Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Rzeka Severn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Rzeka Severn
Rzeka Severn jest najdłuższą rzeką Wielkiej Brytanii. Jej koryto wije się przez setki kilometrów zarówno tworząc miejsca przystępne, doskonałe do letniej kąpieli, zimowej jazdy na łyżwach, jak i te całkowicie niedostępne, zarośnięte chaszczami, bardzo głębokie, unikane przez mugoli. Jej brzegi łączy wiele, najczęściej żeliwnych mostów. Jednakże w tej części biegu rzeki nie uświadczy się żadnego z nich w promieniu wielu kilometrów. Choć rzeka traci na przystępności podczas roztopów, w trakcie suchego lata jej nurt jest spokojny, mało rwący, przynajmniej na tyle, by nie utonąć. W tej części dorzecza nie pojawia się zbyt wiele osób, być może jest to spowodowane działaniem zaklęć antymugolskich, a może związane jest to z położeniem miejsca na terenach należących do rodu Averych, którzy słyną z przetrzymywania na swoich terenach groźnych trolli rzecznych. Mówi się, że przy odrobinie pecha można je tutaj spotkać. Dlatego, by uniknąć nieproszonych gości, pewne części rzeki i pobliskich lasów chronią przed czarodziejami zaklęciami uniemożliwiającymi teleportację.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.01.19 7:45, w całości zmieniany 3 razy
Obydwoje mieliście niesamowite szczęście, bowiem zdołaliście uciec nie tylko przed trollem, ale także przed rezerwatem rodu Avery. Po dość długim i wyczerpującym biegu wreszcie dotarliście do polany, która nie była obłożona zaklęciami uniemożliwiającymi teleportację. Kiedy tylko się na niej zjawiliście, mogliście dostrzec aktywność magii - tereny na moment rozbłysły jaskrawym światłem. Księżyc schowany był za chmurami, dlatego efekt był tym lepszy, że dookoła panowała wręcz grobowa ciemność.
Tutaj jesteście bezpieczni.
Oboje dostajecie po 30 punktów doświadczenia.
Tutaj jesteście bezpieczni.
Oboje dostajecie po 30 punktów doświadczenia.
| 10 - 24 marca
Pierwsze szemrania, fala niepokojących półsłówek dotarła do niego jeszcze nim nokturnowe pogłoski o narastającym niezadowoleniu Czarnego Pana rozbrzmiały pełnią mocy. Nie ruszył momentalnie, nie skoczył na głęboką wodę, zamiast tego przeprowadzając sumienny wywiad środowiskowy i filtrując zgromadzone informacje, aż otrzymał te w pełni rzetelne - miały nadejść zmiany, zmiany na tyle poważne, by Riddle przełożył wszelkie uprzednie plany na dalszą przyszłość i zażądał dowodów bezgranicznej lojalności. Nie można było się temu dziwić, w szeregi Rycerzy już jakiś czas temu wkradła się słabość utożsamiana przez parę jednostek, które należało wyeliminować w ten czy inny sposób. Ostatnia szansa dla wzbudzających wątpliwości, szczyt łaski, której ciężko było się spodziewać. Idee wszak winny być zakorzeniona na tyle głęboko, by nie dało się ich wyplenić, półśrodki nie wchodziły w grę, a niestabilni gracze musieli zostać odsunięci od szachownicy, by nie zagrażać sprawie. Ekscytacja z wolna zalewała ciało Avery’ego, gdy myślał o zbliżającym się zadaniu, dającym zdecydowanie więcej zgubnej i wymagającej poczucia odpowiedzialności swobody, dającym więcej możliwości niż dyplomatyczna misja z poselstwem do nestorów. Pomimo jasnych punktów w jego najświeższej biografii, ostatni kwartał obfitował w wydarzenia, których echa osiadały na jego umyśle niczym ciężka mgła, zatruwając codzienność i domagając się znalezienia sposobu na ich rozwianie - Czarny Pan dostarczył mu sposób jak na tacy, a Perseus nie miał w zwyczaju marnować szans.
Stopniowanie wrażeń, tudzież poziomu trudności, w podobnych okolicznościach przychodziło niemalże naturalnie; pierwszym punktem programu została ofiara krwi mugolskiej. Wybór był oczywisty, niemalże banalny - intruz zapuszczał się wgłąb rozległych wrzosowisk Long Mynd z zaskakującą regularnością, za nic mając przywołane zaklęciami ochronnymi odstraszające plugawą krew iluzje ruin, które według wierzeń niemagicznej społeczności były nawiedzone, za nic mając już wcale nieiluzoryczne rozpadliny i zdradzieckie urwiska, przez które przedzierał się z uporem maniaka tylko w celu zaspokojenia swojej niepohamowanej pasji ornitologicznej. Drozd obrożny, którego areał nieszczęśliwie dla szanownego jegomościa rozciągał się na skalistych terenach podlegających Averym, musiał rozpalać jego myśli do czerwoności. Pierwsze osobniki zakończyły swoje migracje i spod afrykańskiego słońca wróciły do Shropshire, by niczym magnes przyciągnąć fana przyrody, który skupiając się na śledzeniu ptaka przez szkła lornetki nawet nie zauważył, że i on sam był obserwowany. Perseus pamiętał aż za dobrze dzień, w którym zobaczył lekko grubawego mugola po raz pierwszy, jego świdrujące oczka wbite nierozumnie w horyzont, jego ciężkie buciory bezczeszczące ziemię, po której stąpał - ziemię Averych, jego ziemię, momentalnie zapałał pogardą do tej marnej kreatury, próbującej przecierać nowe szlaki w miejscu, które winno zostać nieskalane. W dniu, w którym dojrzałe lato zaczynało przemieniać się w jesień, a wrzosowiska krzyczały intensywnością barw, pucołowata twarz zwróciła się w kierunku wzbijającego się w przestworzach aetonana Leandry, a szok zamroził mężczyznę w bezruchu na tyle długo, by krótkie zaklęcie konfundujące wymazało z jego pamięci niewygodne najświeższe wspomnienia i wytarło sens kontynuowania wycieczki. Tego dnia w towarzystwie wrażliwej dziedziczki Averych Perseusowi nie wypadało uczynić nic więcej, niż zneutralizować skutki zderzenia świata niemagicznego z magicznym i zabrać przejętą siostrę z powrotem do domu, lecz poczucie niesprawiedliwości narastało nieprzerwanie; dlaczego to oni powinni się ukrywać, dlaczego powinni przemykać niczym złodzieje przez własne ziemie, zamiast rozkoszować się każdym ich calem bez nieprzyjemnych dystraktorów? Pielęgnował tę myśl wytrwale, by z ostatecznej konfrontacji wyciągnąć tyle oczyszczającej satysfakcji, ile tylko było możliwe.
Nie bawił się w konwersacje poniżej swojego poziomu, nie porywał się na adresowanie jakichkolwiek swoich słów do miernoty ich niegodnej, nie zamierzał składać żadnych wyjaśnień. Celne Silencio oszczędziło Perseusowi wątpliwej przyjemności kaleczenia uwrażliwionych błon bębenkowych głosem mugola, a gdy ujawnił mu swoją obecność, mógłby przysiąc, że nim w piwnych tęczówkach odmalowało się zdziwienie wywołane niemożnością wydania z siebie dźwięku i rozpoczęcia peanów na cześć drozdów, przez ułamek sekundy pobłyskiwała w nich radość, że swój zachwyt będzie mógł podzielić z kimś innym. Rozczarowanie musiało być gorzkie, o ile w ogóle zdążyło nadejść - w spływające miękko z ust Vulnerario Avery przelał całe swoje zdegustowanie faktem, że podgatunek mugolski oddycha tym samym powietrzem, całe swoje obrzydzenie tym, że rozprzestrzeniali się wszędzie niczym robactwo; pochłaniające go od środka skrajnie negatywne odczucia zadziałały na skryty w różdżce rdzeń z jadu bazyliszka jak oliwa na ogień, a spierzchnięte usta ofiary poruszyły się niemo, przywodząc na myśl bezbronną rybę wyjętą z wody. Ciszy nie przerwał ani jeden krzyk bólu, nie rozbrzmiało ani jedno jęknięcie cierpienia, gdy niewidzialny miecz przeszywał na wylot kolejne skryte w klatce piersiowej tkanki i bezlitośnie rozcinał newralgiczne punkty będące kluczem do wyzionięcia ducha. Błysk zielonego światła wydawał się być zbyt łaskawy, zbyt czysty, z kolei myśl o zanieczyszczeniu świętej ziemi brudną krwią nakazywała wstrzymać się z wrodzoną chęcią doszkalania swoich umiejętności na żywym obiekcie. Gdyby okoliczności były inne, gdyby znajdowali się w innym miejscu - może. Teraz jednak podrygujący w przedśmiertnych konwulsjach mężczyzna był niczym mniej i niczym więcej jak środkiem dotarcia do celu, dlatego cisowa różdżka przecięła powietrze ze świstem, a gdy płuca konającego mugola zafalowały po raz kolejny, zamiast życiodajnego tlenu wciąganego w pokiereszowane drogi oddechowe już tylko z przyzwyczajenia, zagościły w nich kłęby duszącego dymu. Żałosny, błagalno-udręczony wyraz twarzy raz na zawsze utrwaliły tężejące w bezruchu mięśnie. Lamino. Zaklęcie noży rozpłatało lekko posiniałą skórę szyi, a wargi Avery’ego wygięły się w grymasie pełnym niezadowolenia, gdy bluzgająca z otwartych tętnic krew zaczęła wsiąkać w ledwo co odżywające po zimie wrzosy. Powtórzył inkantację, by jak najszybciej przerwać łączność kręgosłupa tuż u nasady karku, poniżej potylicy i zwieńczyć dzieło dekapitacji. Oddzielona od korpusu głowa odtoczyła się kawałek dalej, lecz nim skaziła ciemną juchą większe pasmo ziemi, młody szlachcic przelewitował ją do czarnego worka, unikając konieczności bezpośredniego kontaktu. Miał to, po co przyszedł, lecz to nie był jeszcze koniec. Pozostawienie zwłok na terenie Shropshire nie wchodziło w grę, grzebanie go w okolicy tym bardziej, przetransmutował więc truchło w krzewinę, dokładnie taką, jakie wyrastały wszędzie w zasięgu wzroku i nim opuścił Long Mynd, skierował różdżkę w nasiąknięte krwią podłoże, by usunąć z niego ostatnią kroplę krwi. Teleportował się w zakole rzeki Severn, właśnie do tego miejsca, które owiane ponurą sławą hodowli trolli było omijane przez wszystkich szerokim łukiem. Nie odczuwał strachu, będąc dziedzicem Averych, mając zaplecze w postaci odpowiednich nauk i obycia, napawające lękiem stworzenia były jego sprzymierzeńcami, nie wrogami. Paroma zaklęciami przygotował i rozpalił ognisko, a gdy w ustawionym nad nim kociołkiem zagotowała się woda doprawiona paroma kroplami eliksiru, wrzucił do niej odciętą głowę i zmniejszył nieco płomienie, by skrupulatnie i dokładnie wygotować nawet najmniejszy skrawek tkanek dzielących go od pozyskania czystej, połyskującej upiorną bielą czaszki. W oczekiwaniu na efekty końcowe postanowił nie tracić czasu i pozbyć się zwłok. Chociaż nigdy przez myśl by mu nie przemknęło, by truć podopiecznych swojego rodu mugolskim ścierwem, teraz wszystko składało się wprost idealnie; odczarowane i poćwiartowane truchło przetransportował do miejsca, w którym oddzielone od reszty znajdowały się trzy trolle z zakończonej sukcesem i czekającej na zrealizowanie transakcji z lordem Rowle. Paroma urywanymi dźwiękami przypominającymi chrząknięcia i warknięcia Perseus przyciągnął uwagę tych wybranych stworzeń i z cieniem satysfakcji błąkającym się na twarzy przez kilka chwil obserwował znikanie szczątków ornitologa. Machnięciem różdżki odłowił i osuszył czaszkę, nim przetransmutował ją w niewzbudzającą podejrzeń książkę, zatarł również ślady po ognisku. Resztę sprzątnęły trolle. Gdzieś w oddali rozbrzmiewała szczebiotliwa, fletowa melodia drozda obrożnego.
Być może kolejne dni powinny przynieść ze sobą refleksje odnośnie czynów, których się dopuścił; czy człowiek jest w stanie odebrać życie i nie poczuć zupełnie nic? Oczekiwał czegoś ilekroć spojrzenie chłodnych tęczówek padało na grzbiet książki, kryjącej w sobie krwawą tajemnicę, ostatecznie jednak stwierdził jakże przewrotnie, że najwyraźniej nic nie znaczący mugol miał miał dla niego jeszcze mniejszą wagę niż zwierzyna łowna, a poczucie wyższości idei, która mu przyświecała, pozwalało na przesuwanie wszelkich granic lub wręcz całkowite ich wymazanie i nakreślanie na nowo. Nie nurzał się w marazmie zbyt długo, przeżuwając kolejne kęsy kolacji i upijając kolejne łyki wina w towarzystwie młodej małżonki, planował już kolejne swoje kroki, w myślach zawężając listę potencjalnych celów do tego jednego, dalekiego od miana przypadkowego. Panna Diggory była czarownicą czystej krwi, panna Diggory była zdrajczynią brukającą społeczność niegodnymi kontaktami ze szlamami, panna Diggory była uzdrowicielką, panna Diggory uzyskała atencję Perseusa na równo dwie godziny - o dwie za dużo. Późnym wieczorem czekał na nią nieopodal przychodni, w której praktykowała. Daszek pobliskiego sklepu zielarskiego chronił nie tylko przed deszczem, który padał rzęsiście, ale i przed ulicznymi światłami. Czarownica spóźniała się z wyjściem, dziwne, każdego dnia kończyła pracę o tej samej porze, każdego dnia zamykała przychodnię samodzielnie. Niecierpliwość zamrowiła w koniuszkach palców Avery’ego, którego mało co wyprowadzało z równowagi tak jak rozpadanie się misternego planu, lecz nie zamierzał odpuszczać, nie teraz, gdy w myślach niemalże wyrysował na tyczkowatej sylwetce blondynki swoją tarczę. Postanowił improwizować. Cisową różdżkę schował do rękawa płaszcza, rękę przycisnął do klatki piersiowej drugą dłonią, jakby został ciężko raniony, na twarz przywołał zbolałą minę, po czym przyjmując na siebie rolę pacjenta pilnie wymagającego pomocy medycznej, zdecydowanie pchnął drzwi, by znaleźć się wewnątrz szpitalnego pomieszczenia przywołującego najgorsze możliwe skojarzenia. Parę gładkich słów, nuta przejęcia dźwięczącego w głosie, gdy mówił, że z powodu dziedzicznej choroby wykrwawi się na śmierć, krótkie wyjaśnienie, że polecił ją William (czy nie każdy znał jakiegoś Williama?) i że będzie dozgonnie wdzięczny; oderwała się od porządkowania dokumentacji medycznej i już była jego. Skrzętnie skryła zdziwienie i irytację wywołaną nieprzewidzianym przedłużeniem godzin pracy (dostrzegł ten błysk w jej oczach i tylko uznał to za kolejny powód do niedarzenia zaufaniem magomedyków), momentalnie skierowała swe kroki w stronę szafki, by zlokalizować eliksir przeciwkrwotoczny, lecz nim szklane buteleczki chociażby znalazły się w jej zasięgu, Perseus dobył swojej różdżki i rzucił zaklęcie unieruchamiające. Jego głos nie brzmiał już tak słodko, gdy wypowiadał inkantację, a usta nie wyginały się we wdzięcznym uśmiechu, gdy zbliżył się do kobiety, która ugodzona świetlistym promieniem osunęła się bezwładnie na posadzkę. Dopiero teraz w słabym świetle lampki ustawionej na biurku zauważył niewielkie wybrzuszenie odznaczające się pod jej służbową szatą, a obrzydzenie jej osobą zabulgotało w jego trzewiach niebezpiecznie. Aquassus skutecznie uciszyło wszelkie pytania blondynki, uniemożliwiło również ewentualne próby wzywania pomocy, która i tak by nie nadeszła. Distorsio powstrzymało próby sięgnięcia po znajdującą się zbyt daleko różdżkę, gdy ramię kobiety z donośnym chrupnięciem wyłamało się z obręczy barkowej. Locomotor Mortis zahamowało wierzganie kończyn, ciemne oczy nabiegły łzami niewzbudzającymi w szlachcicu ani krzty współczucia, lecz dopiero kolejna klątwa wprawiła czarownicę w stan graniczący z obłędem. Nawet jeśli uzdrowicielka nie była zaznajomiona z inkantacjami czarnomagicznymi, koniec różdżki wbijający się prosto w jej brzuch był dostateczną wskazówką tego, co miało nastąpić. Nullam rem natam. Jej opór zdawał się nagle osłabnąć, jakby już straciła chęci do dalszego życia. Corescident rozbrzmiało w strunach głosowych Avery’ego, który postanowił zakończyć zabawę szybciej, w pomieszczeniu rozległ się chrzęst łamanego kręgosłupa. Jeśli znieczulenie było łaską, o którą prosiła, zdecydowanie ją dostała nim kolejne zaklęcie rozorało ciało czarownicy niezliczoną ilością głębokich rozcięć. Szlachcic podstawił szklaną fiolkę pod jeden z ciepłych strumyk, a metaliczna woń uderzyła w jego nozdrza. Zakorkował fiolkę dokładnie, dla pewności przetransmutował ją w drugi tom trylogii o wartkiej akcji i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Formuła obniżająca krzepliwość krwi sprawiła, że resztki życia dosłownie wypłynęły z wątłego ciała blondynki, a gdy jej oczy zastygły nieruchomo, Perseus obrzucił wnętrze przychodni czujnym spojrzeniem. Seria zamaszystych ruchów nadgarstka zdemolowała pomieszczenie, roztrzaskując butelki eliksirów, haratając mało gustowną tapetę na ścianach, wywracając biurko i rozsypując papiery. Nim Avery przemienił się w czarną chmurę, by ulotnić się z miejsca zbrodni, ostatnią inkantacją rozbił w drobny mak szyby, dopełniając ostatni akt sztuki pod tytułem „pozorowanie włamania”.
Dopiero ostatni punkt na liście wzbudzał w nim mieszane uczucia; w jednorożcach tkwiło coś mistycznego i niepojętego, a skrzywdzenie jednego z tych stworzeń zdawało się być punktem bez odwrotu. Uszczuplanie populacji w rezerwacie Parkinsonów byłoby barbarzyństwem, nocne wędrówki po Zakazanym Lesie pod nosem Grindelwalda i przemykanie pomiędzy strzałami wojowniczych centaurów również nie jawiło się jako najlepszy pomysł, jako jedyną opcję pozostawiając wycieczkę do Wicklow Mountains. Chociaż plan Avery’ego opierał się na pomocy jednego z pracowników państwowego rezerwatu, na wszelki wypadek zatroszczył się o odpowiednią przepustkę, której zdobycie okazało się być niemalże igraszką - urocza asystentka urzędnika średniej rangi z nieśmiałym uśmiechem wysłuchała rozległej i szczegółowej opowieści o planowanej wizycie wyjątkowo wpływowego członka zarządu rezerwatu Parkinsonów, który miał przybyć do szkockiego azylu tych magicznych stworzeń w celu omówienia ewentualnej współpracy, na której miałyby skorzystać obie zainteresowane strony, wszystko oczywiście dla dobra jednorożców. Zachęcona krótkim Obliviate asystentka szybko wyrzuciła z pamięci wystawiany dokument, a Perseus godzinę po zapadnięciu zmroku wybrał się na wycieczkę krajoznawczą, by zmaterializować się w obłoku czarnej chmury na obrzeżach wygrodzonego terenu, który od jakiegoś czasu był powiększany. Czekał cierpliwie na pogwizdującego radośnie strażnika, który okrążał ogrodzenie rezerwatu, a gdy ten pojawił się w zasięgu jego wzroku, celnie rzucony Imperius nakłonił go do chwilowego zniesienia zaklęć zabezpieczających obszar i wskazania mu miejsca, w którym przebywały stworzenia o srebrnej sierści - stosunkowo młode, pełne wigoru i werwy, która z pewnością musiała się przekładać na jakość krwi tłoczonej przez ich serca. Nim odprawił strażnika, by ten powrócił do swoich zajęć, skorygował jego wspomnienia dwukrotnie, by nie mieć nawet cienia wątpliwości co do tego, że operacja modyfikacji pamięci była skuteczna. Wyprawa nie była prosta. Perseus w pełnym skupieniu i kompletnej ciemności przedzierał się przez kolejne jardy zdradzieckich, nieprzetartych szlaków pełnych wystających korzeni i nierówności terenu, wszystko po to, by ani hałasem, ani światłem wydobywającym się z końca różdżki nie zaalarmować zwierząt o zbliżającym się zagrożeniu. Cytrynowożółty księżyc zdążył przemieścić się na atramentowym nieboskłonie nim czarodziej dostrzegł pomiędzy drzewami jaśniejącą poświatę i na trzy sekundy zamarł w bezruchu, by w niemym zachwycie docenić majestatyczność dojrzanego stworzenia - które musiało zginąć z jego rąk. Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za tę zbrodnię? Przypominające konia krwi arabskiej zwierzę skubało od niechcenia pogrążoną w mroku trawę, gdy podchodzący od strony nawietrznej Perseus wciąż pozostawał niezauważony. Jedna krucha gałązka łamiąca się pod podeszwą buta, tylko tyle starczyło, by spłoszyć jednorożca, który uniósł łeb gwałtownie w poszukiwaniu źródła dźwięku. Nie było czasu do stracenia, druga taka szansa mogła się nie nadarzyć. Commotio poraziło srebrzyste ciało, które zwaliło się na ziemię z głuchym łoskotem nim ogier zdążył poderwać się do galopu pomiędzy drzewami. Avery pospiesznie zbliżył się do stworzenia, by zaklęciem uciszyć alarmujące parskanie i rżenie, a kolejnym przywołać świetliste lasso pętające kończyny tuż powyżej orzących miękkie podłoże kopyt. Gdy przykucnął przy powalonym zwierzęciu, we wpatrzonych w niego wielkich oczach, w których odbijały się wszystkie gwiazdy, dojrzał coś, czego nie był w stanie dojrzeć w oczach poprzednich ofiar, coś, co sprawiło, że pogładził lśniącą szyję, szepcząc uspokajająco, że niedługo będzie po wszystkim, chociaż zapewne ani jednorożca, ani oprawcy nie ukoiło to ani odrobinę. Oprawca. Pierwszy raz dostrzegł siebie samego w tej roli. Nie był już tym, który wymierzał szeroko pojętą sprawiedliwość za zbrodnie przeciwko społeczności czarodziejskiej, nie był już tym, który dobrowolnie brał na swoje barki ciężar oczyszczania w imię większego dobra. Tego wieczoru był katem, nie miał już najmniejszych wątpliwości, gdy wypowiadał śmiertelną formułę, przywołującą błysk zielonego światła, od którego wszystkie mięśnie kurczące się panicznie pod srebrzystą skórą rozluźniły się gwałtownie, pozostawiając ciało bezwładnym. Z niemalże chirurgiczną precyzją rozciął szyję stworzenia, a podstawione naczynie o objętości znacznie przewyższającej jedną fiolkę (skoro jednorożec musiał zginąć, niech nie ginie na marne) w mgnieniu oka zapełniło się gęstą, połyskującą tajemniczo cieczą o błękitnosrebrnym kolorze. Krew skapywała z palców Perseusa, gdy zamknięte szczelnie naczynie transmutował w trzeci i finalny tom, który znalazł swoje miejsce w bezpiecznej kieszeni płaszcza, z jakiegoś powodu wiedział, że tym razem niełatwo przyjdzie mu zmyć wszystkie ślady ze swoich dłoni, które skalane zostały śmiercią niewinnego. Nie potrafił się zmusić do pogrzebania truchła, nie potrafił wypowiedzieć zaklęć, które wykopałyby przepastny dół i przykryły resztki mistycyzmu spulchnioną ziemią i warstwą ściółki maskującą wszystko. Przemienił ciało w coś, co przypominało mech obrastający okoliczne wystające z podłoża korzenie i ściskając coś, czego nigdy nie nazwałby mianem trofeum, wzbił się ponad las, pozwalając ciemnościom pochłonąć kłębiący się naokoło niego czarny dym. Nim powrócił do domu, by wymawiając się zleconą przez szefa ciężką nocą w terenie, udać się do swoich komnat, zmaterializował się w owianym tajemnicą zakątku nieopodal Preen Manor, w którym znajdowały się obrośnięte zdziczałą roślinnością pełnowymiarowe rzeźby o kształtach głównie humanoidalnych. Pod osłoną nocy cofnął zaklęcie transmutacyjne, by przy pomocy cisowej różdżki, w szalonym widzie upiornego kunsztu ułożyć martwego jednorożca w dumnej pozie, którą przemienił w kamień. Kilka inkantacji postarzyło optycznie najnowszy nabytek w kolekcji - formę naznaczyły drobne wyżłobienia, jakby rzeźbę nadgryzł ząb czasu, gałązki bluszczu chciwie oplotły skamieniałego jednorożca. Avery utrwalił swoje dzieło. W pokrętny sposób oddał hołd majestatycznemu stworzeniu. Było przecież za późno, by ronić krokodyle łzy.
| zt
Pierwsze szemrania, fala niepokojących półsłówek dotarła do niego jeszcze nim nokturnowe pogłoski o narastającym niezadowoleniu Czarnego Pana rozbrzmiały pełnią mocy. Nie ruszył momentalnie, nie skoczył na głęboką wodę, zamiast tego przeprowadzając sumienny wywiad środowiskowy i filtrując zgromadzone informacje, aż otrzymał te w pełni rzetelne - miały nadejść zmiany, zmiany na tyle poważne, by Riddle przełożył wszelkie uprzednie plany na dalszą przyszłość i zażądał dowodów bezgranicznej lojalności. Nie można było się temu dziwić, w szeregi Rycerzy już jakiś czas temu wkradła się słabość utożsamiana przez parę jednostek, które należało wyeliminować w ten czy inny sposób. Ostatnia szansa dla wzbudzających wątpliwości, szczyt łaski, której ciężko było się spodziewać. Idee wszak winny być zakorzeniona na tyle głęboko, by nie dało się ich wyplenić, półśrodki nie wchodziły w grę, a niestabilni gracze musieli zostać odsunięci od szachownicy, by nie zagrażać sprawie. Ekscytacja z wolna zalewała ciało Avery’ego, gdy myślał o zbliżającym się zadaniu, dającym zdecydowanie więcej zgubnej i wymagającej poczucia odpowiedzialności swobody, dającym więcej możliwości niż dyplomatyczna misja z poselstwem do nestorów. Pomimo jasnych punktów w jego najświeższej biografii, ostatni kwartał obfitował w wydarzenia, których echa osiadały na jego umyśle niczym ciężka mgła, zatruwając codzienność i domagając się znalezienia sposobu na ich rozwianie - Czarny Pan dostarczył mu sposób jak na tacy, a Perseus nie miał w zwyczaju marnować szans.
Stopniowanie wrażeń, tudzież poziomu trudności, w podobnych okolicznościach przychodziło niemalże naturalnie; pierwszym punktem programu została ofiara krwi mugolskiej. Wybór był oczywisty, niemalże banalny - intruz zapuszczał się wgłąb rozległych wrzosowisk Long Mynd z zaskakującą regularnością, za nic mając przywołane zaklęciami ochronnymi odstraszające plugawą krew iluzje ruin, które według wierzeń niemagicznej społeczności były nawiedzone, za nic mając już wcale nieiluzoryczne rozpadliny i zdradzieckie urwiska, przez które przedzierał się z uporem maniaka tylko w celu zaspokojenia swojej niepohamowanej pasji ornitologicznej. Drozd obrożny, którego areał nieszczęśliwie dla szanownego jegomościa rozciągał się na skalistych terenach podlegających Averym, musiał rozpalać jego myśli do czerwoności. Pierwsze osobniki zakończyły swoje migracje i spod afrykańskiego słońca wróciły do Shropshire, by niczym magnes przyciągnąć fana przyrody, który skupiając się na śledzeniu ptaka przez szkła lornetki nawet nie zauważył, że i on sam był obserwowany. Perseus pamiętał aż za dobrze dzień, w którym zobaczył lekko grubawego mugola po raz pierwszy, jego świdrujące oczka wbite nierozumnie w horyzont, jego ciężkie buciory bezczeszczące ziemię, po której stąpał - ziemię Averych, jego ziemię, momentalnie zapałał pogardą do tej marnej kreatury, próbującej przecierać nowe szlaki w miejscu, które winno zostać nieskalane. W dniu, w którym dojrzałe lato zaczynało przemieniać się w jesień, a wrzosowiska krzyczały intensywnością barw, pucołowata twarz zwróciła się w kierunku wzbijającego się w przestworzach aetonana Leandry, a szok zamroził mężczyznę w bezruchu na tyle długo, by krótkie zaklęcie konfundujące wymazało z jego pamięci niewygodne najświeższe wspomnienia i wytarło sens kontynuowania wycieczki. Tego dnia w towarzystwie wrażliwej dziedziczki Averych Perseusowi nie wypadało uczynić nic więcej, niż zneutralizować skutki zderzenia świata niemagicznego z magicznym i zabrać przejętą siostrę z powrotem do domu, lecz poczucie niesprawiedliwości narastało nieprzerwanie; dlaczego to oni powinni się ukrywać, dlaczego powinni przemykać niczym złodzieje przez własne ziemie, zamiast rozkoszować się każdym ich calem bez nieprzyjemnych dystraktorów? Pielęgnował tę myśl wytrwale, by z ostatecznej konfrontacji wyciągnąć tyle oczyszczającej satysfakcji, ile tylko było możliwe.
Nie bawił się w konwersacje poniżej swojego poziomu, nie porywał się na adresowanie jakichkolwiek swoich słów do miernoty ich niegodnej, nie zamierzał składać żadnych wyjaśnień. Celne Silencio oszczędziło Perseusowi wątpliwej przyjemności kaleczenia uwrażliwionych błon bębenkowych głosem mugola, a gdy ujawnił mu swoją obecność, mógłby przysiąc, że nim w piwnych tęczówkach odmalowało się zdziwienie wywołane niemożnością wydania z siebie dźwięku i rozpoczęcia peanów na cześć drozdów, przez ułamek sekundy pobłyskiwała w nich radość, że swój zachwyt będzie mógł podzielić z kimś innym. Rozczarowanie musiało być gorzkie, o ile w ogóle zdążyło nadejść - w spływające miękko z ust Vulnerario Avery przelał całe swoje zdegustowanie faktem, że podgatunek mugolski oddycha tym samym powietrzem, całe swoje obrzydzenie tym, że rozprzestrzeniali się wszędzie niczym robactwo; pochłaniające go od środka skrajnie negatywne odczucia zadziałały na skryty w różdżce rdzeń z jadu bazyliszka jak oliwa na ogień, a spierzchnięte usta ofiary poruszyły się niemo, przywodząc na myśl bezbronną rybę wyjętą z wody. Ciszy nie przerwał ani jeden krzyk bólu, nie rozbrzmiało ani jedno jęknięcie cierpienia, gdy niewidzialny miecz przeszywał na wylot kolejne skryte w klatce piersiowej tkanki i bezlitośnie rozcinał newralgiczne punkty będące kluczem do wyzionięcia ducha. Błysk zielonego światła wydawał się być zbyt łaskawy, zbyt czysty, z kolei myśl o zanieczyszczeniu świętej ziemi brudną krwią nakazywała wstrzymać się z wrodzoną chęcią doszkalania swoich umiejętności na żywym obiekcie. Gdyby okoliczności były inne, gdyby znajdowali się w innym miejscu - może. Teraz jednak podrygujący w przedśmiertnych konwulsjach mężczyzna był niczym mniej i niczym więcej jak środkiem dotarcia do celu, dlatego cisowa różdżka przecięła powietrze ze świstem, a gdy płuca konającego mugola zafalowały po raz kolejny, zamiast życiodajnego tlenu wciąganego w pokiereszowane drogi oddechowe już tylko z przyzwyczajenia, zagościły w nich kłęby duszącego dymu. Żałosny, błagalno-udręczony wyraz twarzy raz na zawsze utrwaliły tężejące w bezruchu mięśnie. Lamino. Zaklęcie noży rozpłatało lekko posiniałą skórę szyi, a wargi Avery’ego wygięły się w grymasie pełnym niezadowolenia, gdy bluzgająca z otwartych tętnic krew zaczęła wsiąkać w ledwo co odżywające po zimie wrzosy. Powtórzył inkantację, by jak najszybciej przerwać łączność kręgosłupa tuż u nasady karku, poniżej potylicy i zwieńczyć dzieło dekapitacji. Oddzielona od korpusu głowa odtoczyła się kawałek dalej, lecz nim skaziła ciemną juchą większe pasmo ziemi, młody szlachcic przelewitował ją do czarnego worka, unikając konieczności bezpośredniego kontaktu. Miał to, po co przyszedł, lecz to nie był jeszcze koniec. Pozostawienie zwłok na terenie Shropshire nie wchodziło w grę, grzebanie go w okolicy tym bardziej, przetransmutował więc truchło w krzewinę, dokładnie taką, jakie wyrastały wszędzie w zasięgu wzroku i nim opuścił Long Mynd, skierował różdżkę w nasiąknięte krwią podłoże, by usunąć z niego ostatnią kroplę krwi. Teleportował się w zakole rzeki Severn, właśnie do tego miejsca, które owiane ponurą sławą hodowli trolli było omijane przez wszystkich szerokim łukiem. Nie odczuwał strachu, będąc dziedzicem Averych, mając zaplecze w postaci odpowiednich nauk i obycia, napawające lękiem stworzenia były jego sprzymierzeńcami, nie wrogami. Paroma zaklęciami przygotował i rozpalił ognisko, a gdy w ustawionym nad nim kociołkiem zagotowała się woda doprawiona paroma kroplami eliksiru, wrzucił do niej odciętą głowę i zmniejszył nieco płomienie, by skrupulatnie i dokładnie wygotować nawet najmniejszy skrawek tkanek dzielących go od pozyskania czystej, połyskującej upiorną bielą czaszki. W oczekiwaniu na efekty końcowe postanowił nie tracić czasu i pozbyć się zwłok. Chociaż nigdy przez myśl by mu nie przemknęło, by truć podopiecznych swojego rodu mugolskim ścierwem, teraz wszystko składało się wprost idealnie; odczarowane i poćwiartowane truchło przetransportował do miejsca, w którym oddzielone od reszty znajdowały się trzy trolle z zakończonej sukcesem i czekającej na zrealizowanie transakcji z lordem Rowle. Paroma urywanymi dźwiękami przypominającymi chrząknięcia i warknięcia Perseus przyciągnął uwagę tych wybranych stworzeń i z cieniem satysfakcji błąkającym się na twarzy przez kilka chwil obserwował znikanie szczątków ornitologa. Machnięciem różdżki odłowił i osuszył czaszkę, nim przetransmutował ją w niewzbudzającą podejrzeń książkę, zatarł również ślady po ognisku. Resztę sprzątnęły trolle. Gdzieś w oddali rozbrzmiewała szczebiotliwa, fletowa melodia drozda obrożnego.
Być może kolejne dni powinny przynieść ze sobą refleksje odnośnie czynów, których się dopuścił; czy człowiek jest w stanie odebrać życie i nie poczuć zupełnie nic? Oczekiwał czegoś ilekroć spojrzenie chłodnych tęczówek padało na grzbiet książki, kryjącej w sobie krwawą tajemnicę, ostatecznie jednak stwierdził jakże przewrotnie, że najwyraźniej nic nie znaczący mugol miał miał dla niego jeszcze mniejszą wagę niż zwierzyna łowna, a poczucie wyższości idei, która mu przyświecała, pozwalało na przesuwanie wszelkich granic lub wręcz całkowite ich wymazanie i nakreślanie na nowo. Nie nurzał się w marazmie zbyt długo, przeżuwając kolejne kęsy kolacji i upijając kolejne łyki wina w towarzystwie młodej małżonki, planował już kolejne swoje kroki, w myślach zawężając listę potencjalnych celów do tego jednego, dalekiego od miana przypadkowego. Panna Diggory była czarownicą czystej krwi, panna Diggory była zdrajczynią brukającą społeczność niegodnymi kontaktami ze szlamami, panna Diggory była uzdrowicielką, panna Diggory uzyskała atencję Perseusa na równo dwie godziny - o dwie za dużo. Późnym wieczorem czekał na nią nieopodal przychodni, w której praktykowała. Daszek pobliskiego sklepu zielarskiego chronił nie tylko przed deszczem, który padał rzęsiście, ale i przed ulicznymi światłami. Czarownica spóźniała się z wyjściem, dziwne, każdego dnia kończyła pracę o tej samej porze, każdego dnia zamykała przychodnię samodzielnie. Niecierpliwość zamrowiła w koniuszkach palców Avery’ego, którego mało co wyprowadzało z równowagi tak jak rozpadanie się misternego planu, lecz nie zamierzał odpuszczać, nie teraz, gdy w myślach niemalże wyrysował na tyczkowatej sylwetce blondynki swoją tarczę. Postanowił improwizować. Cisową różdżkę schował do rękawa płaszcza, rękę przycisnął do klatki piersiowej drugą dłonią, jakby został ciężko raniony, na twarz przywołał zbolałą minę, po czym przyjmując na siebie rolę pacjenta pilnie wymagającego pomocy medycznej, zdecydowanie pchnął drzwi, by znaleźć się wewnątrz szpitalnego pomieszczenia przywołującego najgorsze możliwe skojarzenia. Parę gładkich słów, nuta przejęcia dźwięczącego w głosie, gdy mówił, że z powodu dziedzicznej choroby wykrwawi się na śmierć, krótkie wyjaśnienie, że polecił ją William (czy nie każdy znał jakiegoś Williama?) i że będzie dozgonnie wdzięczny; oderwała się od porządkowania dokumentacji medycznej i już była jego. Skrzętnie skryła zdziwienie i irytację wywołaną nieprzewidzianym przedłużeniem godzin pracy (dostrzegł ten błysk w jej oczach i tylko uznał to za kolejny powód do niedarzenia zaufaniem magomedyków), momentalnie skierowała swe kroki w stronę szafki, by zlokalizować eliksir przeciwkrwotoczny, lecz nim szklane buteleczki chociażby znalazły się w jej zasięgu, Perseus dobył swojej różdżki i rzucił zaklęcie unieruchamiające. Jego głos nie brzmiał już tak słodko, gdy wypowiadał inkantację, a usta nie wyginały się we wdzięcznym uśmiechu, gdy zbliżył się do kobiety, która ugodzona świetlistym promieniem osunęła się bezwładnie na posadzkę. Dopiero teraz w słabym świetle lampki ustawionej na biurku zauważył niewielkie wybrzuszenie odznaczające się pod jej służbową szatą, a obrzydzenie jej osobą zabulgotało w jego trzewiach niebezpiecznie. Aquassus skutecznie uciszyło wszelkie pytania blondynki, uniemożliwiło również ewentualne próby wzywania pomocy, która i tak by nie nadeszła. Distorsio powstrzymało próby sięgnięcia po znajdującą się zbyt daleko różdżkę, gdy ramię kobiety z donośnym chrupnięciem wyłamało się z obręczy barkowej. Locomotor Mortis zahamowało wierzganie kończyn, ciemne oczy nabiegły łzami niewzbudzającymi w szlachcicu ani krzty współczucia, lecz dopiero kolejna klątwa wprawiła czarownicę w stan graniczący z obłędem. Nawet jeśli uzdrowicielka nie była zaznajomiona z inkantacjami czarnomagicznymi, koniec różdżki wbijający się prosto w jej brzuch był dostateczną wskazówką tego, co miało nastąpić. Nullam rem natam. Jej opór zdawał się nagle osłabnąć, jakby już straciła chęci do dalszego życia. Corescident rozbrzmiało w strunach głosowych Avery’ego, który postanowił zakończyć zabawę szybciej, w pomieszczeniu rozległ się chrzęst łamanego kręgosłupa. Jeśli znieczulenie było łaską, o którą prosiła, zdecydowanie ją dostała nim kolejne zaklęcie rozorało ciało czarownicy niezliczoną ilością głębokich rozcięć. Szlachcic podstawił szklaną fiolkę pod jeden z ciepłych strumyk, a metaliczna woń uderzyła w jego nozdrza. Zakorkował fiolkę dokładnie, dla pewności przetransmutował ją w drugi tom trylogii o wartkiej akcji i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Formuła obniżająca krzepliwość krwi sprawiła, że resztki życia dosłownie wypłynęły z wątłego ciała blondynki, a gdy jej oczy zastygły nieruchomo, Perseus obrzucił wnętrze przychodni czujnym spojrzeniem. Seria zamaszystych ruchów nadgarstka zdemolowała pomieszczenie, roztrzaskując butelki eliksirów, haratając mało gustowną tapetę na ścianach, wywracając biurko i rozsypując papiery. Nim Avery przemienił się w czarną chmurę, by ulotnić się z miejsca zbrodni, ostatnią inkantacją rozbił w drobny mak szyby, dopełniając ostatni akt sztuki pod tytułem „pozorowanie włamania”.
Dopiero ostatni punkt na liście wzbudzał w nim mieszane uczucia; w jednorożcach tkwiło coś mistycznego i niepojętego, a skrzywdzenie jednego z tych stworzeń zdawało się być punktem bez odwrotu. Uszczuplanie populacji w rezerwacie Parkinsonów byłoby barbarzyństwem, nocne wędrówki po Zakazanym Lesie pod nosem Grindelwalda i przemykanie pomiędzy strzałami wojowniczych centaurów również nie jawiło się jako najlepszy pomysł, jako jedyną opcję pozostawiając wycieczkę do Wicklow Mountains. Chociaż plan Avery’ego opierał się na pomocy jednego z pracowników państwowego rezerwatu, na wszelki wypadek zatroszczył się o odpowiednią przepustkę, której zdobycie okazało się być niemalże igraszką - urocza asystentka urzędnika średniej rangi z nieśmiałym uśmiechem wysłuchała rozległej i szczegółowej opowieści o planowanej wizycie wyjątkowo wpływowego członka zarządu rezerwatu Parkinsonów, który miał przybyć do szkockiego azylu tych magicznych stworzeń w celu omówienia ewentualnej współpracy, na której miałyby skorzystać obie zainteresowane strony, wszystko oczywiście dla dobra jednorożców. Zachęcona krótkim Obliviate asystentka szybko wyrzuciła z pamięci wystawiany dokument, a Perseus godzinę po zapadnięciu zmroku wybrał się na wycieczkę krajoznawczą, by zmaterializować się w obłoku czarnej chmury na obrzeżach wygrodzonego terenu, który od jakiegoś czasu był powiększany. Czekał cierpliwie na pogwizdującego radośnie strażnika, który okrążał ogrodzenie rezerwatu, a gdy ten pojawił się w zasięgu jego wzroku, celnie rzucony Imperius nakłonił go do chwilowego zniesienia zaklęć zabezpieczających obszar i wskazania mu miejsca, w którym przebywały stworzenia o srebrnej sierści - stosunkowo młode, pełne wigoru i werwy, która z pewnością musiała się przekładać na jakość krwi tłoczonej przez ich serca. Nim odprawił strażnika, by ten powrócił do swoich zajęć, skorygował jego wspomnienia dwukrotnie, by nie mieć nawet cienia wątpliwości co do tego, że operacja modyfikacji pamięci była skuteczna. Wyprawa nie była prosta. Perseus w pełnym skupieniu i kompletnej ciemności przedzierał się przez kolejne jardy zdradzieckich, nieprzetartych szlaków pełnych wystających korzeni i nierówności terenu, wszystko po to, by ani hałasem, ani światłem wydobywającym się z końca różdżki nie zaalarmować zwierząt o zbliżającym się zagrożeniu. Cytrynowożółty księżyc zdążył przemieścić się na atramentowym nieboskłonie nim czarodziej dostrzegł pomiędzy drzewami jaśniejącą poświatę i na trzy sekundy zamarł w bezruchu, by w niemym zachwycie docenić majestatyczność dojrzanego stworzenia - które musiało zginąć z jego rąk. Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za tę zbrodnię? Przypominające konia krwi arabskiej zwierzę skubało od niechcenia pogrążoną w mroku trawę, gdy podchodzący od strony nawietrznej Perseus wciąż pozostawał niezauważony. Jedna krucha gałązka łamiąca się pod podeszwą buta, tylko tyle starczyło, by spłoszyć jednorożca, który uniósł łeb gwałtownie w poszukiwaniu źródła dźwięku. Nie było czasu do stracenia, druga taka szansa mogła się nie nadarzyć. Commotio poraziło srebrzyste ciało, które zwaliło się na ziemię z głuchym łoskotem nim ogier zdążył poderwać się do galopu pomiędzy drzewami. Avery pospiesznie zbliżył się do stworzenia, by zaklęciem uciszyć alarmujące parskanie i rżenie, a kolejnym przywołać świetliste lasso pętające kończyny tuż powyżej orzących miękkie podłoże kopyt. Gdy przykucnął przy powalonym zwierzęciu, we wpatrzonych w niego wielkich oczach, w których odbijały się wszystkie gwiazdy, dojrzał coś, czego nie był w stanie dojrzeć w oczach poprzednich ofiar, coś, co sprawiło, że pogładził lśniącą szyję, szepcząc uspokajająco, że niedługo będzie po wszystkim, chociaż zapewne ani jednorożca, ani oprawcy nie ukoiło to ani odrobinę. Oprawca. Pierwszy raz dostrzegł siebie samego w tej roli. Nie był już tym, który wymierzał szeroko pojętą sprawiedliwość za zbrodnie przeciwko społeczności czarodziejskiej, nie był już tym, który dobrowolnie brał na swoje barki ciężar oczyszczania w imię większego dobra. Tego wieczoru był katem, nie miał już najmniejszych wątpliwości, gdy wypowiadał śmiertelną formułę, przywołującą błysk zielonego światła, od którego wszystkie mięśnie kurczące się panicznie pod srebrzystą skórą rozluźniły się gwałtownie, pozostawiając ciało bezwładnym. Z niemalże chirurgiczną precyzją rozciął szyję stworzenia, a podstawione naczynie o objętości znacznie przewyższającej jedną fiolkę (skoro jednorożec musiał zginąć, niech nie ginie na marne) w mgnieniu oka zapełniło się gęstą, połyskującą tajemniczo cieczą o błękitnosrebrnym kolorze. Krew skapywała z palców Perseusa, gdy zamknięte szczelnie naczynie transmutował w trzeci i finalny tom, który znalazł swoje miejsce w bezpiecznej kieszeni płaszcza, z jakiegoś powodu wiedział, że tym razem niełatwo przyjdzie mu zmyć wszystkie ślady ze swoich dłoni, które skalane zostały śmiercią niewinnego. Nie potrafił się zmusić do pogrzebania truchła, nie potrafił wypowiedzieć zaklęć, które wykopałyby przepastny dół i przykryły resztki mistycyzmu spulchnioną ziemią i warstwą ściółki maskującą wszystko. Przemienił ciało w coś, co przypominało mech obrastający okoliczne wystające z podłoża korzenie i ściskając coś, czego nigdy nie nazwałby mianem trofeum, wzbił się ponad las, pozwalając ciemnościom pochłonąć kłębiący się naokoło niego czarny dym. Nim powrócił do domu, by wymawiając się zleconą przez szefa ciężką nocą w terenie, udać się do swoich komnat, zmaterializował się w owianym tajemnicą zakątku nieopodal Preen Manor, w którym znajdowały się obrośnięte zdziczałą roślinnością pełnowymiarowe rzeźby o kształtach głównie humanoidalnych. Pod osłoną nocy cofnął zaklęcie transmutacyjne, by przy pomocy cisowej różdżki, w szalonym widzie upiornego kunsztu ułożyć martwego jednorożca w dumnej pozie, którą przemienił w kamień. Kilka inkantacji postarzyło optycznie najnowszy nabytek w kolekcji - formę naznaczyły drobne wyżłobienia, jakby rzeźbę nadgryzł ząb czasu, gałązki bluszczu chciwie oplotły skamieniałego jednorożca. Avery utrwalił swoje dzieło. W pokrętny sposób oddał hołd majestatycznemu stworzeniu. Było przecież za późno, by ronić krokodyle łzy.
| zt
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
6 kwietnia 1956r.
Nie łatwo było się tu dostać. Nie wszędzie była możliwa teleportacja, przez wzgląd na duże ryzyko obławy zrezygnowano również z perspektywy użycia niezarejestrowanych świstoklików bądź co głośniejszych oraz bardziej widowiskowych środków transportu. Nie zniechęciło to jednak nikogo. Czarodzieje piechotą, latającymi dywanami, miotłami, latającymi wierzchowcami zbierali się licznie pod mizernie wyglądającą brzozą, której chłodny wiatr targał pajęcze gałęzie. Następnie zatapiali się w niej, wchodząc jakby do niej, przez nią. Jej przekrój był niewielki, ledwie wyrostek dałby radę objąć jej pień, dlatego co szersi musieli gimnastykować się i przeciskać się bokiem, by po przejściu na drugą stronę znaleźć się w zapewniającym swobodę ruchu obszernym pomieszczeniu wypełnionym lawiną dźwięków, zapachów i obrazów. Miało ono plan koła na którego obrzeżach rozstawione były liczne stoły przepełnione mniej lub bardziej (głównie mniej) przychylnie wyglądającymi mordami czerpiącymi przyjemność z trunków, jedzenia i innych uprzyjemniaczy od których powietrze nieprzyjemnie gryzło w gardło. Co jakiś czas minąć można było kokietujące, wyzywająco ubrane czarownice, które kusiły by poświęcić im uwagi i galeonów na uboczu; kłócących się zajadle ponurych czarnoksiężników kłócących się o to kto jakich to artefaktów nie przeszmuglował, lewitujące półmiski i trunki, które nachalnie wręcz szukały zawady na każdym bardziej wybijającym się od ziemi czarodziejowi. W centrum tego chaosu znajdował się jak gdyby placyk, podium, na którym krzątało się zbita gromada. Byli to chętni podjęcia próby wygrania wyścigu. Na niektórych z tych twarzy czaiła się nieprzyjemna determinacja, na innych łajdacki uśmiech rozbawienia. Wszyscy wyczekiwali rozpoczęcia się zmagań.
Ci, którzy nie posiadali własnego latającego sprzętu mogli go zdobyć u Lukrecji - starszego mężczyzny, dość znanego z węższym kręgu jako Kikut Joe (istnieje niepisana zasada nie pytania go o etymologię przydomka). Nie było rzeczy, której nie potrafiłby przemycić z punktu A do B. Ludzie nie byli w tym względzie wyjątkiem.
Nie łatwo było się tu dostać. Nie wszędzie była możliwa teleportacja, przez wzgląd na duże ryzyko obławy zrezygnowano również z perspektywy użycia niezarejestrowanych świstoklików bądź co głośniejszych oraz bardziej widowiskowych środków transportu. Nie zniechęciło to jednak nikogo. Czarodzieje piechotą, latającymi dywanami, miotłami, latającymi wierzchowcami zbierali się licznie pod mizernie wyglądającą brzozą, której chłodny wiatr targał pajęcze gałęzie. Następnie zatapiali się w niej, wchodząc jakby do niej, przez nią. Jej przekrój był niewielki, ledwie wyrostek dałby radę objąć jej pień, dlatego co szersi musieli gimnastykować się i przeciskać się bokiem, by po przejściu na drugą stronę znaleźć się w zapewniającym swobodę ruchu obszernym pomieszczeniu wypełnionym lawiną dźwięków, zapachów i obrazów. Miało ono plan koła na którego obrzeżach rozstawione były liczne stoły przepełnione mniej lub bardziej (głównie mniej) przychylnie wyglądającymi mordami czerpiącymi przyjemność z trunków, jedzenia i innych uprzyjemniaczy od których powietrze nieprzyjemnie gryzło w gardło. Co jakiś czas minąć można było kokietujące, wyzywająco ubrane czarownice, które kusiły by poświęcić im uwagi i galeonów na uboczu; kłócących się zajadle ponurych czarnoksiężników kłócących się o to kto jakich to artefaktów nie przeszmuglował, lewitujące półmiski i trunki, które nachalnie wręcz szukały zawady na każdym bardziej wybijającym się od ziemi czarodziejowi. W centrum tego chaosu znajdował się jak gdyby placyk, podium, na którym krzątało się zbita gromada. Byli to chętni podjęcia próby wygrania wyścigu. Na niektórych z tych twarzy czaiła się nieprzyjemna determinacja, na innych łajdacki uśmiech rozbawienia. Wszyscy wyczekiwali rozpoczęcia się zmagań.
Ci, którzy nie posiadali własnego latającego sprzętu mogli go zdobyć u Lukrecji - starszego mężczyzny, dość znanego z węższym kręgu jako Kikut Joe (istnieje niepisana zasada nie pytania go o etymologię przydomka). Nie było rzeczy, której nie potrafiłby przemycić z punktu A do B. Ludzie nie byli w tym względzie wyjątkiem.
- Kliknij tutaj!:
- Możecie się zbierać. Na początku posta wypiszcie posiadane przez was rzeczy które macie przy sobie. Brak wypisania różdżki oznacza, że nie będziecie jej przy sobie mieli etc. tak więc weźcie to na poważnie. Jeśli wasza postać skrywa swoją tożsamość to wypiszcie w jaki sposób - za kapturem, za pomocą czaru, zaklęcia, maski, co sobie sensownego tam wymyślicie.
Posiadanie własnej miotły daje +5 do każdego rzutu do końca wyścigu.
Ci którzy nie posiadają własnej miotły proszeni są o nabycie jej u Lukrecji poprzez rzucenie kością k10.
1-2 - wylosowana miotła wygląda co najmniej podejrzanie. Nigdy nie widzieliście takiego modelu, a jej tłusta w dotyku powierzchnia pachnąca przepoconymi (oby tylko) skarpetkami nafaszerowanymi fasolą nieco was odrzuca. Nie to jest jednak najgorsze - miotła szarpnęła się nagle w twojej dłoni, tak, że niechcący dźgnąłeś stojąca obok ciebie osobę jej końcem po żebrach. Lepiej usuń się w cień póki tego nie zauważyła. Wylosowanie tej miotły daje karę -5 do każdego rzutu do końca wyścigu.
3-9 - otrzymana miotła wygląda na nieco sfatygowaną, lecz ciągle żywą. To chyba dobrze o niej świadczy - w końcu skoro wielu już do mety dociągnęła to i ciebie da radę! Wylosowanie tej miotły nie wiąże się z żadnymi karami i bonusami.
10 - Trzon tej miotły jest wykonany z ciężkiego, grubo ciosanego drewna, jednak zadziwiająco dobrze i lekko układa się w dłoni. Tak, to kawał porządnej miotły. Bonus +5 do każdego rzutu do końca wyścigu.
Na odpis macie czas do północy 12 stycznia
I show not your face but your heart's desire
Niekiedy potrzebował odczuć adrenalinę napędzającą krew w żyłach.
W kieszeniach cienkiego, ciemnego płaszcza ukrył różdżkę i zmniejszoną zaklęciem miotłę bardzo dobrej jakości - najnowszy Zmiatacz, jego nieodłączną (jedyną?) przyjaciółkę; przemykał od cienia do cienia, by zaraz przedrzeć się przez przeszkodę gęstej sieci gałęzi brzozy. Zaraz jego nozdrza uderzyły kompilacje zapachów, oczy rozdrażniły feerie barw, a do uszu dobiegły kakofonie kontrastowych dźwięków: w pomieszczeniu pulsowało życie. Nie zrzucając z głowy szerokiego kaptura, Douglas - na wpół mimowolnie, na wpół po to, by podłechtać własne ego - powiódł spojrzeniem za eksponującą własne wdzięki czarownicą. Wyłapał jej wzrok, wysłał jej uśmiech, ale zaraz poszedł dalej: nie była warta dłuższej uwagi.
Po krótkim lawirowaniu wśród unoszących się w powietrzu kufli zamówił piwo; zatopił usta w goryczy, poniekąd chcąc się rozluźnić, może znieczulić. Tak niewielka dawka alkoholu nie mogła mu zaszkodzić, a jedynie dodać sił. Zaparcia. Agresji?
Nie zależało mu na tym, aby ukryć swoją tożsamość, ale wolał uniknąć sensacji; był gwiazdą, stawiano go na piedestałach, a choć jego reputacja już teraz była zmącona (te liczne złamane serca, te mnożące się bójki, te awantury), nie przejmował się tym, że mógł już całkiem ją zaprzepaścić; z drugiej strony, paradoksalnie opinia niegrzecznego chłopca dodawała mu fanów. A raczej - fanek.
Mniejsza z tym - obchodziły go efekty, nie szumy wiwatujących widzów.
Czekając na zgromadzenie się zainteresowanych i rozpoczęcie wyścigu, nonszalancko założył ręce na piersi, po tym jak krótko rzuconym zaklęciem doprowadził miotłę do standardowych rozmiarów. Taksował spojrzeniem wszystkich kręcących się jegomościów; kogo z nich przyjdzie mu dzisiaj zrzucić z miotły? Z kim wygra, kogo zmiesza z błotem, kto odczuje porażający posmak porażki?
Bo przecież on sam nie brał pod uwagę klęski. Nigdy tego nie robił.
W kieszeniach cienkiego, ciemnego płaszcza ukrył różdżkę i zmniejszoną zaklęciem miotłę bardzo dobrej jakości - najnowszy Zmiatacz, jego nieodłączną (jedyną?) przyjaciółkę; przemykał od cienia do cienia, by zaraz przedrzeć się przez przeszkodę gęstej sieci gałęzi brzozy. Zaraz jego nozdrza uderzyły kompilacje zapachów, oczy rozdrażniły feerie barw, a do uszu dobiegły kakofonie kontrastowych dźwięków: w pomieszczeniu pulsowało życie. Nie zrzucając z głowy szerokiego kaptura, Douglas - na wpół mimowolnie, na wpół po to, by podłechtać własne ego - powiódł spojrzeniem za eksponującą własne wdzięki czarownicą. Wyłapał jej wzrok, wysłał jej uśmiech, ale zaraz poszedł dalej: nie była warta dłuższej uwagi.
Po krótkim lawirowaniu wśród unoszących się w powietrzu kufli zamówił piwo; zatopił usta w goryczy, poniekąd chcąc się rozluźnić, może znieczulić. Tak niewielka dawka alkoholu nie mogła mu zaszkodzić, a jedynie dodać sił. Zaparcia. Agresji?
Nie zależało mu na tym, aby ukryć swoją tożsamość, ale wolał uniknąć sensacji; był gwiazdą, stawiano go na piedestałach, a choć jego reputacja już teraz była zmącona (te liczne złamane serca, te mnożące się bójki, te awantury), nie przejmował się tym, że mógł już całkiem ją zaprzepaścić; z drugiej strony, paradoksalnie opinia niegrzecznego chłopca dodawała mu fanów. A raczej - fanek.
Mniejsza z tym - obchodziły go efekty, nie szumy wiwatujących widzów.
Czekając na zgromadzenie się zainteresowanych i rozpoczęcie wyścigu, nonszalancko założył ręce na piersi, po tym jak krótko rzuconym zaklęciem doprowadził miotłę do standardowych rozmiarów. Taksował spojrzeniem wszystkich kręcących się jegomościów; kogo z nich przyjdzie mu dzisiaj zrzucić z miotły? Z kim wygra, kogo zmiesza z błotem, kto odczuje porażający posmak porażki?
Bo przecież on sam nie brał pod uwagę klęski. Nigdy tego nie robił.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bertie prawdopodobnie trochę wyróżnia się w tym tłumie. Głównie tym, że nie wygląda podejrzanie. Rozgląda się dookoła, wyraźnie nie może się doczekać wyścigu, uśmiecha się od ucha do ucha i ewidentnie nie ma nic wspólnego z większością mord, jakie można zobaczyć w okolicy. Kompletnie się jednak nimi nie przejmuje.
Miał na sobie zwykły płaszcz, nie miał potrzeby skrywania swojej tożsamości, bo i nikogo ona nie obchodziła. Oto jeden z największych plusów bycia przeciętnym zjadaczem chleba. Różdżkę miał jak zwykle w kieszeni, tej samej z resztą w której trzymał króliczą łapkę (jak zwykle uprasza się nie wspominać o niej przy Rogerze), którą zawsze miał przy sobie, do szczęścia brakowało mu już tylko sprzętu latającego.
Jako, że nadal nie zainwestował we własną miotłę - są ważniejsze wydatki, jak alkohol, wygłupy, spłacanie Ollivandera, czy drobiazgi, które kupowali na Święto Błaznów - zaczął się rozglądać za opisanym mu wcześniej przez kuzyna facetem, od którego miał pożyczyć miotłę.
Nie kosztowało to wiele, a sama miotła wyglądała całkiem nie najgorzej. Może nie wybitnie, ale na bank nie połamie się na początku wyścigu.
- Ty, to nie jest szukający Os? - dźgnął Titusa łokciem w ramię, kiedy zobaczył Jonesa. Jako kibic innej drużyny nie zamierzał latać za autografem, jednak i zobaczenie podobnej osobistości to przecież niezła gratka!
Miał na sobie zwykły płaszcz, nie miał potrzeby skrywania swojej tożsamości, bo i nikogo ona nie obchodziła. Oto jeden z największych plusów bycia przeciętnym zjadaczem chleba. Różdżkę miał jak zwykle w kieszeni, tej samej z resztą w której trzymał króliczą łapkę (jak zwykle uprasza się nie wspominać o niej przy Rogerze), którą zawsze miał przy sobie, do szczęścia brakowało mu już tylko sprzętu latającego.
Jako, że nadal nie zainwestował we własną miotłę - są ważniejsze wydatki, jak alkohol, wygłupy, spłacanie Ollivandera, czy drobiazgi, które kupowali na Święto Błaznów - zaczął się rozglądać za opisanym mu wcześniej przez kuzyna facetem, od którego miał pożyczyć miotłę.
Nie kosztowało to wiele, a sama miotła wyglądała całkiem nie najgorzej. Może nie wybitnie, ale na bank nie połamie się na początku wyścigu.
- Ty, to nie jest szukający Os? - dźgnął Titusa łokciem w ramię, kiedy zobaczył Jonesa. Jako kibic innej drużyny nie zamierzał latać za autografem, jednak i zobaczenie podobnej osobistości to przecież niezła gratka!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 10.01.17 23:21, w całości zmieniany 2 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : rzut kością
'k10' : 5
'k10' : 5
Sophia zdawała sobie sprawę z tego, że to ryzykowne przedsięwzięcie, jednak w miejsce to zawiodła ją jedna z prowadzonych aktualnie spraw. Właściwie miał tu być jej starszy i bardziej doświadczony współpracownik, jednakże parę dni wcześniej został trafiony klątwą podczas akcji i nie mógł stawić się na miejscu organizowanego nielegalnego wyścigu, którym według informatora interesował się również ich podejrzany. Sophia natychmiast zaoferowała, że może go zastąpić. Potrafiła w końcu latać na miotle i mogła pojawić się tam pod przykrywką uczestnictwa, oczywiście odpowiednio przygotowana i w przebraniu.
Była jednak pewna luka – Sophia nie znała dokładnego rysopisu poszukiwanego podejrzanego, a jedynie pobieżny szkic pamięciowy sporządzony przez informatora. Rozglądała się więc uważnie po otoczeniu, samej starając się nie rzucać w oczy. Za sprawą użytych zaklęć, które nałożyła na siebie przed wyjściem, wyglądała inaczej niż zwykle. Jej najbardziej charakterystyczna cecha, płomiennorude włosy, zostały zmienione na ciemnobrązowe, nijakie i sięgające do ramion. Zmieniły się także rysy twarzy, a sylwetka była ukryta pod nieco za dużą, ciemną szatą z kapturem i również ciemnymi, wygodnymi ubraniami. W kieszeni znajdowała się różdżka. Nigdy nie ruszała się bez niej, a już na pewno nie w takie miejsca.
Poprawiając kaptur, rozejrzała się po otoczeniu. Nielegalne zgromadzenie, prawdopodobnie co najmniej kilku typków spod ciemnej gwiazdy... No, ale to nie podpadało pod jej obowiązki; bystre, złote oczy wolały wypatrywać, czy ktoś z obecnych tu ludzi nie jest jej poszukiwanym podejrzanym, ale było całkiem prawdopodobne, że nie była tu jedyną osobą ukrywającą swoją prawdziwą tożsamość.
Skierowała się w stronę miejsca, gdzie można było wypożyczyć miotły. Niestety jej dawna, szkolna miotła się popsuła, a nowej nie kupiła, jako że z powodu pracy i tak nie miała czasu regularnie na niej latać. Mimo całej tej otoczki cieszyła się na uczestnictwo w wyścigu, brakowało jej emocji innego rodzaju niż te, których dostarczała praca. Chociaż poniekąd to praca ją tu przywiodła, ale mogła z tego wyciągnąć także jakiś pożytek dla siebie. Zawsze lubiła latać.
Była jednak pewna luka – Sophia nie znała dokładnego rysopisu poszukiwanego podejrzanego, a jedynie pobieżny szkic pamięciowy sporządzony przez informatora. Rozglądała się więc uważnie po otoczeniu, samej starając się nie rzucać w oczy. Za sprawą użytych zaklęć, które nałożyła na siebie przed wyjściem, wyglądała inaczej niż zwykle. Jej najbardziej charakterystyczna cecha, płomiennorude włosy, zostały zmienione na ciemnobrązowe, nijakie i sięgające do ramion. Zmieniły się także rysy twarzy, a sylwetka była ukryta pod nieco za dużą, ciemną szatą z kapturem i również ciemnymi, wygodnymi ubraniami. W kieszeni znajdowała się różdżka. Nigdy nie ruszała się bez niej, a już na pewno nie w takie miejsca.
Poprawiając kaptur, rozejrzała się po otoczeniu. Nielegalne zgromadzenie, prawdopodobnie co najmniej kilku typków spod ciemnej gwiazdy... No, ale to nie podpadało pod jej obowiązki; bystre, złote oczy wolały wypatrywać, czy ktoś z obecnych tu ludzi nie jest jej poszukiwanym podejrzanym, ale było całkiem prawdopodobne, że nie była tu jedyną osobą ukrywającą swoją prawdziwą tożsamość.
Skierowała się w stronę miejsca, gdzie można było wypożyczyć miotły. Niestety jej dawna, szkolna miotła się popsuła, a nowej nie kupiła, jako że z powodu pracy i tak nie miała czasu regularnie na niej latać. Mimo całej tej otoczki cieszyła się na uczestnictwo w wyścigu, brakowało jej emocji innego rodzaju niż te, których dostarczała praca. Chociaż poniekąd to praca ją tu przywiodła, ale mogła z tego wyciągnąć także jakiś pożytek dla siebie. Zawsze lubiła latać.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : rzut kością
'k10' : 7
'k10' : 7
Titus wyglądał trochę głupkowato, ale przynajmniej miał pewność, że nikt go nie rozpozna - ubrania Bertiego były na niego za duże (i nijak się miały do eleganckich szat, które przywdziewał na co dzień), więc musiał podwinąć nogawki i rękawy, prawie łysą glacę ukrył pod skórzaną pilotką, nos i usta pod ciemną chustą, a resztę lica pod wielkimi goglami (jakby zaczęło padać to przynajmniej nie będzie mu się lało do oczu). No nie ma opcji, żeby ktoś dostrzegł tam jego szlachecką twarz! I dobrze, bo Titus nie chciał problemów - a to dobre! Oczywiście miał ze sobą swoją różdżkę oraz kilka fajerwerków z zestawu doktora Filibustera - nigdy nie wiesz kiedy się przydadzą, co nie? Przyszedł tutaj razem z Bertiem i razem z Bertiem poszedł także po miotłę mając nadzieję, że nie dostanie jakiegoś zepsutego egzemplarza. Rozejrzał się dookoła, przesuwając spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych, na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na mężczyźnie wskazanym przez Bertiego.
- Masz rację! Kurczę, kto by pomyślał, że spotkamy tu takie sławy. - kiwnął głową, jeszcze chwilę przyglądając się Douglasowi, zaraz jednak powrócił do obserwowania Botta - Myślisz, że mamy z nim jakieś szanse? - no bo Jones był przecież zawodowym graczem, na miotle pewnie czuł się swobodniej niż na ziemi, a oni co? Para małolatów... Trudno! Titus zamierzał walczyć do końca, chociaż bardziej niż na nagrodzie zależało mu na dobrej zabawie. Oparł się o swoją miotłę ponownie sunąc wzrokiem po okolicy.
- Masz rację! Kurczę, kto by pomyślał, że spotkamy tu takie sławy. - kiwnął głową, jeszcze chwilę przyglądając się Douglasowi, zaraz jednak powrócił do obserwowania Botta - Myślisz, że mamy z nim jakieś szanse? - no bo Jones był przecież zawodowym graczem, na miotle pewnie czuł się swobodniej niż na ziemi, a oni co? Para małolatów... Trudno! Titus zamierzał walczyć do końca, chociaż bardziej niż na nagrodzie zależało mu na dobrej zabawie. Oparł się o swoją miotłę ponownie sunąc wzrokiem po okolicy.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
The member 'Titus F. Ollivander' has done the following action : rzut kością
'k10' : 10
'k10' : 10
przy sobie: różdżka
kamuflaż: blond włosy (krótkie); ociekająca seksapilem twarz po użyciu Zaklęcia Żądlącego; naciągnięty nisko kaptur
Niebo powoli naciągało już kaptur nocy, skrywając twarze nielegalnie zgromadzonych w tym miejscu czarodziejów.
Banda opryszków, kilka typów spod najciemniejszej gwiazdy, horda pijaczyn - wyglądało na to, że zabrała się tam esencja nokturnowej śmietanki towarzyskiej. Nadprogramowo przybyły też jakieś zbłąkane dusze, zapewne szukające urozmaicenia w swoich uporządkowanych życiach; pragnące poczuć dreszczyk zakazanych emocji i adrenalinę płynącą w wartkim potoku żył. Mnie z kolei najbardziej niepokoiła ta trzecia grupa - przedstawiciele prawa; bo tego, że dowiedzieli się o tym, iż taki wyścig będzie miał miejsce, byłem pewien. W końcu przez niespełna trzy lata ja sam byłem jednym z trybików ich denucjatorskiej machiny. Któraś z tych wtopionych w tłum osób pracuje dla aurorów - bądź sama nim jest - musiałem więc stać się tak bardzo nijaki, jak to tylko możliwe - i nie przyciągać niczyjej uwagi.
Mocno przygarbiony przedzierałem się tłum, unikając kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, jednocześnie odnotowując wszystko, co zaniepokoiło mnie u mijanych osób. Kaptur miałem naciągnięty tak nisko, że rzucał cień na moją upiększoną zaklęciem twarz (dzięki któremu skrajnie zapadnięte i wychudzone policzki przeszły zupełną metamorfozę - napuchły i wypełniły się, paradoksalnie, nadając mi nieco zdrowszy wygląd).
Udało mi się w końcu dotrzeć do Kikuta Joe, z którym znałem się nie od dziś. I naprawdę cholernie cieszyłem się, że nie mógł mnie rozpoznać, bo nie skończyłoby się to zbyt miło - po spotkaniu z nim nie musiałbym nawet rzucać zaklęcia, żeby zmieniać rysy twarzy, bo Lukrecja bez wątpienia by o to zadbał wszystkimi pokładami argumentu siły, jakimi tylko dysponował (ale, cóż, należałoby mi się). Nieco podejrzliwie przyjrzałem się otrzymanej miotle, zastanawiając się, czy to coś w ogóle nadaje się do latania - czy może powinno już odejść na zasłużoną emeryturę i spocząć w kącie przy kominku.
Dlaczego w ogóle się tu znalazłem? Po co ryzykowałem?
To chyba oczywiste. Nie dla rozrywki. Byłem tu dla pieniędzy.
Bo desperacko ich potrzebowałem.
kamuflaż: blond włosy (krótkie); ociekająca seksapilem twarz po użyciu Zaklęcia Żądlącego; naciągnięty nisko kaptur
Niebo powoli naciągało już kaptur nocy, skrywając twarze nielegalnie zgromadzonych w tym miejscu czarodziejów.
Banda opryszków, kilka typów spod najciemniejszej gwiazdy, horda pijaczyn - wyglądało na to, że zabrała się tam esencja nokturnowej śmietanki towarzyskiej. Nadprogramowo przybyły też jakieś zbłąkane dusze, zapewne szukające urozmaicenia w swoich uporządkowanych życiach; pragnące poczuć dreszczyk zakazanych emocji i adrenalinę płynącą w wartkim potoku żył. Mnie z kolei najbardziej niepokoiła ta trzecia grupa - przedstawiciele prawa; bo tego, że dowiedzieli się o tym, iż taki wyścig będzie miał miejsce, byłem pewien. W końcu przez niespełna trzy lata ja sam byłem jednym z trybików ich denucjatorskiej machiny. Któraś z tych wtopionych w tłum osób pracuje dla aurorów - bądź sama nim jest - musiałem więc stać się tak bardzo nijaki, jak to tylko możliwe - i nie przyciągać niczyjej uwagi.
Mocno przygarbiony przedzierałem się tłum, unikając kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, jednocześnie odnotowując wszystko, co zaniepokoiło mnie u mijanych osób. Kaptur miałem naciągnięty tak nisko, że rzucał cień na moją upiększoną zaklęciem twarz (dzięki któremu skrajnie zapadnięte i wychudzone policzki przeszły zupełną metamorfozę - napuchły i wypełniły się, paradoksalnie, nadając mi nieco zdrowszy wygląd).
Udało mi się w końcu dotrzeć do Kikuta Joe, z którym znałem się nie od dziś. I naprawdę cholernie cieszyłem się, że nie mógł mnie rozpoznać, bo nie skończyłoby się to zbyt miło - po spotkaniu z nim nie musiałbym nawet rzucać zaklęcia, żeby zmieniać rysy twarzy, bo Lukrecja bez wątpienia by o to zadbał wszystkimi pokładami argumentu siły, jakimi tylko dysponował (ale, cóż, należałoby mi się). Nieco podejrzliwie przyjrzałem się otrzymanej miotle, zastanawiając się, czy to coś w ogóle nadaje się do latania - czy może powinno już odejść na zasłużoną emeryturę i spocząć w kącie przy kominku.
Dlaczego w ogóle się tu znalazłem? Po co ryzykowałem?
To chyba oczywiste. Nie dla rozrywki. Byłem tu dla pieniędzy.
Bo desperacko ich potrzebowałem.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Felix Tremaine' has done the following action : rzut kością
'k10' : 2
'k10' : 2
|Różdżka, płaszcz kameleona.
Oddzieliłem się od Bertiego i Titusa uprzednio wskazując im gdzie mają się udać i skrótowo upominając czego mają nie robić, kiedy to ja sprawnie przeciskałem się przez gąszcz ciasno rozstawionych stołów chcąc zamienić parę słów z pewną osobistością. Mimo wszystko takie imprezy skupiały ludzi i ułatwiały załatwianie pewnych...spraw.
Ja sam nie przykładałem specjalnej wagi do inwazyjnych prób ukrycia siebie. Ubrany więc byłem jak na każdej innej imprezie tego typu - kilka mugolskich szmat na które narzuciłem płaszcz kameleona z głębokim kapturem. Był on w tym momencie odrzucony do tyłu. Wokół szyi miałem zaś chustę. Przed wzbiciem się w powietrze miałem zamiar ją poprawić i naciągnąć tak by przysłaniała mi nieco twarzy, lecz bardziej przez wzgląd na chęć osłoniecia skóry przed pędem lodowatego powietrza. Mimo wszystko byłem wśród swoich. Z dwojga złego, w razie konieczności wolałem by wiedzieli kim jestem. Być może, jakiś tam szczątkowo wypracowany szacunek pozwoli mi zapewnić względne bezpieczeństwo Bertiemu i Titusowi.
Po załatwieniu sprawy udałem się po miotłę, zerkając w stronę chłopaków, by zweryfikować czy zdążyli komuś już podpaść czy nie.
Oddzieliłem się od Bertiego i Titusa uprzednio wskazując im gdzie mają się udać i skrótowo upominając czego mają nie robić, kiedy to ja sprawnie przeciskałem się przez gąszcz ciasno rozstawionych stołów chcąc zamienić parę słów z pewną osobistością. Mimo wszystko takie imprezy skupiały ludzi i ułatwiały załatwianie pewnych...spraw.
Ja sam nie przykładałem specjalnej wagi do inwazyjnych prób ukrycia siebie. Ubrany więc byłem jak na każdej innej imprezie tego typu - kilka mugolskich szmat na które narzuciłem płaszcz kameleona z głębokim kapturem. Był on w tym momencie odrzucony do tyłu. Wokół szyi miałem zaś chustę. Przed wzbiciem się w powietrze miałem zamiar ją poprawić i naciągnąć tak by przysłaniała mi nieco twarzy, lecz bardziej przez wzgląd na chęć osłoniecia skóry przed pędem lodowatego powietrza. Mimo wszystko byłem wśród swoich. Z dwojga złego, w razie konieczności wolałem by wiedzieli kim jestem. Być może, jakiś tam szczątkowo wypracowany szacunek pozwoli mi zapewnić względne bezpieczeństwo Bertiemu i Titusowi.
Po załatwieniu sprawy udałem się po miotłę, zerkając w stronę chłopaków, by zweryfikować czy zdążyli komuś już podpaść czy nie.
The member 'Matthew Bott' has done the following action : rzut kością
'k10' : 8
'k10' : 8
Chętnych przybywało, a czas leciał. Gdy nastała zaś ta konkretna pora - z cienia sali wydobyła się sylwetka wysokiego mężczyzny o tęgiej budowie ciała i surowym spojrzeniu. Miał już swoje lata. Niewątpliwie. Świadczyły o tym przerzedzające się, siwiejące włosy, które długim pasmem spływały mu na ramiona. Na sobie miał wyzywająco krzyczącą szatę - w kolorze żywej czerwieni z jarzącymi się zielenią motywami. Basil. Nikt nie znał jego nazwiska, lecz każdy wiedział, że on tu miał w tym momencie władzę. Nie dało się tego nie zauważyć, a po chwili i nie usłyszeć - przyłożył do krtani różdżkę.
- Cisza, kurwy! - donośny głos odbił się od każdej krawędzi pomieszczenia - żywej i martwej, trzeźwej i nietrzeźwej wywołując ciszę i posłuch - NO, JAK CHCECIE TO POTRAFICIE, MORDY MOJE, HEHE - zaśmiał się okropnie zaraźliwie, bo zaraz za nim poniosło się echo rozbawienia w części tu obecnych - Dość, starczy, bo jeszcze głupawki dostaniecie. Ech...na czym to ja - na początek witam wszelakie Mendy i Ladacznice w swych skromnych progach, a przede wszystkim i śmiałków chcących wygrać tej nocy moje galeony - całe pięćdziesiąt sztuk. Wygrywa tylko najlepszy. Nie wątpliwie będzie za co balować - obiegł spojrzeniem po przybyłych, czerpiąc przyjemność z chciwości błyszczącej w co po niektórych - Początkowa trasa wyścigu będzie wiodła wzdłuż koryta rzeki. Już wtedy będą wiodły was błękitne ogniki. Podążajcie za nimi. Nie przeoczcie ich. Szkoda byłoby zbłądzić i stać się pożywką dla trolli, prawda? - pokazał zęby w lisim uśmiechu, a potem zawołał zagrzewając do walki. Do okrzyku dołączył się tłum. - Za sygnał startu uznajcie otwarte przejście w...tym miejscu - Następnie Basilus podniósł różdżkę do góry wskazując na sufit który to pod wpływem niewerbalnej magii zaczął się poruszać - Gotowi... - wybrzuszać -...START! - roztwierać i uchylać, kształtując się w otwór ku któremu wszyscy masowo ruszyli wylatując na powierzchnię przez jakby dziuplę już teraz dostrzegając pierwsze blade, migotliwe światełka kierujące ich rzeczną nitką...
Trasa prowadziła w górę rzeki, której koryto było szerokie, a wszystko to za sprawą roztopów i deszczowej pogody utrzymującej się przez ostatni tydzień. Chłodne, nocne powietrze szczypało wędzie skórę. Tyle dobrego, że nocne światło gwiazd było jedynie częściowo przesłonięte przez chmury zapewniając śmiałkom częściową widoczność.
Rzucacie kością k100. Do każdego rzutu domyślnie wliczacie sprawność i bonus wynikający z posiadania miotły. Inne bonusy są doliczane dodatkowo jeśli jest wspomniana o tym specjalna adnotacja.
|Na odpisy czekam do północy 14 stycznia
- Cisza, kurwy! - donośny głos odbił się od każdej krawędzi pomieszczenia - żywej i martwej, trzeźwej i nietrzeźwej wywołując ciszę i posłuch - NO, JAK CHCECIE TO POTRAFICIE, MORDY MOJE, HEHE - zaśmiał się okropnie zaraźliwie, bo zaraz za nim poniosło się echo rozbawienia w części tu obecnych - Dość, starczy, bo jeszcze głupawki dostaniecie. Ech...na czym to ja - na początek witam wszelakie Mendy i Ladacznice w swych skromnych progach, a przede wszystkim i śmiałków chcących wygrać tej nocy moje galeony - całe pięćdziesiąt sztuk. Wygrywa tylko najlepszy. Nie wątpliwie będzie za co balować - obiegł spojrzeniem po przybyłych, czerpiąc przyjemność z chciwości błyszczącej w co po niektórych - Początkowa trasa wyścigu będzie wiodła wzdłuż koryta rzeki. Już wtedy będą wiodły was błękitne ogniki. Podążajcie za nimi. Nie przeoczcie ich. Szkoda byłoby zbłądzić i stać się pożywką dla trolli, prawda? - pokazał zęby w lisim uśmiechu, a potem zawołał zagrzewając do walki. Do okrzyku dołączył się tłum. - Za sygnał startu uznajcie otwarte przejście w...tym miejscu - Następnie Basilus podniósł różdżkę do góry wskazując na sufit który to pod wpływem niewerbalnej magii zaczął się poruszać - Gotowi... - wybrzuszać -...START! - roztwierać i uchylać, kształtując się w otwór ku któremu wszyscy masowo ruszyli wylatując na powierzchnię przez jakby dziuplę już teraz dostrzegając pierwsze blade, migotliwe światełka kierujące ich rzeczną nitką...
Trasa prowadziła w górę rzeki, której koryto było szerokie, a wszystko to za sprawą roztopów i deszczowej pogody utrzymującej się przez ostatni tydzień. Chłodne, nocne powietrze szczypało wędzie skórę. Tyle dobrego, że nocne światło gwiazd było jedynie częściowo przesłonięte przez chmury zapewniając śmiałkom częściową widoczność.
Rzucacie kością k100. Do każdego rzutu domyślnie wliczacie sprawność i bonus wynikający z posiadania miotły. Inne bonusy są doliczane dodatkowo jeśli jest wspomniana o tym specjalna adnotacja.
- Mechanika:
- 1-20 Miałeś dobry start, byłeś w czołówce i to sprawiło, że jednocześnie znalazłeś się w największym niebezpieczeństwie. Jeden z zawodników pojawił się nagle znikąd by bez ostrzeżenia skopać cie z miotły. Lądujesz z impetem w rzece, a właściwie na jej kamienistym brzegu o włos od wygładzonego kamienia. Nie wiesz jeszcze, że ten ujmujący ból w klatce piersiowej jest konsekwencją pękniętych, a może i złamanego żebra, a nie zwykłego otarcia i obtłuczenia. Twoja miotła czeka na ciebie kilka metrów dalej. Kara -10 do kolejnego rzutu.
21-40 W ostatniej chwili zauważasz, że jakaś menda się na ciebie zaczaiła. Nie masz możliwości wyciągnięcia różdżki na czas lub na inną reakcję. Chcąc utrzymać się na miotle i uniknąć konfrontacji jesteś zmuszony wykonać ryzykowny manewr. Ponownie rzucasz kością k100. Do rzutu wliczana jest biegłość lotu na miotle.- Jeśli wynik wynosi 40 lub więcej to utrzymujesz się w miotle.
- Jeśli wynik rzutu jest mniejszy niż 40 to wpadasz do rzeki i otrzymujesz karę -5 do kolejnego rzutu.
41-65 Trzymasz się bardziej na uboczu, co pozwala ci uniknąć bójek. Przez kawałek drogi możesz podziwiać, jak konkurencja sama ze sobą wojuje, a przynajmniej do momentu w którym rzeka ulega zwężeniu. Usytuowane wzdłuż niej, nagie drzewa pochylają się nad nią złowróżbnie. Rzucasz ponownie kością k100. Do rzutu wliczana jest biegłość spostrzegawczość.- Jeśli wynik wyniesie 65 oczek lub więcej to wymijasz wszystkie niebezpiecznie wystające gałęzie.
- Jeśli wynik jest mniejszy to wszystkie gałęzie łamią się na tobie w efekcie czego wyglądasz jakbyś stosował okłady z rozwścieczonych kotów. Na całym ciele. Kara do kolejnego rzutu -5
>65 Lecisz niebezpiecznie blisko tafli rzeki, lecz ryzyko to popłaca - przelatujesz niezauważenie pod kotłującymi się rywalami, a gałęzie nie sięgają twojej twarzy. Nikt jeszcze nie jest świadomy tego, że właśnie klasujesz się na czołówce wyścigu. Prócz ciebie.
|Na odpisy czekam do północy 14 stycznia
I show not your face but your heart's desire
Rzeka Severn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire