Ernst Krüger
Nazwisko matki: Morgan
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Zawód: właściciel sieci sklepów z magiczną biżuterią
Wzrost: 186
Waga: 81
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: chłodne spojrzenie; kilka niewielkich blizn po poparzeniach
12 cali, dość sztywna, wianowłostka, pióro lelka wróżebnika
Instytut Magii Durmstrang
Skorpion żółty
Widmo Grace
Dym, pieniądze, czekolada
On, stojący żywy i dumny wśród Szatańskiej Pożogi
Sztuka jak najbardziej ulotną, piromania
Sokoły z Heidelbergu
Aingingein go jara
Klimatyczny jazz, czasem Rick Charlie i jego Zmiatacze
Joaquin Phoenix
Nie wiadomo czy ktokolwiek, oprócz Niemców, uważa Niemcy za kraj, w którym urodzić się najlepiej. Raczej nie. A Ernst dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Czy sam jest wielkim fanem swojej ojczyzny? Raczej przeciętnym. Nigdy nie czuł w sobie jakiś szalonych, patriotycznych uczuć. Tak wybrano za niego, on nie miał na to żadnego wpływu. No trudno. Przyzwyczaił się do panującego tu chłodu. I wcale nie chodziło o temperaturę. Szybko zauważył, że jego ojciec idealnie wpasowuje się w stereotyp o ich krajanach. Przynajmniej Ernst nie spędził tam znacznej większości swojego życia. Ale gdy ktoś w myślach wsadza mu w ręce precle, karabin i nakłada lederwerki, robi mu się niedobrze.
Gdyby ktoś zapytał go, czy miał szczęśliwe dzieciństwo, na pewno nie odpowiedziałby od razu. I pewnie kazałby zdefiniować sobie, co w ogóle oznacza ta szczęśliwość. Z samych początków pamięta niewiele, jak każda normalna osoba. W głowie migają mu pojedyncze wspomnienia skupiające się wokół zabaw z matką. Cudowna kobieta. Uzdolniona. Inteligentna. Nie na wszystko patrzyła tak, jakby Ernst sobie tego życzył, ale była na dobrej drodze. Wtedy był pewny, że nigdy nie zignorowałaby go. Nieważne czego się domagał. Czy potrzebował jedzenia, zmiany skarpetek czy nowego rysunku jakiegoś magicznego zwierzęcia. Była. A ojca z kolei nie było i to była prawdziwa ulga. Zajmował się ważniejszymi rzeczami i chwała mu za to. Szkoda, że to wszystko trwało tylko cztery lata.
Ernst nigdy nie był wielkim fanem swojego brata. Czuł, że coś się święci, gdy tylko matka przyłożyła jego małą rączkę do swojego brzucha, a on poczuł na niej kopnięcie. Do dziś uważa, że to Daniel wszystko zaczął. Zdzielił go, więc Ernst miał prawo się mścić. A potem wszystko jakoś poszło. Nagle to ten mały stał się najważniejszym obiektem w domu. Matka nie potrafiła się od niego oderwać, nieważne czego żądałby Erst. Twierdziła, że przecież jest już duży. A przecież wcale nie był. Na domiar złego ojciec poczuł w sobie jakiś pieprzony, rodzinny dryg. Zjawiał się w domu o wiele za często. Spoglądał tym swoim, paskudnym, zimnym spojrzeniem na obu synów, badając każdy ich najdrobniejszy ruch. Ernst czuł się obserwowany i miał rację. Krótko po tym zaczęły pojawiać się uwagi. Nie wolno mu było wszystkiego, miał się uczyć i zachowywać. Dzieciństwo w ładnych książkach przecież tak nie wyglądało. Nie było tam rozkazów ani rozwrzeszczanych, śliniących się bachorów. Ernst już wiedział, że go oszukali. Ktoś sobie robi z niego żarty, a on przegrywa. A przegrywać nie lubił nigdy. Musiał wytrzymać do jedenastych urodzin. Wiedział, że dostanie się do szkoły. Magiczne zdolności wykazywał odkąd tylko pamięta, w przeciwieństwie do tego zasmarkanego. Od bliższej i dalszej rodziny tyle nasłuchał się o nauce magii, że zaczynało go nosić. Byle już, byle szybko.
Nigdy nie czuł się źle w Durmnstrangu. Nigdy też nie pojmował skąd tyle mieszanych opinii o tej szkole. Dla niego była po prostu idealna. Oderwanie się od rodzinnej codzienności było mu bardziej niż potrzebne. Znalazł się w otoczeniu ludzi, których w większości pierwszy raz widział na oczy. Nie mieli wyrobionej opinii na jego temat, niczego od niego nie wymagali i nie tworzyli na dzień dobry żadnej hierarchii. On sam mógł to wszystko uczynić. A plany miał doskonałe. Nic tylko realizować. Z nauką przecież problemów nie miał. Wszystko, co mu podawano, ciekawiło go niezmiernie. Mógł o tym czytać i słuchać na okrągło. Nic dziwnego, że stał się szybko jednym z najlepszych uczniów. Nie miał też zamiaru dawać sobie w kaszę dmuchać. To on miał być górą i nie ma innej opcji. To na niego mają patrzeć, jego podziwiać, jemu przyklaskiwać. Choćby i mieli go na końcu postawić na ołtarzu, składając pod stopami dary. Szedł jak burza. O dziwo nie po trupach, szkoła kontrolowała takie rzeczy. Chciał być najlepszy we wszystkich przedmiotach, co było troszkę nierealne. Pasjonowała go transmutacja, chciał poddawać jej każdy najmniejszy przedmiot i zjawisko. Moc zmian, którą dzierżył w dłoni, była dla niego obezwładniająca. Nie z taką samą pasją, a jednak z kulturalnym zainteresowaniem chłonął też informacje dotyczącej czarnej magii, które w Durmnstrangu pojawiały się zdecydowanie częściej niż powinny. Chciał być najlepszym czarodziejem, chciał być najlepszym mężczyzną. Natura obdarowała go sporym wzrostem. Większym niż brata, to najważniejsze. Ale potrzebował jeszcze siły. Alfred Krüger lubił powtarzać, że siła mięśni nie jest zbyteczna przy rozwijaniu siły umysłu. A Ernst w to wierzył. Dlatego zgłosił się do szkolnej drużyny? Chyba nie. Quidditch był czymś nieodzownym dla czarodziejów. Po prostu. Wyjątkowo modny wśród nastolatków, a to nimi otaczał się wtedy Ernst. Trzeba było się na nim znać. I trzeba było być w nim dobrym. Podziw ze strony płci pięknej, jak i brzydkiej, gwarantowany. Nie ukrywał, trochę zabawy z tym było. Pałkarz okazał się rolą idealną dla niego, przynajmniej miał mnóstwo do roboty, potrzebował skupienia i energii. Mógł się wyżyć.
Przez kilka lat myślał, że najgorszym są słowa ojca, gdy wracał do domu na święta i wakacje. Pochwalił go tylko raz. Tak jakby. Przy pierwszej przerwie świątecznej. Stwierdził, iż cieszy się, że nie musiał mówić, że wymaga od niego bycia wszędzie pierwszym, że po prostu pierwszym się staje. Ale stać go na więcej. I ta mantra powtarzana mu była już zawsze. Doprowadzała go do wrzenia. Sam mógł od siebie wymagać niemożliwego. Nie ma sprawy. Ale żeby ktoś miał do niego jakieś pretensje? Przesada. Szybko przekonał się, że ta wściekłość, bezsilność i smutek są niczym w porównaniu z kubłem emocji, które na niego wylano po śmierci matki. Miał tylko piętnaście lat. Za mało, by jakkolwiek to zrozumieć, nie mówiąc o odpowiednim poradzeniu sobie. Po raz pierwszy w życiu nie wiedział jak zareagować, nie wiedział co zrobić, by wygrać. Był w kropce. Ale przecież nie mógł stać w niej wiecznie. Nie chciałaby tego. Prawda?
Praca z ojcem po ukończeniu szkoły była dla niego oczywistością już w dniu, gdy po raz pierwszy przekraczał progi pięknego Durmnstrangu. Nie przeszkadzało mu to. Gdzieś tam miał zakorzenione w głowie, że trzeba kontynuować spuściznę. Że to dobry i dochodowy interes i nie wolno mu go porzucić. Że ma się douczać, kształcić i rozwijać. Oczywiście, że dostał większą część majątku niż Daniel. Oczywiście, że wymagano od niego więcej. Czuł jednak, że da radę. Że to w ogóle nie będzie wyzwaniem w jego życiu. Stanie się po prostu jego nieodłączną częścią. Projektowanie i wyrabianie biżuterii było odprężające. Zarządzanie biznesem również. Wszystko jakoś tak go kręciło. Było przyjemne, szybkie i ulotne. Takie jak lubił. Decyzję trzeba było podejmować na gorąco. Rzucanie wszystkiego na jedną szalę było ryzykowne, ale mogło się bardzo opłacić. A miał przecież nosa. I dawał radę. Szło mu odpowiednio. Zawsze mogło być lepiej, Ernst.
Śmierć ojca nie zrobiła na nim tak wielkiego wrażenia jak śmierć matki. W pewien sposób był na nią przygotowany. Trawiąca go smocza ospa o nie najlepszy sposób na śmierć, ale czy jest jakiś idealny? Pewnie nie. Nie można powiedzieć, że poczuł ulgę. Nie można powiedzieć też, że poczuł smutek. Poczuł pewien brak. Chcąc nie chcąc, ojciec stał się bardzo wyraźnym punktem w jego życiu. I bez niego było jakoś tak... inaczej. Może po prostu odszedł w złym momencie? Może Ernst dostrzegłby to lepiej, gdyby nie był zajęty czymś całkowicie innym? A raczej kimś. Miała na imię Grace. Poznali się w Hiszpanii, gdy Ernst negocjował przecięcie jednego z tamtejszych przybytków i utworzenie z niego kolejnego sklepu sygnowanego ich nazwiskiem. Oczywiście, że była czarownicą. I to jaką. O pasjach ciut innych niż jej oblubieniec. Wyniosła, inteligentna, ale też dzika i szalona. Nie był w stanie się jej nie poddać. Chciał śledzić każdy jej krok i chciał, by ona śledziła jego. Przez pewien czas mieszkali razem w Hiszpanii, potem w Niemczech. Uwielbiał jej słuchać. Uwielbiał, gdy opowiadała mu o pięknie czarnej magii, która podniecała ją najbardziej. Uwielbiał, gdy opowiadała o animagii, którą badała i doskonaliła przez lata. Uwielbiał, gdy snuła plany na własny i ich temat. Musiał ją posiąść. Oficjalnie, bo przecież od dawna do siebie należeli. Do ślubu doszło szybko, sprawnie i bez żadnych powikłań. Wszystko układało się idealnie. Wreszcie miał komu opowiadać o swoich pasjach i być pewnym zrozumienia. Była równie wybuchowa jak jego pojęcie sztuki. Nie bała się wszechobecnego ognia, który uwielbiał. Nieważne czy go dotykał, patrzył na niego, czy coś z nim wydziwiał. Był przy nim, podobnie jak ona. To Grace podsunęła mu pomysł ostatecznej wygranej z Danielem. Znalezienie luki w działalności tego gówniarza nie było skomplikowane. Nie był odsłonięty w stu procentach, ale nie zadbał o siebie odpowiednio, poniósł karę. To Ernst miał rządzić, przejąć całą jego część majątku i do reszty go skompromitować. Nie miał czasu przejmować się tym, że na stałe wyniósł się z kraju. Miał przecież swoją cudowną Grace.
Wiedział, że pewnego dnia będzie miał dzieci. Wiedział, że będzie miał co najmniej jednego syna i wiedział, że te dzieci będą doskonałe. O dziwo cieszył się, patrząc na rosnący brzuch Grace. Chciał żyć z nią do końca wszystkiego, chciał patrzeć, jak rozwija się ich dziecko. Tylko, że to wszystko nie wyszło. Znowu nie trafiono w czas, no przecież to nie jego wina. Zapanowanie nad ogniem byłoby dla niego spełnieniem marzeń. Chciał nim władać, chciał się nim rozkoszować, chciał wysadzić pół globu, ciesząc się, że mu się udało, że już wyżej być nie może, że już nikt nie będzie od niego niczego wymagał. A Grace to rozumiała i Grace chciała mu pomóc. Nie znał się zbytnio na eliksirach, które przyrządzała. To ona była ich mistrzynią. Co się właściwie stało? Zakręciła w złą stronę? A może dodała zły składnik? Nie miało to znaczenia. Usłyszał potężny huk dobiegający z piwnicy ich domu, do której natychmiast pobiegł. Zatrzymał się w połowie schodów, patrząc na Grace w osłupieniu. Kociołek wybuchł, a po jej ciele krążył jasne języki ognia. Zachowywały się jak gdyby były mądrzejsze nawet od niej. A przecież nie mogły być. A może tylko mu się zdawało? Zaciskał palce na poręczy, patrząc jak ogień trawi jej ubranie, ukazując mu ją wreszcie w przepięknej, nagiej postaci. Patrzył jak ogień zatacza kręgi wokół jej ciążowego brzucha, jak zaczyna trawić jej włosy i skórę. Krzyknęła głośno, głos uwiązł jej w gardle, patrzyła mu prosto w oczy. Ogień trawił jego małżonkę wraz z jego potomkiem, jego serce waliło jak oszalałe, podniecenie rosło, a w oczach wzbierały się łzy. Wzruszenia. Martwe ciało opadło na podłogę, a on wybiegł z domu, szukając pomocy. Przecież jego żona jest w niebezpieczeństwie, jego dom się pali. Przecież był zrozpaczony. Był?
Przeniesienie się krótko po tamtej tragedii do Londynu to był dobry pomysł. Miał pretekst. Że niby chce odreagować. Rozwijać interes w Anglii. Odetchnąć innym powietrzem. Kraj przecież nie okazał się wcale taki zły, podobnie jak to miasto. Ma w sobie pewien klimat, klimat, którego nie da się podrobić. No i ten język! Zdaniem Ernsta bardzo plastyczny. Akcentu się nie pozbawił, raczej nikt o zdrowym rozumie nie nabierze się, że mężczyzna pochodzi stąd, ale on tego nikomu nie wmawia. Chłonie miasto po swojemu, patrzy na nie tak, jak jemu to pasuje. Lubi w czasie wolnym poznawać jego nowe fragmenty. Znajdować się w dziwnych miejscach, kompletnie bez uzasadnienia i potrzeby. Lubi biegać. Dbałość o formę została mu jeszcze ze szkoły. Nie potrafi odstresować się, wylegując się w wannie. Nie kiedy jest zdenerwowany. Woli coś rozwalić. Uderzać pięścią w worek przed sobą, na nim wyładować frustracje. Woli ubrać się wygodniej i biec przed siebie w dowolnym kierunku, póki nie zatrzyma się, niemal wypluwając płuca. Dopiero wtedy wszystko z niego schodzi, może racjonalnie myśleć. Dzięki dbałości o sprawność ciała, zachowuje sprawność umysłu. To lepsze niż posiadanie obok kogoś, kto zawsze pogłaska i spróbuje wprowadzić cię w dobry nastrój. Prawda? A zresztą. Został mu już tylko ogień. Był z nim odkąd pamiętał, był zawsze przepiękny i wyjątkowy. Cała reszta go opuściła, a on nie. To musiało coś znaczyć. Musiało.
5 | |
8 | |
1 | |
0 | |
0 | |
3 | |
10 |
Różdżka, Teleportacja, sowa, Rękawice ze smoczej skóry, 7 punktów statystyk
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot