Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Ścieżka w lesie
Zerknął na Allison, która z lekko rozchylonymi ustami, wyciągając rękę, wyglądała jak dziecko. Na chwilę obecną z jej twarzy można było wyczytać jedynie zaskoczenie i frasunek, jakby czegoś nie rozumiała, jakby prawda była zbyt trudna do pojęcia. Gdy się odzywa, jej głos nie zakłóca ciszy i spokoju lasu - wręcz przeciwnie, wypełnia obcą pustkę, tłumi echo nieobecności, niczym ostatni element układanki wpasowany w całość.
Zastanawiał się, czy była w stanie przetworzyć wszystkie fakty. Zadziwianie panny Avery chyba w tym momencie stało się jedną z ulubionych czynności Alexandra. Była teraz taka inna. Nie zimna, tylko taka... akurat. Neutralna. Czyżby udało mu się ją przekonać, że wcale nie stanowi zagrożenia?
- Tak, kruk. To mój patronus - szepnął tylko, także podążając wzrokiem w tę samą stronę, co jego narzeczona. Spojrzał jednak na nią ponownie, czując jej oczy wwiercające się przez powłoki w jego duszę. Szukała odpowiedzi. Chciała ich, chciała je otrzymać, bo sama nie mogła ich znaleźć. Szukała ukojenia. Wytrzymał ten wzrok, nie miał jednak słów, by się odezwać. Poza tym, zniszczył by moment. Niemo wpatrywał się więc w nią, chcąc by zrozumiała, że jest i będzie, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Czuł się teraz jak ktoś bardzo, bardzo stary, obarczony ogromną odpowiedzialnością. Czyli tak wyglądała dojrzałość do związku? To o tym mówiła Lizzie? Nie wiedział, o co wtedy jego kuzynka zrobiła taki raban. Może nie grzeszy wielką cyfrą wieku, ale przecież... przecież to wszystko przychodziło naturalnie. Cisza dla niego była już nie taka straszna, nawet gdy kruk już zniknął, a Alexander, niezłączony już spojrzeniem z powodu kapitulacji wzroku Allison, wpatrywał się w ciemne ostępy lasu.
Poczuł nagle ciężar na swoim ramieniu, a woń zielonych jabłek dotarła do niego intensywniejszą falą. Odruchowo oparł policzek o głowę Allison, trwając w tej pozie i czerpiąc garściami ze spokoju płynącego z ich kontaktu. Powinien czuć się dziwnie, nieprzyzwyczajenie powinno uruchomić odruchy samozachowawcze - jednak nie czuł się nieswojo z taką Allison przy boku. Bez płaczu, bez krzyku, bez obojętności. Mógłby tak codziennie.
Przepraszam.
Jedno słowo. Jedno słowo, trzy sylaby. Tak mało. Tak mało wystarczyło, by wybaczył.
Wciągnął powietrze głęboko do płuc, oprócz jabłek czując jakby...
- Płomień zapałki. I zielone jabłka. Pachniesz ogniem i zielonymi jabłkami. Tak pachnie moja amortencja - powiedział, nie zmieniając pozycji, a jego głos pod wpływem wypowiedzianego na głos uświadomionego sobie faktu przepełniony był dość spokojnym, acz jednak zaskoczeniem.
Nie rozumiem, czemu, ale mi wybaczasz wszystkie te okropności, które uczyniłam. I jeszcze opowiadasz mi bajki dla dzieci, które stopiłyby serce niejednej panny, pragnącej romantycznych uniesień. Uśmiecham się smutno, dobrze, że pozycja na twoim ramieniu gwarantuje mi, że nie dostrzeżesz tego lekkiego grymasu. Może ta bajka o amortencji jest całkowitą bzdurą, może powinnam odwdzięczyć się tym samym, tak dla spokoju, lecz byłoby to zbyt duże kłamstwo. Doskonale wiem, jaką mieszankę wyczuwam w swoim eliksirze miłosnym... i nie masz z nim nic wspólnego.
- Oh... Ja nią, czy może ona mną? - zaskakujesz mnie tym wyznaniem, może czuję się zbyt swobodnie, że te słowa przychodzą mi tak po prostu na język? - Czyżby ktoś tutaj stracił głowę? - to głupi żart, cichy szept mający przerwać tę powagę, lecz działający w całkowicie odwrotny sposób, powietrze zdaje się gęstnieć, cicha staje się namacalna niczym przed wielką burzą. Co dla mnie nią będzie? Twój śmiech, uświadomienie mi, że dałam się złapać na tak prostą sztuczkę? A może stwierdzenie, że w głowie mam coś nie tak od nadmiernego wąchania oparów różnorodnych eliksirów? Prostuję się odrobinę, ściągając głowę z twojego ramienia, lecz wciąż patrzę w ciemny las przed nami, jakby to miało mnie ochronić przed konfrontacją z tobą. Powinnam zapaść się już pod ziemię?
Czuł spokój.
Harmonia lasu, harmonia ich oddechów. Magia drobnych gestów, cichych słów, kruchej delikatności. Poczuł się jednak trochę dziwnie, wyjawiając Allison zapach swojej amortencji. Czuł się niczym nastolatek (którym przecież ledwie przestał być!) mówiący podobającej mu się dziewczynie, że ładnie wygląda, albo coś. Na szalone szorty Merlina, dobrze, że nie zaczął się pocić i jąkać jak jakiś leszczowaty szczurek!
Sam Alex się zastanawiał, jak to konkretnie jest z tym zapachem miłosnego eliksiru.
- Ciężko mi powiedzieć, kto czym, czy też co kim, pachnie. Ostatnio po prostu... coraz bardziej zaczynam wierzyć w przeznaczenie, nie ważne jak głupio to brzmi czy też jak bardzo jest to naiwne. Po prostu... dziwnie - powiedział, wpatrując się w las.
Podobała mu się ta taka poniekąd... swoboda, jaką znaleźli w przebywaniu ze sobą. Swoboda i bezpieczeństwo? A może tylko obecny przed chwilą patronus sprawił, że opanowały ich te uczucia?
Następnego pytania się nie spodziewał, spinając się lekko. Gdy Allison przestała się opierać o jego ramię chciał krzyknąć, nie pozwolić jej przerwać tego momentu. Nie musiał się siebie pytać, wiedział już, że zaczyna tonąć. Poddał się fali uczucia, na własne życzenie zadurzył się w niej. Choć może to słowo było hiperbolą, to na pewno wiedział, że rzeczywiście traci głowę. Nie musiał tego przyznawać na głos. Zamiast tego powoli wyciągnął rękę w stronę dłoni Allison, po czym delikatnie zahaczył swój mały palec o jej, pozwalając tak spocząć ich złączonym rękom, zapamiętując jej dotyk, ciepło, miękkość skóry, jednocześnie oczy wlepiając gdzieś przed siebie, znów czując ogarniający go spokój.
Tak, odpowiedział tylko w myślach. Zdecydowanie stracił dla niej głowę, choć nie planował tej emocjonalnej dekapitacji tak prędko.
Będziemy mogli rozmawiać, lecz nie teraz, dobrze? Będziemy mieli na to czas: dni, tygodnie, by podzielić się swoimi obawami, wreszcie wyjaśnić sobie wszystko od początku, by móc zakończyć ten wstęp do prawdziwego koszmaru, który nie będzie miał prawa istnienia. Gdyż… Sprawiasz, że daję ci szansę - być może żałowałabym, gdybyś jej nie otrzymał? Pokaż mi, że mogę ci zaufać, że w kontakcie z tobą nie spłonę niczym drobna gałązka wrzucona w objęcia szalejących płomieni. Alexandrze, nie proszę cię o pomoc w stworzeniu bezpiecznej przystani – nie chcę bogactwa, służących mi skrzatów, szaf pełnych sukien, wystarczy mi niewielki zakątek, gdzie będę mogła odetchnąć od mroku wiszącego nade mną.
Nie rozumiem swoich uczuć, na które pomału się otwieram, nie rozumiem ciebie - co sprawia, że tracisz głowę? Mały żart potrafił zamieszać w moich myślach niczym jakiś szalony alchemik, walczący z przypalającym się eliksirem. Powinnam uciec przed wybuchem?
- Alex? - głos przypomina szmer, pełen niepewności co się właśnie dzieje. Powiedz mi, że będziesz obok, strzegąc moich snów i zwykłych, codziennych pragnień. Będziesz obok, by zapewnić pustkę, która pozostała w moim sercu, ledwo co zabliźniona, po ranie wyrwanej ponad pół dekady lat temu.
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Nie wiedział kiedy, ale ich twarze zetknęły się ze sobą. Najpierw nosami, zniekształcając obraz wszystkiego wkoło, oprócz oczu. Jej oczu. Tych pięknych, sarnich źrenic, jak często o nich myślał. Gdy tak trwali chwilę, w symbiozie ze sobą i we wspólnym rytmie z otaczającym ich lasem, obrócił lekko głowę - wystarczyło bardzo niewiele, a jego usta znalazły się na jej. Całował delikatnie, niespiesznie, nienachalnie. Jakby robił to pierwszy raz. Może nawet niepewnie? Ale w tej niepewności pełno było uroku, uczucia, tej jedynej, niepowtarzalnej magii.
Jednym spojrzeniem wypełniasz moje myśli sprzecznościami, sprawiającymi, że zamieram, gdy przenikasz wprost w głębiny mojej duszy swoim wzrokiem. Odkrywasz te rany wciąż niezabliźnione, jednak dla ciebie tajemnicą pozostaje źródło ich pochodzenia. Z każdą chwilą niepewności pogłębiają się, czy na pewno chce, byś je odkrył? To wymagałoby zaufania, być może nawet zaangażowania, które naraziłoby mnie na kolejne rany. Jednak nie wycofuję się, nie potrafię uciec od twego wzroku, od szansy, którą chcesz mi zaoferować. Bądź. Tutaj, teraz, coraz to bliżej. Spraw, że odżyję niczym nadszarpana gałąź zapomnianej rośliny, karmiona tym razem czymś innym niż mieszanką obaw, wyrzutów, obrzydzenia, przerażenia. Tego właśnie potrzebuję, wsparcia i zrozumienia, obecności drugiej osoby, z którą wypełnię karty historii od nowa, zapominając o starych zarówno z wielką ulgą, jak i ze ściskającym sercem. Nie ma innego wyjścia, drogi na skróty - to dla mnie i dla ciebie będzie bolesny proces, jednak tylko razem możemy spróbować. Nie odważę się przerwać tej ciszy między nami, nie odwrócę głowy. Powinnam pozwolić ci na odcięcie sznurków wiążących mnie z przeszłością – ukoisz mój przepełniony lękami umysł, zaleczysz popękane serce. Zrób to. Chłonę emocje zawarte w twoim spojrzeniu, niczym zaklęta, już ani myśląc o ucieczce – może to irracjonalne, Alexandrze, ale pragnę więcej, twojej bliskości i pewności; wiem, że odczuwasz podobnie, chcesz kobiety, z którą zapomnisz o własnych ranach i porażkach, z którą wypełnisz obowiązki wobec rodu już wcale nie tak ciążące. Wcale nie potrzebujesz ducha u swojego boku, dlatego – zrób to.
Właśnie teraz, gdy jesteśmy w lesie, nikt nas nie obserwuje, zawróć mi w głowie tak, bym nie mogła wycofać się ze swoich decyzji. Może dlatego i ja całuję cię z uczuciem… nieprzeznaczonym dla kogoś innego; tym razem nie oddaję się nierealnym pragnieniom. Tym razem należę tylko do ciebie.
Sprawmy, że las zapłonie.
Niech płonie.
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Nie przerywając pocałunku, ostrożnie przemieścił Allison na swoje kolana, zmniejszając dzielący ich dystans. Ich pocałunek, z początku delikatny, pogłębił się - jakby każde z nich wiedziało, że to jest ten moment. Jakby miało nie być następnego dnia.
Gdy już ich usta się rozłączyły, noc powoli chyliła się ku końcowi. Trwali tak, przytuleni, pozwalając światu na chwilę zapomnieć o ich istnieniu.
|zt x2
Burza była znaczna. Pioruny sypały się z nieba, wieszcząc jeszcze większą ulewę niż... szalała już teraz. Raiden znajdował się w samym centrum akcji poszukiwawczej czarownicy, która zniknęła kilka dni temu. Zdążył rozdzielić się z pozostałymi towarzyszami, zwiększając w ten sposób zasięg przepatrywań. Zaginiona była widziana ostatni raz właśnie na skraju leśnej ścieżki w towarzystwie mężczyzny. Miała na sobie czerwony płaszcz. I chociaż zaklęcia przeciwdeszczowe ułatwiały poruszanie się pośród nadciągającej ulewy – z każdą chwilą tracili cenne tropy. A jakieś być musiały.
Carter zatrzymał się na ścieżce, w której tkwiło wyraźne wgłębienie. Ktoś lub coś musiało przez chwilę leżeć w tym miejscu. Ciężko jednak było uzyskać więcej śladów, gdy woda ściekała bo brzegach, zmywając kolejne tropy. Musiał się śpieszyć.
To nie był dobry dzień na samotne wędrówki. Tym bardziej, gdy łapała cię burza, przeszkadzając w spacerze, jakiemu oddawała się Sophia. Może dla innych – graniczący z idiotyzmem, ale nawykła do specyficznych warunków Falwey – po prostu ignorowała spływające po niej, deszczowe krople. W nienaturalny sposób – miejsce kojarzyło jej się z wojenną zawieruchą, gdy musiała przedzierać się przez leśne ostępy. Wspomnienia potrafiły przyciągać niebezpieczeństwa…i nim zdążyła odrzucić od siebie myśl – jej krok zachwiał się, gdy postawiła stopę na czymś miękkim. Spojrzenie w dół pozwoliło dostrzec czerwień – poszarpana, pobrudzoną błotem i mokrą, ale kolor wciąż był widoczny. Pod nogami, Sophia miała właśnie rękaw czegoś, co kiedyś można było uznać za płaszcz. Na pewno – bez właściciela. Zanim podjęła jakiekolwiek dalsze kroki, tuż obok zamajaczyła sylwetka zbliżającego się mężczyzny.
Wróg? Czy przyjaciel?
Datę spotkania możecie założyć sami. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
To przypominało mu czasy, gdy był jeszcze szczeniackim członkiem brygady i szukali samowolnych wilkołaków. Z nosem praktycznie ciągle przy ziemi, szukając jakichkolwiek śladów, przypominał swoich indiańskich przodków, tropiących zwierzynę. Dzięki temu że nie od razu poszedł w stronę wykształcenia czystko policyjnego, znał parę sztuczek, które sprawiały, że był lepszy w poszukiwaniach w terenie. Burza szalała nad jego głową, a wielkie krople wody moczyły jego płaszcz wnikając głębiej pod ubranie. Czuł mokre plamy na klatce piersiowej, jednak nie zważał na to. Wiatr z deszczem na przemian siekały mu policzki, skapując z powrotem na ziemię. Pełna błota zamazywała wszystkie ślady, które po niej pozostały. A on nie miał czasu. Musiał się spieszyć. I to teraz.
Miała tylko szesnaście lat. I była bardzo piękna. Młoda czarownica, której zgłoszenie o zaginięciu zostało im przekazane przez zrozpaczonych i zaniepokojonych rodziców. Przyszli z fotografią córki, twierdząc, że nie wróciła do domu na noc w zeszły czwartek i do tej pory nie wróciła. Raiden wytrząsł z rzezimieszków zamieszkujących okolicę, w której mieszkała jej rodzina, że wałęsała się razem z pewnym czarodziejem podejrzanej reputacji. Cholerne sukinsyny! Nie było to pierwszy raz, kiedy dostawali takie zgłoszenia i to wszędzie. W Chicago było dokładnie to samo. Zabierali czarownicom wszystko co miały i pozostawiali. Lub robili coś znacznie gorszego. Sama myśl o tym kazała poderwać się Carterowi w górę i pobiec dalej. Wciąż miał w głowie, że jeszcze nie jest za późno. Przecież widziano ją na skraju lasu w czerwonym płaszczu z mężczyzną. W pewnej chwili trafił na leśną ścieżkę, gdzie od razu zobaczył ślad po czyimś ciele. Leżała tutaj... Miała skrępowane ręce... Czołgała się w tę stronę, a potem... Ktoś ją podniósł. Raiden podniósł spojrzenie, wpatrując się w stronę, gdzie były skierowane ślady i ruszył w tamtą stronę.
Come to talk with you again
W pogodny dzień po prostu minęłaby ten strzęp i poszła dalej. A bo to mało ludzi, mało mugoli zostawia w lesie swoje śmieci? Gdyby tak nie lało, pomyślałaby, że to jakiś zdziczały zwierzak wyciągnął kawał szmaty z kontenera na śmieci.
Ale lało i grzmiało, a Sophia poczuła przypływ irracjonalnej ekscytacji - zastrzyk siły i energii, jakby wypiła o jedną kawę za dużo. Avanti o popolo, alla riscossa, zagrało jej nagle w głowie na widok krwistej czerwieni. Jak dobrze, że tak naprawdę to nie krew!
Obejrzała się nagle, słysząc kroki. Bandiera rossa, bandiera rossa! Jakiś mężczyzna szedł w jej stronę i na pewno już ją zobaczył, a był wysoki i szeroki, sporo od niej większy. Pewnie już ją zobaczył, ale cóż z tego. Nawet jeżeli liczył na jej pieniądze (że mógł liczyć na ciało, nie przyszło jej nawet do głowy - zupełnie nie bała się mężczyzn po tym, ile wśród nich przeszła), zawsze mogła miotnąć w niego urokiem. Bo tak po prawdzie, była pewna że to jakiś mugol.
Nie chcąc niepotrzebnie się narażać na złamanie zasad tajności, weszła kilka kroków w las. Może jednak jej nie zauważy. A może, co wydało jej się najbardziej prawdopodobne na platformie ściśle racjonalnej, to nie żaden bandzior, tylko zwykły facet, który po prostu ją minie i pójdzie dalej.
- Stać! Policja! - krzyknął i zanim cokolwiek się wydarzyło, rzucił Expelliarmus w stronę nieznajomej postaci. Nie miał zamiaru ryzykować. Nie kiedy gdzieś tutaj kryła się porwana dziewczyna i odpowiedzialny za to sukinsyn.
Come to talk with you again
Sophia spięła się cała, natychmiast uniosła obie ręce w górę. Wzrokiem szukała różdżki, która nie mogła upaść daleko, ale nie szło jej to zupełnie - cały czas zerkała na gliniarza, nie chcąc spuścić go z oczu.
Wiedziała, że policjant nie ma prawa jej ruszyć. Ale był przedstawicielem władzy, a ona nie ufała władzy brytoli. I nie ufała władzy tej starej torby Tuft.
- Czego ty chcesz? - zawarczała ochryple, zupełnie nie jak dama.
Aha! Jest i różdżka. Drobny kroczek w jej stronę. I kolejny, w tył. I zakrycie gałki obcasem. Wyglądała jakby się niepewnie wycofywała, ale wystarczyłby jeden ruch, gdyby tylko musiała...
...oby nie musiała.
- Gdzie ona jest?! - krzyknął, starając się przekrzyczeć deszcz i szalejącą burzę. - Gdzie dziewczyna?!
Podszedł bliżej i mógł dopiero teraz zauważyć, że miał do czynienia z kobietą. Nieco zbiło go to z tropu, ale nie miało to znaczenia. Nie miał zresztą tego luksusu, którym był czas. Czuł jak ten uciekał mu przez palce. Dosłownie w zabójczym tempie. Czy poszukiwana przez niego dziewczyna jeszcze żyła? Co jeśli właśnie tracił ten cholerny czas?! I dlaczego ta kobieta milczała?! Musiał się dowiedzieć od niej wszystkiego. Jeśli nie zamierzała współpracować, trudno. Kajdanki powinny załatwić sprawę, dlatego lepiej dla niej żeby mówiła. I to bez kłamstw.
- Dziewczyna i facet! Byli tu! - warknął ponownie.
Come to talk with you again
- Ty kretynie! - krzyknął Raiden i złapał go za mundur, przyciągając do siebie. Był wściekły na tego przykurcza, który jedynie właził mu pod nogi. Nie tego oczekiwał w tym dniu po swoim zespole. Wiedział, że musieli go zabrać, bo naciskał na to jego ojciec, ale nie zamierzał traktować go pobłażliwie. Nie było jednak czasu, żeby go naprostować. Musieli znaleźć tę dziewczynę i porywacza. Jak on do cholery tego chciał! Już zamierzał znowu coś powiedzieć, gdy zauważył coś nad ramieniem tego fajfusa. - Padnij! - krzyknął, odrzucając go w bok między krzaki i posyłając w stronę atakującej sylwetki mężczyzny zaklęcie petryfikujące. Obok niego znajdował się czerwony płaszcz. Ten sam w którym widziano porwaną. Mamy cię, skurwielu, pomyślał Raiden, schylając się przed jasnym snopem.
Come to talk with you again
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset