Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Spodziewał się, że wspomnienie wpadnie do misy, że ofiarowane Pani Jeziora faktycznie zostanie mu zabrane. Zdążył przywyknąć do tego, że życie częściej zabiera niż daje. Dlatego zamrugał i ściągnął lekko brwi, widząc jak drobiny jego wspomnienia jako pierwsze unoszą się znad myślodsiewni - przez myśl pesymistycznie przemknęła mu hipoteza, że może Pani Jeziora odrzuciła jego dar. Że nie spodobała się jej zawoalowana odmowa albo że pomimo sympatycznego uśmiechu chciała (zupełnie jak czasem on, na terapiach) nasycić się nie chłopięcym bólem, a jeszcze boleśniejszymi traumami i lękami. Upokorzeniami, które go definiowały i których oddać nie chciał, ale które budziły w nim jeszcze większy wstyd niż śmierć Melancholy, której nie zdołał obronić. Może wolała sycić się jej katuszami, a nie słodkogorzkim wspomnieniem?
Ledwo pogrążył się w posępnych rozmyślaniach, a przekonał się, że był (na szczęście) w błędzie: na jego oczach iskry uformowały się w jasność, w poświatę, w.... konia?
Otworzył szeroko oczy. Zaledwie kilka dni temu kupił dla syna zwierzęcą kostkę na Festiwalu Lata, ale wiedział, że duchy przywołane za jej pomocą będą jedynie magią, a nie prawdziwymi pupilami. W wieku Orestesa wielokrotnie przywoływał w myślach ducha Melancholy, ale nigdy nie nadchodziła. Nie istniała. Albo nie chciała, bo to przez niego odeszła za szybko i w mękach. Wciąż pamiętał jej śmierć i nie chciał zapomnieć. Jej rżenie, jej pysk i ułożenie grzywy też pamiętał. I smutne spojrzenie, to ona, choć świetlista i inna.
-Melancholy? - szepnął, choć wzruszenie i smutek ścisnęły mu gardło. Nigdy nie potrafił przywołać patronusa, ale czy tak czuli się ludzie, którym się udawało? Postąpił o krok do przodu - poszedłby za nią wszędzie, niekoniecznie dlatego, że chciał toczyć walkę z własną duszą, ale dlatego, że był jej to winien i że jej obecność pokrzepiała. Czując dotyk na skroni, obejrzał się jeszcze za siebie, a potem z niedowierzaniem dotknął wieńca laurowego. Nie był człowiekiem, który laurów by się spodziewał.
-Dziękuję. - szepnął do Pani Jeziora, kontrolnie spoglądając jeszcze na jej bok, jakby chcąc się upewnić, że nie krwawi. Choć podjął już decyzję, zerknął jeszcze kontrolnie na przyjaciół i nowych znajomych, na dłużej zatrzymując zatroskane spojrzenie na Celine i Theo, których demony znał aż nazbyt dobrze. Przy których demonach zawsze był i być może powinien albo chciałby być, gdyby ukochana klacz z dzieciństwa nie prowadziła go w inną stronę. Adda nie była jego pacjentką, ale i jej demonów się domyślał - tyle, że nie chciał krzyżować z nią wzroku, by to ona nie domyśliła się, że Beatrice wcale nie była jego największym lękiem. Uśmiechnął się blado w odpowiedzi na słowa Everetta, mając nadzieję, że zdołają kiedyś opowiedzieć synom historię o klaczy i orle i leczeniu i otworzonej żyle, że ostatnia próba nie zmieni tej opowieści w coś nazbyt dramatycznego dla dziecięcych uszu. Odprowadził jeszcze wzrokiem Hazel oddalającą się z kocią gracją i odważną uzdrowicielkę Nealę, łagodniej spojrzał na Marię.
Potem pośpiesznie powrócił wzrokiem do klaczy, jakby bał się, że zniknie i (mniej pośpiesznie) podążył za nią w korytarz. Usłyszał jeszcze jak Evelyn popędza własną przewodniczkę, ale tym razem jej słowa wzbudziły w nim nie kompleksy, a sympatię przemieszaną z rozbawieniem.
Ledwo pogrążył się w posępnych rozmyślaniach, a przekonał się, że był (na szczęście) w błędzie: na jego oczach iskry uformowały się w jasność, w poświatę, w.... konia?
Otworzył szeroko oczy. Zaledwie kilka dni temu kupił dla syna zwierzęcą kostkę na Festiwalu Lata, ale wiedział, że duchy przywołane za jej pomocą będą jedynie magią, a nie prawdziwymi pupilami. W wieku Orestesa wielokrotnie przywoływał w myślach ducha Melancholy, ale nigdy nie nadchodziła. Nie istniała. Albo nie chciała, bo to przez niego odeszła za szybko i w mękach. Wciąż pamiętał jej śmierć i nie chciał zapomnieć. Jej rżenie, jej pysk i ułożenie grzywy też pamiętał. I smutne spojrzenie, to ona, choć świetlista i inna.
-Melancholy? - szepnął, choć wzruszenie i smutek ścisnęły mu gardło. Nigdy nie potrafił przywołać patronusa, ale czy tak czuli się ludzie, którym się udawało? Postąpił o krok do przodu - poszedłby za nią wszędzie, niekoniecznie dlatego, że chciał toczyć walkę z własną duszą, ale dlatego, że był jej to winien i że jej obecność pokrzepiała. Czując dotyk na skroni, obejrzał się jeszcze za siebie, a potem z niedowierzaniem dotknął wieńca laurowego. Nie był człowiekiem, który laurów by się spodziewał.
-Dziękuję. - szepnął do Pani Jeziora, kontrolnie spoglądając jeszcze na jej bok, jakby chcąc się upewnić, że nie krwawi. Choć podjął już decyzję, zerknął jeszcze kontrolnie na przyjaciół i nowych znajomych, na dłużej zatrzymując zatroskane spojrzenie na Celine i Theo, których demony znał aż nazbyt dobrze. Przy których demonach zawsze był i być może powinien albo chciałby być, gdyby ukochana klacz z dzieciństwa nie prowadziła go w inną stronę. Adda nie była jego pacjentką, ale i jej demonów się domyślał - tyle, że nie chciał krzyżować z nią wzroku, by to ona nie domyśliła się, że Beatrice wcale nie była jego największym lękiem. Uśmiechnął się blado w odpowiedzi na słowa Everetta, mając nadzieję, że zdołają kiedyś opowiedzieć synom historię o klaczy i orle i leczeniu i otworzonej żyle, że ostatnia próba nie zmieni tej opowieści w coś nazbyt dramatycznego dla dziecięcych uszu. Odprowadził jeszcze wzrokiem Hazel oddalającą się z kocią gracją i odważną uzdrowicielkę Nealę, łagodniej spojrzał na Marię.
Potem pośpiesznie powrócił wzrokiem do klaczy, jakby bał się, że zniknie i (mniej pośpiesznie) podążył za nią w korytarz. Usłyszał jeszcze jak Evelyn popędza własną przewodniczkę, ale tym razem jej słowa wzbudziły w nim nie kompleksy, a sympatię przemieszaną z rozbawieniem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy ruszyliście korytarzami za swoimi strażnikami, przejścia za wami powoli się zasunęły, jakby sugerując, że teraz droga wiodła tylko naprzód. Nie byliście jednak sami - towarzyszące wam duchy oświetlały drogę swoim łagodnym blaskiem i dodawały otuchy w ciemności zapadającej nocy. Aż każde z nich zatrzymało się przy rozchylających się na końcu ścieżki gałęziach, które tworzyły kolejny łuk wejścia - tym razem przed każdym z was pojawiły się owalne polany, zamknięte z każdej strony. Wasi strażnicy spojrzeli na was po raz ostatni i oddali się w objęcia eteru, ulatując srebrnym pyłem na chłodnym, wywołującym nieco ciarki na skórze wietrze. Gdy wykonaliście krok w stronę owalnego pokoju, rzeczywistość prędko zaczęła się zmieniać. Tym razem jednak próżno było szukać pomocy wśród czarodziejów i czarownic, których również przywołała magia labiryntu. Zostaliście sami z własnymi myślami, wyobrażeniami o tym miejscu i rzeczywistością, która zaczęła kreować się na waszych oczach. W tle rozbrzmiał ostatni głos, jakby melodia wyrwana z głębi zapomnienia, głos znajomy, który towarzyszył wam w tej historii od początku:
„Poszukiwacze Graala parli naprzód, odważni, pewni swych kroków, ale nie wiedzieli, że każdy z nich był swoim największym wrogiem i ostateczną przeszkodą w drodze do celu. Mimo to, niemal co dzień słychać było ich kroki dudniące wśród starych, ciernistych krzewów...”
Zmieniamy nieco klimat, bo okoliczności nie sprzyjają - klik.
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone. W tej turze możecie dokonać dwóch akcji. Proszę, byście odnieśli się tylko do fragmentów dotyczących waszej postaci.
Dzięki przywódczym działaniom Hazel, wszyscy do końca wydarzenia dostajecie +5 do wszystkich rzutów.
Błogosławieństwo Pani Jeziora daje wam do końca wydarzenia +5 do wszystkich rzutów.
Czas na odpis trwa do 26.09. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać! Postaram się odpisać przed zlotem.
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore (na discordzie również zapraszam!).
„Poszukiwacze Graala parli naprzód, odważni, pewni swych kroków, ale nie wiedzieli, że każdy z nich był swoim największym wrogiem i ostateczną przeszkodą w drodze do celu. Mimo to, niemal co dzień słychać było ich kroki dudniące wśród starych, ciernistych krzewów...”
- Celine:
- Gdy przeszłaś przez próg żywopłot wokół ciebie zaczął formować się w wysokie regały, gałęzie wydłużały się i prostowały, tworząc kolejne półki, na których lądowały z szelestem pergaminu książki. Pod twoimi stopami z płytkiej tafli wynurzyły się ciemne, drewniane panele, a tuż przed tobą znikąd wyrosło biurko, przed którym stał, plecami do ciebie, wysoki mężczyzna o ciemnych, nieco dłuższych włosach, wyprostowanymi ramionami opierając się o ciemny blat. Ogarnął cię chłód, a w sercu zabłysł strach, po twoich ramionach przebiegła gęsia skórka ostrzegająca o tym, gdzie się znalazłaś i kogo zaszczyciłaś swoją obecnością. Nastała cisza, księgi i tomiszcza wygłuszały kroki i oddech. Mężczyzna obrócił się w twoją stronę w jednej chwili i nie potrzebowałaś ani jednej podpowiedzi, by wiedzieć, kim on był - Cornelius Sallow. Na jego twarzy zakwitł uśmiech - paskudny, ohydny, sugerujący, że ma zamiar zrobić z tobą coś równie nieprzystojnego, brutalnego. Wykonał jeden krok w twoją stronę, potem kolejny, a te odbijały się w twojej czaszce jak dźwięk tłuczonego nagle szkła, zagrażały i obdzierały z nadziei, sięgając do samego dna twojej duszy. Im bliżej był, tym jego wyraz twarzy się zmieniał, pokazał zęby, z palców wyrosły pazury. Ale skąd on się tu wziął?
- Ada:
- Pod twoimi butami najpierw pojawiła się kamienna posadzka, a potem z gałęzi żywopłotu wyrosły kamienne mury przypominające te, które mogłaś niegdyś zobaczyć - więzienie, jego głębokie cele, najgłębsze zakamarki, w których ginęli w samotności ludzie. Wystarczyło, że mrugnęłaś, a przed tobą pojawiła się nagle sylwetka doskonale ci znana, choć teraz wyglądająca nieco inaczej - jasne włosy były rozwichrzone, zielone oczy zlęknione, skóra podrapana, ubranie poszarpane i klatka piersiowa unosząca się w płytkich oddechach, pełnych przerażenia i łez spływających po bladych policzkach. Po twojej prawej stronie rozbrzmiał wrzask - męski, niski, zamieniający się w pełne bólu warknięcia - a potem łopot upadającego na podłogę ciała, wysuwające się z cienia ciało, pełne ran, poczerniałe od podpalanych ran, zwęglona skóra głowy spozierająca spomiędzy jasnych, przerzedzonych kosmyków. Obrączka na palcu, bliźniaczo podobna do twojej. Kolejny krzyk, a zaraz po nim następny, rozdzierający, kobiecy, młodzieńczy, znów męski. Mury więzienia szczękały, łańcuchy chrobotały po ziemi. Kobieta, która tak łudząco podobna była do ciebie, obróciła się w twoją stronę, a gdy cię zobaczyła, jej twarz wykrzywił grymas złości, wściekłości, wykonała krok w twoją stronę, wyciągając ręce. Byłaś potworem. Ale czy na pewno?
- Everett:
- Żywopłot, który otaczał polanę owalem zieleni, zaczął się przemieszczać, formować swoje ściany w prostokątny pokój, wydłużający się w nagle zalegającej ciemności. Na jego końcu zapaliła się pojedyncza świeca stojąca na niskiej etażerce, tuż przy łóżku. Niewiele dawała światła - pozwoliła ci dostrzec zawiniątko spokojnie i nieruchomo leżące na świeżo pościelonym łóżku, kawałek ściany i podłogi złożonej z ciemnych, drewnianych desek. Do twoich uszu dotarło nieprzyjemne szczęknięcie, coś jak przeskakująca kość. Jakieś warknięcie rozbrzmiało w eterze, uchylone drzwi, które zajęczały przeciągle i zamknęły się, gdzieś za łóżkiem. Musiałeś podejść, jeśli chciałeś przyjrzeć się elementom pokoju baczniej, a gdy to zrobiłeś, kolejne szczęknięcia, przeciągłe rozbrzmiały blisko ciebie. Jakaś ręka złapała cię łydkę niesamowicie mocno, a gdy spojrzałeś w dół, zobaczyłeś czerwono zabarwione ślepia kobiety, przekrwione, z drgającymi powiekami. Świeca zabłysnęła mocnym, magicznym ogniem. Głowa kobiety przekręciła się na bok, kości znów szczęknęły. Teraz mogłeś dostrzec, że jej nogi były powykręcane pod niezdrowym kątem, a całe ciało oblewają czarne, smoliste smugi. Była zbyt blisko ciebie, a jej długie paznokcie były gotowe wbić się w ciało i podrzeć je na strzępy. Mimo to coś drgnęło w twoim umyśle, zajaśniała jakaś niepoważna myśl, że to nie tak miał wyglądać Festiwal Lata.
- Maria:
- Stworzone ze srebrnej magii ptaki towarzyszyły ci do samej polany, latając blisko ciebie, nad tobą, zakreślając opiekuńcze kręgi, przysiadując na ramionach, ćwierkając cicho swoje melodię - każdy inną. Gdy jednak weszłaś na trawiasty dywan, wzleciały wyżej, by zakręcić się chwilę w bajecznym tańcu i wybuchnąć feerią srebrnego pyłu. Miałaś ogromną ochotę śledzić ich lot aż do samego zakończenia waszego spotkania, a gdy opuściłaś wzrok, by sprawdzić, w jakich okolicznościach się znalazłaś, zobaczyłaś wokół siebie nieskończony las, jaśniejący w promieniach letniego słońca, z brzmiącymi wśród liści ptakami, z wiatrem wijącym się między kolejnymi łodyżkami i wolnymi kosmykami twoich włosów. Twoje uszy wychwyciły jeszcze jeden dźwięk, bardzo znajomy i wyjątkowo miły dla ucha - łagodne rżenie kilku przekomarzających się ze sobą jednorożców. Niewielkie stado tych stworzeń znajdowało się po twojej lewej stronie, nieco dalej od ciebie, tuż za wysoką, zdobioną bogato bramą z kutego żelaza. Brama jęknęła przeciągle, ostrzegawczo, a tobą wstrząsnął dreszcz strachu. Zamykała się, a ciebie nie było w środku.
- Evelyn:
- Wilczyca prowadziła cię uparcie przed siebie, powoli, cierpliwie, krocząc po twojej prawicy niczym dzierżone w dłoni berło. Jej podróż dobiegła jednak końca przy wejściu do owalnej polany. Przysiadła więc, spojrzała na ciebie, skinęła z godnością łbem i rozprysnęła się w ciemności srebrnym pyłem. Gdy przekroczyłaś próg polany, zaległa wokół ciebie ciemność. Słyszałaś tylko szelest gałęzi i ocierających się o siebie liści, przemieszczających się przed tobą, za tobą i po twoich bokach. Aż nagle na niebie znów pojawił się księżyc - odziany w czystą biel, oświetlający mlecznym blaskiem wzgórze, u którego stóp się znalazłaś. Na wzgórzu tym coś się poruszyło, coś kuliło się, coś wdrapywało się wyżej, na sam jego szczyt. Sylwetka poruszyła się i wyprostowała, prezentując w pełni wilkołacze ciało. Coś podpowiadało cię, że znasz tego, do którego ono należało. Krew płynąca w twoich żyłach mówiła, że jesteście ze sobą połączeni jej więzami. Że to twoja rodzina. Twój brat. Wilkołak spojrzał na ciebie z góry i przyjął pozycję do ataku, rozwierając nozdrza w nerwowych oddechach. Byłaś w niebezpieczeństwie, wrząca krew zmroziła cię przerażeniem, choć przed chwilą świętowałaś jeszcze dopełniający się Festiwal Lata. Magia podpowiadała ci, że rzeczywistość mogła i powinna wyglądać inaczej.
- Hazel:
- Światło strażnika zniknęło, przejście za tobą zamknęło się, gałęzie zatrzeszczały nieprzyjemnie, złączyły się wysoko nad twoją głową, aż światło księżyca nie było w stanie przemknąć między nimi choćby jednym mlecznym promieniem. Ta gęsta ciemność została prędko rozgoniona - nad mokrą, podeszczową ulicą rozbłysły żółtym blaskiem głowy latarni, oświetlając brukowany chodnik, wysoką ścianę budynku mieszkalnego, bardzo podobnego do wielu, które stały niestrudzenie w Dolinie Godryka. Z tej samej ciemności, wprost na światło latarni, wypełzła postać okryta czarnym płaszczem zakrywającym całą sylwetkę, łopoczącą przy szybkim krokach, jakie wykonywał owy człowiek, gdy wychodził z klatki schodowej. W tej jednej sekundzie, gdy postać przekroczyła próg cienia, mogłaś zobaczyć doskonale znaną twarz swojego najstarszego syna, uparcie przyciskaną do obcego ramienia. Chłopiec się nie odezwał, nie wiedzieć czemu, ale desperacko wyciągnął w twoją stronę rękę, żądając ratunku, błagając o nie. Ten gest poruszył twoje matczyne serce dogłębnie, strach wycisnął z serca gorącą krew, pobudził nerwy, zasiał panikę. Nie miałaś zbyt wiele czasu na reakcję, choć ścieżka, którą kroczył tajemniczy człowiek, zdawała się ciągnąć nieskończenie daleko przed siebie.
- Neala:
- Niedźwiedź prowadził cię w milczeniu, ciężkimi łapami krocząc po ścieżce między krzewami labiryntu. W końcu jednak przystanął i obejrzał się, gdy przejście zamykało się za twoimi plecami. Został przy tobie, przyglądając się twojej nakrapianej piegami twarzy z pewnym uczuciem, wyczekiwaniem, aż w końcu coś po drugiej stronie zamruczało posępnie, nisko, ostrzegawczo. Twoim oczom odpowiedziała ciemność, kiedy spojrzałaś w stronę źródła dźwięku, ale nie na długo. W przejściu po drugiej stronie polany pojawiły się najpierw ślepia - czarne, lśniące głębią ciemności, która mroziła krew w żyłach - zaraz za nimi wysunęło się ogromne poroże, które swoimi ostrymi odnogami przecięły żywopłot, zostawiając na liściach krwawe ślady, krwiste fragmenty tkanek, które pokracznie zwisały z kremowych kości. Nozdrza wypuściły obłoki czarnej pary, ciało zachybotało się jednak, osłabione jątrzącymi się na nim ranami. Niedźwiedź wyprostował się, patrząc już nie na ciebie, a na waszego nowego wroga. Mimo że nie był to patronus, wciąż czułaś jego wspierającą moc, ducha dobrego wspomnienia, które plątało się po twojej głowie, choć nie do końca było szczęśliwe - niedźwiedź pozwolił ci czuć fundament, ziemię pod twoimi stopami, trawę Dorset, trawę domu i realnego świata, do którego należałaś. Strach złapał cię za serce, przywołał wspomnienia strasznego dnia, ale wciąż czułaś, że masz władzę nad własnym ciałem.
- Hector:
- Liście szeleściły z cicha, gdy gałęzie nad twoją głową i za plecami zaczęły tworzyć kolejne kształty, zamykać jedne przejście, by otworzyć inne, poza twoim zasięgiem wzroku. Stałeś w takiej ciemności kilka długich chwil, labirynt wokół ciebie zmieniał się, ciebie traktując jako gościa. Już w momencie, gdy pierwsze łodygi zaczęły przesuwać się wokół ciebie, poczułeś, że coś jest nie tak. Ogarnął cię chłód - najpierw rozlał się drżącym, bojaźliwym przeczuciem po twojej skórze i mięśniach, by za chwilę przesunąć się falą mrożącą płytką warstwę wody pokrywającą zieloną trawę labiryntu. Szron pokrył gałęzie wysokich ścian, białe kryształki odbijały resztki światła księżyca, który teraz skrył się za gęstymi, nocnymi chmurami, aż w końcu ten lodowym, mdły blask dotknął sylwetki chłopca leżącego kilkanaście metrów dalej. Z tej pozycji nie mogłeś zobaczyć dokładnych konturów jego twarzy, ale ojcowski instynkt poznał, że włosy, blada twarz i znajome ubranka należą do twojego syna. Nim zdążyłeś zareagować, na przeciwko ciebie zaczęły jękliwie pękać zlodowaciałe gałęzie, a zza nich wysunęła się podłużna, okryta postrzępionym kapturem głowa. Pozostałe ciało wysunęło się niemal od razu, płynąc po zmrożonej ziemi w kierunku nieprzytomnego chłopca. Potwór, który był powszechnie znany w świecie czarodziejów, wciąż siejący grozę i panikę, nachylił się nad dzieckiem. Wiedziałeś, że to za chwilę nastąpi. Wiedziałeś, że pocałunek dementora to najgorsza z możliwych kar, a wykonana na twoim niewinnym, bezbronnym synu, była nie dla niego, lecz dla ciebie. Czułeś jednak z tyłu głowy, że Prewettowie nie pozwoliliby nigdy na dostanie się dementora w progi ich Festiwalu Lata, to musiał podpowiadać ci zdrowy rozsądek - co więc przedstawiała scena dziejąca się na twoich oczach, realna i zatrważająca w każdym szczególe?
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone. W tej turze możecie dokonać dwóch akcji. Proszę, byście odnieśli się tylko do fragmentów dotyczących waszej postaci.
Dzięki przywódczym działaniom Hazel, wszyscy do końca wydarzenia dostajecie +5 do wszystkich rzutów.
Błogosławieństwo Pani Jeziora daje wam do końca wydarzenia +5 do wszystkich rzutów.
Czas na odpis trwa do 26.09. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać! Postaram się odpisać przed zlotem.
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore (na discordzie również zapraszam!).
Narracja wybrzmiewająca w plątaninie myśli napawała ją niemądrym przekonaniem, że cokolwiek zastanie na końcu drogi, będzie mogła sobie z tym poradzić. Wspomnienia oddane Pani Jeziora musiały mieć z tym jakiś związek, interpretowała tak to, do czego doszło, rozważając, co ukaże się na krańcu żywo zielonego korytarza, którym podążała za przewodnictwem pięknego łabędzia. Nie była już co prawda świadoma treści tamtej reminiscencji, lecz pokrzepiające słowa mitycznej postaci przeszywały ją pewnością i determinacją. Poradzę sobie, powtarzała Celine z przekonaniem, powłócząc połami sukienki, która podrygiwała w rytmie tanecznych, zrelaksowanych kroków. Ach, jak bardzo się myliła. Jak bardzo, bardzo się myliła.
Pokój przeobrażał się jak wykluwająca się z kokonu ćma o brunatnych skrzydłach, ramy utkane z drobnych listków i ciasnych gałęzi przeistaczały się w ściany skryte przez masywne regały wypełnione książkami, których zapach niemal czuła w nozdrzach - woń starej spreparowanej skóry i leciwego pergaminu pokrytego drobnymi zawijasami tuszu. Rozejrzała się dookoła, gotowa stawić czoła przeszkodzie, która by tam na nią czekała, ale to, co zobaczyła... To, kogo zobaczyła...
Stał przed nią Cornelius Sallow.
Stał przed nią demon oblewający niedawną przeszłość czarną mazią toksyny złożonej z lęków i wyrzutów sumienia. Stał przed nią potwór obleczony ludzką skórą. Stało przed nią uosobienie przerażenia, które rozpełzło się po jej skórze kanonadą dreszczy i wzdrygnięć. Zastygła jak przestraszona łania, ogromnymi oczyma przyglądając się odwracającemu się do niej mężczyźnie - pamiętała uśmiech, który wykrzywiał jego wargi w Parszywym Pasażerze, uśmiech obiecujący bezwstydną niemoralność zakończoną jednostronną przyjemnością; pamiętała rozgrzany do czerwoności język przesuwający się po jej szyi, gdy hańbił ją wdarciem się do intymności myśli i szuflad wspomnień. Obłapiał ją, napierał na nią, oblizywał ją jak pies oblizywałby kość. I stał teraz przed nią, nie jak fatamorgana, a sprawiający wrażenie prawdziwego koszmaru. Kto wpuścił go do Dorset? Dlaczego tu był, dlaczego brukał święto lata, miłości i szczęścia swoją obrzydliwą obecnością? Dlaczego ją odnalazł, mimo iż tak bardzo usiłowała odciąć się od londyńskiej zgnilizny? Zadrżała, gdy w piersi urósł czyrak lęku, pękający w rytmie stawianych przez Corneliusa kroków. Dźwięczały w jej głowie jak łamane szkło, przerażały. Tak usilnie pracowała nad uładzeniem swoich traum, tak bardzo próbowała zaleczyć blizny, lecz Weymouth postanowiło otworzyć je na nowo. Dlaczego? Czy labirynt nie wyczuł, że nie była jeszcze w stanie poradzić sobie z taką konfrontacją? Dlaczego zsyłano na nią torturę?
Nie zastanawiała się jednak nad tym, przekonana, pomimo abstrakcyjności takiego położenia, że prawdziwy Cornelius Sallow zdecydował się zniszczyć arturiańską zabawę. Do jej oczu napłynęły łzy strachu, jej ciało skuliło się mimowolnie; postępował ku niej, obnażając zęby i wytwarzając nierealne pazury, lecz nawet to nie wytrąciło jej z histerii, w jaką zaczęła popadać.
- Nie... - szepnęła drżąco, na rozchybotanych nogach odsuwając się od kroczącej ku niej sylwetki. Sięgnięcie po magię nie było nigdy jej pierwszym instynktem, nawet gdy nie rozorały jej jeszcze pazury traum - i pod tym względem nic się nie zmieniło. Cofała się, oddech przyspieszał w piersi, serce terkotało tak głośno, że wraz z odgłosem rozbijanego szkła otępiało jej zmysły, wpędzając umysł we wnyki paniki. Nie potrafiła się przed tym obronić, jeszcze nie - nawet z błogosławieństwem pani Jeziora i zagrzewającym do walki wsparciem pani Wilde. - Proszę... Proszę, zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie - powtarzała w błagalnej mantrze, dygocząc już na całym ciele. Głos wiązł w gardle, oddech nie przynosił ukojenia, on się zbliżał, wciąż się zbliżał, dlaczego była tu sama? Z oczu pociekły wystraszone łzy, twarz pokryła się czerwienią; półwila obróciła się na pięcie i rzuciła się w stronę najbliższego regału, skulona, usiłująca zabębnić rękoma o drewnianą powierzchnię, lub nawet wydrapać sobie drogę powrotną własnymi paznokciami. To nie była próba, której by podołała. - Wypuśćcie mnie, błagam, proszę, ktokolwiek, ktokolwiek... Wypuśćcie mnie! On tu jest! - wrzasnęła dziko, histerycznie, podczas gdy łzy ściekały ciurkiem po policzkach, a stężałe od tumultu ciało przylegało do ściany w desperackiej próbie naparcia na nią, jakby gdzieś pomiędzy tomami mogła odnaleźć mechanizm otwierający ukryte przejście - dlatego próbowała chwytać za książki i odrzucać je od siebie, ciskała nimi na oślep, licząc, że którakolwiek trafi zbliżającego się Corneliusa i zmusi go do zaniechania... czegokolwiek, co planował. A planował okropne rzeczy. Okrutne. Bolesne. Planował dokończyć to, co mu przerwano. Upodli ją, a potem wrzuci z powrotem do zatęchłej celi w Tower of London, domknie cykl, który przerwał Marcel. I tym razem nic nie pozwoli jej uciec, żaden sprawujący pieczę nad jej przeznaczeniem duch. Zostanie tam na zawsze, zgnije, pożarta przez robactwo wymykające się z ciemności. Fantomowe larwy znów rozbiegły się po smukłych kończynach, a ona krzyczała, błagała, wyła, spłoszona i zdławiona szponami paniki. Nie umiała sobie z tym poradzić, gdy rany wciąż były tak świeże, a lęki tak bolesne. Nie umiała go od siebie odpędzić. Nie umiała tego zrobić, gdy blizny zostały rozerwane.
Pokój przeobrażał się jak wykluwająca się z kokonu ćma o brunatnych skrzydłach, ramy utkane z drobnych listków i ciasnych gałęzi przeistaczały się w ściany skryte przez masywne regały wypełnione książkami, których zapach niemal czuła w nozdrzach - woń starej spreparowanej skóry i leciwego pergaminu pokrytego drobnymi zawijasami tuszu. Rozejrzała się dookoła, gotowa stawić czoła przeszkodzie, która by tam na nią czekała, ale to, co zobaczyła... To, kogo zobaczyła...
Stał przed nią Cornelius Sallow.
Stał przed nią demon oblewający niedawną przeszłość czarną mazią toksyny złożonej z lęków i wyrzutów sumienia. Stał przed nią potwór obleczony ludzką skórą. Stało przed nią uosobienie przerażenia, które rozpełzło się po jej skórze kanonadą dreszczy i wzdrygnięć. Zastygła jak przestraszona łania, ogromnymi oczyma przyglądając się odwracającemu się do niej mężczyźnie - pamiętała uśmiech, który wykrzywiał jego wargi w Parszywym Pasażerze, uśmiech obiecujący bezwstydną niemoralność zakończoną jednostronną przyjemnością; pamiętała rozgrzany do czerwoności język przesuwający się po jej szyi, gdy hańbił ją wdarciem się do intymności myśli i szuflad wspomnień. Obłapiał ją, napierał na nią, oblizywał ją jak pies oblizywałby kość. I stał teraz przed nią, nie jak fatamorgana, a sprawiający wrażenie prawdziwego koszmaru. Kto wpuścił go do Dorset? Dlaczego tu był, dlaczego brukał święto lata, miłości i szczęścia swoją obrzydliwą obecnością? Dlaczego ją odnalazł, mimo iż tak bardzo usiłowała odciąć się od londyńskiej zgnilizny? Zadrżała, gdy w piersi urósł czyrak lęku, pękający w rytmie stawianych przez Corneliusa kroków. Dźwięczały w jej głowie jak łamane szkło, przerażały. Tak usilnie pracowała nad uładzeniem swoich traum, tak bardzo próbowała zaleczyć blizny, lecz Weymouth postanowiło otworzyć je na nowo. Dlaczego? Czy labirynt nie wyczuł, że nie była jeszcze w stanie poradzić sobie z taką konfrontacją? Dlaczego zsyłano na nią torturę?
Nie zastanawiała się jednak nad tym, przekonana, pomimo abstrakcyjności takiego położenia, że prawdziwy Cornelius Sallow zdecydował się zniszczyć arturiańską zabawę. Do jej oczu napłynęły łzy strachu, jej ciało skuliło się mimowolnie; postępował ku niej, obnażając zęby i wytwarzając nierealne pazury, lecz nawet to nie wytrąciło jej z histerii, w jaką zaczęła popadać.
- Nie... - szepnęła drżąco, na rozchybotanych nogach odsuwając się od kroczącej ku niej sylwetki. Sięgnięcie po magię nie było nigdy jej pierwszym instynktem, nawet gdy nie rozorały jej jeszcze pazury traum - i pod tym względem nic się nie zmieniło. Cofała się, oddech przyspieszał w piersi, serce terkotało tak głośno, że wraz z odgłosem rozbijanego szkła otępiało jej zmysły, wpędzając umysł we wnyki paniki. Nie potrafiła się przed tym obronić, jeszcze nie - nawet z błogosławieństwem pani Jeziora i zagrzewającym do walki wsparciem pani Wilde. - Proszę... Proszę, zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie - powtarzała w błagalnej mantrze, dygocząc już na całym ciele. Głos wiązł w gardle, oddech nie przynosił ukojenia, on się zbliżał, wciąż się zbliżał, dlaczego była tu sama? Z oczu pociekły wystraszone łzy, twarz pokryła się czerwienią; półwila obróciła się na pięcie i rzuciła się w stronę najbliższego regału, skulona, usiłująca zabębnić rękoma o drewnianą powierzchnię, lub nawet wydrapać sobie drogę powrotną własnymi paznokciami. To nie była próba, której by podołała. - Wypuśćcie mnie, błagam, proszę, ktokolwiek, ktokolwiek... Wypuśćcie mnie! On tu jest! - wrzasnęła dziko, histerycznie, podczas gdy łzy ściekały ciurkiem po policzkach, a stężałe od tumultu ciało przylegało do ściany w desperackiej próbie naparcia na nią, jakby gdzieś pomiędzy tomami mogła odnaleźć mechanizm otwierający ukryte przejście - dlatego próbowała chwytać za książki i odrzucać je od siebie, ciskała nimi na oślep, licząc, że którakolwiek trafi zbliżającego się Corneliusa i zmusi go do zaniechania... czegokolwiek, co planował. A planował okropne rzeczy. Okrutne. Bolesne. Planował dokończyć to, co mu przerwano. Upodli ją, a potem wrzuci z powrotem do zatęchłej celi w Tower of London, domknie cykl, który przerwał Marcel. I tym razem nic nie pozwoli jej uciec, żaden sprawujący pieczę nad jej przeznaczeniem duch. Zostanie tam na zawsze, zgnije, pożarta przez robactwo wymykające się z ciemności. Fantomowe larwy znów rozbiegły się po smukłych kończynach, a ona krzyczała, błagała, wyła, spłoszona i zdławiona szponami paniki. Nie umiała sobie z tym poradzić, gdy rany wciąż były tak świeże, a lęki tak bolesne. Nie umiała go od siebie odpędzić. Nie umiała tego zrobić, gdy blizny zostały rozerwane.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
– Wspaniale – mruknąłem pod nosem w reakcji na cichy, dobiegający zza moich pleców szmer; żywopłot ożył, zarastając przejście, które dopiero co przekroczyłem, tym samym odcinając drogę powrotną. Nie było już odwrotu, nie mogłem zmienić zdania, powoli ruszyłem więc przed siebie, raz po raz spoglądając w kierunku jaśniejącego w mrokach labiryntu orła. Jego obecność dodawała mi otuchy, no, przynajmniej w pewnym stopniu, wszak po stokroć wolałbym mieć przy sobie pozostałych członków zabawy, również po to, by upewnić się, że z pozoru niewinna zabawa nie doprowadzi znanych mi, bliskich sercu kobiet na skraj wytrzymałości. Bądź co bądź, nie takich atrakcji spodziewałem się po osławionym festiwalu lata. Łowienie wianków, proszę bardzo, pijackie tańce przy ogniskach, dlaczego nie. Ale stawanie oko w oko ze swymi największymi słabościami...?
Dość nieoczekiwanie mój srebrzysty przewodnik, wciąż bijąc skrzydłami na nieistniejących podmuchach wiatru, zatrzymał się przed łukowatą bramą, która w pierwszej chwili umknęła mej uwadze. – To już? Miło było poznać – przemówiłem cicho, przez ściśnięte gardło, takim gadaniem próbując dodać sobie animuszu; dłoń zaciskałem na drewienku różdżki, i to tak silnie, że pobielały mi od tego knykcie. Zmrużyłem ślepia, próbując dojrzeć czające się w ciemnościach zagrożenie, jednak przede mną rozciągała się pusta polana, tak przynajmniej myślałem; ponieważ nie wiedziałem, na czym miała polegać zapowiedziana próba, goszczące w sercu napięcie tylko narastało, by kolejnymi falami strachu rozlewać wzdłuż pleców, nóg i ramion.
Zrobiłem krok do przodu, później kolejny – i zaczęło się. Powietrze zadrżało, ściany roślinności znów ożyły, a odmalowujący się przede mną obraz jął zmieniać kształty i barwy; wstrząsnęła mną jednak nie sama transformacja labiryntu – wszak miałem już do czynienia z iluzją średniowiecznej uczty, wiedziałem, do czego nasze pole bitwy było zdolne – co odlegle znajome rysy rozświetlonego chybotliwym płomieniem świecy pokoju. Jak gdybym znów znalazł się tam, w obcym kraju, w zakamarku umysłu, który usilnie starałem się zamknąć na cztery spusty. Nie zwróciłem uwagi na słowa dotyczące poszukiwaczy Graala, na słowa Króla Rybaka; wpadły jednym uchem, wyleciały drugim. Myślałem już tylko o niewielkim zawiniątku, którego nieruchomość podszeptywała najgorsze z możliwych scenariuszy. Nie mogłem wiedzieć, że to dziecko, a jednak – wiedziałem. Nie mogłem mieć pewności, że to Jarvis, a jednak czułem. Żadna inna odpowiedź nie miałaby przecież sensu.
Bezwiednie zbliżałem się do zaścielonego, muszącego znajdować się gdzieś przede mną łóżka, gdy usłyszałem ten przedziwny, mrożący krew w żyłach szczęk po raz pierwszy. Co u licha...? Nie próbowałem nawet zgadywać, gdzie leżało źródło tych dźwięków. Nie przypominały mi one niczego, z czym miałbym już do czynienia. A i najważniejsze w tej chwili było dotarcie do tobołka; przekonanie się, że niewielka istota jest cała i zdrowa, że nie kwili, ani nie wyciąga przed siebie rączek, bo pogrążona jest w spokojnym śnie...Rozpoznałem charakterystyczny jęk zawiasów, trzask zamka; gdzieś nieopodal, przede mną, musiały być drzwi. Cholera. Serce utkwiło mi gdzieś w gardle, gdy tak strzelałem oczyma, próbując przejrzeć oblepiające nas zewsząd ciemności. Wciąż ściskałem różdżkę, tylko dzięki niej nie czując się kompletnie bezbronny; mimo tego wiedziałem, że coś czaiło się w mroku, że nie byliśmy tu sami – ja i Jarvis. Kolejne szczęknięcie, i jeszcze jedno.
Wtedy poczułem ból; cholernie silny, przeszywający nogę na wskroś. Nim jednak zdołałbym zakląć, dać upust i zaskoczeniu, i wiążącemu się z tym doznaniem dyskomfortowi, bluzg zamarł mi na ustach. Nie, to nie mogła być prawda. Choć twarz miała upiorną, o krwiście czerwonych ślepiach, drżących powiekach, to rozpoznawałem w niej ślady dawnej ukochanej. Płomień świecy przybrał na sile, jak na złość rozświetlając mój prywatny koszmar, ukazując mi więcej makabrycznych detali czołgającej się po deskach kobiety – wiedźmy, maszkary, potwora. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, pochłaniając ten widok jak zaczarowany, albo raczej przeklęty. Krzyknąłem głośno, gdy zaprezentowała mi, co oznaczały te przedziwne odgłosy; to kości, jej kości, zmieniały swe położenie, wyłamywały się, wypaczały obraz, który niegdyś kochałem, za którym mógłbym skoczyć w ogień...
Kurwa mać. – Przecież nie żyjesz – ryknąłem, próbując zagłuszyć w ten sposób strach, obrzydzenie, drążący trzewia sentyment. Była dla mnie wszystkim. A później zrozumiałem, że nigdy nie mówiła mi prawdy. Że stanowiłem dlań jedynie naiwną zabawkę. – Umarłaś lata temu, na własne życzenie. – Bo wiedziałem przecież, czym były te smoliste, odznaczające się na tle bladej skóry smugi; że sprowadziła na siebie ten los igrając z czarną magią, sięgając po plugawe, zdradliwe moce. Szarpnąłem zakleszczoną nogą, próbując się oswobodzić, odsunąć, choćby o kilka cali; byle dalej, byle nie podchodziła bliżej. Ani do mnie, ani do niego. – I jego też prawie zabrałaś ze sobą do grobu, samolubna gnido! – warknąłem, pozwalając, by do głosu doszła w pełni uzasadniona złość, ba, wściekłość. Tylko ona mogła mnie uratować, dodać sił do walki, odgonić dyszący w kark lęk. Musiałem go ocalić. Moje dziecko. Mojego syna. Tylko skąd on się tutaj wziął? Skąd ona...? – To nie może być prawda. Nie żyjesz. Daj nam spokój – wciąż zaklinałem rzeczywistość, kurczowo chwytając się faktów, albo tego, co jeszcze do niedawna za fakt miałem; pamiętałem przecież, że go uratowałem. Jarvisa. Że był cały i zdrowy. A jednocześnie nie potrafiłem zignorować stojącej obok mnie ohydy, znajdującego się na jej łasce bezbronnego zawiniątka.
Niewiele myśląc rzuciłem się w kierunku łóżka, choć łydkę rozrywał mi ból, od którego niemalże oślepłem; cel miałem jeden – wziąć malca w ramiona, ochronić przed tą szkaradą.
Dość nieoczekiwanie mój srebrzysty przewodnik, wciąż bijąc skrzydłami na nieistniejących podmuchach wiatru, zatrzymał się przed łukowatą bramą, która w pierwszej chwili umknęła mej uwadze. – To już? Miło było poznać – przemówiłem cicho, przez ściśnięte gardło, takim gadaniem próbując dodać sobie animuszu; dłoń zaciskałem na drewienku różdżki, i to tak silnie, że pobielały mi od tego knykcie. Zmrużyłem ślepia, próbując dojrzeć czające się w ciemnościach zagrożenie, jednak przede mną rozciągała się pusta polana, tak przynajmniej myślałem; ponieważ nie wiedziałem, na czym miała polegać zapowiedziana próba, goszczące w sercu napięcie tylko narastało, by kolejnymi falami strachu rozlewać wzdłuż pleców, nóg i ramion.
Zrobiłem krok do przodu, później kolejny – i zaczęło się. Powietrze zadrżało, ściany roślinności znów ożyły, a odmalowujący się przede mną obraz jął zmieniać kształty i barwy; wstrząsnęła mną jednak nie sama transformacja labiryntu – wszak miałem już do czynienia z iluzją średniowiecznej uczty, wiedziałem, do czego nasze pole bitwy było zdolne – co odlegle znajome rysy rozświetlonego chybotliwym płomieniem świecy pokoju. Jak gdybym znów znalazł się tam, w obcym kraju, w zakamarku umysłu, który usilnie starałem się zamknąć na cztery spusty. Nie zwróciłem uwagi na słowa dotyczące poszukiwaczy Graala, na słowa Króla Rybaka; wpadły jednym uchem, wyleciały drugim. Myślałem już tylko o niewielkim zawiniątku, którego nieruchomość podszeptywała najgorsze z możliwych scenariuszy. Nie mogłem wiedzieć, że to dziecko, a jednak – wiedziałem. Nie mogłem mieć pewności, że to Jarvis, a jednak czułem. Żadna inna odpowiedź nie miałaby przecież sensu.
Bezwiednie zbliżałem się do zaścielonego, muszącego znajdować się gdzieś przede mną łóżka, gdy usłyszałem ten przedziwny, mrożący krew w żyłach szczęk po raz pierwszy. Co u licha...? Nie próbowałem nawet zgadywać, gdzie leżało źródło tych dźwięków. Nie przypominały mi one niczego, z czym miałbym już do czynienia. A i najważniejsze w tej chwili było dotarcie do tobołka; przekonanie się, że niewielka istota jest cała i zdrowa, że nie kwili, ani nie wyciąga przed siebie rączek, bo pogrążona jest w spokojnym śnie...Rozpoznałem charakterystyczny jęk zawiasów, trzask zamka; gdzieś nieopodal, przede mną, musiały być drzwi. Cholera. Serce utkwiło mi gdzieś w gardle, gdy tak strzelałem oczyma, próbując przejrzeć oblepiające nas zewsząd ciemności. Wciąż ściskałem różdżkę, tylko dzięki niej nie czując się kompletnie bezbronny; mimo tego wiedziałem, że coś czaiło się w mroku, że nie byliśmy tu sami – ja i Jarvis. Kolejne szczęknięcie, i jeszcze jedno.
Wtedy poczułem ból; cholernie silny, przeszywający nogę na wskroś. Nim jednak zdołałbym zakląć, dać upust i zaskoczeniu, i wiążącemu się z tym doznaniem dyskomfortowi, bluzg zamarł mi na ustach. Nie, to nie mogła być prawda. Choć twarz miała upiorną, o krwiście czerwonych ślepiach, drżących powiekach, to rozpoznawałem w niej ślady dawnej ukochanej. Płomień świecy przybrał na sile, jak na złość rozświetlając mój prywatny koszmar, ukazując mi więcej makabrycznych detali czołgającej się po deskach kobiety – wiedźmy, maszkary, potwora. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, pochłaniając ten widok jak zaczarowany, albo raczej przeklęty. Krzyknąłem głośno, gdy zaprezentowała mi, co oznaczały te przedziwne odgłosy; to kości, jej kości, zmieniały swe położenie, wyłamywały się, wypaczały obraz, który niegdyś kochałem, za którym mógłbym skoczyć w ogień...
Kurwa mać. – Przecież nie żyjesz – ryknąłem, próbując zagłuszyć w ten sposób strach, obrzydzenie, drążący trzewia sentyment. Była dla mnie wszystkim. A później zrozumiałem, że nigdy nie mówiła mi prawdy. Że stanowiłem dlań jedynie naiwną zabawkę. – Umarłaś lata temu, na własne życzenie. – Bo wiedziałem przecież, czym były te smoliste, odznaczające się na tle bladej skóry smugi; że sprowadziła na siebie ten los igrając z czarną magią, sięgając po plugawe, zdradliwe moce. Szarpnąłem zakleszczoną nogą, próbując się oswobodzić, odsunąć, choćby o kilka cali; byle dalej, byle nie podchodziła bliżej. Ani do mnie, ani do niego. – I jego też prawie zabrałaś ze sobą do grobu, samolubna gnido! – warknąłem, pozwalając, by do głosu doszła w pełni uzasadniona złość, ba, wściekłość. Tylko ona mogła mnie uratować, dodać sił do walki, odgonić dyszący w kark lęk. Musiałem go ocalić. Moje dziecko. Mojego syna. Tylko skąd on się tutaj wziął? Skąd ona...? – To nie może być prawda. Nie żyjesz. Daj nam spokój – wciąż zaklinałem rzeczywistość, kurczowo chwytając się faktów, albo tego, co jeszcze do niedawna za fakt miałem; pamiętałem przecież, że go uratowałem. Jarvisa. Że był cały i zdrowy. A jednocześnie nie potrafiłem zignorować stojącej obok mnie ohydy, znajdującego się na jej łasce bezbronnego zawiniątka.
Niewiele myśląc rzuciłem się w kierunku łóżka, choć łydkę rozrywał mi ból, od którego niemalże oślepłem; cel miałem jeden – wziąć malca w ramiona, ochronić przed tą szkaradą.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pustka rozlewająca się w sercu wydawała się nie być już tak nietypowa. Miejsce, które zajmowało jedno z boleśniejszych wspomnień, nie straszyło już nicością, powoli wpajało się w naturalny krajobraz wnętrza młodej blondynki. Blondynki, która parła naprzód w towarzystwie radosnych — tak jej się wydawało — ptasich towarzyszy. Gdy przysiadały na jej ramionach, uśmiechała się szeroko, chichocząc nawet chwilami, zupełnie nieskrępowana. Czuła się tak, jakby wokół nie było nikogo innego — tylko ona i urocze ptactwo, tak hojnie obdarzające je swoją melodią, urokiem, ochroną. Pozwalała im więc przysiadać na swych ramionach, ale też na głowie, jeżeli miały taką ochotę, nie zabraniała im wzlatywać w górę; pragnęła tylko mieć je w zasięgu wzroku. Ich światło, ich kojącą energię, która dodawała jej sił na kolejny marsz do przodu. Na marsz, który nie wydawał się taki straszny, póki znajdowały się obok. Maleńkie punkty światła, każdy równie istotny.
Zwolniła kroku, gdy w zasięgu jej wzroku pojawił się następny z łuków wejścia. Nie chciała rozstawać się ze swymi ptaszynami, były zbyt piękne, zbyt dobre, a jednak każde z nich, również Maria, miało do wykonania w tej historii jakąś rolę. Nie mogła odwrócić się i znów ruszyć na wcześniejszą polanę, do Pani Jeziora. Musiała przeć dalej, dlatego z ciężkim sercem postawiła stopę na zieleni łąki, choć wpatrywała się wyłącznie w górę. Chciała odprowadzić spojrzeniem swych towarzyszy, rozpryskujących się w srebrzystości pyłu. Instynktownie wystawiła dłonie przed siebie, mając chyba naiwną nadzieję złapania chociaż cząstki tego, co pozostało po jej ptasich opiekunach. Wiatr zapewne skutecznie zweryfikował owe plany, ale i tak nie zaszkodziło spróbować, czyż nie?
Przestąpiła kolejny krok, przyglądając się miejscu, w którym się znalazła. Miejscu, które było niezwykle wręcz znajome. Ten sam układ blaszek liści na drzewie najbliżej niej, niemal niezmieniony wzór z przeciskających się przez korony drzew promieni słońca dawał kolejną porcję nadziei. Usta wygięły się w uspokojonym uśmiechu, który trwał na jej twarzy do czasu zasłyszenia głosu.
Tyle wystarczyło, by zmyć z jej twarzy cały kolor, by wreszcie zrozumiała gdzie naprawdę się znalazła.
Dlaczego się tu znalazła.
Zimny nóż w gardle wydawał się niemal prawdziwy, a przynajmniej na tyle, by w pierwszej fali paniki pozbawić dziewczę możliwości spokojnego oddechu. Jednocześnie czuła przerażające gorąco, mogące w zwykłych warunkach zwęglić jej skórę, a w tym samym czasie było jej tak zimno, jakby wyszła z domu zupełnie naga w środku śnieżnej zamieci. Czuła wzmagające się mrowienie w czubkach palców — ale nic poza tym, tak jakby uczucie to było wyłącznie fantomowe, a ktoś pozbawił jej wszystkich kończyn, zostawił w formie bezbronnego kadłubka.
Wydawało jej się, że słyszy rżenie jednorożców — ale nie była pewna, pobudzona do biegu krew pulsowała w każdym możliwym miejscu, szczególnie szumiejąc w uszach. W tym samym czasie zrobiło jej się niebezpiecznie słabo, jakby cała krew napłynęła do odstających uszu, nie docierając w nawet najmniejszej dawce do mózgu. Nie wiedziała, jak ale wreszcie odwróciła głowę w kierunku rżenia, duże, szarozielone oczy zdążyły już się zaszklić, ale posiniałe wargi nie poruszyły się, miała wrażenie, że nie da rady wyrzucić z siebie żadnego dźwięku.
I wtedy zaczęło się prawdziwie najgorsze.
Dźwięk — ostrzegawcze jęknięcie kutej bramy — prześladowało ją w najgorszych koszmarach sennych. Choć ledwie zdołała się ruszyć, czoło już skropiły kryształki potu, a spojrzenie lawirowało chaotycznie pomiędzy zwierzętami a bramą. Ta ostatnia była tylko fizyczną reprezentacją tego, czego Maria obawiała się w swym życiu najbardziej. Nie chodziło wyłącznie o prostą utratę pracy. Chodziło o splamienie, n i e c z y s t o ś ć, sprzeniewierzenie się wszystkiemu i wszystkim, którzy byli jej drodzy. Całej rodzinie, która poświęciła naprawdę wiele, aby podarować jej szansę. Przede wszystkim ojcu, który sam zasadził w niej ziarno tego marzenia, który ostrzegał przed wszystkimi konsekwencjami zboczenia z wybranej dla niej drogi. Chodziło też o utratę tożsamości — od samego początku swego istnienia żyła w sposób, który miał być uosobieniem wszelkich cnót. Była więc grzeczna, nie kłamała, szanowała starszych, pomagała potrzebującym, często kosztem własnego komfortu. Nie potrzebowała wiele, była wierna i lojalna jak psidwak, pragnęła dawać z siebie wszystko, podarowywać części siebie tym, którzy chcieli je brać. I nie oczekiwała poklaksu. Pragnęła tylko... Pragnęła tylko trwać w tym życiu, jedynym, jakie miała.
Kim byłaby bez rezerwatu? Bez rodziny, która mogła poprowadzić ją przez wojenny zamęt? Która troszczyła się o nią tak mocno, tak gorąco? Czym sobie zasłużyli, aby odpłaciła im się aż tak okrutnie?.
Nie. Ostatnie cząstki nadziei, może te pozostawione po świetlistym ptactwie, które próbowała złapać kazały jej spróbować. Spróbować ocalić to, co mogła.
Próbowała nabrać oddechu, lecz bezskutecznie. W klatce piersiowej czuła niesamowicie silny ucisk, jakby w klatce żeber trzymała nie swe serce, a ptaka właśnie, panicznie i gorąco pragnącego uciec. Ale nie miał innej drogi niż uciekać jej przez gardło. Pobudzone zawrotami głowy nudności pragnęły osłabić Marię z całej swej siły, ale i ona próbowała być zdeterminowana. Wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Przełknęła ślinę, czując, jakby połykała nie płyn, a żyletki wbijające się w ścianki gardła. Jakimś cudem zmusiła rękę do podniesienia się, a palce — do zaciśnięcia na różdżce. Później, zgrzytając przy tym zębami (z trudu, czy z zimna, nie była w stanie stwierdzić) wysunęła lewą nogę do przodu.
— Nie zrobiłam nic złego... — wyszeptała wreszcie, nie słysząc już płaczliwego drżenia głosu, ani mokrych śladów, które pozostawiały po sobie łzy spływające w dół jej policzków. — Nie zrobiłam nic złego... — dodała po chwili, wciąż cicho, próbując przekonać do tego nie tylko otoczenie, ale i samą siebie. W myślach pojawiły się migawki ostatnich dni, zabawy w Londynie i jasnoniebieskie oczy wpatrujące się w nią z tak, jak nikt nigdy się na nią nie patrzył.
Czy to mogła być kara za miłość? Czy aby kochać, trzeba było wszystko stracić?
Okrutni są bogowie wszelkich miejsc, a wśród nich najbardziej okrutny był Los.
— Nie zrobiłam nic złego! — desperacja wygrała z ciszą, zrywając ją z Marii jednym tylko szarpnięciem, jakby była całunem. Bez żadnej ochrony dyszała ciężko i drżała, z różdżką wyciągniętą w kierunku bramy, podobna bardziej do dzikiego zwierzęcia, niż człowieka. Bo i czuła się jak dzikie zwierzę. Otoczone przez myśliwych, stojące twarzą w twarz z losem, który je spotka, decydujące się na ostatnią próbę ucieczki lub ataku.
Teraz albo nigdy.
— Arresto momentum! — wrzasnęła z całych sił, pragnąc zatrzymać bramę przed zamknięciem, pozostawić ją otwartą przynajmniej magią, skoro przerażenie przejęło kontrolę nad ciałem tak bardzo, że nie potrafiła się ruszyć.
Zwolniła kroku, gdy w zasięgu jej wzroku pojawił się następny z łuków wejścia. Nie chciała rozstawać się ze swymi ptaszynami, były zbyt piękne, zbyt dobre, a jednak każde z nich, również Maria, miało do wykonania w tej historii jakąś rolę. Nie mogła odwrócić się i znów ruszyć na wcześniejszą polanę, do Pani Jeziora. Musiała przeć dalej, dlatego z ciężkim sercem postawiła stopę na zieleni łąki, choć wpatrywała się wyłącznie w górę. Chciała odprowadzić spojrzeniem swych towarzyszy, rozpryskujących się w srebrzystości pyłu. Instynktownie wystawiła dłonie przed siebie, mając chyba naiwną nadzieję złapania chociaż cząstki tego, co pozostało po jej ptasich opiekunach. Wiatr zapewne skutecznie zweryfikował owe plany, ale i tak nie zaszkodziło spróbować, czyż nie?
Przestąpiła kolejny krok, przyglądając się miejscu, w którym się znalazła. Miejscu, które było niezwykle wręcz znajome. Ten sam układ blaszek liści na drzewie najbliżej niej, niemal niezmieniony wzór z przeciskających się przez korony drzew promieni słońca dawał kolejną porcję nadziei. Usta wygięły się w uspokojonym uśmiechu, który trwał na jej twarzy do czasu zasłyszenia głosu.
Tyle wystarczyło, by zmyć z jej twarzy cały kolor, by wreszcie zrozumiała gdzie naprawdę się znalazła.
Dlaczego się tu znalazła.
Zimny nóż w gardle wydawał się niemal prawdziwy, a przynajmniej na tyle, by w pierwszej fali paniki pozbawić dziewczę możliwości spokojnego oddechu. Jednocześnie czuła przerażające gorąco, mogące w zwykłych warunkach zwęglić jej skórę, a w tym samym czasie było jej tak zimno, jakby wyszła z domu zupełnie naga w środku śnieżnej zamieci. Czuła wzmagające się mrowienie w czubkach palców — ale nic poza tym, tak jakby uczucie to było wyłącznie fantomowe, a ktoś pozbawił jej wszystkich kończyn, zostawił w formie bezbronnego kadłubka.
Wydawało jej się, że słyszy rżenie jednorożców — ale nie była pewna, pobudzona do biegu krew pulsowała w każdym możliwym miejscu, szczególnie szumiejąc w uszach. W tym samym czasie zrobiło jej się niebezpiecznie słabo, jakby cała krew napłynęła do odstających uszu, nie docierając w nawet najmniejszej dawce do mózgu. Nie wiedziała, jak ale wreszcie odwróciła głowę w kierunku rżenia, duże, szarozielone oczy zdążyły już się zaszklić, ale posiniałe wargi nie poruszyły się, miała wrażenie, że nie da rady wyrzucić z siebie żadnego dźwięku.
I wtedy zaczęło się prawdziwie najgorsze.
Dźwięk — ostrzegawcze jęknięcie kutej bramy — prześladowało ją w najgorszych koszmarach sennych. Choć ledwie zdołała się ruszyć, czoło już skropiły kryształki potu, a spojrzenie lawirowało chaotycznie pomiędzy zwierzętami a bramą. Ta ostatnia była tylko fizyczną reprezentacją tego, czego Maria obawiała się w swym życiu najbardziej. Nie chodziło wyłącznie o prostą utratę pracy. Chodziło o splamienie, n i e c z y s t o ś ć, sprzeniewierzenie się wszystkiemu i wszystkim, którzy byli jej drodzy. Całej rodzinie, która poświęciła naprawdę wiele, aby podarować jej szansę. Przede wszystkim ojcu, który sam zasadził w niej ziarno tego marzenia, który ostrzegał przed wszystkimi konsekwencjami zboczenia z wybranej dla niej drogi. Chodziło też o utratę tożsamości — od samego początku swego istnienia żyła w sposób, który miał być uosobieniem wszelkich cnót. Była więc grzeczna, nie kłamała, szanowała starszych, pomagała potrzebującym, często kosztem własnego komfortu. Nie potrzebowała wiele, była wierna i lojalna jak psidwak, pragnęła dawać z siebie wszystko, podarowywać części siebie tym, którzy chcieli je brać. I nie oczekiwała poklaksu. Pragnęła tylko... Pragnęła tylko trwać w tym życiu, jedynym, jakie miała.
Kim byłaby bez rezerwatu? Bez rodziny, która mogła poprowadzić ją przez wojenny zamęt? Która troszczyła się o nią tak mocno, tak gorąco? Czym sobie zasłużyli, aby odpłaciła im się aż tak okrutnie?.
Nie. Ostatnie cząstki nadziei, może te pozostawione po świetlistym ptactwie, które próbowała złapać kazały jej spróbować. Spróbować ocalić to, co mogła.
Próbowała nabrać oddechu, lecz bezskutecznie. W klatce piersiowej czuła niesamowicie silny ucisk, jakby w klatce żeber trzymała nie swe serce, a ptaka właśnie, panicznie i gorąco pragnącego uciec. Ale nie miał innej drogi niż uciekać jej przez gardło. Pobudzone zawrotami głowy nudności pragnęły osłabić Marię z całej swej siły, ale i ona próbowała być zdeterminowana. Wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Przełknęła ślinę, czując, jakby połykała nie płyn, a żyletki wbijające się w ścianki gardła. Jakimś cudem zmusiła rękę do podniesienia się, a palce — do zaciśnięcia na różdżce. Później, zgrzytając przy tym zębami (z trudu, czy z zimna, nie była w stanie stwierdzić) wysunęła lewą nogę do przodu.
— Nie zrobiłam nic złego... — wyszeptała wreszcie, nie słysząc już płaczliwego drżenia głosu, ani mokrych śladów, które pozostawiały po sobie łzy spływające w dół jej policzków. — Nie zrobiłam nic złego... — dodała po chwili, wciąż cicho, próbując przekonać do tego nie tylko otoczenie, ale i samą siebie. W myślach pojawiły się migawki ostatnich dni, zabawy w Londynie i jasnoniebieskie oczy wpatrujące się w nią z tak, jak nikt nigdy się na nią nie patrzył.
Czy to mogła być kara za miłość? Czy aby kochać, trzeba było wszystko stracić?
Okrutni są bogowie wszelkich miejsc, a wśród nich najbardziej okrutny był Los.
— Nie zrobiłam nic złego! — desperacja wygrała z ciszą, zrywając ją z Marii jednym tylko szarpnięciem, jakby była całunem. Bez żadnej ochrony dyszała ciężko i drżała, z różdżką wyciągniętą w kierunku bramy, podobna bardziej do dzikiego zwierzęcia, niż człowieka. Bo i czuła się jak dzikie zwierzę. Otoczone przez myśliwych, stojące twarzą w twarz z losem, który je spotka, decydujące się na ostatnią próbę ucieczki lub ataku.
Teraz albo nigdy.
— Arresto momentum! — wrzasnęła z całych sił, pragnąc zatrzymać bramę przed zamknięciem, pozostawić ją otwartą przynajmniej magią, skoro przerażenie przejęło kontrolę nad ciałem tak bardzo, że nie potrafiła się ruszyć.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Chłód dobieraj się do letniego stroju, niczym w stopniowym nastrajaniu zepsutego instrumentu. Krople wilgoci osadały się na pobladłej skórze, drażniły zmysły niepokojem rodzącym się w kobiecej piersi, rozruszonej lękiem nie tyle niezrozumiałym, co irracjonalnym wprost. Wszystko wokół, wtapiając się w chłodnawe ulice, wydawało się znajome, a jednocześnie obce - dokładnie tak, jak obcą była Anglia, gdy młody charakter ledwie dorosłej kobiety kształtował się na ulicach francuskich miast. Obserwowała niepokój wyrastający na podmiekłym gruncie, który wprawiał kobieca dłoń w drżenie. Przyśpieszała, stukot niskich obcasów roznosił się po głuchej ulicy w rytm kroków nieznanej postaci. I pewien lęk, jeszcze delikatny, rozszerzał źrenice w domniemanie o spostrzegawczości. Nie spostrzegła się, gdy klatka uniosła się nagle w głębokim zaczerpnięciu powietrza. Mimo otrzeźwienia, nic się nie zmieniło, a postura wychodząca z klatki piersiowej budziła coraz głębszy lęk, aż oczom Hazel nie ukazała się twarz, która przełamała matczyne serce na wpół.
Raanan.
Jego pociągła, obleczona czarnymi lokami twarzyczka rozjaśniła na moment dwubarwne tęczówki Hazel, nim w sercu zapanował jeszcze głębszy lęk. Niemalże instynktownie dobyła do różdzki, zaciskając kościste palce na rękojeści w geście gotowości. Serce dobrało się do gardła, przytkało krtań, stłumiło krzyk. Rzęsy zatrzepotały skryte pod zmarszczonymi w niepokoju brwiami i powłoką przerażonych łez - nie krzyknęła, jeszcze nie potrafiła, gdy z gardła wydobyło się stęknięcie strachu. Jedenastoletni chłopiec wydawał się blisko, a jednak nie potrafiła do niego dosięgnąć, gdy wyciągnąwszy dłonie, ruszyła ile sił w nogach w kierunku okupowanej czerni postaci. Mimo naturalnie słabej kondycji, stres nadał ciału resztki sił - nie spoglądała na kościste zarysowanie pleców, na świst z płuc - dłonie wyciągały się w kierunku syna, próbując dosięgnąć go, z jednoczesnym przetrzymaniem kciukiem różdżki. Na światło dzienne wyszły ścięgna nadające kształt szyi, twarz skryła się w sinych odcieniach przerażenia - wyglądała tak zjawa, wyglądała jak trup, którym stawała się z każdą sekduną panoszącego się cierpienia.
— Zostaw go! — Pierwszy krzyk był słaby, niknął w świście wiatru. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, a oni - oni w tej marze, w tym przekazie przerażenia - wydawali się oddalać szybciej. Usta rozchyliły się w złaknieniu oddechu, w próbie zdobycia kolejnych salw energii.
— Raanan, synku! — Ten krzyk, pewny i przerażony, przedarł się przez całą ulicę. Chrypa opadła na ostatnie głoski, spojrzenie pieczołowicie odszukiwało syna, by po tej chwili przesunąć spojrzenie na postać obok. Zwolniła, ryzykując znacząco, by celując w plecy nieznajomego, ruch różdżki. Resztką logiki przemyślała to, co będzie najbezpieczniejsze dla syna, nie zastanawiając się jednak długo, by w rytm ruchu różdżką wykrzyknąć.
— Petrificus totalus! — Łzy spływały po policzkach, zarysowując ostry kształt szczęki. Zaraz po próbie zaklęcia ruszyła dalej, nie potrafiąc zebrać rozerwanego na fragmenty serca. Ciało drżało, lęk mieszał się ze wściekłością równą furii - nie bała się, już nie, myśląc i dążąc tylko do chłopięcych dłoni, wyciągniętych w jej stronę. Nie bała się już o nic, poza dziecięcą twarzą wtopioną w obcą sylwetkę, która na gwałt przypominała tych, którzy wiedzieli kim są. Szlamy.
Nie była dobrą matką, tak zwykła o sobie mówić, ale teraz w tym momencie zetknięcia z najgorszym lękiem, ból przypominał pojęcie życia i śmierci. Jego życie i jej śmierć, gotowość poświęcenia zdejmująca z ramion resztki obaw i prób ratunku. Liczył się tylko on, tylko syn, którego przerażony wyraz twarz wyrył się pod matczynymi powiekami, nadając unieruchomiającej wprost gehenny. Jej serce nigdy nie cierpiało bardziej, jej umysł nigdy nie myślał tak jednokierunkwo i zero-jedynkowo jak teraz, gdy wszystko wydawało się znikać za horyzntem nieistotności. Liczył się on, tylko on i jeszcze raz on, którego słodki zapach dziecięcych włosów niegdyś otulał matczyne, zmęczone ciało. On, mający na tym paskudnym świecie tylko ją, tylko matkę, która teraz wydawała się - sama sobie - za słaba.
Raanan.
Jego pociągła, obleczona czarnymi lokami twarzyczka rozjaśniła na moment dwubarwne tęczówki Hazel, nim w sercu zapanował jeszcze głębszy lęk. Niemalże instynktownie dobyła do różdzki, zaciskając kościste palce na rękojeści w geście gotowości. Serce dobrało się do gardła, przytkało krtań, stłumiło krzyk. Rzęsy zatrzepotały skryte pod zmarszczonymi w niepokoju brwiami i powłoką przerażonych łez - nie krzyknęła, jeszcze nie potrafiła, gdy z gardła wydobyło się stęknięcie strachu. Jedenastoletni chłopiec wydawał się blisko, a jednak nie potrafiła do niego dosięgnąć, gdy wyciągnąwszy dłonie, ruszyła ile sił w nogach w kierunku okupowanej czerni postaci. Mimo naturalnie słabej kondycji, stres nadał ciału resztki sił - nie spoglądała na kościste zarysowanie pleców, na świst z płuc - dłonie wyciągały się w kierunku syna, próbując dosięgnąć go, z jednoczesnym przetrzymaniem kciukiem różdżki. Na światło dzienne wyszły ścięgna nadające kształt szyi, twarz skryła się w sinych odcieniach przerażenia - wyglądała tak zjawa, wyglądała jak trup, którym stawała się z każdą sekduną panoszącego się cierpienia.
— Zostaw go! — Pierwszy krzyk był słaby, niknął w świście wiatru. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, a oni - oni w tej marze, w tym przekazie przerażenia - wydawali się oddalać szybciej. Usta rozchyliły się w złaknieniu oddechu, w próbie zdobycia kolejnych salw energii.
— Raanan, synku! — Ten krzyk, pewny i przerażony, przedarł się przez całą ulicę. Chrypa opadła na ostatnie głoski, spojrzenie pieczołowicie odszukiwało syna, by po tej chwili przesunąć spojrzenie na postać obok. Zwolniła, ryzykując znacząco, by celując w plecy nieznajomego, ruch różdżki. Resztką logiki przemyślała to, co będzie najbezpieczniejsze dla syna, nie zastanawiając się jednak długo, by w rytm ruchu różdżką wykrzyknąć.
— Petrificus totalus! — Łzy spływały po policzkach, zarysowując ostry kształt szczęki. Zaraz po próbie zaklęcia ruszyła dalej, nie potrafiąc zebrać rozerwanego na fragmenty serca. Ciało drżało, lęk mieszał się ze wściekłością równą furii - nie bała się, już nie, myśląc i dążąc tylko do chłopięcych dłoni, wyciągniętych w jej stronę. Nie bała się już o nic, poza dziecięcą twarzą wtopioną w obcą sylwetkę, która na gwałt przypominała tych, którzy wiedzieli kim są. Szlamy.
Nie była dobrą matką, tak zwykła o sobie mówić, ale teraz w tym momencie zetknięcia z najgorszym lękiem, ból przypominał pojęcie życia i śmierci. Jego życie i jej śmierć, gotowość poświęcenia zdejmująca z ramion resztki obaw i prób ratunku. Liczył się tylko on, tylko syn, którego przerażony wyraz twarz wyrył się pod matczynymi powiekami, nadając unieruchomiającej wprost gehenny. Jej serce nigdy nie cierpiało bardziej, jej umysł nigdy nie myślał tak jednokierunkwo i zero-jedynkowo jak teraz, gdy wszystko wydawało się znikać za horyzntem nieistotności. Liczył się on, tylko on i jeszcze raz on, którego słodki zapach dziecięcych włosów niegdyś otulał matczyne, zmęczone ciało. On, mający na tym paskudnym świecie tylko ją, tylko matkę, która teraz wydawała się - sama sobie - za słaba.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Hazel Wilde' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Bez wahania podążyła za swoim lisim kompanem. Z iskrą lekkości w oku obserwowała srebrną kitę, na pociągniętych szminką wargach igrał trudny w interpretacji uśmiech. Dokąd prowadził ją strażnik wezwany przez Panią Jeziora? Czym miała być ta ostatnia próba? Jej myśli krążyły wokół tematu dość swobodnie, bez większego skupienia na konkretnej opcji. Przeglądała w zaciszu własnego umysłu kolejne wątki, które mogłyby się pojawić, a które jednocześnie powiązane byłyby z Graalem czy ogółem historii snutej przez bajarkę na samym początku labiryntu. Mieli scenę na uczcie, moment śmierci Króla Rybaka. Potem uratowali Panią Jeziora, otrzymali coś na kształt błogosławieństwa. A teraz…?
Korytarz skończył się dość nagle i rozlał w wielką, owalną polanę. Adda przystanęła przy szeleszczącej, scalającej się w jedność ścianie w której jeszcze chwilę temu widniało przejście i spojrzała w stronę lisa; ten usiadł, zrewanżował się uwagą spojrzenia, po czym odszedł. Rozpłynął się w powietrzu, a wraz z nim rozmyło się poczucie bezpieczeństwa i ciepło nocy. Otoczenie zaczęło się zmieniać; zniknął labirynt, zniknęły rośliny, zniknął szelest liści i zapach ziemi. Zamiast niego pojawił się chłód kamiennych murów, obrzydliwy smród spalonego ciała, ropy i zaniedbanych ran. Instynktownie spięła barki i tylko wypracowane doświadczenie pozwoliło jej zachować względny spokój, zimną krew, tak potrzebną w zawodzie szpiega. Rozejrzała się ostrożnie, zbadała wzrokiem każdy cień i każdy kamień, zazgrzytała zębami, gdy szczęknęły łańcuchy. Nigdy nie lubiła tego dźwięku, przyprawiał ją o ciarki, potęgował niepokój. Dlaczego znalazła się w więzieniu? Dlaczego labirynt ― zmieniający swą postać już wielokrotnie ― przybrał tę formę?
Wraz z kolejnym mrugnięciem, pojawiła się postać w której początkowo nie rozpoznała samej siebie. Przyjrzała się blondynce raczej pobieżnie, postąpiła parę kroków naprzód, ostrożnie sięgnęła po różdżkę i już otwierała usta, by spytać ją o to co się dzieje i czy potrzebuje pomocy, kiedy z prawej powietrze rozdarł krzyk pełen bólu. Natychmiast spojrzała w tamtym kierunku; widok ciała częściowo wyłaniającego się z cienia lochu zmroził ją do szpiku kości. Zastygła w bezruchu, serce zatrzepotało boleśnie w klatce piersiowej, myśli rozpierzchły się jak stado wróbli. Chwila rozpoznania rozwlekła się niemiłosiernie, opanowanie, i tak utrzymane jedynie doświadczeniem i dyscypliną, runęło jak domek z kart, kiedy dotarło do niej co widzi, albo może raczej ― kogo. Rzuciła się w stronę Michaela, ignorując kobietę z boku, skupiona tylko na tym żeby sprawdzić co się stało, dlaczego, jakim cudem… Przecież byli w Dorset, na ziemiach Prewettów, jak niby… przecież nie mogliby…
Mogliby ― uświadomiła sobie z goryczą. Mogliby i nawet nie powinno jej to dziwić.
Dopadła do męża w paru długich krokach, spojrzeniem obejmując sylwetkę, usiłując oszacować stan ciała, dręczące go dolegliwości i szanse na przeżycie. Chciała go dotknąć, przejąć na siebie ten ból, zrobić coś ― cokolwiek ― ale nie wiedziała nawet, czy ten dotyk nie sprawi mu bólu. Łapała powietrze z trudem, a każde kolejne odkrycie, każda kolejna rana, było jak mocny cios w brzuch.
― Mike… Mike… ― mamrotała bezładnie złamanym głosem; różdżka z pustym odgłosem opadła na surowy kamień posadzki, ale Adda zdawała się tego nie zauważać. Roztrzęsiona, ostrożnie spróbowała sięgnąć twarzy ukochanego, ale wtem powietrze przeciął kolejny krzyk, a po chwili jeszcze jeden, jeszcze kolejny. Każdy z nich smagnął ją jak bicz, wprawił ręce w coraz to większe drżenie. Jej ciało się zablokowało, nie była zdolna do żadnego ruchu, umysł pogrążył się w paranoicznej spirali własnych strachów i najgłębszych koszmarów, odrzucając zdrowy rozsądek. Dała się wciągnąć w więzienną marę, w oblepiający przerażeniem obrazek uosabiający jej najgorsze obawy.
Krzyk ― jeden, drugi ― po nim kolejne zgrzytnięcia łańcucha ― znowu krzyk ― trzaśnięcie więziennej kraty gdzieś w oddali ― echo słów przesłuchania, którego była kiedyś świadkiem. Echo słów sędziego Wizengamotu, które wyjątkowo mocno zapadły jej w pamięć.
― Culpam poena permit comes.* ― Usłyszała gdzieś niedaleko; ton był wyraźny, przytomny i niewyobrażalnie zimny i w każdym innym przypadku postawiłby ją od razu na nogi, otrzeźwił, ale nie tym razem. Tym razem głos pierwszego męża wpasowywał się w tematykę jak ulał, uświetniając makabryczną scenę złożoną z konsekwencji jej wyborów. Z ociąganiem podniosła załzawione oczy, nieprzytomnym spojrzeniem potoczyła po więzieniu, dostrzegając w końcu drugą sylwetkę. Stał niedaleko jasnowłosej, zapłakanej kobiety, przyglądał się jej z umiarkowanym zainteresowaniem; on, elegancko ubrany czarodziej, przystojny brunet o oczach przenikliwych i zimnych, z ustami złożonymi do drwiącego półuśmiechu. On. Igor Chernov.
― Jeszcze ciebie mi tu brakowało ― jęknęła zbolałym głosem. Bok ciała, miejsce które znaczyła paskudna blizna po Betuli, zapiekł żywym ogniem, jakby dopiero co oberwała zaklęciem. Jakby to była powtórka tamtej nocy. Jakby koszmar przeszłości ― strach, że czarnoksiężnik poradzi sobie z jej aurorem ― naprawdę się ziścił.
Igor ukarał ją milczeniem, ale jego obecność, jego słowa, były zwieńczeniem całej sceny. Dopadli ją. Musieli ją dopaść. Dopadli i zdemaskowali, jakimś cudem dowiedzieli się o morderstwie, o tamtej truciźnie… A może on wcale nie umarł? Może tylko sfingował własną śmierć i był jej cieniem od przeszło czterech lat? Myśl zmroziła ją po raz kolejny, Adda zachłysnęła się powietrzem; widmo zniknęło, rozwiało się w szczękach łańcuchów i chłodzie bijącym od kamiennych ścian. Nie było jednak wytchnienia, nie mogła poświęcić więcej czasu Michaelowi, nie mogła wybadać, czy w ogóle przeżył. Kobieta ― teraz rozpoznała w niej swój własny cień, pogrążoną w rozpaczy i przeżartą wyrzutami sumienia członkinię Zakonu Feniksa ― w końcu ją spostrzegła i widok ten momentalnie odmienił jej twarz, odebrał ból i strach, wysuszył łzy, a w zielone oczy tchnął czysty gniew, wściekłość, której nigdy w życiu w odbiciu własnego oblicza nie oglądała. Adda, częściowo przytomniejąc, gotowa bronić nie tylko siebie, ale i Michaela, złapała porzuconą na boku różdżkę i sięgnęła po pierwsze zaklęcie, które przyszło jej do głowy:
― Duro!
*Winie depcze po piętach kara
Korytarz skończył się dość nagle i rozlał w wielką, owalną polanę. Adda przystanęła przy szeleszczącej, scalającej się w jedność ścianie w której jeszcze chwilę temu widniało przejście i spojrzała w stronę lisa; ten usiadł, zrewanżował się uwagą spojrzenia, po czym odszedł. Rozpłynął się w powietrzu, a wraz z nim rozmyło się poczucie bezpieczeństwa i ciepło nocy. Otoczenie zaczęło się zmieniać; zniknął labirynt, zniknęły rośliny, zniknął szelest liści i zapach ziemi. Zamiast niego pojawił się chłód kamiennych murów, obrzydliwy smród spalonego ciała, ropy i zaniedbanych ran. Instynktownie spięła barki i tylko wypracowane doświadczenie pozwoliło jej zachować względny spokój, zimną krew, tak potrzebną w zawodzie szpiega. Rozejrzała się ostrożnie, zbadała wzrokiem każdy cień i każdy kamień, zazgrzytała zębami, gdy szczęknęły łańcuchy. Nigdy nie lubiła tego dźwięku, przyprawiał ją o ciarki, potęgował niepokój. Dlaczego znalazła się w więzieniu? Dlaczego labirynt ― zmieniający swą postać już wielokrotnie ― przybrał tę formę?
Wraz z kolejnym mrugnięciem, pojawiła się postać w której początkowo nie rozpoznała samej siebie. Przyjrzała się blondynce raczej pobieżnie, postąpiła parę kroków naprzód, ostrożnie sięgnęła po różdżkę i już otwierała usta, by spytać ją o to co się dzieje i czy potrzebuje pomocy, kiedy z prawej powietrze rozdarł krzyk pełen bólu. Natychmiast spojrzała w tamtym kierunku; widok ciała częściowo wyłaniającego się z cienia lochu zmroził ją do szpiku kości. Zastygła w bezruchu, serce zatrzepotało boleśnie w klatce piersiowej, myśli rozpierzchły się jak stado wróbli. Chwila rozpoznania rozwlekła się niemiłosiernie, opanowanie, i tak utrzymane jedynie doświadczeniem i dyscypliną, runęło jak domek z kart, kiedy dotarło do niej co widzi, albo może raczej ― kogo. Rzuciła się w stronę Michaela, ignorując kobietę z boku, skupiona tylko na tym żeby sprawdzić co się stało, dlaczego, jakim cudem… Przecież byli w Dorset, na ziemiach Prewettów, jak niby… przecież nie mogliby…
Mogliby ― uświadomiła sobie z goryczą. Mogliby i nawet nie powinno jej to dziwić.
Dopadła do męża w paru długich krokach, spojrzeniem obejmując sylwetkę, usiłując oszacować stan ciała, dręczące go dolegliwości i szanse na przeżycie. Chciała go dotknąć, przejąć na siebie ten ból, zrobić coś ― cokolwiek ― ale nie wiedziała nawet, czy ten dotyk nie sprawi mu bólu. Łapała powietrze z trudem, a każde kolejne odkrycie, każda kolejna rana, było jak mocny cios w brzuch.
― Mike… Mike… ― mamrotała bezładnie złamanym głosem; różdżka z pustym odgłosem opadła na surowy kamień posadzki, ale Adda zdawała się tego nie zauważać. Roztrzęsiona, ostrożnie spróbowała sięgnąć twarzy ukochanego, ale wtem powietrze przeciął kolejny krzyk, a po chwili jeszcze jeden, jeszcze kolejny. Każdy z nich smagnął ją jak bicz, wprawił ręce w coraz to większe drżenie. Jej ciało się zablokowało, nie była zdolna do żadnego ruchu, umysł pogrążył się w paranoicznej spirali własnych strachów i najgłębszych koszmarów, odrzucając zdrowy rozsądek. Dała się wciągnąć w więzienną marę, w oblepiający przerażeniem obrazek uosabiający jej najgorsze obawy.
Krzyk ― jeden, drugi ― po nim kolejne zgrzytnięcia łańcucha ― znowu krzyk ― trzaśnięcie więziennej kraty gdzieś w oddali ― echo słów przesłuchania, którego była kiedyś świadkiem. Echo słów sędziego Wizengamotu, które wyjątkowo mocno zapadły jej w pamięć.
― Culpam poena permit comes.* ― Usłyszała gdzieś niedaleko; ton był wyraźny, przytomny i niewyobrażalnie zimny i w każdym innym przypadku postawiłby ją od razu na nogi, otrzeźwił, ale nie tym razem. Tym razem głos pierwszego męża wpasowywał się w tematykę jak ulał, uświetniając makabryczną scenę złożoną z konsekwencji jej wyborów. Z ociąganiem podniosła załzawione oczy, nieprzytomnym spojrzeniem potoczyła po więzieniu, dostrzegając w końcu drugą sylwetkę. Stał niedaleko jasnowłosej, zapłakanej kobiety, przyglądał się jej z umiarkowanym zainteresowaniem; on, elegancko ubrany czarodziej, przystojny brunet o oczach przenikliwych i zimnych, z ustami złożonymi do drwiącego półuśmiechu. On. Igor Chernov.
― Jeszcze ciebie mi tu brakowało ― jęknęła zbolałym głosem. Bok ciała, miejsce które znaczyła paskudna blizna po Betuli, zapiekł żywym ogniem, jakby dopiero co oberwała zaklęciem. Jakby to była powtórka tamtej nocy. Jakby koszmar przeszłości ― strach, że czarnoksiężnik poradzi sobie z jej aurorem ― naprawdę się ziścił.
Igor ukarał ją milczeniem, ale jego obecność, jego słowa, były zwieńczeniem całej sceny. Dopadli ją. Musieli ją dopaść. Dopadli i zdemaskowali, jakimś cudem dowiedzieli się o morderstwie, o tamtej truciźnie… A może on wcale nie umarł? Może tylko sfingował własną śmierć i był jej cieniem od przeszło czterech lat? Myśl zmroziła ją po raz kolejny, Adda zachłysnęła się powietrzem; widmo zniknęło, rozwiało się w szczękach łańcuchów i chłodzie bijącym od kamiennych ścian. Nie było jednak wytchnienia, nie mogła poświęcić więcej czasu Michaelowi, nie mogła wybadać, czy w ogóle przeżył. Kobieta ― teraz rozpoznała w niej swój własny cień, pogrążoną w rozpaczy i przeżartą wyrzutami sumienia członkinię Zakonu Feniksa ― w końcu ją spostrzegła i widok ten momentalnie odmienił jej twarz, odebrał ból i strach, wysuszył łzy, a w zielone oczy tchnął czysty gniew, wściekłość, której nigdy w życiu w odbiciu własnego oblicza nie oglądała. Adda, częściowo przytomniejąc, gotowa bronić nie tylko siebie, ale i Michaela, złapała porzuconą na boku różdżkę i sięgnęła po pierwsze zaklęcie, które przyszło jej do głowy:
― Duro!
*Winie depcze po piętach kara
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
The member 'Adriana Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Obecność Melancholy na moment wlała w niego optymizm i wiarę w odpuszczenie dawnych win. Oto koń, który przedwcześnie dokonał żywota w mękach i przez niego, tylko przez niego (to przez ciebie, powtarzał ojciec tak długo, że Hector nie był już w stanie odróżnić jego lekcji od prawdy i od własnego sumienia) kroczył obok ufnie, wlewając w serce otuchę.
Na moment zapomniał o lekcji, którą przyswoił sam, już bez pomocy ojca: o tym, że nic dobrego nie trwało nigdy długo. I o kolejnej lekcji, tej od ojca: że błędy są niewybaczalne.
Pierwsze ukłucie niepokoju poczuł, gdy Melancholy rozwiała się na chłodnym wietrze, zabierając ze sobą dobry nastrój. Pogłębiło się, gdy poczuł przeraźliwy chłód. A gdy zobaczył przed sobą scenę, której nie widział nawet w najgorszych koszmarach, gdy do jego syna zaczął zmierzać dementor, gdy został zupełnie sam, bez konia świetlistego niczym patronus, który mógłby uratować teraz Orestesa—nabrał już pewności, że stara klacz nigdy mu nie wybaczyła, a jej obecność tutaj była tylko brutalną kpiną. Zemstą po latach. I to nie konia, który stał się najbłahszym z jego problemów, a samych Furii, które wyciągały szpony po bezbronne dziecko aby wyrównać szale sprawiedliwości. Czy Mojry zaczęły go ścigać gdy przeżył w dzieciństwie okrutną klątwę, czy wykradł wtedy przeznaczeniu lata dorosłości, czy chciały zamienić jego życie na życie Orestesa? Czy może ścigały go same Erynie, za przelaną krew ojca i grzechy braci? Czy przepowiednia Cassandry właśnie się spełniała?
Był zbyt przerażony, by w ogóle rozważać nonsensowność tej sceny, by zaufać, że Prewettowie nie wpuścili tutaj dementorów. Nie widział kształtu własnego bogina odkąd ten zmienił się po marcowym spotkaniu z dementorem, nie miał więc szansy nazwać swoich lęków. Chaotyczna gonitwa myśli podyktowała mu raczej ponurą wizję, w której dementorzy atakują Festiwal Lata, w której nie ma go przy Orestesie, a chłopiec bezradnie szuka go w labiryncie. Może płacił nie za dawne grzechy, a za to, że zostawił Orestesa samego: ośmielając się zaufać teściom i zaufać organizatorom Festiwalu Lata, choć powinien ufać tylko i wyłącznie sobie.
Nieważne, za co karał go teraz los—powinien ukarać jego, a nie jego bezbronne dziecko. Bez namysłu oddałby za Orestesa swoje własne życie i swoją własną duszę i bez namysłu pobiegł do przodu - podpierając się o laskę w razie potrzeby i ignorując potencjalny ból - i pomimo paraliżującego chłodu i smutku próbował wtargnąć pomiędzy dementora i leżące dziecko.
-Uciekaj! - żałował, że nie zdąży zbadać stanu syna i że prawdopodobnie nie zobaczy, czy jest w stanie zerwać się na nogi i uciec i że nie zdąży powiedzieć mu ostatnich słów innych niż kategoryczny, rozpaczliwy nakaz, wypowiedziany tonem, z którym Orestes nigdy nie powinien dyskutować.
Żałował, że nigdy nie opanował zaklęcia patronusa, że nie zdołał uwierzyć w najszczęśliwsze wspomnienia.
Wzniósł prawą dłoń do góry, mając nadzieję, że obecni na Festiwalu policjanci i autorzy choć raz się na coś przydadzą (nie to, co jego zmarły szwagier) zdeterminowany, by - zanim podda się chłodowi - wezwać pomoc dla Orestesa.
-Periculum! - krzyknął, chcąc by w niebo wystrzeliły czerwone iskry, używane w podobnych sytuacjach jako ostrzeżenie i do wzywania pomocy. Ostatnią myślą mógł jedynie prosić los, by zesłał tu kogoś kto pomoże jego dziecku - albo na kogo dementor rzuci się zamiast na Orestesa.
Właściwie, liczył się z tym, że kiedy upomni się o niego klątwa [i]możliwie wywołująca w dorosłości problemy psychiczne[/i - to nie będzie już sobą, a wrakiem w kaftanie. Czy los skorupy bez duszy różnił się aż tak bardzo...?
Na moment zapomniał o lekcji, którą przyswoił sam, już bez pomocy ojca: o tym, że nic dobrego nie trwało nigdy długo. I o kolejnej lekcji, tej od ojca: że błędy są niewybaczalne.
Pierwsze ukłucie niepokoju poczuł, gdy Melancholy rozwiała się na chłodnym wietrze, zabierając ze sobą dobry nastrój. Pogłębiło się, gdy poczuł przeraźliwy chłód. A gdy zobaczył przed sobą scenę, której nie widział nawet w najgorszych koszmarach, gdy do jego syna zaczął zmierzać dementor, gdy został zupełnie sam, bez konia świetlistego niczym patronus, który mógłby uratować teraz Orestesa—nabrał już pewności, że stara klacz nigdy mu nie wybaczyła, a jej obecność tutaj była tylko brutalną kpiną. Zemstą po latach. I to nie konia, który stał się najbłahszym z jego problemów, a samych Furii, które wyciągały szpony po bezbronne dziecko aby wyrównać szale sprawiedliwości. Czy Mojry zaczęły go ścigać gdy przeżył w dzieciństwie okrutną klątwę, czy wykradł wtedy przeznaczeniu lata dorosłości, czy chciały zamienić jego życie na życie Orestesa? Czy może ścigały go same Erynie, za przelaną krew ojca i grzechy braci? Czy przepowiednia Cassandry właśnie się spełniała?
Był zbyt przerażony, by w ogóle rozważać nonsensowność tej sceny, by zaufać, że Prewettowie nie wpuścili tutaj dementorów. Nie widział kształtu własnego bogina odkąd ten zmienił się po marcowym spotkaniu z dementorem, nie miał więc szansy nazwać swoich lęków. Chaotyczna gonitwa myśli podyktowała mu raczej ponurą wizję, w której dementorzy atakują Festiwal Lata, w której nie ma go przy Orestesie, a chłopiec bezradnie szuka go w labiryncie. Może płacił nie za dawne grzechy, a za to, że zostawił Orestesa samego: ośmielając się zaufać teściom i zaufać organizatorom Festiwalu Lata, choć powinien ufać tylko i wyłącznie sobie.
Nieważne, za co karał go teraz los—powinien ukarać jego, a nie jego bezbronne dziecko. Bez namysłu oddałby za Orestesa swoje własne życie i swoją własną duszę i bez namysłu pobiegł do przodu - podpierając się o laskę w razie potrzeby i ignorując potencjalny ból - i pomimo paraliżującego chłodu i smutku próbował wtargnąć pomiędzy dementora i leżące dziecko.
-Uciekaj! - żałował, że nie zdąży zbadać stanu syna i że prawdopodobnie nie zobaczy, czy jest w stanie zerwać się na nogi i uciec i że nie zdąży powiedzieć mu ostatnich słów innych niż kategoryczny, rozpaczliwy nakaz, wypowiedziany tonem, z którym Orestes nigdy nie powinien dyskutować.
Żałował, że nigdy nie opanował zaklęcia patronusa, że nie zdołał uwierzyć w najszczęśliwsze wspomnienia.
Wzniósł prawą dłoń do góry, mając nadzieję, że obecni na Festiwalu policjanci i autorzy choć raz się na coś przydadzą (nie to, co jego zmarły szwagier) zdeterminowany, by - zanim podda się chłodowi - wezwać pomoc dla Orestesa.
-Periculum! - krzyknął, chcąc by w niebo wystrzeliły czerwone iskry, używane w podobnych sytuacjach jako ostrzeżenie i do wzywania pomocy. Ostatnią myślą mógł jedynie prosić los, by zesłał tu kogoś kto pomoże jego dziecku - albo na kogo dementor rzuci się zamiast na Orestesa.
Właściwie, liczył się z tym, że kiedy upomni się o niego klątwa [i]możliwie wywołująca w dorosłości problemy psychiczne[/i - to nie będzie już sobą, a wrakiem w kaftanie. Czy los skorupy bez duszy różnił się aż tak bardzo...?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Byłam już spokojniejsza niż wcześniej, ale nadal nie czułam się sobą. I chyba do końca nie umiałam się rozluźnić. Bo, te posągi, te miecze to wszystko to było trochę zbyt dużo jak na rozrywkę. A jeśli ktoś się w takiej lubował, to ja raczej nie. A potem jeszcze szarpnęło moimi emocjami całkiem, bo wiedziałam, kto krył się w jednostce niedźwiedzia. Moje serce zabiło mocniej, żałośnie niemal - bo coraz mocniej godziłam się z tym, że na tym świecie dalej, iść mi przyjdzie samotnie. Ale poszłam za nim. Trochę dlatego, że każdy inny też poszedł. Trochę z ciekawości czy byłam w stanie wygrać ze samą sobą. Drgnęłam, obracając się za siebie, kiedy głos znów się odezwał, ale nie zobaczyłam nic za sobą w końcu docierając do polany jakiejś. Rozejrzałam się. To to, tak? Koniec? Zacisnęłam mocniej rękę na trzymanej różdżce. Drgnęłam na ruch za mną, kiedy przejście zamykało się, mimowolnie zaczynając pompować krew mocniej. A potem odetchnęłam na chwilę, bo może to jednak koniec był już rzeczywiście. By zaraz tego pożałować, kiedy niskie posępne mruczenie rozeszło się dalej.
Festiwalowa rozrywka. Dobre sobie. Najpierw pomyślałam z przekąsem - to nim próbując odsunąć od siebie strach który zaciskał się wokół mnie coraz mocniej. Bo to nie mogło się dziać. Nie mogło przecież. Nie tutaj w Droset? Nie pośród tych wszystkich ludzi. Ale rozsądek mieszał się ze strachem. A co jeśli miało stać się tu to samo co w Brenyn? Zamarłam, zbladłam na pewno całkiem. Zamrugałam a w oczach zaszkliły mi się łzy.
- Jimmy. - mruknęłam mimowolnie w porywie jakiejś nielogicznej myśli wierząc, że pojawi się obok mnie jak wtedy. Ale nikogo wokół nie było. Byłam sama a naprzeciw mnie stał Pan Śmierci. Nie, nie sama z bratem - a może jedynie myślą, jego wspomnieniem. Panika ogarniała mnie całkiem, a jednocześnie po raz pierwszy śród tych trzech razy, poczułam że jestem w stanie zacisnąć rękę. Unieść ją. - Nie zginę tutaj, nie przez ciebie. - powiedziała do niego choć nie wierzyłam w to całkiem. Tylko jak do tego dojść i doprowadzić? Ogień i światło. To wiedziałam już po tym, co stało się w Brenyn. Myśl Neala, znajdź je, rozwiązanie. Przesunęłam się, ledwie co, nogi mimo że się poruszały, to nie chciały za bardzo. Walka to nie ja, zmylić i wiać, prosto w to przejście. Czy to coś można było oślepić? Czy to widzi zawsze, ale spróbować mogłam chyba, bo tylko to zaklęcie w głowie mi się kołatało. Brendana słowa, oślepiaj i uciekaj Neala. Chowaj się, jesteś mała. Nie walcz. Zwłaszcza gdy trafisz na silniejszego wroga - a każdy przecież był silniejszy. Zerknęłam na niedźwiedzia. Wolną dłoń uniosłam do twarzy na razie nie zakrywając oczy, ale musiałam działać szybko, jeśli zaklęcie zadziała. Zmusić ciało do biegu mimo wszystko. - Caeco. - wybrałam więc, zamierzając oślepić Pana Śmierci i potem biegiem rzucić się do przejścia. Uciekać, wiać, nie byłam ani silna ani odważna.
Festiwalowa rozrywka. Dobre sobie. Najpierw pomyślałam z przekąsem - to nim próbując odsunąć od siebie strach który zaciskał się wokół mnie coraz mocniej. Bo to nie mogło się dziać. Nie mogło przecież. Nie tutaj w Droset? Nie pośród tych wszystkich ludzi. Ale rozsądek mieszał się ze strachem. A co jeśli miało stać się tu to samo co w Brenyn? Zamarłam, zbladłam na pewno całkiem. Zamrugałam a w oczach zaszkliły mi się łzy.
- Jimmy. - mruknęłam mimowolnie w porywie jakiejś nielogicznej myśli wierząc, że pojawi się obok mnie jak wtedy. Ale nikogo wokół nie było. Byłam sama a naprzeciw mnie stał Pan Śmierci. Nie, nie sama z bratem - a może jedynie myślą, jego wspomnieniem. Panika ogarniała mnie całkiem, a jednocześnie po raz pierwszy śród tych trzech razy, poczułam że jestem w stanie zacisnąć rękę. Unieść ją. - Nie zginę tutaj, nie przez ciebie. - powiedziała do niego choć nie wierzyłam w to całkiem. Tylko jak do tego dojść i doprowadzić? Ogień i światło. To wiedziałam już po tym, co stało się w Brenyn. Myśl Neala, znajdź je, rozwiązanie. Przesunęłam się, ledwie co, nogi mimo że się poruszały, to nie chciały za bardzo. Walka to nie ja, zmylić i wiać, prosto w to przejście. Czy to coś można było oślepić? Czy to widzi zawsze, ale spróbować mogłam chyba, bo tylko to zaklęcie w głowie mi się kołatało. Brendana słowa, oślepiaj i uciekaj Neala. Chowaj się, jesteś mała. Nie walcz. Zwłaszcza gdy trafisz na silniejszego wroga - a każdy przecież był silniejszy. Zerknęłam na niedźwiedzia. Wolną dłoń uniosłam do twarzy na razie nie zakrywając oczy, ale musiałam działać szybko, jeśli zaklęcie zadziała. Zmusić ciało do biegu mimo wszystko. - Caeco. - wybrałam więc, zamierzając oślepić Pana Śmierci i potem biegiem rzucić się do przejścia. Uciekać, wiać, nie byłam ani silna ani odważna.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Gdy zsynchronizowała miarowość swoich kroków z wilczycą, zmarszczyła brwi, zastanawiając się gdzie ów zjawa ją prowadzi. Nie słyszała dźwięków, które sugerowałyby jej opuszczanie labiryntu i to rodziło niepokój w kobiecym ciele. Mięśnie spinały się boleśnie na każdy, nawet najmniejszy szmer, zmuszając ją do robienia przystanków w których to nasłuchiwała dźwięków otoczenia, próbując wychwycić jakieś znajome brzmienie, lecz na próżno. Zamiast tego uszach dźwięczały jej słowa Pani Jeziora, analizowała je z uporem, chwytając się ich głębi. Stanowiły zagadkę i zaczynała się obawiać, że gdzieś między wierszami mówiły o kolejnej gorzkiej przygodzie pełnej mrocznych myśli.
Wilczyca nagle przysiadła, spoglądając wprost w stalowoniebieskie tęczówki czarownicy. – Co, że już? – kruczowłosa rozejrzała się, szukając pobieżnie czegoś, co świadczyłoby o zakończeniu wycieczki. Nic, prócz nieprzyjaznej, opuszczonej polany. Z powątpieniem uniosła brew, wpatrując się w wilcze ślepia. – Chyba sobie żartujesz – skwitowała, ale zanim zdążyła zrobić choć jeden krok w stronę zwierzęcej zjawy, ta skinęła jej łbem na pożegnanie i rozprysnęła się, zostawiając Szkotkę samą.
Nie pozostało jej nic innego, prócz ruszenia w głąb polany, która z każdym krokiem stawała się ciemniejsza, nienaturalnie gasząc wszelką jasność. Szczęście w nieszczęściu, ciemności się nie lękała, burcząc za to pod nosem wszystkie wzgardliwe słowa, które z chęcią pośle organizatorom ów pomysłu, gdy tylko uda jej się dotrzeć do wyjścia, cóż, prawdopodobnie chwilę po tym, jak upewni się, że jej przyjaciołom również się to udało. Nie uważała, by straszenie uczestników było kluczową atrakcją Festiwalu Lata, nawet jeśli rozgrywał się on w parszywych czasach naznaczonych krwią i popiołem. Im dalej szła, im bardziej zagłębiała się w roślinne odmęty, tym bardziej zaczynała wierzyć, że droga, którą obrała wcale nie jest drogą do wyjścia, a gorycz spłynie z jej ust znacznie później, niż zakładała.
Wypadła z zarośli, rejestrując źródło światła, ku któremu od razu powiodła spojrzeniem. Nie spodziewała się jednak księżyca bijącego tak jaskrawym blaskiem. Niepokój rozgościł się w kobiecym sercu, zmuszając je do przyspieszenia pracy, szybkich i mocnych uderzeń. Było jaśniej, ale to wcale nie wspierało nadszarpniętych, szkockich nerwów. Intuicja krzyczała, by czym prędzej opuścić to miejsce, że za tą ciemnością kryje cię coś, czego obecności naruszać nie powinna. Instynktownie nie czuła się tu bezpiecznie, poddając ciało niekontrolowanemu drżeniu. Powiodła spojrzeniem po wzgórzu, marszcząc brwi wobec nagłego ruchu, gotów przysiąc, że gdzieś tam zamajaczyła jej znana sylwetka.
Na przekór logice, postąpiła kilka kolejnych kroków naprzód, próbując się dokładniej przyjrzeć, ostatnimi okruchami wiary wierząc, że to, co się tam skrywa wcale nie stanowi dla niej przeszkody. Nie była pewna, co nią kieruje – lęk o życie rannego zwierzęcia? Zakładała przecież, że jest to zwykłe stworzenie, aetonan chociażby i nie powinien znajdować się tutaj sam. Wtem naszły ją wątpliwości, wspomnienia wigilijnej nocy, gdy wszystko działo się według podobnego schematu; wtedy też kroczyła pomiędzy cieniami szukając rannego aetonana, różnica była taka, że nie odbywała wędrówki samotnie, czuła się bezpiecznie mając u boku i w najgorszych snach nie spodziewała się, że chwilę później zobaczy…
Potknęła się pod wpływem natłoku wspomnień, gdy spojrzeniem zetknęła się z koszmarem tamtej nocy. Wiedziała już, była pewna, że to, co właśnie pojawiło się na wzgórzu, było tym samym, co odebrało jej życie tamtej nocy. Tym samym, co cięło skórę swymi pazurami, co raz za razem zatapiało zębiska w jej boku, łamiąc żebra, znacząc ciało i krew trucizną na którą nie było lekarstwa. Zostawił ją wtedy, na skraju życia i śmierci, zmuszając do oglądania ciała bez duszy, serwując jedną z najgorszych możliwych tortur dla sumienia. Potrząsnęła głową, próbując wyzbyć się obrazu tamtej nocy. Skierowała wzrok ku górze, krzyżując spojrzenie z czarną bestią. Nie musiała zbyt długo się przypatrywać, czy szukać wskazówek, które potwierdziłyby, że się nie myli. Poznałaby tę stalowoniebieską barwę oczu wszędzie, niezależnie od tego, czy w danym momencie należały one do wilkołaka, czy też człowieka. Świadectwo jej cierpień, najgorszy z katów, najbliższy brat. – Przecież nie możesz tu być… - sapnęła w szoku, w pierwszym odruchu pragnąc się skulić, ukryć twarz w dłoniach i czekać na pierwsze szarpiące ukłucie wszechogarniającego bólu, a potem na nicość, bo tak właśnie wyobrażała sobie to, co przychodzi po śmierci. Pewnie tak by też zrobiła jeszcze przed rokiem, gdy wciąż była w rozsypce, pragnąc uwolnić się od poczucia, że jest nie więcej niż bestią w ludzkim ciele, nie robiąc nic, by zmienić własne postrzeganie, za to robiąc wszystko, by utrzymać w sobie obrzydzenie wobec samej siebie. Przez kilka długich lat uważała, że nie zasługuje na nic więcej, prócz wegetowania w oczekiwaniu na dzień sądu, ale tak jak zmieniał się świat wokół, tak samo zmieniała się i ona. Wystarczyło kilka przyjaznych twarzy, ludzi, którzy non stop udowadniali, że jest potrzebna w ich życiu, oswajali ją rozbijając bariery zlęknionego umysłu. Może i straciła własną rodzinę, ale przez te osiem lat zdołała nabyć nową i teraz, wśród chaosu, skupiła się na właśnie tym, na myśli, że do tego labiryntu weszli również jej bliscy i że zdradzieckie korytarze prawdopodobnie powiodły ich wprost do koszmaru. Czuła, że coś jest nie w porządku, że organizatorzy powinni zadziałać, wyciągnąć ich z tych pułapek, ale skoro nie udało im się przewidzieć takiego rozwoju wypadków, to zakładała, że tym bardziej nie zdążą na czas z pomocą. Wiedziała, że nie pozwoli sobie na to, by znów kogoś stracić, a więc musiała zrobić coś, by się do nich dostać, a potem wyjść z tego nieszczęsnego labiryntu i urządzić piekło organizatorom – dokładnie w tej kolejności.
Instynktownie powiodła prawą dłonią pod lewy bok, mocno wbijając paznokcie w pobrudzony materiał białej koszuli. Z własnej ręki zadała sobie cierpienie, które teraz spływało z szerokiej, wklęsłej i niebywale tkliwej blizny. Ból w tym momencie był dla niej dobry, cucił splątane chaosem przerażenia myśli, pozwalał zachowywać względną trzeźwość umysłu i nakazywał działanie. Czuła rozchodzące się ciepło na sercu, mieszaninę niechętnie dopuszczanych emocji, które bez końca poczęły się wymieniać. Zauważyła również, że zniknął też gniew, który towarzyszył jej jeszcze gdzieś na początku labiryntowej wędrówki, a którego tak bardzo się obawiała. Przyjęła to z ulgą, bo upewniało kruczowłosą, że obecność jej bliźniaka przyprawiała ją o zgoła inne emocje, te bardziej przyziemne, czyniące serce miękkim, a umysł zbolałym.
Wyciągnęła różdżkę, kierując jej czubek na wilkołaczą sylwetkę. Nie wiedziała kiedy w jej oczach zalśniły łzy, ani kiedy poczęły spływać z oczu kaskadą łez. – Przepraszam – szepnęła, poddając końcówki słów drżeniu, jakby czuła, że to jedyna szansa, by móc się z nim pożegnać, niezależnie od tego, czy był prawdziwy, czy też nie. – Przepraszam, że nie umiałam cię uratować – kontynuowała, zaczerpując powietrza, witając wrzący ogień w płucach zbolałych od rozedrganego szlochu. Uważała, że to Merlin zesłał jej ducha bliźniaka w najgorszej formie, by ją za coś ukarać, bo Sorena nie mogło tu być, bo nie miała powodu, by nie wierzyć w słowa na pergaminie, w listy, które wymieniała z Mulciberem, a które według jej opinii stanowiły, że już nigdy więcej nie będzie jej dane zobaczyć brata – przecież w innym przypadku Ramsey nie proponowałby jej spotkania, nie oprawiałby wszystkiego w delikatność, którą otacza się osoby w żałobie. – Ustąp mi, cholera, ustąp bracie, bowiem istnieją ludzie, których jeszcze mam szansę ochronić – drewno drżało w jej palcach, a ona nie potrafiła jeszcze zmusić się do wymówienia jakiejkolwiek inkantacji, podświadomie pragnąc, by Soren się opamiętał. - Błagam, nie zmuszaj mnie - słowa wyszły spomiędzy bladych ust oprawione bólem, bo niezależnie, czy był prawdziwy, czy stanowił jedynie zjawę - nie chciała wymierzać mu krzywdy, to nie jej ręka miała wymierzać mu sprawiedliwość po krzywdach, które popełnił. Wiedział przecież, musiał wiedzieć ile to dla niej znaczyło, szczególnie, że niegdyś przysięgła sobie, że nigdy nie podniesie ręki na rodzinę, była to jedna z żelaznych zasad, których miała nigdy nie złamać. Teraz jednak, stojąc tu przed nim, gdy zagradzał jej drogę ku tym, o których obawiała się znacznie bardziej wiedziała, że jeśli będzie musiała, jeśli Soren postawi choć jeden krok w jej stronę, to zrobi wszystko, co konieczne, by go unieszkodliwić i ruszyć w dalszą drogę, niezależnie od późniejszych traum własnego sumienia.
Wilczyca nagle przysiadła, spoglądając wprost w stalowoniebieskie tęczówki czarownicy. – Co, że już? – kruczowłosa rozejrzała się, szukając pobieżnie czegoś, co świadczyłoby o zakończeniu wycieczki. Nic, prócz nieprzyjaznej, opuszczonej polany. Z powątpieniem uniosła brew, wpatrując się w wilcze ślepia. – Chyba sobie żartujesz – skwitowała, ale zanim zdążyła zrobić choć jeden krok w stronę zwierzęcej zjawy, ta skinęła jej łbem na pożegnanie i rozprysnęła się, zostawiając Szkotkę samą.
Nie pozostało jej nic innego, prócz ruszenia w głąb polany, która z każdym krokiem stawała się ciemniejsza, nienaturalnie gasząc wszelką jasność. Szczęście w nieszczęściu, ciemności się nie lękała, burcząc za to pod nosem wszystkie wzgardliwe słowa, które z chęcią pośle organizatorom ów pomysłu, gdy tylko uda jej się dotrzeć do wyjścia, cóż, prawdopodobnie chwilę po tym, jak upewni się, że jej przyjaciołom również się to udało. Nie uważała, by straszenie uczestników było kluczową atrakcją Festiwalu Lata, nawet jeśli rozgrywał się on w parszywych czasach naznaczonych krwią i popiołem. Im dalej szła, im bardziej zagłębiała się w roślinne odmęty, tym bardziej zaczynała wierzyć, że droga, którą obrała wcale nie jest drogą do wyjścia, a gorycz spłynie z jej ust znacznie później, niż zakładała.
Wypadła z zarośli, rejestrując źródło światła, ku któremu od razu powiodła spojrzeniem. Nie spodziewała się jednak księżyca bijącego tak jaskrawym blaskiem. Niepokój rozgościł się w kobiecym sercu, zmuszając je do przyspieszenia pracy, szybkich i mocnych uderzeń. Było jaśniej, ale to wcale nie wspierało nadszarpniętych, szkockich nerwów. Intuicja krzyczała, by czym prędzej opuścić to miejsce, że za tą ciemnością kryje cię coś, czego obecności naruszać nie powinna. Instynktownie nie czuła się tu bezpiecznie, poddając ciało niekontrolowanemu drżeniu. Powiodła spojrzeniem po wzgórzu, marszcząc brwi wobec nagłego ruchu, gotów przysiąc, że gdzieś tam zamajaczyła jej znana sylwetka.
Na przekór logice, postąpiła kilka kolejnych kroków naprzód, próbując się dokładniej przyjrzeć, ostatnimi okruchami wiary wierząc, że to, co się tam skrywa wcale nie stanowi dla niej przeszkody. Nie była pewna, co nią kieruje – lęk o życie rannego zwierzęcia? Zakładała przecież, że jest to zwykłe stworzenie, aetonan chociażby i nie powinien znajdować się tutaj sam. Wtem naszły ją wątpliwości, wspomnienia wigilijnej nocy, gdy wszystko działo się według podobnego schematu; wtedy też kroczyła pomiędzy cieniami szukając rannego aetonana, różnica była taka, że nie odbywała wędrówki samotnie, czuła się bezpiecznie mając u boku i w najgorszych snach nie spodziewała się, że chwilę później zobaczy…
Potknęła się pod wpływem natłoku wspomnień, gdy spojrzeniem zetknęła się z koszmarem tamtej nocy. Wiedziała już, była pewna, że to, co właśnie pojawiło się na wzgórzu, było tym samym, co odebrało jej życie tamtej nocy. Tym samym, co cięło skórę swymi pazurami, co raz za razem zatapiało zębiska w jej boku, łamiąc żebra, znacząc ciało i krew trucizną na którą nie było lekarstwa. Zostawił ją wtedy, na skraju życia i śmierci, zmuszając do oglądania ciała bez duszy, serwując jedną z najgorszych możliwych tortur dla sumienia. Potrząsnęła głową, próbując wyzbyć się obrazu tamtej nocy. Skierowała wzrok ku górze, krzyżując spojrzenie z czarną bestią. Nie musiała zbyt długo się przypatrywać, czy szukać wskazówek, które potwierdziłyby, że się nie myli. Poznałaby tę stalowoniebieską barwę oczu wszędzie, niezależnie od tego, czy w danym momencie należały one do wilkołaka, czy też człowieka. Świadectwo jej cierpień, najgorszy z katów, najbliższy brat. – Przecież nie możesz tu być… - sapnęła w szoku, w pierwszym odruchu pragnąc się skulić, ukryć twarz w dłoniach i czekać na pierwsze szarpiące ukłucie wszechogarniającego bólu, a potem na nicość, bo tak właśnie wyobrażała sobie to, co przychodzi po śmierci. Pewnie tak by też zrobiła jeszcze przed rokiem, gdy wciąż była w rozsypce, pragnąc uwolnić się od poczucia, że jest nie więcej niż bestią w ludzkim ciele, nie robiąc nic, by zmienić własne postrzeganie, za to robiąc wszystko, by utrzymać w sobie obrzydzenie wobec samej siebie. Przez kilka długich lat uważała, że nie zasługuje na nic więcej, prócz wegetowania w oczekiwaniu na dzień sądu, ale tak jak zmieniał się świat wokół, tak samo zmieniała się i ona. Wystarczyło kilka przyjaznych twarzy, ludzi, którzy non stop udowadniali, że jest potrzebna w ich życiu, oswajali ją rozbijając bariery zlęknionego umysłu. Może i straciła własną rodzinę, ale przez te osiem lat zdołała nabyć nową i teraz, wśród chaosu, skupiła się na właśnie tym, na myśli, że do tego labiryntu weszli również jej bliscy i że zdradzieckie korytarze prawdopodobnie powiodły ich wprost do koszmaru. Czuła, że coś jest nie w porządku, że organizatorzy powinni zadziałać, wyciągnąć ich z tych pułapek, ale skoro nie udało im się przewidzieć takiego rozwoju wypadków, to zakładała, że tym bardziej nie zdążą na czas z pomocą. Wiedziała, że nie pozwoli sobie na to, by znów kogoś stracić, a więc musiała zrobić coś, by się do nich dostać, a potem wyjść z tego nieszczęsnego labiryntu i urządzić piekło organizatorom – dokładnie w tej kolejności.
Instynktownie powiodła prawą dłonią pod lewy bok, mocno wbijając paznokcie w pobrudzony materiał białej koszuli. Z własnej ręki zadała sobie cierpienie, które teraz spływało z szerokiej, wklęsłej i niebywale tkliwej blizny. Ból w tym momencie był dla niej dobry, cucił splątane chaosem przerażenia myśli, pozwalał zachowywać względną trzeźwość umysłu i nakazywał działanie. Czuła rozchodzące się ciepło na sercu, mieszaninę niechętnie dopuszczanych emocji, które bez końca poczęły się wymieniać. Zauważyła również, że zniknął też gniew, który towarzyszył jej jeszcze gdzieś na początku labiryntowej wędrówki, a którego tak bardzo się obawiała. Przyjęła to z ulgą, bo upewniało kruczowłosą, że obecność jej bliźniaka przyprawiała ją o zgoła inne emocje, te bardziej przyziemne, czyniące serce miękkim, a umysł zbolałym.
Wyciągnęła różdżkę, kierując jej czubek na wilkołaczą sylwetkę. Nie wiedziała kiedy w jej oczach zalśniły łzy, ani kiedy poczęły spływać z oczu kaskadą łez. – Przepraszam – szepnęła, poddając końcówki słów drżeniu, jakby czuła, że to jedyna szansa, by móc się z nim pożegnać, niezależnie od tego, czy był prawdziwy, czy też nie. – Przepraszam, że nie umiałam cię uratować – kontynuowała, zaczerpując powietrza, witając wrzący ogień w płucach zbolałych od rozedrganego szlochu. Uważała, że to Merlin zesłał jej ducha bliźniaka w najgorszej formie, by ją za coś ukarać, bo Sorena nie mogło tu być, bo nie miała powodu, by nie wierzyć w słowa na pergaminie, w listy, które wymieniała z Mulciberem, a które według jej opinii stanowiły, że już nigdy więcej nie będzie jej dane zobaczyć brata – przecież w innym przypadku Ramsey nie proponowałby jej spotkania, nie oprawiałby wszystkiego w delikatność, którą otacza się osoby w żałobie. – Ustąp mi, cholera, ustąp bracie, bowiem istnieją ludzie, których jeszcze mam szansę ochronić – drewno drżało w jej palcach, a ona nie potrafiła jeszcze zmusić się do wymówienia jakiejkolwiek inkantacji, podświadomie pragnąc, by Soren się opamiętał. - Błagam, nie zmuszaj mnie - słowa wyszły spomiędzy bladych ust oprawione bólem, bo niezależnie, czy był prawdziwy, czy stanowił jedynie zjawę - nie chciała wymierzać mu krzywdy, to nie jej ręka miała wymierzać mu sprawiedliwość po krzywdach, które popełnił. Wiedział przecież, musiał wiedzieć ile to dla niej znaczyło, szczególnie, że niegdyś przysięgła sobie, że nigdy nie podniesie ręki na rodzinę, była to jedna z żelaznych zasad, których miała nigdy nie złamać. Teraz jednak, stojąc tu przed nim, gdy zagradzał jej drogę ku tym, o których obawiała się znacznie bardziej wiedziała, że jeśli będzie musiała, jeśli Soren postawi choć jeden krok w jej stronę, to zrobi wszystko, co konieczne, by go unieszkodliwić i ruszyć w dalszą drogę, niezależnie od późniejszych traum własnego sumienia.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset