ochoty przemoczyć do cna. Zanim zdążyła zaprotestować, stara czarownica okadziła ją z zaskoczenia na co Szkotka wywróciła oczami, oczywiście dopiero po tym, gdy tamta zniknęła, jednak miała w sobie trochę szacunku, by nie pokazywać im jawnie swojego niezadowolenia z owej sytuacji – nie chciała, by zrobiło im się przykro, w końcu to nie ich wina, że zapomniała o niezbędnym wejściu do, jak to w myślach określiła, pieprzonego morza. Pozwoliła się też skroplić wodą, gorzej przecież już być nie mogło, prawda? Miała pewność, że jeszcze chwila i wyjdą na brzeg i wtedy zauważyła czarki, również tę, którą wepchnięto jej w dłoń i zanim zdążyła w pełni pojąć słowa, zauważyła jak inni polewają się wodą. Ciche, naburmuszone westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg. Obejrzała się na Victora i Justine, jakby chciała zweryfikować, jak przyjmują ów rytuał, ale trafiła akurat na moment, gdy mężczyzna przechylał czarkę za kołnierz Tonks, co w jej oczach wyglądało jak jawne rozpętanie wodnej wojny między tą dwójką. – Jak dzieci, może jeszcze popływajcie w imię pełnego oczyszczenia? – rzuciła, odsuwając się bezpiecznie, by w razie wymyślnych głupstw co poniektórych, zdążyć uciec na brzeg.
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 25.05.23 2:05, w całości zmieniany 3 razy
- Tak, to... bardzo kreatywny sposób na powiedzenie, że jestem bratem Billy’ego - spojrzenie przeniósł na Iris i uśmiechnął się lekko. - I Moore’m. I byłem Krukonem. Teraz już wszystko o mnie wiesz.
Na szczęście niedługo przyszło mi robić za najętego przez organizatorów gbura, bo Billy zajął jego myśli innym problemem. Też jest z nami. Poczuł coś dziwnego. Jakby ostrze przebijające się przez twardą skorupę, rozłupującą ją powoli, ale niezwykle skutecznie. Zakon Feniksa stanowił jakąś społeczność, a on zaczął stanowić jego część. Ta myśl była dziwnie pokrzepiająca, niestety przedarł się przez nią błysk wspomnień - twarz Williama na plakatach, tamten młody rebeliant, którego przyniesiono do gabinetu, żeby Ted ratował to, co z niego zostało. A teraz Steffen, kolejny cżłonek rodziny w szeregach organizacji. Zmarszczył lekko w zadumie brwi, ale głos starowiny, a potem mężczyzn przechadzających się między stolikami, nieco ten niepokój zagłuszył. Skupił myśli na swoim amulecie, z uwagą wysłuchując słów kapłana, a kiedy podawał Iris woreczek, miał nadzieję, że od tej pory to on będzie ją strzegł. Nie wątpił, że była kreatywna, a jej śmiech był doskonałym dowodem na to, że dostrzegała piękno tam, gdzie było go albo zadziwiająco niewiele albo należało mocną ręką je wyciągnąć. Na przykład z niego. I podskórnie pragnął, by naprawdę nie zapomniała. Słuchał też tego, co mówił mężczyzna o amulecie Iris, a kiedy podarowała go Tedowi, ten nie krył zdziwienia, jednocześnie przypominając sobie słowa swojej pacjentki. Zaczynanie nowego rozdziału. Los wiedział, czego potrzebował. Skinął głową na znak zgody, nieco przybliżając w jej stronę poduszkę, a gdy ciężar woreczka opadł na jego pierś, podziękował.
- Nie zgubię, obiecuję. - szepnął i spojrzał na nią, chwilę dłużej chłonąć uśmiech i blask tęczówek, które zdążył już polubić. Dziś jednak widział je nieco inaczej. Nie dostrzegał w tym pułapki, w jaką wpadł bezsprzecznie wtedy, nad jeziorem. Patrzył miękko, z ulgą lekko opadającą na sercu.
W nozdrzach zapach ziół aż zaswędział, mieszając się ze słonym aromatem znad wody, ale było w nim coś innego. Coś, co rozróżniało ten dzień od wszystkich innych. Rozglądał się po ludziach, chcąc zapamiętać, jak wygląda uśmiech wyczarowany tylko i aż szczęście, jak wygląda człowiek, któremu mięśnie nie spinają się z bólu, a ramiona nie unoszą w geście przerażenia. I chciał tylko to czuć. Tę lekkość zasianą nie tylko obrządkiem, ale i obecnością bliskich. Wypełnił płuca zapachem plaży o zmierzchu, zapachem powietrza zapalonego chichotami i głosem pozbawionym lęku. Wpadł w stan jakiegoś uśpienia, obserwacji, reagując drgnięciem kącików ust, kiedy tylko oczy wychwyciły w tle co ciekawsze wydarzenie. Nawet dźwięk trąbek nie wybudził go z tego miłego odrętwienia gwałtownie, obrócił twarz w stronę dźwięku z ospałym zaciekawieniem. Zerknął na Iris, kontrolnie, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno tu jest, czy ten stan, w który wpadł, nie skradł mu części rzeczywistości. Coraz większa grupa kroczyła w stronę wody. Oczyśćmy umysły.
- Chętna? - wstał pierwszy i podał jej dłoń, by i ona również mogła to uczynić. - Żebyś w razie czego jednak mnie ratowała - te słowa wyszeptał, nachylając się odrobinę niżej, by mogła usłyszeć jego głos przebijający się przez szum morskich fal.
Nad wodą zdjął buty, jak reszta, i poruszał palcami stóp w piasku, zanim zdecydował się zanurzyć je w wodzie. Ostatecznie wykonał ten jeden krok naprzód, przymykając oczy i wstrzymując powietrze, gdy zimna woda otuliła jego skórę. Zerknął na Iris, jakby chciał podzielić się z nią myślą o jeziorze tylko pod wpływem dotyku żywiołu. Kiedy starsza czarownica do niego podeszła, spojrzał na nią, jak na komendę nadstawiając uszy słowom. W pierwszym momencie wcale nie chciał powtarzać, jakaś część umysłu podpowiadała mu, że to idiotyczne, ale przełamał się, chrząkając cicho.
- Pobłogosław mnie Matko - dobra Caer - szczęściem i spokojem. - i wszystkich, których dotkną moje dłonie. - Oczyść moją duszę z wszelkich trosk - z krzyku ludzi, z dźwięku łamanych kości, z bólu, jaki wypełnia ciało. - Stwórz mnie na nowo - zalecz rany, zasklep blizny, rozjaśnił skórę pokrytą krwistymi wykwitami.
Zapach kadzidła wygłuszył na chwilę wszystkie odgłosy wokół niego. Usłyszał za to gdzieś z tyłu śmiech. Śmiech matki, błyski słońca przebijające się przez zielone liście letnich drzew, uśmiech Iris i mleczne światło księżyca okalające jej twarz i szyję skropioną kroplami jeziornej wody. Zamrugał, czując delikatne zawroty głowy. Wziął wdech, pierwszy głęboki, bo zauważył, że przez kilka krótkich sekund nie oddychał.
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
— Chwała Merlinowi za to — westchnęła, zerkając z rozbawieniem na męża, ciesząc się z okazywanej przez niego troski, ale jednocześnie nieco rozdrażniona ciągłym udowadnianiem, że przecież nie była ani chora ani niedołężna i wciąż mogła robić całkiem wszystko sama. Kto niby umył wszystkie okna w domu w zeszłym tygodniu? Westchnęła głośno i wyraźnie, nie odpowiadając już na propozycję podniesienia. Już bez uśmiechu posłała Williamowi ostrzegawcze spojrzenie. Jeszcze miał szansę to naprostować. Droczył się, ale stąpał też po cienkim lodzie. Brew uniosła jej się nieznacznie, kącik ust drgnął. Spojrzała jednak na Iris. Była przepiękną kobietą. Nic dziwnego, że Ted zawiesił na niej oko. Bo przecież mieli się ku sobie, to było widać już od pierwszej chwili, a moment, w którym zwrócili się ku sobie, by przekazać zrobione przez siebie amulety był dowodem na wszystko. Nie mogła po sobie ukryć dziwnej ekscytacji związanej z tym odkryciem; oczy błysnęły jej, kiedy spojrzała na Williama — tuż przed tym, jak podarowała mu swój woreczek. Powód uśmiechu zmienił się po chwili, bo jego wyznanie rozgrzało ją w środku. Żołądek stał się lekki, policzki pokryły się bladym, nieco brzoskwiniowym rumieńcem. Przelotnie spojrzała na starą czarownicę, która pojawiła się tuż obok niewiadomo skąd i niewiadomo kiedy, by wyjawić znacznie szczególnego połączenia. Przeniosła oczy na swojego najlepszego przyjaciela, kiedy ta zwróciła się do niego i już nie oderwała od niego wzroku.
— Już mam to wszystko. Dziękuję — szepnęła, pochylając nieco głowę, by ułatwić mu założenie go na szyję, chociaż i bez tego nie miał z tym żadnego problemu.
Katem oka dostrzegła pojawiającą się pośród spóźnionych sylwetkę Percivala. Zawiesiła na nim wzrok, a w gardle pojawiła się guła. Czy to oznaczało, że Ben pojawił się tu razem z nim? Czy cokolwiek wiedział? Rozejrzała się za nim, przeczesując plażę w poszukiwaniu brata, ale z zawodem nie odnalazła go nigdzie.
— Myślałam, że... Może Ben pojawi się tu spóźniony. Jak gdyby nigdy nic — wyznała Billemu, wiedząc, że mógł oczekiwać wyjaśnienia jej nagłego i krótkiego roztargnienia. Uśmiechnęła się znów do niego i spojrzała na podarowany woreczek. Wierzyła w jego moc, nie tylko z powodu zawartości, ale samego procesu i serca, jakie zostało włożone w jego przygotowanie. Gdy była młodsza czasem bagatelizowała wszystkie wróżby, amulety i symbole, ale nie mogła odciąć się od tego wszystkiego, w czym dorastała. Od babcinych przesądów, maminych rad i sugestii, od prawd przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Wokół unosił się zapach morskiej bryzy i suszonych ziół. Zapach ten otulał ją przyjemnie, a idealna temperatura wprawiała ją w coraz to lepszy nastrój. Było przyjmie, rześko, słodko i bezpiecznie. Brakowało jej tego. Cały rytuał, który się odbywał przypomniał jej o tym, że żyli. Naprawdę wciąż żyli i mieli szczęście. Odruchowo dotknęła brzucha. Materiał białej, letniej sukienki był lekki i zwiewny, dobrze czuła przez niego ruchy dziecka. Z czułością pogłaskała wypukłość, a kiedy obok pojawiła się znów jedna z czarownic, spojrzała na nią z uśmiechem i wdzięcznością i ujęła jej dłoń. To było dla niej bardzo ważne — zyskać pomyślność wszelkich bytów i samej natury. Jej dziecko tego potrzebowało. Siły, ale też szczęścia, żeby rodząc się w takich czasach i trudnych realiach przetrwać i zwyciężyć. Obróciła głowę za dźwiękiem trąb, patrząc w stronę mężczyzn, którzy wnieśli na teren rytuału imponujący bochen chleba. Jedna z czarownic chwyciła Vincenta i zaprowadziła do wody. Widząc, że i Ted i Iris się wybierają, spojrzała na Billa i nie pytając go, chwyciła jego dłoń i pociągnęła na sam brzeg. Uśmiechnęła się do Justine, po czym zsunęła ze stóp lekkie pantofle i bez wahania weszła do zimnego morza. Jej ciało pokryło się gęsią skórką, a oddech przyspieszył, ale parła przed siebie pewnie, aż linia wody sięgnęła jej bioder. Chlusnęła lekko wodą, czując, jak powoli wstępuje w nią dziecięca radość. Obróciła się do Billego i uniosła brew.
— Tym razem nie musiałbyś mnie ratować — przyznała, przypomniawszy sobie jak beznadziejnie poszło jej ratowanie jego. O mały włos sama nie utonęła. Wyciągnął ją z wody i pomógł ogrzać przy ognisku. Rok temu. Czy dziś będzie inaczej? Piękniej? Wciąż miała w sobie to wszystko, ale złość i frustracja za sprawką dzisiejszych czarów przestały dominować. Była radosna, rozbawiona, a w jej oczach tańczyły figlarne iskierki. Wróciła w kilku krokach do męża, bliżej brzegu i odebrała czarkę od jednego z czarodziejów. Gdy stara czarownica stanęła przy nich pochyliła lekko głowę i z uśmiechem, wdzięcznością i radością przyjęła od niej błogosławieństwo. — Pobłogosław mnie Matko szczęściem i spokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo — wypowiedziała te słowa powoli i starannie, przymykając na chwilę oczy. Tęsknota za bratem, strach przed tym, co nadejdzie kiedy zawieszenie broni się skończy i obawa o sprawy życia codziennego zniknęły — bardzo starała się wyrzucić je z głowy. Skoncentrowana na wierze we własne słowa spojrzała na Billego i zanurzyła czarkę w morskiej wodzie. — Trochę mało tej wody, by cię całego oblać... — mruknęła z udawanym niezadowoleniem, przez chwilę zastanawiając się, czy nie prościej byłoby go po prostu wepchnąć do niej. Uniosła ja jednak i ujęła dłonią twarz Billego, a potem z czułym gestem odchyliła mu ją lekko do tyłu, by słona woda nie nalała mu się do oczu. Delikatnie polała mu głowę wodą, nie mieszkając zauważyć, jak bawiła się jej przyjaciółka w towarzystwie nieznanego gacha. Mężczyzna nie wzbudzał sympatii, wyglądał na pierwszy rzut oka jak kryminalista. Kiedy wlał Just wodę za kołnierz odwróciła wzrok z dezaprobatą.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Słyszałam same dobre rzeczy - zapewniła ją wesoło zresztą zgodnie z prawdą. Neala nigdy nie powiedziała złego słowa na Lovegoodównę, a przynajmniej Liddy sobie tego nie przypominała. Zdecydowanie częściej za to Neala krytykowała sama siebie, co zresztą zrobiła i tym razem.
- Oczywiście, że się nadajesz na zdjęcia! - zaprzeczyła niemal natychmiast słowom Weasleyówny. - Możesz się sobie nie podobać na zdjęciach albo nie lubić bycia fotografowaną, ale wciąż nadajesz się do zdjęć - oświadczyła stanowczo. Takie przecież były fakty, a kto jak kto, ale Lidka na fotografii się znała bardzo dobrze i wiedziała, że dla dobrego fotografa nie było złych modeli, ot co. I mogłaby na ten temat wygłosić całą mowę, ale temat szybko przeszedł dalej. Na pytanie Celine aż zalśniły jej żywo niebieskie oczy.
- O! Nikt mnie o to jeszcze nie prosił! Jestem zaszczycona - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Nie wiem czy podołam jako nauczyciel, ale chętnie się przekonam - dodała. - Poza tym to brzmi jak świetna zabawa. Wchodzę w to! - podsumowała wesoło.
Zanim podszedł do nich Marcel, uwagę Liddy przykuło jeszcze pytanie Neali o jakiegoś chłopaka.
- Leander? - zapytała przez chwilę wertując w pamięci znajome imiona. Nie kojarzyła żadnego Leandra. A może to jakiś kuzyn Neali? Nie była pewna, a zanim zdążyłaby o to dopytać, jej rozmyślania rozproszyło pojawienie się kumpla i jego opowieść o sikającym psie. Lidka, nie mogąc się powstrzymać, parskała raz po raz śmiechem, bo cała historyjka wydawała jej się przekomiczna.
- Może powinieneś z nim po prostu chodzić na jakieś spacery czy coś? - zaproponowała jedyne rozwiązanie, które przyszło jej do głowy. No dobra, nie jedyne.
- A jak nie... to pozostaje już chyba tylko zaklęcie kameleona - zachichotała wyobrażając sobie niewidzialnego psa obsikującego wszystko co popadnie. No dobra, to brzmiało zabawnie, ale gdyby to ona była na miejscu Marcela i jego kompanów... pewnie już tak wesoło by nie było.
Kiedy zapytał o nią i brata, uśmiech znacząco jej zbladł. Jakoś odruchowo pomyślała, że chodzi mu o Teda, bo faktycznie to była ostatnio nowość w jej życiu. Nie zastanawiała się od kogo Marcel mógł wiedzieć o powrocie jej brata (może od Billa?).
- Nie wiem. Nagle pojawił się na obiedzie po ośmiu latach jak gdyby nigdy nic... - tyle zdążyła mruknąć markotnie, zanim pojawił się przy nich Billy, co szybko poprawiło jej nastrój. Parsknęła jeszcze krótko śmiechem na to jego "pikujące licho" i faktycznie schowała język, a potem tylko przewróciła oczami, kiedy Marcel stwierdził, że jej przypilnuje.
- Nie wiesz na co się piszesz - odparła do niego ciszej również z łobuzerskim uśmiechem.
Wśród przyjaciół nabierała energii i wracała jej pogoda ducha z prędkością spadającej gwiazdy albo "superbola" - czy jak to tam określił Oliver.
- Z każdą chwilą coraz lepiej - odparła na pytanie Eve o samopoczucie. I tak, zdecydowanie tak było. Jakby wszystko wracało na swoje miejsce. Nawet jej Steffen wydawał się być w lepszym nastroju, a Liddy aż za dobrze usłyszała wyzwanie w jego tonie. Jej usta momentalnie rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu, a oczy błysnęły drapieżnie.
- O nie, tego zdecydowanie nie powiedziałam - odparła. Dla niej? Za ciemno na zdjęcia? Nigdy w życiu!
Szkoda tylko, że Steff nie usiadł razem z nimi.
- Dali nam za mały stół - mruknęła pod nosem nie wiedzieć czy bardziej do siebie czy do pozostałych.
Kiedy Marcel potwierdził jej przypuszczenia, że przemowa nie była zbyt istotna, Liddy mogła się zająć przyrządzaniem swojego amuletu i tym razem, kiedy podeszła do niej czarownica, słuchała co do niej mówi.
"Zamknięcie pewnego rozdziału za sobą połączone z młodością, wdziękiem i płodnością od Matki Natury i splątane za pomocą radości. Wspaniałe rozpoczęcie nowego etapu życia". Hm. Komu miałaby oddać taki amulet? Kto z jej bliskich rozpoczyna nowy rozdział w życiu? Najpierw pomyślała o Hani i Billym i nawet na nich zerknęła, ale szybko uznała, że oni na pewno mają swoje amulety i się nimi wymienią, więc może nie. Jej wzrok prześlizgnął się na Teda, ale jeszcze szybciej odwróciła od niego spojrzenie. Nie, to zdecydowanie nie był ten czas. A może po prostu Neala?
Akurat jak pomyślała o przyjaciółce ta, jakby to wyczuła, nagle zerwała się z miejsca. W sumie nic dziwnego, że chciała już wyjść z tego rytuału, właściwie nic zjawiskowego się nie działo i ani Liddy nie czuła się oczyszczona, ani najwyraźniej na Nealę również to nie podziałało. Wprawdzie Moorówna zostałaby teraz już głównie ze względu na towarzystwo przyjaciół, bo z nimi wszystko było ciekawsze, ale skoro Neala wstała, to Liddy również zaczęła zbierać swoje rzeczy i wstawać. Przyszły razem, więc powinny też razem wyj...
Albo i nie.
Stanowczy ton Neali powstrzymał Lidkę przed dalszym zbieram się z miejsca. Zamarła spoglądając lekko zaskoczona na przyjaciółkę, ale jej przekaz był jasny i klarowny, i... Liddy nie mogła zrobić nic innego jak to uszanować. Klapnęła więc z powrotem na swoją poduchę, choć wciąż lekko marszczyła brwi. Neala mówiła, że czuje się dobrze, ale Liddy przecież widziała, że coś jest nie tak. Czemu więc przyjaciółka nie chciała, żeby z nią poszła...?
- Albo my znajdziemy cię pierwsi - odpowiedziała po chwili wahania, siląc się na pogodny ton i zmuszając się do pozostania przy stole, chociaż wyraźnie czuła, że powinna z nią iść. Z jednej strony wiedziała o tych zanikach pamięci przyjaciółki i Liddy miała to przeczucie, że coś się stało, ale z drugiej... Neala chciała pójść sama, wyraźnie to powiedziała, w dodatku do ciotki... Wszystko będzie w porządku - tak przynajmniej sobie to Lidka tłumaczyła - była nadopiekuńcza w stosunku do przyjaciół, a pewnie nic się nie stało i Neala zaraz wróci. Mimo to odprowadziła spojrzeniem przyjaciółkę, zanim ta zniknęła jej zupełnie z pola widzenia.
Liddy zresztą nie była jedyną, która zauważyła nietypowe zachowanie Weasleyówny, Celine również je dostrzegła.
- Nie wiem... słyszałaś co powiedział jej ten czarodziej? O jej amulecie? Może to ją tak wzburzyło? - odpowiedziała blondynce. Może to to? Może potrzebowała chwili dla siebie? A może faktycznie szła do ciotki?
Ale było jeszcze coś, co jej się teraz przypomniało.
- Ej, kojarzycie tego Leandra, o którym wspominała? - spojrzała po twarzach przyjaciół, kiedy wstawali od stolika, żeby przejść bliżej morskich fal. Znów się zawahała czy jednak nie ruszyć w przeciwnym kierunku - w kierunku, w który udała się Neala, ale przecież minęła chwilka odkąd jej nie było. Ba, może da ten amulet ciotce i jeszcze zdąży na kąpiel w morzu...? Więc Lidka, licząc właśnie na to, obeszła jeszcze tylko stolik w zamyśleniu i wyciągnęła rękę do Eve, gdyby ta potrzebowała wsparcia się o coś lub kogoś przy wstawaniu. Potem zaś ruszyła za wszystkimi w stronę fal, zostawiając przy ich stoliku zarówno aparat fotograficzny, jak i amulet, które jednak lepiej, żeby się nie zmoczyły.
Generalnie teraz cały rytuał zaczynał być ciekawy i zabawny, ale myśli Liddy wciąż rozpraszała nieobecność Neali i choć chlapanie się morską wodą z przyjaciółmi wydawało się kuszące, to jednak raz po raz zerkała w stronę, z której przyszli próbując dostrzec znajome rude włosy i czerwoną sukienkę. Póki co, niestety na próżno. Potem zaś starsza czarownica zasłoniła jej widok okadzając Liddy ziołami i Moorówna nawet nie bardzo miała jak się rozglądać. Zamiast więc tego, powtórzyła za seniorką słowo w słowo całą frazę, największy nacisk kładąc na ten "spokój" właśnie. Przydałby jej się teraz, bo wbrew wszystkiemu co się tu działo, czuła rosnący w niej niepokój, który coraz trudniej było jej ignorować.
Tym razem jednak jej myśli odwróciła Celine... Lydia widząc ją w morzu w pierwszej chwili pomyślała o syrenach. Nawet przemoczona prezentowała się pięknie. Liddy odruchowo sięgnęła po aparat, ale w miejscu, gdzie zwykle się znajdował, jej dłonie natrafiły na pustkę. No tak, przecież go zostawiła, żeby się nie zmoczył. Szkoda. Naprawdę wielka szkoda.
Zachęcona przez nią, weszła głębiej mocząc już doszczętnie nogawki spodni, ale przy okazji pokonując dzielącą je odległość.
- I twoje też - odpowiedziała i najpierw dała się oblać wodą, a potem sama nabrała jej w dłonie, żeby odwzajemnić się Celine tym samym. - Chodź do nas, Eve - zawołała jeszcze, a odczekawszy na dobry moment (przynajmniej sama uznała, że jest odpowiedni), kiedy to Marcel niczego miał się nie spodziewać, uderzyła z całej siły dłonią w morską falę pod takim kątem, żeby go całego ochlapać.
- To na twoje zmartwienia, Marcel! - wyszczerzyła się do niego i na wszelki wypadek cofnęła, gdyby chciał jej się odwdzięczyć tym samym.
1, 2, 3
I'll be there
— Można powiedzieć, że jestem nieco podobna do niuchacza — powiedziała beztorsko, zaraz puszczając porozumiewawcze oczko pani Moore. Wierzyła, że zrozumie tę prostą informację, inni, niezaznajomieni ze strukturami Podziemnego Ministerstwa Magii nie musieli znać szczegółów. — Specjalizuję się w zdobywania czegoś, gdy wokół nic nie ma. Więc gdybyś kiedyś potrzebowała czegoś, czegokolwiek... Leków, jedzenia, ubrań, roślin, zwierząt... — wśród tej wyliczanki zabrakło oczywiście pieniędzy. Aż tyle nie była w stanie zrobić, nawet jeżeli dwoiła się i troiła.
Słuchając dalszych słów kobiety, dłonie Iris same złączyły się ze sobą i przysunęły prędko do lewego policzka. Nie spodziewała się, że wiadomość o tak dobrym traktowaniu nieznajomej jeszcze przed chwilą żony przez kolegę, bądź co bądź, nikogo więcej, sprawi jej aż taką radość. Ciepło rozlało się gdzieś w okolicy klatki piersiowej, a wzrok przesunął się niemal bezwiednie w kierunku Teda, jakby chciała bez użycia słów przekazać mu: Widzisz? Tak właśnie powinno być.
Była przekonana, że jej własny ojciec nigdy się tak nie zachowywał.
Przecież gdyby było inaczej, nie mieszkaliby tylko z mamą.
Gdy jednak przyszło do wyjaśnienia więzów łączących Teda z jego bratem, w kontraście do raczej niezbyt wylewnej reakcji tego pierwszego, Iris roześmiała się dobrodusznie, przesłaniając w tym samym momencie usta dłonią. Hannah była niemożliwie cudowna, uwaga Iris kierowała się ku niej zupełnie naturalnie, wabiona jej ciepłem i bezpośredniością.
— To prawda? — zwróciła się do Teda, chyba podświadomie oczekując od niego potwierdzenia tej informacji, choć zdążyła już uwierzyć Hannah na słowo. — Jaki ten świat jest mały! — zawyrokowała wreszcie, klaszcząc raz w dłonie, dopóki nie ułożyła ich na stoliku. Pozwoliła sobie przez krótki moment zlustrować twarze obu braci, po czym wychyliła się na moment w kierunku Hannah, ściszając nieco głos. — Zupełnie niepodobni, prawda? — była pewna, jako kobieta pani Moore potwierdzi jej zdanie. Dopiero po chwili, gdy powróciła do wyprostowanej, poprawnej pozycji, odgarnęła część brązowych włosów z ramienia, spoglądając na Teda spod półprzymkniętych powiek, badawczo.
— Poczekaj, poczekaj... To ty zawsze siedziałeś w pokoju wspólnym z takim kocem z frędzlami na końcu? — przechyliła głowę w bok, marszcząc przy tym lekko brwi i nosek. Przed oczami miała dorosłego mężczyznę, w pamięci — ledwie mglisty zarys młodego chłopaka. Równie dobrze mogła się mylić, mogła pomylić go z kimś innym, a teraz w dodatku wprowadzić go w konsternację tym nagłym pytaniem — Też byłam Krukonką — dodała, jakby miało to rozwiać wszystkie wątpliwości, stanowić ostateczne rozwiązanie i wytłumaczenie istoty rzeczy.
Niedługo później zajęła się przede wszystkim tworzeniem amuletu. Podniosła głowę w chwili, gdy przy ich stoliku zjawił się mężczyzna odpowiadający o znaczeniu poszczególnych, wybranych przez nich elementów. Dłoń na moment zacisnęła się na woreczku, jakby chciała przekazać mu ciepło własnego ciała, nim ten zawisł na szyi Teda. Każde słowo mężczyzny pomagającego w rytuale zostało w duchu powtórzone przez nią samą — z tą właśnie intencją. Niech prowadzą go drogi proste, prowadzą do bezpieczeństwa.
Jej palce zsunęły się wreszcie na zawieszony na jej własnej szyi amulet. Przez moment wydawało się jej, jakby cały świat — poza samym Tedem — przestał istnieć. Dlatego też nie zauważyła wymiany znaczących spojrzeń między Hannah a Williamem, choć gdzieś w środku wiedziała, że taka wymiana amuletami w miejscu publicznym musiała coś znaczyć. Pewnie przyniesie przynajmniej jedno ciekawskie pytanie, ale z której strony — tego nie mogła przewidzieć, nawet nie chciała próbować. Pragnęła chłonąć tę chwilę tak długo, jak tylko mogła.
Dźwięki trąbki sprawiły, że mrugnęła mocniej, zwracając się wreszcie w ich kierunku, jakby wybudzona z transu. Matka jest wśród nas. Oby była. Potrzebowali jej, wszyscy tutaj. Iris pragnęła utrzymywać, że inni potrzebowali jej bardziej, ale z każdą mijającą chwilą dochodziła do innego wniosku: że wszyscy byli tu Jej dziećmi, każdy zasługiwał na ciepło matczynego objęcia, łaskę oczyszczenia.
— Z przyjemnością — odpowiedziała, podając Tedowi ostrożnie własną dłoń. Przy jego pomocy dźwignęła się z miejsca, a słysząc cichy, acz ciepły tembr jego głosu przymknęła na moment oczy, pozwalając ustom ułożyć się w przyjemny uśmiech. — Wybierając dzisiejszą sukienkę, nie miałam w głowie konieczności akcji ratunkowej — odpowiedziała mu figlarnie, przechodząc wraz z ludźmi w kierunku brzegu. Tak jak inni zsunęła z nóg buty, wypuściła też dłoń Teda, pozwalając mu przetrzeć ich szlak, wejść między fale, do starej czarownicy jako pierwszy. Gdy woda obmywała go, sama schyliła się nieco, zanurzając palce w napływające fale, zachęcona beztroskim zachowaniem młodszej z czarownic.
Aż wreszcie przyszła jej pora. Zapach kadzidła załaskotał w nos, lecz zmusiła się do zduszenia kichnięcia. Zamiast tego spoglądała wprost w oczy czarownicy, zgodnie z jej poleceniem powtarzając za nią:
— Pobłogosław mnie Matko szczęściem i spokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo — nie spieszyła się; w każde słowo wkładała swe serce, naprawdę pragnąc oczyszczenia. Nowej szansy, szansy na szczęście i spokój, choćby to miało trwać tylko tyle, co czas gdy krople spływały po niej, aby złączyć się z resztą swych morskich sióstr, skąd przybyły.
Podziękowała kobiecie, gdy przyszedł czas ustąpić miejsca kolejnym uczestnikom rytuału. Rozglądnęła się wokół, szukając znajomych twarzy — zauważyła małżeństwo Moore w swym towarzystwie, posłała im kolejny uśmiech, cudownie było oglądać to, jak wyraźnie szczęśliwi byli. Przez dłuższy moment nie mogła jednak dostrzec Teda. Gdy jednak to się zmieniło, nie ucieszyło jej to, co dojrzała.
Przyspieszyła kroku, już z daleka wyglądało jakby coś się stało. Drobinki wody uciekały spod jej stóp z pluskiem, ale wreszcie zatrzymała się przy nim, układając ostrożnie dłoń na jego ramieniu.
— Ted? Wszystko w porządku? — zapytała ściszonym, przepełnionym troską głosem. — Pobladłeś... — dodała po chwili, na własne usprawiedliwienie. Bo przecież zareagowała za szybko, zbyt emocjonalnie. Tylko dlatego, że wydawało jej się, że Ted Moore potrzebuje pomocy.
the most vulgar things tolerable.
have become lions
- Brałam udział w wielu rytuałach – zaczęła odpowiadając na pytanie zadanie przez Lovegooda i uniosła kącik ust w lekko zadziornym uśmiechu. Dzięki wolności jaką dawały jej podróże mogła zaangażować się w życie wielu kultur. Większość była jedynie kwestią ogólnie przyjętego kultu, a z magią miały niewiele wspólnego. Aczkolwiek to zawsze było dla niej czymś intensywnym. – Może właśnie dlatego tak się ich obawiam. – odparła szczerze i wzruszyła ramionami. Nie chodziło o strach jako taki, ale przede wszystkim o konieczność wglądu w samą siebie. Merlin jeden jej świadkiem, że wystarczająco dużo w sobie kryła by teraz rozdzierać to w poszukiwaniu oczyszczenia. A jednak tu była. – Nie wiem – odparła z przekąsem. – Kto wie co ci leży na duszy. – dodała.
Atmosfera przy ich stoliku wyjątkowo wymagała oczyszczenia. Lucinda miała wrażenie, że wszelkie spojrzenia, pytania malujące się na twarzach i konsternacje wyrażały więcej niżeli pojawiające się słowa. – A trafisz do domu? Mogę narysować ci mapę jeśli potrzebujesz – odpowiedziała z naturalnym dla siebie przekąsem, gdy Vincent wspomniał, że się zgubił. Próbowała rozładować napiętą atmosferę choć przeczuwała, że na nic się to zda. Powietrze można było kroić nożem. Wszystkich zainteresowało zachowanie Rinehearta i może ona podeszłaby do tego w podobny sposób, gdyby nie fakt, że doskonale wiedziała co go trapi. Po części zaczęła nawet rozumieć dlaczego ten chciał zostać w domu. Jeżeli spotkanie z Justine było tym czego finalnie się obawiał to zachowanie innych nadmiernie spostrzegawczych mogło być jego gwoździem do trumny. Wolała znów zwyczajnie tego nie komentować. Utrzymała wymowne spojrzenie Lovegooda. Jej samo wyrażało wiele słów, ale przede wszystkim jedno, które miała nadzieje, że zrozumie. Odpuść.. Dla niej temat został wyczerpany. Sama nie chciałaby przecież znaleźć się w podobnej sytuacji.
Kiedy Steffen wspomniał o klątwie Lucinda znów poczuła wdzięczność i ulgę. – Nie było łatwo – westchnęła odgarniając zbłąkany kosmyk włosów z twarzy. – Poradziłeś sobie z resztą? Może udało ci się odkryć coś więcej… - urwała i pokręciła głową karcąc się za własne zachowanie. – Nieważne. Nie rozmawiajmy dziś o rzeczach zbyt skomplikowanych, a skupmy się na tych przyjemniejszych. Na przykład na wypełnionej miodem czarce. – dodała unosząc naczynie wyżej chcąc wznieść swego rodzaju toast. Nie wiedziała jeszcze co ma w zamiarze świętować, ale wszystko dzisiejszego dnia się do tego nadawało.
Blondynka ponownie skupiła się na Lovegoodzie, który z precyzją tworzył swój amulet. Uśmiechnęła się widząc jak przewiązuje sznurek. – Co za precyzja – zaśmiała się, a kiedy mężczyzna wręczył jej woreczek uśmiechnęła się szeroko i odwróciła jego dłoń by zostawić na niej swój amulet. - Niechaj Matka ci błogosławi, niechaj prostuje twoje drogi i wskazuje ścieżkę życia. – powtórzyła za mężczyzną i również mocniej ścisnęła jego dłoń uśmiechając się przy tym jeszcze szerzej. Wciąż nie wiedziała czy wierzy w działanie tego rytuału, ale było to dość przyjemne. Niosło ze sobą swego rodzaju obietnice na to, że będzie lepiej. Lżej.
Jedna z kobiet podeszła do siedzącego przy stoliku Vincenta i pociągnęła go w stronę wody. Choć widziała w mężczyźnie swego rodzaju opór, to wbijając mu wzrok w plecy próbowała go ku temu wypchnąć. Tak jakby samym wzrokiem mogła coś zmienić. – Perfekcyjny wybór – zaśmiała się i zaraz ruszyła wraz z Elrickiem w stronę wody. – Ostatnio często kończę w wodzie w twoim towarzystwie – stwierdziła, ale na jej twarzy wymalowało się pytanie. Chłodna woda koiła nie tylko rozgrzaną słońcem skórę, ale również umysł. Tak jakby wszelkie troski i zmartwienia wyparowały z niej, a ich miejsce zajął spokój. Oczyszczenie. Blondynka podeszła do swojego towarzysza i nabierając wodę w dłonie zmoczyła mu włosy, czoło, całą twarz. Po chwili to samo zrobiła samej sobie. – Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. – wypowiedziała, a słowa, które usłyszała chwile wcześniej echem rozeszły się po jej umyśle. Oczyszczenie pamięci może okazać się czymś ważnym, a rozłąka wskazać nowe możliwości. Wszystko razem splątane radością i wizją lepszej przyszłości.
- Ciebie też, Celly.- zmiękczyła jej imię z lekkim zawahaniem czy powinna.- Lepiej, zdecydowanie lepiej.- dodała, nawiązując trochę do ich ostatniej rozmowy. Dziś było lepiej, miała wrażenie, że prawie idealnie i tylko jakaś iskra w jej myślach, najlotniejsza z ulotnych błagała, aby ten dzień taki pozostał. Chciała się cieszyć każdym aspektem, bez martwienia i zderzania ponownie z przeszkodami, które znajdą się na jej drodze zbyt szybko, aby ominąć je bezpiecznie.
Odwróciła głowę w stronę Liddy, gdy padła odpowiedź.
- To dobrze, tak powinno być dzisiaj.- odparła z uśmiechem, chwilę obserwując jeszcze przyjaciółkę, ale zaraz wędrując wzrokiem do Steffena. Nie zareagowała na jego słowa, mimo ich nieco niefortunnego wydźwięku. Chociaż jakby nie patrzeć, tak przecież było i chyba wszyscy to widzieli. Zerknęła na Marcela, lekko trącając go barkiem. Niech się tłumaczy, gdzie zgubił swoją drugą połówkę, która była bardziej jego niż jej na to wychodzi. Z drugiej strony zaczęła się nieco niepokoić, gdzie ten się podziewał, skoro wszyscy byli tutaj. Rozejrzała się wokoło, dalej, poza obręb terenu na którym miał miejsce rytuał. Cóż był dużym chłopcem, raczej nie wpakuje się w nic tak szybko, ale w sumie to Doe. Gdyby znała się na statystyce, miałaby większa pewność, że potrzebował nawet mniej czasu niż już miał, by ściągnąć na siebie problemy.
Nie mogła się dłużej nad tym zastanawiać, bo obok pojawiła się starsza czarownica, która wyjaśniała, co kryło się za tworzonymi przez wszystkich amuletami. Spojrzała na swój, a później jeszcze raz na starszą kobietę, posyłając jej niepewny uśmieszek. To, co usłyszała upewniło ją w czyje ręce powinien trafić, pomimo niepasującej z pozoru lawendy. Jednak to pozostawiła na później, teraz podnosząc się z miejsca. Usiąść było łatwiej niż wstać, dlatego przyjęła pomoc panny Moore, gdy przyszła z ratunkiem i pomogła ukryć niezgrabność, która dokuczliwie powracała w codzienności.- Dzięki.- szepnęła, stając na moment obok Liddy. Później poszła za wszystkimi w kierunku wody, zsuwając z nóg sandały, by pewniej wejść dalej. Materiał miętowej sukienki zachłannie spijał wodę, ale nie przejmowała się tym.
Kiedy czarownica zatrzymała się przed nią, milczała przez chwilę zanim odezwała się.- Pobłogosław mnie Matko szczęściem i spokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo.- proszę padło już w myślach. Potrzebowała tego, nowego startu, czystej karty bez skaz, których nie dawało się wymazać. Z jednej strony chciała być taka, jak dawno temu, a z drugiej całkowicie inna, aby nie dotrzeć tymi samymi błędami do miejsca w którym znajdowała się teraz.
Słysząc słowa Celiny i zaraz zachętę Liddy, nie kazała im długo czekać na siebie. Podeszła do obu, wiedząc dobrze, jak to się skończy. Puszczone luźno pasmo kręconych włosów, wyprostowało się pod wpływem wody, która spłynęła po nich. Czuła, jak kropla wody toruje sobie drogę po skroni i policzku, ale nie starła tej, ani żadnej następnej pozostawiającej wilgotny ślad na skórze.
- I wzajemnie. Niech kolejny dzień przyniesie już dla nas lepszy czas bez trosk i smutków.- odwdzięczyła się obu dziewczyną, skraplając ich głowy morską wodą. Obejrzała się przez ramię, uświadamiając sobie nadal nieobecność Neali. I tobie też, Weasley, gdziekolwiek poszłaś. Nie była aż tak pamiętliwa i gniewna, miała swoje powody do złości, lecz nigdy nie życzyła innym źle, nie aż tak.
Zaśmiała się cicho, widząc, że Moore nie miała litości dla Marcela, biorąc go trochę z zaskoczenia. Zanurzyła dłoń w wodzie, by tylko przesunąć dłonią po jego włosach i zmierzwić je nieco.- Będziesz tu chyba najbardziej oczyszczoną ze wszystkiego osobą.- rzuciła z rozbawieniem, by minąć go. Jeszcze jedna osoba przykuła jej uwagę, stojąc dalej od pozostałych. Budził w niej współczucie i troskę, którą najchętniej zrzuciłaby na zwykłą przyjacielską sympatię oraz podkręcające wszystko hormony. Nie do końca rozumiała, jak było naprawdę, ale nie chciała, by stał tak.
- Nie będę pytać dlaczego.- odezwała się, zatrzymując przed Steffenem. W podobnym geście, jak przy Marcelu, uniosła dłoń, by parę kropel morskiej wody spadło na włosy Cattermole.- Niech opuszczą cię wszystkie twoje zmartwienia.- wypowiedziała cicho, prawie szeptem. Przypuszczała, że miał ich więcej, niż wiedziała, niż może komukolwiek powiedział. Nigdy nie wypytywała go, bo nic by to nie zmieniło.
- Chodź do nas.- poprosiła, wyciągając w jego kierunku dłoń. Mógł bać się wody? W sumie nie wiedziała, nie mogła przypomnieć sobie żadnej sytuacji, które by temu zaprzeczyła lub potwierdziła.- Jeśli to cię nie zachęci, to wiesz, że nie wypada odmawiać ciężarnej? – dodała ze wzruszeniem ramionami i najładniejszym uśmiechem na jaki było ją stać. Nie zamierzała go zmuszać, ale mogła podjąć próbę, bo czemu by nie.
Use what you have.
Do what you can.
Posłał ostatnie rozbawione spojrzenie siostrze, nim razem z Hannah poszli dalej, żeby zająć miejsca obok Teda i Iris. W odpowiedzi na ostrzegawczy wzrok żony z niewinną miną wzruszył ramieniem, ani przez chwilę nie dopuszczając do siebie myśli, że mógł powiedzieć coś nie tak, kompletnie nieświadomy, że umyte na błysk okna miały być próbą udowodnienia czegokolwiek. Nie musiała przecież tego robić; nie uważał jej za mniej samodzielną, w jego oczach była bohaterką – ale wyręczanie jej w drobnych obowiązkach zwyczajnie sprawiało mu przyjemność. Gdyby byli bogaci, pewnie częściej przynosiłby jej drobne podarki, ale żyli skromnie – dzielił się więc czułością tak, jak potrafił; tak, jak robił to jego ojciec. – Na p-p-pewno nie wszystko – sprostował słowa Teda, kompletnie nie przejmując się jego skwaszoną miną. Nie robił mu przytyków złośliwie, naprawdę cieszył się, że byli tu wszyscy razem; jeszcze parę miesięcy temu uznałby to za niemożliwe, ale dzisiaj coś boleśnie rozpychało się w jego klatce piersiowej, gdy spoglądał na dojrzalszą twarz brata, czy śmiejącą się z przyjaciółmi Liddy. – Mam mnóstwo historii do opowiedzenia – dodał, rzucając Iris konspiracyjne spojrzenie.
– Jesteśmy bardzo p-p-podobni – zaoponował zaraz potem, nawet nie udając, że nie słyszał, i przenosząc wzrok na Teda, jakby chciał powiedzieć: powiedz im! – W szkole nauczyciele ciągle nas mylili. Nie w Hogwarcie – sprostował, miał na myśli tę mugolską. – P-p-przynajmniej dopóki się nie odezwałem – dodał żartem, jąkanie trudno było ukryć.
Chciał zapytać jeszcze, czy chodziło o ten sam koc, który obaj dostali na któreś święta od mamy, ale ostatecznie ugryzł się w język, postanawiając nie przerywać wymienianych między bratem a Iris wspomnień – zamiast tego skupiając się na wykonaniu amuletu, a później zapominając, że wokół znajdował się ktokolwiek poza Hannah. Słowa starszej czarownicy dotarły do niego gdzieś z boku, uśmiechnął się – ale nie oderwał spojrzenia od czekoladowych tęczówek. Oczyszczanie, siła i harmonia brzmiało jak dokładnie to, czego potrzebował. – Dziękuję – wyszeptał, pozornie przypadkiem muskając palcami jej szyję, gdy już założył na nią płócienny woreczek.
Dostrzegając jej błądzący wzrok, również się odwrócił, ale nie zauważył niczego, co mogłoby go przykuć. Słowa Hannah wyjaśniły jednak wszystko, wyciągnął rękę, żeby ścisnąć lekko jej palce. – Jeśli tylko będzie mógł się skontaktować, to na p-p-pewno to zrobi – odparł łagodnie. Zerknął na Teda, którego uwagę zupełnie pochłonęła Iris. – Ludzie czasami odnajdują się wtedy, kiedy najmniej się tego sp-p-podziewamy – dodał cicho, mając nadzieję, że tak właśnie będzie z Benem. Wiedział, jak bardzo Hannah tęskniła za braćmi, i jak martwiła się ich losem; nie dziwiło go to wcale.
Jego wzrok zabłądził na moment w dół, przyciągnięty dłonią muskającą zaokrąglony brzuch; uśmiechnął się bezwiednie, czując zalewające go ciepło. Gardło niespodziewanie mu się zacisnęło, wypełnione emocjami, których nie potrafił zwerbalizować, ale na szczęście dźwięk trąbek wyrwał go z dziwnego wzruszenia. Zerknął ku niosącym imponujący bochen chleba mężczyznom tylko na sekundę, zaraz potem bez protestów dając się poprowadzić drobnej dłoni Hannah – znów tknięty myślą, że woda zdawała się być dla nich jakimś niezrozumiałym symbolem. Naciskając palcami na piętę, strącił z nóg buty, po czym pozwolił, żeby jego stopy i kostki otoczyło chłodne morze – niemal od razu czując, jak opuszczają go resztki czarnych myśli. Morskie fale tak już na niego działały, nie bez powodu to właśnie pośród nich szukał ukojenia po otrzymaniu druzgocących wieści o śmierci Rodericka. – A kiedyś m-m-musiałem? – zapytał zaczepnie, unosząc brew i mocniej zaciskając palce na dłoni Hannah. To ona rzuciła się wtedy na ratunek jemu, nie zdając sobie sprawy, że doskonale panował nad sytuacją. A może wcale nie? Bez względu na to, czy dosłownie czy w przenośni, uratowała go przecież tamtego wieczoru; jeśli nie przed utonięciem, to przed samym sobą.
– Pobłogosław mnie Matko szczęściem i sp-p-pokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo – powtórzył tuż za żoną, również się pochylając, kiedy zbliżyła się do nich kobieta z kadzidłem. Charakterystyczna woń drażniła nos, stłumił jednak kichnięcie. Nie był pewien, czy w to wierzył – we wróżby i porzekadła, i w to, że czuwało nad nimi coś więcej poza nimi samymi – ale z jakiegoś powodu w tamtej chwili nie miało to dla niego znaczenia. Był tutaj, przy Hannah, w otoczeniu ludzi, za którymi skoczyłby w ogień – i nic więcej tak naprawdę się nie liczyło.
Słowa żony sprawiły, że kącik ust drgnął mu w górę; posłusznie odchylił jednak głowę do tyłu, pozwalając jej oblać się wodą z czarki i dopiero potem cofnął się o krok – głębiej w morze, żeby zupełnie beztrosko rzucić się w tył, zanurzyć od stóp do głów, obrócić wokół własnej osi pod wodą i wynurzyć – ociekając, jakby właśnie wziął porządny prysznic. – A tak wystarczy? – zapytał, wracając do niej, żeby odebrać z jej rąk czarkę. Dawno już nie czuł się tak lekko, tak spokojnie. Napełnił naczynie po brzegi, po czym powoli, ostrożnie, wychylił jego zawartość, mocząc skronie i ciemne włosy Hannah; drugą dłonią odgarniając za ucho wilgotne kosmyki. Kolejne słowa zatańczyły mu na wargach, nie mógł jednak nie zauważyć jej wzroku umykającego gdzieś w bok; odwrócił się, dostrzegając mężczyznę, z którym tego dnia najwidoczniej bawiła się Justine. – Znasz go? – zapytał cicho, podejrzewając, że to właśnie jemu się przyglądała.
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
Przynajmniej młody facet wydawał się być pogodny. A może to Lucy zarażała ich wszystkich swoim entuzjazmem? Rozmowy prowadzone przy stole były jak na nich wyjątkowo niezgrabne, niezręczne i wymuszone, więc przynajmniej mógł liczyć na jej piękny uśmiech i ciepłą dłoń pod stołem. Utrzymywało go to w poczuciu, że jeszcze całkiem nie zwariował.
- Będziesz mi o nich musiała kiedyś opowiedzieć - mruknął jej wprost we włosy, gdy wspomniała o rytuałach.
Jednym uchem uważnie wsłuchiwał się w wymianę zdań między Lucy i Vincentem, ale miał siłę zaśmiać się uprzejmie, gdy Steffen zapytał go o smoki.
- Jeździł? Merlinie, nie. Smoki to nie konie, ich się nie ujeżdża. Pewnie bym umarł, gdybym spróbował. - Może powinien wymyślić jakąś sprytną historyjkę, żeby tak całkiem nie odbierać młodemu marzeń, ale przy tej dziwnej atmosferze nie chciał się dać złapać na kłamstwie. Jakby brakowało im niezręczności. - Opiekujemy się nimi, badamy je i, a to przede wszystkim, pilnujemy, żeby trzymały się rezerwatów. To by było niefortunne, gdyby się rozpierzchły po Wyspie i mugolskich miastach - mówił coraz ciszej, bo konieczność ukrywania magicznego świata nie miała dzisiaj takiego znaczenia jak jeszcze parę lat temu, czy nie tak? Człowiek ciągle przypominał sobie o tym dopiero gdy powiedział na głos coś, co wcześniej wydawało się, cóż, oczywiste. - Małe smoki dają się czasem nosić na rękach - dodał pogodniej, żeby nieco rozwiać ponurą aurę poprzedniego zdania, a potem przygryzł język, gdy na rozpędzie prawie uzupełnił; zwłaszcza gdy nie mają matek bo są przechwycone z nielegalnego handlu, od matki młodych oderwać się nie da.
Konwersowanie coś mu dzisiaj nie szło.
- O, apropos. Hej, Percy! - Zakrzyknął, gdy dojrzał wciskającego się między ludzi druha. - Percy też jest smokologiem - powiedział konspiracyjnie Steffenowi. Dawno już nie mieli okazji rozmawiać, czy to w pracy, czy poza nią, ale to nie znaczy, że nie uznawał go za przyjaciela.
Zajęcie czymś rąk było potrzebną odskocznią od nerwów, a chociaż nie należał do artystów i do każdej tego typu robótki miał dwie lewe ręce, jakoś udało mu się sklecić amulecik, którego nie było wstyd podarować Lucindzie.
- O. - Uniósł brwi, gdy w odpowiedzi podarowała mu własny, tak jakby wcale się tego nie spodziewał. Trochę może nawet tak było, mimo że sam dopiero co zrobił to samo. - Dziękuję, jest piękny. - Nawet do niego nie zajrzał i już wiedział.
Myślał właśnie, żeby jakoś znowu zagaić Vincenta bez wprawiania go w jeszcze gorszy nastrój, ale rozproszył go przelatujący obok amulet.
- No proszę. Punkty za refleks. To twój kolega? - Zmrużył oczy, bo to był jedyny chłopiec (Marcel) tam przy stole, przy którym siedziała Celine. - Jak ma na imię? Długo się znacie?
Dużo czasu na przeprowadzenie rozeznania nie miał, bo między stolikami krążył starzec i dziewczęta, wtrącając swoje trzy grosze do rytuału.
- Mam nadzieję tylko, że nie chodzi o rozłąkę ze mną - skwitował z uniesioną brwią i lekko wygiętym kącikiem ust amulet Lucy, przekonany, że te uwagi nie mają większego znaczenia. Może nie powinien aż tak wątpić w magię Lughnasadh.
Uśmiechy i wesołe głosy uczestników faktycznie miały w sobie coś kojącego, a widok olbrzymiego chleba wywołał w nim irracjonalne wręcz zadowolenie. I trochę głodu. Wpierw jednak musieli się oczyścić, jak prawiły przewodniczki, i kiedy Vincenta poprowadziła na brzeg jedna z młodych dziewcząt, sam pociągnął tam Lucindę, muskając ustami kostki jej palców i racząc ją dłuższym spojrzeniem.
- To chyba o czymś świadczy - Odparł z rozbawieniem, nie precyzując. Zapach kadzidła go drażnił, ale dał się namaścić zanim wciągnął swoją towarzyszkę do wody niemal po kolana, nie zważając na własne mokre nogawki. - Stwórz mnie na nowo. - Dokończył mruknięciem jej inkantację, a potem nabrał wody w dłonie, by polać jej włosy, twarz i szyję.
Tym razem nie mógł się powstrzymać i na samym końcu skradł też pocałunek.
[bylobrzydkobedzieladnie]
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
― Obyśmy nie miały już więcej okazji do podobnych przypadków... ― odpowiedziała dobrodusznie, zamykając w swych słowach nadzieję, że rozwój wydarzeń, cała przyszłość, która je czekała, oszczędzi je ― w jakiś cudowny, niezbadany sposób ― od dalszych aktów przemocy.
Rude brwi Mare uniosły się ku górze w odpowiedzi na słowa Susanne. Nie spodziewała się, że nawet coś tak "trywialnego" jak magiczne stworzenia mogą stanowić coś w rodzaju wróżby. Jej mąż, gdyby był tu obok, zapewne prędko wyprowadziłby ją z błędu ― Elroy wszak kochał magiczne stworzenia, skutecznie udomawiając dzikiego dotychczas kuguchara, którego później podarował żonie w prezencie. Na moment zamyśliła się, powracając myślami do oczekującego na nią w Derby Myszora.
― A czy pojawienie się kuguchara w domostwie przynosi jakąś niespodziankę? Ma jakieś znaczenie? ― przekrzywiła nieco głowę w bok, posyłając pannie Lovegood długie, badawcze spojrzenie. Po części pragnęła pozostać osobą twardo stąpającą po ziemi ― wszak marzenia, pewne odrealnienie, którym żyła do początku stycznia tego roku sprawiło, że żyzne ziemie Staffordshire piły krew jej mieszkańców. Z drugiej strony jednak zawsze była odrobinę marzycielska i uwielbiała wszelkiego rodzaju historie, w szczególności te bajkowe, z dobrym zakończeniem, którymi dzieliła się ostatnimi czasy z rosnącą jak na drożdżach córką. W sercu wciąż trzymała ziarno przekonania, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu; ma przyczynę i skutek. Może Susanne pomoże jej dzisiaj przynajmniej w rozwikłaniu jednej z męczących ją tajemnic?
Niedługo później przekierowała swą uwagę na powrót do Archibalda, na jego słowa jedynie unosząc nieco rękę do góry, bez słów dając mu sygnał, że rozumie, ale jednocześnie prosi starszego brata o odrobinę wyrozumiałości. Nie potrzebowali dyskutować o towarzystwie młodszego brata przy postronnych, to fakt, dlatego też dobrze było uciąć tę rozmowę w zarodku. Niemniej jednak nie musieli się martwić o ich zdrowie ― ufała Roratio, widziała go już nawet w akcji. Po chłopcu, który biegał za nimi z atrapą różdżki. nie było już śladu. Nawet sama lady Mare, choć wciąż nie mogąc pozbyć się głosu, który nakazywał jej opiekę nad rodzeństwem, niezależnie od jego wieku, czuła się przy młodym lordzie Prewett bezpiecznie. A to był już dobry sygnał.
Wzniosła wzrok na starą czarownicę, która pojawiła się obok niej i przemówiła, cierpliwym głosem tłumacząc znaczenie tworzonego właśnie amuletu.
― Bardzo dziękuję za wyjaśnienia ― odpowiedziała, po czym na moment zamilkła, wpatrując się w woreczek. Tymczasowa rozłąka będąca przyczynkiem odważnych decyzji, prawdopodobnie na lepsze ― wzniosła wzrok ku niebu, raz jeszcze, nie mogąc powstrzymać się od powrotu myślami do męża. Wolna dłoń ułożyła się z protekcją na brzuchu, gładząc go przez materiał wystawnej sukni. Z uczuciem radości, bez zbędnych negatywnych myśli. Po chwili zawahania wsunęła amulet na swą własną szyję, składając w duchu przyrzeczenie, że gdy tylko złączą się ponownie ― odda swój amulet Elroyowi. I przez cały czas ich rozłąki, podejmować będzie wyłącznie odważne decyzje. Takie, które przyniosą dobrobyt i dumę wszystkim jej bliskim, tym, którzy oczekiwali jej protekcji i działania. Każdemu potrzebującemu.
Na dźwięk trąbki wyprostowała się jeszcze bardziej, czego prędko pożałowała ― ból szarpnął mięśniami pleców, ona zaś zacisnęła mocno zęby i jedną rękę przytknęła do odcinka lędźwiowego. Niemniej jednak pragnęła czym prędzej opanować swoją mimikę, nie mogła przecież dawać po sobie poznać żadnej niedogodności związanej ze swym stanem. I tak uczyniła wiele, by pojawić się na tym święcie.
Sięgnęła więc ostrożnie do ramienia Archibalda, chwilę później składając na jego dłonie prywatną prośbę.
― Archie, czy mógłbyś rzucić Subsisto dolorem maxima na moje plecy? Obawiam się, że sama nie dam rady sięgnąć... ― szepnęła, choć po samym wejrzeniu jej oczu Archibald mógł wyczytać, jak trudna i krępująca była to dla jego siostry prośba. Lady Mare starała się z całych sił traktować teraz Archibalda wyłącznie jako lekarza, nie zaś członka rodziny. Tak przynajmniej było jej prościej komunikować podobne prośby, choć ich matka zawsze powtarzała, że w tym szczególnym czasie kobieta nie powinna wstydzić się prosić o pomoc.
Łatwo było mówić starszej już czarownicy.
Ostatecznie, gdy wszyscy uczestnicy rytuału poproszeni zostali o podejście nad wodę, lady Mare starała się złapać kontakt wzrokowy z którymś z opiekujących się rytuałem mężczyzn, aby ten pomógł jej podnieść się z poduszek. Ponownie nie chciała fatygować Archibalda, ale ze swoim wstaniem poczekała do momentu, aż większość przejdzie już na plażę tak, aby uniknąć niepotrzebnych świadków.
Gdy wreszcie stanęła na nogi, podziękowała tym, którzy zdecydowali się jej pomóc, po czym ostrożnie, krok za krokiem, ruszyła w stronę grupy. Gdy nadeszła jej kolej, zsunęła z nóg pantofelki, które pozostawiła w piachu, aby następnie wejść do wody, jak za starych czasów. Przymknęła powieki i pochyliła czoło, odbierając okadzenie skroni kadzidłem, po czym wypowiadała słowa prośby.
― Pobłogosław mnie Matko szczęściem i spokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo.
Słona, morska woda na twarzy dawała ukojenie. Stanowiła obietnicę, obietnicę jutra, które zanosili w ofierze Matce. Lady Mare, odchodząc na brzeg, raz jeszcze zwróciła się w kierunku morza, wzrok skupiając w miejscu, gdzie słońce zostawiało po sobie smugę na wodzie.
Pobłogosław Matko i dzieci, które rosną w mym łonie. Dopuść je do szczęścia i spokoju, oczyść je ze wszelkich trosk, które czyhają na nie w tym świecie. Oddaję Ci siebie, również Matkę, która zrobi i odda dla swych dzieci wszystko.
is the goddess of victory fair to everyone?
Uciekł wzrokiem od Celine dopiero, kiedy zrozumiał, że mu nie odpowie. Skupił się na dalszym przebiegu rytuału, starając się pozbierać myśli, również te, które kazały mu ją chronić. Zawiódł ją więcej niż jeden raz, tamtego dnia stał tylko bezradnie, tamtego wieczoru nie był w stanie znaleźć dla niej schronienia. A dziś? Dziś też mógł tylko bezradnie patrzeć, czy wolała towarzystwo tego dziwnego typa od nich? Zamrugał kilka razy, bez zrozumienia, kiedy Liddy wspomniała, że Bill nagle pojawił się na obiedzie. Po ośmiu latach? Może miała na myśli dni? Nie chciał z nimi rozmawiać o tym, co się stało? Może nie było w tym nic dziwnego, wyglądał, jakby przeżuł go żmijoząb. Nie kontynuował tych rozmów, znikał na nie czas i miejsce.
- Będę gorszy od Castora i szybszy od mojej miotły - zapewnił Liddy i Billa bez zawahania, z udawaną powagą, odnosząc się do nie aż tak bezlitosnej prefektury starszego od nich Krukona. Steffen zgubił Jamesa, lecz to jego trąciła Eve, a on sam nie potrafił się już odnaleźć we własnej pamięci; czy Jim w ogóle wstał z namiotu po wczorajszym wieczorze? Wczoraj wyglądał niewyraźnie - a może to Marcel już niewyraźnie widział. - A, tak - rzucił na to wspomnienie. - Przypomniało mi się, że miał poszukać śliwek - dodał bez zająknięcia. Śliwki wplótł w zdanie całkowitym przypadkiem, szukając dla niego mniej żenującego wytłumaczenia niż ostry kac. - Na jarmarku - sprecyzował, być może szukając dla zalążka tej historii szerszego kontekstu lub większej wiarygodności.
Wzruszył ramionami, kiedy zastanawiali się nad zachowaniem Neali. Może po prostu chciała porozmawiać z ciocią, nic nie musiało się dziać. Pokręcił głową, kiedy Liddy zapytała o Leandra. Nie miał pojęcia, kim był ten chłopak.
Wraz z pozostałymi udał się w kierunku morskiej spienionej wody, kiedy usłyszał szept Celine, jednak zwrócony ku niemu. O jakie kelpie mogło jej chodzić pojął dopiero, gdy wspomniała jezioro. Pamiętał tamten poranek, wieczór słabiej. Noc jeszcze mniej, a oni nigdy o tym nie rozmawiali. Zastanawiał się, z których właściwie myśli rytuał oczyszczenia miał oczyścić go dzisiaj, na szczęście woda w morzu była zimna.
- Pobłogosław mnie Matko szczęściem i spokojem. Oczyść moją duszę z wszelkich trosk. Stwórz mnie na nowo - powtarzał za czarownicą, dostrzegając w jej niebieskich oczach ten sam odcień wody, który spłynął mu z czoła; kolor głęboki, pełen czegoś, czego nie potrafił nazwać, a co dodawało otuchy. Szczęście i spokój, od dawna nie czuł już niczego podobnego. Otaczała ich tylko groza, otaczał strach. Czy to miało się wreszcie zmienić? - Hej! - zawołał, kiedy poczuł na siebie więcej wody - tym razem od Celine. Jej mokra sukienka przylegała do ciała zupełnie tak, jak tamtego wieczoru. Ochrzczony przez czarownicę i samą półwilę i tak miał już mokrą koszulę, nie wahał się, kiedy doskoczył do Celine znajdującej się już przy Lydii i Eve od tyłu, przerzucając ramię przed jej szyję - ze śmiechem - potykając się, niby przypadkiem, w tył, wciągnął ją całą do wody. Nie wypuścił jej, trzymając ją w objęciach gotów był pomóc jej się wydostać się na powierzchnię wody. - Mówiła mi, że dla ciebie dwa hausty to za mało. - rzucił przez śmiech, kiedy mogła go już usłyszeć, a zajęty Celine nie spostrzegł podstępu Liddy. Fala wody chlusnęła prosto na jego głowę, częściowo i tak zanurzoną w wodze, chwilę później poczuł mokry dotyk Eve. - Będę mieć najczystsze serce, nie wstyd wam? - odpowiedział zadziornie Eve, wypuszczając z objęć Celine, chwilę później mocno uderzył całym ramieniem w wodę, zamierzając ochlapać przede wszystkim Eve, choć ze świadomością, że rześka woda obleje również Celine - jeszcze zanim Eve odeszła w kierunku Steffena . Spojrzał na przyjaciela na kilka chwil, ale szybko porzucił natrętne myśli, wracając do zabawy. - Zaraz też zapomnisz o wszystkich zmartwieniach, Lids! - odgroził się, z nie mniej łobuzerskim uśmiechem. Zanurzył się całkiem pod wodę, by po chwili odnaleźć Liddy i, ciągnąc ją za nogę, wciągnąć ją mocniej pod wodę, oddalając się od płycizny.
atakuję liddy, więc rzucam
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 27.05.23 0:55, w całości zmieniany 1 raz
'k100' : 39
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset