Sklep zielarski Orchideous
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sklep zielarski 'Orchideous'
Sklep wydaje się tu być od zawsze. Frontową ścianę obwiesza bujnie rosnący bluszcz. Z pozoru dziki, ale tak naprawdę starannie wypielęgnowany. Otoczony skrupulatną opieką na równi z ziołami wypełniającymi doniczki w środku. Wnętrze jest jasne, przestronne i wypełnione wybujałą zielenią. W powietrzu unosi się uderzająca do głowy mieszanka kwietnych zapachów. Być może dlatego przyjemniej krąży się wśród półek i stolików uginających się od doniczek. Mimo wszystko należy uważać przechadzając się dookoła, zwłaszcza na młode sadzonki bijącej wierzby zazwyczaj z wiadomych przyczyn stojące na podłodze. Jeśli nie odnajdziesz tego, czego szukasz sam bezzwłocznie poradź się sprzedawcy, który zapewne odnajdzie potrzebne ci zioła na zapleczu, do którego wiodą tajemnicze drzwi za kontuarem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
Miła odmiana to dość zabawne określenie jej osoby, biorąc pod uwagę, że z rzadka była miła. Pochodziła z dość dobrego domu, starej rodziny, która pielęgnowała tradycję czystej krwi, nie miała słomy w butach i potrafiła być uprzejma, przede wszystkim w Ministerstwie Magii, gdzie musiała grać odpowiednią rolę - stróża prawa strzegącego bezpieczeństwa czarodziejskiego społeczeństwa, którym zagrażały tak ohydne i obrzydliwe mieszańce jakimi bez wątpienia były wilkołaki. Nie należała jednak do słodko-mdlących panienek, z całą pewnością nie była ani nieśmiała, ani wstydliwa (zarówno wiek, jak i fakt, iż jeszcze kilka lat temu pozostawała zamężna, był absolutnie bez znaczenia, bo po prostu nigdy taka nie była, nawet jako nastolatka w Hogwarcie); wychowana przez ojca i czterech starszych braci nauczyła się mówić prosto z mostu, bez owijania w bawełnę i niepotrzebnych podchodów. W oczach niektórych była to wręcz zaleta, w przeciwieństwie jednak do niewyparzonego języka, którego Sigrun bez wątpienia również nie brakowało (przez co wielokrotnie miała kłopoty, ale to już zwłaszcza w latach szkolnych, ileż szlabanów odbębniła, to nie potrafiłaby zliczyć, ale kilka wspominała szczególnie źle, za co gorsze pyskówki do nauczycieli).
Świdrowała Davida tak intensywnym spojrzeniem, jakby chciała przeniknąć jego duszę na wskroś, by sprawdzić, czy kłamał, czy mówił prawdę na temat niemowy, która jeszcze niedawno rozmawiała z roślinami, co Sigrun zaobserwowała przecież przez okiennice sklepu. Wszystko jednak wydawało się w porządku, nie wyglądał na takiego co potrafił kłamać - chyba, że na temat siły wciskanych staruszkom ziółek, ale to chyba każdy głupi potrafił. Trzeba było mieć handlową smykałkę.
-Jakim cudem mugol zjawił się na Pokątnej? - zdumiała się wielce -Od kiedy to... - plugastwo, szlam, brud -... może zobaczyć to miejsce? - zmarszczyła gniewnie brwi. Najwyraźniej była w tyle z informacjami, musieli nie pisać o tym w Proroku. Coś takiego. Poczuła obrzydzenie na samą myśl, że teraz każdy brudny mugol mógł wkroczyć do ich magicznego świata i kalać swą brudną obecnością ich ulice.
Podążyła za sprzedawcą w głąb sklepu, jeszcze mocniej unosząc brwi, słysząc jego kolejne słowa.
-Jaka znowu rozmowa? - spytała Sigrun, wyraźnie zbita z pantałyku. Przyszła tu jedynie po kilka paczek ziół, które pozwolą jej spokojnie zasnąć, bez konieczności faszerowania się eliksirami (po sensacjach żołądkowych z ubiegłego dnia miała na ten moment dość magicznych mikstur). Dopiero po chwili zrozumiała, gdy dostrzegła już znaczący uśmiech na ustach mężczyzny, który zdecydowanie nie był w jej typie. Miała ochotę parsknąć śmiechem, lecz może... Oszczędzi kilka knutów? Odwzajemniła uśmiech i nachyliła się nad sekretarzykiem -Chciałby pan coś zasugerować?
Świdrowała Davida tak intensywnym spojrzeniem, jakby chciała przeniknąć jego duszę na wskroś, by sprawdzić, czy kłamał, czy mówił prawdę na temat niemowy, która jeszcze niedawno rozmawiała z roślinami, co Sigrun zaobserwowała przecież przez okiennice sklepu. Wszystko jednak wydawało się w porządku, nie wyglądał na takiego co potrafił kłamać - chyba, że na temat siły wciskanych staruszkom ziółek, ale to chyba każdy głupi potrafił. Trzeba było mieć handlową smykałkę.
-Jakim cudem mugol zjawił się na Pokątnej? - zdumiała się wielce -Od kiedy to... - plugastwo, szlam, brud -... może zobaczyć to miejsce? - zmarszczyła gniewnie brwi. Najwyraźniej była w tyle z informacjami, musieli nie pisać o tym w Proroku. Coś takiego. Poczuła obrzydzenie na samą myśl, że teraz każdy brudny mugol mógł wkroczyć do ich magicznego świata i kalać swą brudną obecnością ich ulice.
Podążyła za sprzedawcą w głąb sklepu, jeszcze mocniej unosząc brwi, słysząc jego kolejne słowa.
-Jaka znowu rozmowa? - spytała Sigrun, wyraźnie zbita z pantałyku. Przyszła tu jedynie po kilka paczek ziół, które pozwolą jej spokojnie zasnąć, bez konieczności faszerowania się eliksirami (po sensacjach żołądkowych z ubiegłego dnia miała na ten moment dość magicznych mikstur). Dopiero po chwili zrozumiała, gdy dostrzegła już znaczący uśmiech na ustach mężczyzny, który zdecydowanie nie był w jej typie. Miała ochotę parsknąć śmiechem, lecz może... Oszczędzi kilka knutów? Odwzajemniła uśmiech i nachyliła się nad sekretarzykiem -Chciałby pan coś zasugerować?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na rzeczowe pytanie Sigrun tylko westchnął rozdzierająco, poprawiając mankiety szaty - odkąd jasnowłosa pojawiła się w pomieszczeniu, już kilkukrotnie zadbał o swój wygląd, oby dyskretnie - i wywracając oczami. Czuł to samo, co werbalizowała klientka swym obrzydzonym tonem. - Ohydne - potwierdził, marszcząc czoło, trochę w obrzydzeniu, a trochę w wyrazie głębokiego zastanowienia nad tym, co właściwie usłyszał w plotkach od starej Sue. Nie, ta staruszka nie kłamała, miała zbyt ubogą wyobraźnię, zresztą, w tym przeklętym maju nie istniały rzeczy niemożliwe. Anomalie wywróciły czarodziejski świat na nice, a oni mogli tylko bezradnie obserwować groteskowy korowód dziwności. - Podobno się teleportował. Mugol, rozumie pani? Co się z tym światem dzieje - załamał ręce, bardziej przejęty tym, jak prezentuje się przed klientką, niż prawdziwością zasłyszanych opowieści. Nieszczęścia rodziły nieszczęścia, on sam stał się ich ofiarą zdecydowanie zbyt wiele razy, lecz teraz czuł, że wraca na tory dobrego losu - a zwiastunem dobrej zmiany była ta urocza kobieta. Nerwowo czekał na jej odpowiedź, obawiając się obruszenia, tupnięcia nóżką, ewentualnie zamrugania wielkimi ślepiami, ale nie, doczekał się konkretnego odzewu, który sprawił, że prawie spąsowiał. Dobrze, że ostatnio zapuścił brodę - przypadkiem, obawiał się poderżnięcia gardła przy użyciu kapryśnej różdżki - i włosy ukryły nieco zadowolenie. - Rozmowy. Z kimś bliskim. Wie pani, podzielenia się niepokojami, podzielenia się ciężarem sekretów. Nadeszły ciężkie czasy i trudno nieść brzemię samemu - zaczął melodyjnym, filozoficznym tonem, zerkając prosto w oczy kobiety. Dzielnie wytrzymał jej pytający wzrok, odchrząknął po raz trzeci - oby nie wzięła tego za jakieś naleciałości języka trolli - i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dobrze. Szansa na romantyczną ziołową herbatę we dwoje wzrosła. - Przyjaciele mówią o mnie, że jestem dobrym słuchaczem. Gdyby pani...panna - zerknął wymownie w dół na dłonie blondynki - zechciała mi zaufać, byłbym więcej niż rad. Moglibyśmy wybrać się dziś popołudniu na herbatę... - zaoferował dość niepewnie, kładąc dłoń na jednym ze słojów, w napięciu oczekując odpowiedzi. Ach, cóż to byłaby za szansa! Na nowe, lepsze życie. Wykorzystanie anomalii, nie dających tej biedaczce spać - by skraść jej serce.
I show not your face but your heart's desire
Nie przyglądała mu się zbyt uważnie, jej uwadze umknęły więc drobne gesty, mające na celu poprawić jego prezencję. Sprzedawca w sklepie zielarskim nie interesował jej na tyle, by prowadzić dokładną obserwację. Chciała jedynie wiedzieć, czy mówił prawdę, czy rzeczywiście zatrudniał charłaków - co byłoby obrzydliwe i najpewniej nigdy więcej by się tu po prostu nie pojawiła. Dość było wkoło sklepów z podobnym asortymentem. Od jego niewysokiej, niespecjalnie interesującej Sigrun osoby myśli oderwały informacje, którymi ją uraczył.
Teleportujący się na ulicę Pokątną mugole, a do tego przyczyniający się do pożaru samą swą obecnością - to było bardzo dziwne i niepokojące. Marszczyła wściąż gniewnie brwi, jednocześnie ściągając usta w niezadowolonym grymasie. Coraz mniej jej się to wszystko podobało. Początkowo niektóre z magicznych anomalii uznawała za niemal zabawne, a przynajmniej do czasu, kiedy nie dotykały jej samej osobiście. W chwili, kiedy to ona musiała mierzyć się z kolejnym krwotokiem z nosa, bądź efektem losowego zaklęcia, choć wypowiedziała zupełnie inną inkantację, było Rookwood zdecydowanie mniej do śmiechu. Nie miała odpowiedniej wiedzy, by stwierdzić przyczynę magicznych anomalii, niewiele o nich wiedziała, ponad to, że są i muszą się albo nauczyć z nimi żyć, albo je ujarzmić - a pierwsza opcja zdawała się jej bardzo czarnym scenariuszem. Nad swoją magią mogły nie panować dzieci, a nie dorośli czarodzieje. Nie sądziła jednak, że te zaburzenia w eterze wpłyną także na brud i szlam, którego nienawidziła z całego swego zczerniałego serca. Czuła dziwną złość na myśl, że mugole mogą wkroczyć do ich magicznego świata.
Wróciła jednak myślami do sklepu zielarskiego, bo sprzedawca wyraźnie wychodził z siebie, by zwrócić nań swoją uwagę. Jego filozoficzny, melodyjny ton głosu ją bawił, miała ochotę się roześmiać - doprawdy, była bardzo ciekawa jego reakcji na wieść o tych wszystkich okropnościach, których się dopuściła. Ciekawe, czy uśmiechałby się tak, gdyby opowiedziała mu o czym naprawdę miewała koszmary, które mąciły spokój jej snu.
-A mogę panu zaufać i w istocie podzielić się z panem swymi sekretami i niepokojami? - spytała, patrząc mu w oczy; nawet ją to bawiło, lubiła szydzić z innych, sprawiało jej to wręcz złośliwą uciechę. Nie zgodziła się jeszcze, ale też nie odmówiła. Na ustach pojawił się nieprzewrotny uśmiech - wciąż się zastanawiała, czy tę pannę powinna odebrać jako komplement. Nie wyprowadziła go z błędu.
Teleportujący się na ulicę Pokątną mugole, a do tego przyczyniający się do pożaru samą swą obecnością - to było bardzo dziwne i niepokojące. Marszczyła wściąż gniewnie brwi, jednocześnie ściągając usta w niezadowolonym grymasie. Coraz mniej jej się to wszystko podobało. Początkowo niektóre z magicznych anomalii uznawała za niemal zabawne, a przynajmniej do czasu, kiedy nie dotykały jej samej osobiście. W chwili, kiedy to ona musiała mierzyć się z kolejnym krwotokiem z nosa, bądź efektem losowego zaklęcia, choć wypowiedziała zupełnie inną inkantację, było Rookwood zdecydowanie mniej do śmiechu. Nie miała odpowiedniej wiedzy, by stwierdzić przyczynę magicznych anomalii, niewiele o nich wiedziała, ponad to, że są i muszą się albo nauczyć z nimi żyć, albo je ujarzmić - a pierwsza opcja zdawała się jej bardzo czarnym scenariuszem. Nad swoją magią mogły nie panować dzieci, a nie dorośli czarodzieje. Nie sądziła jednak, że te zaburzenia w eterze wpłyną także na brud i szlam, którego nienawidziła z całego swego zczerniałego serca. Czuła dziwną złość na myśl, że mugole mogą wkroczyć do ich magicznego świata.
Wróciła jednak myślami do sklepu zielarskiego, bo sprzedawca wyraźnie wychodził z siebie, by zwrócić nań swoją uwagę. Jego filozoficzny, melodyjny ton głosu ją bawił, miała ochotę się roześmiać - doprawdy, była bardzo ciekawa jego reakcji na wieść o tych wszystkich okropnościach, których się dopuściła. Ciekawe, czy uśmiechałby się tak, gdyby opowiedziała mu o czym naprawdę miewała koszmary, które mąciły spokój jej snu.
-A mogę panu zaufać i w istocie podzielić się z panem swymi sekretami i niepokojami? - spytała, patrząc mu w oczy; nawet ją to bawiło, lubiła szydzić z innych, sprawiało jej to wręcz złośliwą uciechę. Nie zgodziła się jeszcze, ale też nie odmówiła. Na ustach pojawił się nieprzewrotny uśmiech - wciąż się zastanawiała, czy tę pannę powinna odebrać jako komplement. Nie wyprowadziła go z błędu.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Źrenice Davida powiększyły się - i to nie ze względu na półmrok, który otaczał najbliższe otoczenie sekretarzyka. Jasnowłosa naprawdę mu się podobała, zwłaszcza tak zamyślona. Był ciekawy, gdzież to zabłądziła myślami, liczył na jakiś komentarz dotyczący serwowanej jej plotki, ale niestety musiał obejść się smakiem, bowiem kobieta zamilkła, nie dając mu nawet drobnych wskazówek, czy jawna niechęć okazana brudnym mugolakom w jakikolwiek sposób wpisała się w jej poglądy. Sądził, że tak, nikt o zdrowych zmysłach nie popierał tych brudnych terrorystów, sięgających po to, co należało wyłącznie do czarodziei; słyszał jednak zbyt wiele historii o miłośnikach szlam, by naiwnie wierzyć w rozsądek każdego, kogo napotkał na swojej drodze.
Sigrun jednakże widział w jak najlepszych barwach; może i nie wyglądała na eteryczną i drobną panienkę, jaką zawsze widywał u swego boku w snach - ta przeklęta, zdradziecka Mary! niech anomalie ją pochłoną - ale uśmiechała się prawie pięknie. No i zwracała się do niego o pomoc w bezsenności, nie odmawiając jednocześnie propozycji wspólnej herbaty. Zaśmiał się cicho i krótko, w zadowoleniu, starając się nie speszyć pod jej czujnym spojrzeniem i dalszymi pytaniami. Czyżby z nim flirtowała? Czyżby w końcu, po miesiącach żałosnych prób zwrócenia na siebie uwagi jakiejkolwiek kobiety, osiągnął sukces? - Oczywiście, że tak. Z pewnością nie zawiodę - obiecał solennie, obracając w palcach wieko słoja z walerianą, tak, jakby od niechcenia udowadniał, że dla niej otworzy każde wieko. Siła, czar, spryt; reprezentował wszystko co najlepsze, podlewając to w dodatku sosem z troskliwości. Taki mężczyzna to skarb, nieznajoma musiała tylko poznać go odrobinę lepiej. - Służę też radą, cokolwiek spędza pani sen z powiek, poradzimy sobie z tym. Bez wątpienia - zamrugał filuternie, co wyglądało nieco niedorzecznie, zwłaszcza, gdy dodatkowo zerkał ponad ramieniem jasnowłosej, by upewnić się, że nikt nie oceni krytycznie jego umiejętności sprzedażowych. Wolał nie ryzykować, dlatego dodał jeszcze na jednym wydechu - Lecz rzecz jasna polecamy walerianę. Tylko u nas, najświeższa i najlepszej jakości - zaprezentował slogan Orchideousa, z niecierpliwością oczekując na odpowiedź kobiety. Zgodzi się? Czy też złamie mu szybciej bijące serce?
Sigrun jednakże widział w jak najlepszych barwach; może i nie wyglądała na eteryczną i drobną panienkę, jaką zawsze widywał u swego boku w snach - ta przeklęta, zdradziecka Mary! niech anomalie ją pochłoną - ale uśmiechała się prawie pięknie. No i zwracała się do niego o pomoc w bezsenności, nie odmawiając jednocześnie propozycji wspólnej herbaty. Zaśmiał się cicho i krótko, w zadowoleniu, starając się nie speszyć pod jej czujnym spojrzeniem i dalszymi pytaniami. Czyżby z nim flirtowała? Czyżby w końcu, po miesiącach żałosnych prób zwrócenia na siebie uwagi jakiejkolwiek kobiety, osiągnął sukces? - Oczywiście, że tak. Z pewnością nie zawiodę - obiecał solennie, obracając w palcach wieko słoja z walerianą, tak, jakby od niechcenia udowadniał, że dla niej otworzy każde wieko. Siła, czar, spryt; reprezentował wszystko co najlepsze, podlewając to w dodatku sosem z troskliwości. Taki mężczyzna to skarb, nieznajoma musiała tylko poznać go odrobinę lepiej. - Służę też radą, cokolwiek spędza pani sen z powiek, poradzimy sobie z tym. Bez wątpienia - zamrugał filuternie, co wyglądało nieco niedorzecznie, zwłaszcza, gdy dodatkowo zerkał ponad ramieniem jasnowłosej, by upewnić się, że nikt nie oceni krytycznie jego umiejętności sprzedażowych. Wolał nie ryzykować, dlatego dodał jeszcze na jednym wydechu - Lecz rzecz jasna polecamy walerianę. Tylko u nas, najświeższa i najlepszej jakości - zaprezentował slogan Orchideousa, z niecierpliwością oczekując na odpowiedź kobiety. Zgodzi się? Czy też złamie mu szybciej bijące serce?
I show not your face but your heart's desire
Nie wpisywała się w kanon klasycznego piękna ze swą niebanalną urodą, wysokim wzrostem i zachowaniem; miała w sobie kilka męskich cech, lecz trudno nazwać było ją chłopczycą, choć czasami nosiła spodnie. Nie była jednak specjalnie muskularna, jej siła tkwiła w zwinności i gibkości ciała, nie rezygnowała z upiększających mazideł i kobiecych perfum, nie ukrywała szczupłej, zaokrąglonej tam, gdzie trzeba sylwetki pod warstwami męskiego odzienia. Była uosobieniem silnej kobiecości, wysportowanej i gibkiej, a ta nie każdemu przypadała do gustu. Sigrun lubiła siebie i wiedziała, że podoba się mężczyznom, nie wszystkim, rzecz jasna, lecz poza półwilami nie urodziła się jeszcze taka, która dogodziłaby każdemu - a i w przypadku tych kobiet ich piękno nie było naturalne, a zasługą czarodziejskich genów. Zazwyczaj wpadała jednak w oko raczej... innym mężczyznom niż David. Po nim spodziewała się raczej upodobania do drobnych, słodkich panienek, do których mógłby pisać wiersze i porównywać ich policzki do delikatnego rumianku. Cała ta sytuacja zwyczajnie ją bawiła, bo jeśli chodzi o niego - absolutnie nie wpisywał się w to, co Sigrun lubiła w płci przeciwnej. Podobali się jej mężczyźni wysocy, silni, emanujący pewnością siebie i mocą, którą władali, z niebezpiecznym błyskiem w oku i bezczelnym uśmiechem na ustach. Grzeczni sprzedawczykowie ziółek absolutnie jej nie interesowali i ani przez moment nie rozważała nawet pójścia z nim na tę herbatę. Lubiła jednak szydzić z ludzi, przez te kilka chwil pozwoliła więc Davidowi się wygłupiać i wychodzić z siebie, by wkraść się w jej łaski.
-Proszę zapakować tę walerianę - poleciła, wciąż uśmiechając się nieprzewrotnie; nadal się nie zgodziła. Poganiała sprzedawcę spojrzeniem, by szybciej odkręcał słój i małą łopatką przesypywał suszone zioła do papierowej torebki. W chwili, kiedy trzymała ją już w dłoniach zdecydowała się znów odezwać -Myślę jednak, że doskonale poradzę sobie sama - ostatnie słowa wypowiedziała już zimno, ze stalowym błyskiem w oku -Mierz siły, na zamiary, chłopcze - dodała jadowicie, jasno dając do zrozumienia, że ani przez chwilę nie miał u niej najmniejszych szans. Czy przeszkadzało jej, że będzie kolejną kobietą, która złamie mu serce w tak krótkim czasie? O ile oczywiście można mówić tu o łamaniu serca. Po kwadransie rozmowy o ziołach. Oczywiście, że nie.
-Wypij melisy, wyglądasz jakbyś jej potrzebował - zaśmiała się jeszcze, kładąc na sekretarzyku odliczoną ilość monet, po czym odwróciła się na pięcie i opuściła Davida bez pożegnania i cienia żalu, po chwili wychodząc ze sklepu i pozostawiając po sobie jedynie zapach tytoniu i opium w powietrzu.
| zt x2
-Proszę zapakować tę walerianę - poleciła, wciąż uśmiechając się nieprzewrotnie; nadal się nie zgodziła. Poganiała sprzedawcę spojrzeniem, by szybciej odkręcał słój i małą łopatką przesypywał suszone zioła do papierowej torebki. W chwili, kiedy trzymała ją już w dłoniach zdecydowała się znów odezwać -Myślę jednak, że doskonale poradzę sobie sama - ostatnie słowa wypowiedziała już zimno, ze stalowym błyskiem w oku -Mierz siły, na zamiary, chłopcze - dodała jadowicie, jasno dając do zrozumienia, że ani przez chwilę nie miał u niej najmniejszych szans. Czy przeszkadzało jej, że będzie kolejną kobietą, która złamie mu serce w tak krótkim czasie? O ile oczywiście można mówić tu o łamaniu serca. Po kwadransie rozmowy o ziołach. Oczywiście, że nie.
-Wypij melisy, wyglądasz jakbyś jej potrzebował - zaśmiała się jeszcze, kładąc na sekretarzyku odliczoną ilość monet, po czym odwróciła się na pięcie i opuściła Davida bez pożegnania i cienia żalu, po chwili wychodząc ze sklepu i pozostawiając po sobie jedynie zapach tytoniu i opium w powietrzu.
| zt x2
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 7 czerwca
Tydzień jego pobytu w Wielkiej Brytanii minął bardzo szybko. Zdawało mu się jednak, że nie robił zbyt wiele w tym okresie. Coś nakręcało tempo jego pobytu, tylko co? Nie wiedział. Może to alkohol? Nocowanie w Dziurawym Kotle nie było chyba dobrym rozwiązaniem. Nie czuł się dobrze z faktem, że każdy jego dzień kończył się sporą dawką alkoholu, a następny rozpoczynał się łykiem lub dwoma whisky. Z drugiej strony potem pół dnia czekał tylko na to, żeby albo wrócić do Kotła, albo pójść gdzie indziej i znowu pić. Londyn był naprawdę złym „przypominaczem” tego wszystkiego, co wydarzyło się jedenaście lat temu.
Od złych i ponurych myśli starał się uciekać. Ojciec zdrowiał, powoli, ale jednak przypominał sobie coraz więcej faktów, na dniach powinni go wysłać do domu. Matka, choć jej jeszcze nie widział na oczy, na pewno dowiedziała się o tym, że wrócił do kraju i odwiedził lorda Macmillana. Wychodziło więc na to, że czas miał prawo tak szybko mijać. Tempo nakręcała też, jak się mu zdawało, szalona pogoda i to wszystko, co się działo w kraju. Może jednak było to zbyt szybkie tempo? Może powinien poważnie zastanowić się nad ponowną ucieczką na Wschód? To jednak nie byłoby dobre rozwiązanie dla niego, a przynajmniej takie miał przeczucie. Nie mógł przecież ot tak, po prostu, zostawić swojej rodziny. Był rozdarty pomiędzy swoimi „potrzebami” a rodziną.
Starał się przywyknąć do miasta, do dzikiej i dziwnej pogody, do ludzi, których mijał. Po tygodniu względnego przyzwyczajania się do atmosferycznego wariactwa, postanowił powoli „zabrać się” za przygotowywania do prób odtworzenia przynajmniej części alkoholi, które zdołał wypić na Wschodzie. Nie chodziło nawet o kupienie w tej chwili wszystkich potrzebnych składników, a bardziej zobaczenie, co miało do zaoferowania miasto, a w szczególności właśnie ulica Pokątna i jej sklepy. Spodziewał się zresztą tego, że nie znalazłby wszystkiego, choć liczył na jakieś zaskoczenie. Inny kraj, inna pogoda, inna temperatura.
Pogoda i tak nie ułatwiała tutaj niczego. Śniegu było więcej niż w niejednym rosyjskim, a właściwie radzieckim miasteczku położonym gdzieś daleko na północny-wschód. Naprawdę ledwo się przemieszczał. Pomimo tego, wolał się pomęczyć i zwyczajnie przejść tę drogę od Dziurawego Kotła do „Orchideus”-a niż się teleportować. Kompletnie odzwyczaił się od starych zwyczajów sprzed kilku lat, choć i te przecież praktykował od czasu do czasu w swojej podróży i starał się nie używać magii, o ile nie była ona konieczna lub zwyczajnie potrzebna. Poza tym śnieg wydawał mu się miłą, ale niestety męczącą odmianą, szczególnie jeżeli ulice nie były odśnieżane. Domyślał się, że nie było sensu w ich odśnieżaniu. Miał więc dodatkowy pretekst do przećwiczenia swoich mięśni oraz do względnego „otrzeźwienia” po męczącej poprzedniej nocy.
Do sklepu zielarskiego wpadł więc trochę… czerwony na polikach. Wcale nie dlatego, że rano mu się wypiło! To z powodu zimna, które zdawało się naprawdę uciążliwe. Otrzepał się. Zaczął klepać się po płaszczu w poszukiwaniu swojej różdżki, bojąc się, że mógł ją gdzieś zgubić w tę jakże dziwną pogodę. Ta jednak dzielnie spoczywała po wewnętrznej stronie płaszcza. Zdjął najpierw futrzastą czapkę, a potem rękawiczki. Twarz zaczęła go przyjemnie szczypać, co było efektem spotkania się z ciepłem ze sklepu. Głośno rzucił „dzień dobry” w kierunku lady, po czym zaczął się przechadzać pomiędzy półkami i sadzonkami. Starał się wyszukać czegoś, co mogłoby mu się przydać do tworzenia likierów ziołowych. Bacznie uważał jednak na małe bijące wierzby. Sklep był tak samo przyjemny, co osiem lat temu.
Tydzień jego pobytu w Wielkiej Brytanii minął bardzo szybko. Zdawało mu się jednak, że nie robił zbyt wiele w tym okresie. Coś nakręcało tempo jego pobytu, tylko co? Nie wiedział. Może to alkohol? Nocowanie w Dziurawym Kotle nie było chyba dobrym rozwiązaniem. Nie czuł się dobrze z faktem, że każdy jego dzień kończył się sporą dawką alkoholu, a następny rozpoczynał się łykiem lub dwoma whisky. Z drugiej strony potem pół dnia czekał tylko na to, żeby albo wrócić do Kotła, albo pójść gdzie indziej i znowu pić. Londyn był naprawdę złym „przypominaczem” tego wszystkiego, co wydarzyło się jedenaście lat temu.
Od złych i ponurych myśli starał się uciekać. Ojciec zdrowiał, powoli, ale jednak przypominał sobie coraz więcej faktów, na dniach powinni go wysłać do domu. Matka, choć jej jeszcze nie widział na oczy, na pewno dowiedziała się o tym, że wrócił do kraju i odwiedził lorda Macmillana. Wychodziło więc na to, że czas miał prawo tak szybko mijać. Tempo nakręcała też, jak się mu zdawało, szalona pogoda i to wszystko, co się działo w kraju. Może jednak było to zbyt szybkie tempo? Może powinien poważnie zastanowić się nad ponowną ucieczką na Wschód? To jednak nie byłoby dobre rozwiązanie dla niego, a przynajmniej takie miał przeczucie. Nie mógł przecież ot tak, po prostu, zostawić swojej rodziny. Był rozdarty pomiędzy swoimi „potrzebami” a rodziną.
Starał się przywyknąć do miasta, do dzikiej i dziwnej pogody, do ludzi, których mijał. Po tygodniu względnego przyzwyczajania się do atmosferycznego wariactwa, postanowił powoli „zabrać się” za przygotowywania do prób odtworzenia przynajmniej części alkoholi, które zdołał wypić na Wschodzie. Nie chodziło nawet o kupienie w tej chwili wszystkich potrzebnych składników, a bardziej zobaczenie, co miało do zaoferowania miasto, a w szczególności właśnie ulica Pokątna i jej sklepy. Spodziewał się zresztą tego, że nie znalazłby wszystkiego, choć liczył na jakieś zaskoczenie. Inny kraj, inna pogoda, inna temperatura.
Pogoda i tak nie ułatwiała tutaj niczego. Śniegu było więcej niż w niejednym rosyjskim, a właściwie radzieckim miasteczku położonym gdzieś daleko na północny-wschód. Naprawdę ledwo się przemieszczał. Pomimo tego, wolał się pomęczyć i zwyczajnie przejść tę drogę od Dziurawego Kotła do „Orchideus”-a niż się teleportować. Kompletnie odzwyczaił się od starych zwyczajów sprzed kilku lat, choć i te przecież praktykował od czasu do czasu w swojej podróży i starał się nie używać magii, o ile nie była ona konieczna lub zwyczajnie potrzebna. Poza tym śnieg wydawał mu się miłą, ale niestety męczącą odmianą, szczególnie jeżeli ulice nie były odśnieżane. Domyślał się, że nie było sensu w ich odśnieżaniu. Miał więc dodatkowy pretekst do przećwiczenia swoich mięśni oraz do względnego „otrzeźwienia” po męczącej poprzedniej nocy.
Do sklepu zielarskiego wpadł więc trochę… czerwony na polikach. Wcale nie dlatego, że rano mu się wypiło! To z powodu zimna, które zdawało się naprawdę uciążliwe. Otrzepał się. Zaczął klepać się po płaszczu w poszukiwaniu swojej różdżki, bojąc się, że mógł ją gdzieś zgubić w tę jakże dziwną pogodę. Ta jednak dzielnie spoczywała po wewnętrznej stronie płaszcza. Zdjął najpierw futrzastą czapkę, a potem rękawiczki. Twarz zaczęła go przyjemnie szczypać, co było efektem spotkania się z ciepłem ze sklepu. Głośno rzucił „dzień dobry” w kierunku lady, po czym zaczął się przechadzać pomiędzy półkami i sadzonkami. Starał się wyszukać czegoś, co mogłoby mu się przydać do tworzenia likierów ziołowych. Bacznie uważał jednak na małe bijące wierzby. Sklep był tak samo przyjemny, co osiem lat temu.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 7 czerwca
Nephthys powróciła już do czegoś, co można by nazwać rutyną i szarością dnia codziennego Anglii. Już nawet zmienność pogody nie szokowała aż tak bardzo, bo w całym tym szaleństwie jawiła się jakaś metoda lub jej brak, jak kto woli. Unikając jak ognia zbyt długiego przesiadywania w rejonach rezydencji, by nie natknąć się na nabzdyczoną Isis, starała się znajdować sobie jak najwięcej zajęć poza rodową siedzibą. Maj spędziła na odwiedzaniu znajomych i przyjaciół, zaniedbując tym samym trochę swoje poszukiwania. Nadchodzący miesiąc zamierzała spędzić pilniej przykładając się do pracy.
Nie mogła jednak odmówić Ramesesowi, gdy oznajmił, że akurat wybiera się na Pokątną i zapytał, czy nie zechciałaby mu potowarzyszyć. Miał swoje sprawy do załatwienia w banku Gringotta, Nephthys nie wnikała, wiedziona przeczuciem, że po tych wszystkich anomaliach również tam potrzebna była nieco wnikliwsza ocena sytuacji i być może mężczyzna niekoniecznie ma ochotę się tym z kimkolwiek dzielić. Uznała jednak, że nie będzie głupią decyzją, by korzystając z okazji, zajść do Orchideusa, w trakcie gdy Rameses będzie załatwiał swoje sprawy. Rozdzielili się zatem pod budynkiem banku, a Neph teleportowała się przed wejście sklepu. Może wychowywała się w Anglii, ale po swojej ostatniej podróży do Egiptu dotkliwiej odczuła tęsknotę za zwiewnymi szatami, palącym słońcem i gorącym wiatrem, niosącym ze sobą drobne ziarenka piasku.
Weszła do środka, wnosząc ze sobą jedynie wiatr i chłód. Uśmiechnęła się do sprzedawcy, zajmującego się swoimi sprawami za ladą. Mógł ją bez trudu rozpoznać, bywała tutaj całkiem często. W nos uderzył ją zapach kwiatów, kojarzący jej się nieodłącznie z oranżerią w ich domu. Ciężki, wilgotny, przytłaczający. Zdjęła obszerny kaptur peleryny w kolorze bordo, strzepując z niego przy okazji zbłąkane płatki śniegu, które zdążyły ją oblepić przez te ułamki sekund, nim nacisnęła na klamkę. Ile by dała za trochę słońca i temperaturę wyższą niż piętnaście stopni, chociaż przez kilka dni! Całe szczęście, że istniały takie miejsca, jak to, pozwalające poczuć choćby namiastkę lata w środku szalejącej wichury.
Nie tracąc już czasu, po drodze wytrzepując jeszcze jakieś iskry śniegu z kruczych włosów, zniknęła między półkami, już odruchowo unikając wszędobylskich pnączy wierzb bijących, krocząc wśród nich z gracją tancerki. Pilne, piwne spojrzenie odważnie lustrowało półki. Nie przyszła tu dziś po nic konkretnego, jakby chciała się nacieszyć bliskością roślin; były jej niestrudzonymi towarzyszkami w okresie dzieciństwa, co smutne, droższymi niż rodzone siostry.
Przeszła obok Anthony'ego, świadoma jak najbardziej jego obecności, choć absolutnie nieświadoma, że przynajmniej w teorii powinien być jej odwiecznym wrogiem. Gdyby wzrok nieznajomego akurat na nią padł, pewnie nawet posłałaby mu uśmiech, domniemywając, że są tu przecież w tym samym celu, a Neph zawsze zdawała się darzyć sympatią wszystkich tych, którzy podobnie jak ona lubowali się w ziołach i eliksirach. Zmierzała na koniec alejki, gdzie dostrzegła wyjątkowo urodziwą kępkę wilczej jagody, kuszącej ciemnofioletowymi kwiatami. Zwróciła na nią jednak uwagę tak baczną, że jednocześnie przestała ją zwracać na to, co plącze się jej pod nogami, a pech chciał, że jedna z gałązek wierzby niefortunnie zaczepiła się o poły jej peleryny. Donica z drzewkiem przewróciła się, robiąc zadziwiająco dużo hałasu, a Neph przeklinając w myślach swoją nieostrożność, pochyliła się nad sadzonką, żeby przywrócić ją do pionu. Jeśli lord Macmillan postanowił zwrócić na nią uwagę, z rozbawieniem przyłożyła palec do ust, jakby sugerowała, że zupełnie niczego nie widział.
Nephthys powróciła już do czegoś, co można by nazwać rutyną i szarością dnia codziennego Anglii. Już nawet zmienność pogody nie szokowała aż tak bardzo, bo w całym tym szaleństwie jawiła się jakaś metoda lub jej brak, jak kto woli. Unikając jak ognia zbyt długiego przesiadywania w rejonach rezydencji, by nie natknąć się na nabzdyczoną Isis, starała się znajdować sobie jak najwięcej zajęć poza rodową siedzibą. Maj spędziła na odwiedzaniu znajomych i przyjaciół, zaniedbując tym samym trochę swoje poszukiwania. Nadchodzący miesiąc zamierzała spędzić pilniej przykładając się do pracy.
Nie mogła jednak odmówić Ramesesowi, gdy oznajmił, że akurat wybiera się na Pokątną i zapytał, czy nie zechciałaby mu potowarzyszyć. Miał swoje sprawy do załatwienia w banku Gringotta, Nephthys nie wnikała, wiedziona przeczuciem, że po tych wszystkich anomaliach również tam potrzebna była nieco wnikliwsza ocena sytuacji i być może mężczyzna niekoniecznie ma ochotę się tym z kimkolwiek dzielić. Uznała jednak, że nie będzie głupią decyzją, by korzystając z okazji, zajść do Orchideusa, w trakcie gdy Rameses będzie załatwiał swoje sprawy. Rozdzielili się zatem pod budynkiem banku, a Neph teleportowała się przed wejście sklepu. Może wychowywała się w Anglii, ale po swojej ostatniej podróży do Egiptu dotkliwiej odczuła tęsknotę za zwiewnymi szatami, palącym słońcem i gorącym wiatrem, niosącym ze sobą drobne ziarenka piasku.
Weszła do środka, wnosząc ze sobą jedynie wiatr i chłód. Uśmiechnęła się do sprzedawcy, zajmującego się swoimi sprawami za ladą. Mógł ją bez trudu rozpoznać, bywała tutaj całkiem często. W nos uderzył ją zapach kwiatów, kojarzący jej się nieodłącznie z oranżerią w ich domu. Ciężki, wilgotny, przytłaczający. Zdjęła obszerny kaptur peleryny w kolorze bordo, strzepując z niego przy okazji zbłąkane płatki śniegu, które zdążyły ją oblepić przez te ułamki sekund, nim nacisnęła na klamkę. Ile by dała za trochę słońca i temperaturę wyższą niż piętnaście stopni, chociaż przez kilka dni! Całe szczęście, że istniały takie miejsca, jak to, pozwalające poczuć choćby namiastkę lata w środku szalejącej wichury.
Nie tracąc już czasu, po drodze wytrzepując jeszcze jakieś iskry śniegu z kruczych włosów, zniknęła między półkami, już odruchowo unikając wszędobylskich pnączy wierzb bijących, krocząc wśród nich z gracją tancerki. Pilne, piwne spojrzenie odważnie lustrowało półki. Nie przyszła tu dziś po nic konkretnego, jakby chciała się nacieszyć bliskością roślin; były jej niestrudzonymi towarzyszkami w okresie dzieciństwa, co smutne, droższymi niż rodzone siostry.
Przeszła obok Anthony'ego, świadoma jak najbardziej jego obecności, choć absolutnie nieświadoma, że przynajmniej w teorii powinien być jej odwiecznym wrogiem. Gdyby wzrok nieznajomego akurat na nią padł, pewnie nawet posłałaby mu uśmiech, domniemywając, że są tu przecież w tym samym celu, a Neph zawsze zdawała się darzyć sympatią wszystkich tych, którzy podobnie jak ona lubowali się w ziołach i eliksirach. Zmierzała na koniec alejki, gdzie dostrzegła wyjątkowo urodziwą kępkę wilczej jagody, kuszącej ciemnofioletowymi kwiatami. Zwróciła na nią jednak uwagę tak baczną, że jednocześnie przestała ją zwracać na to, co plącze się jej pod nogami, a pech chciał, że jedna z gałązek wierzby niefortunnie zaczepiła się o poły jej peleryny. Donica z drzewkiem przewróciła się, robiąc zadziwiająco dużo hałasu, a Neph przeklinając w myślach swoją nieostrożność, pochyliła się nad sadzonką, żeby przywrócić ją do pionu. Jeśli lord Macmillan postanowił zwrócić na nią uwagę, z rozbawieniem przyłożyła palec do ust, jakby sugerowała, że zupełnie niczego nie widział.
شاهدني من فوق
Anthony byłby w stanie oddać wszystkie swoje oszczędności i odsprzedać po kryjomu kilka beczek domowej whisky byleby ktoś „przyniósł” do Wielkiej Brytanii (albo chociaż do jego rodzinnej Kornwalii) minimum piętnaście, a może nawet i dwadzieścia stopni Celsjusza. Za bardzo przyzwyczaił się do majowej, ciepłej, a przede wszystkim przyjemnej pogody jugosłowiańskich miast nad Adriatykiem. Tym bardziej, że tam jeszcze dwa-trzy tygodnie temu temperatura sięgała czasem nawet i dwudziestu dwóch stopni w słońcu, a tu… wręcz odwrotnie! Zgroza! Chociaż… i do londyńskiej pogody można się by było przyzwyczaić, jak do wszystkiego… jeszcze tydzień lub dwa, a pewnie zacznie szaleć po śniegu. Może! Wszystko w życiu było możliwe!
W sklepie na całe szczęście było ciepło, na tyle, że musiał porządnie odchylić swój szalik od szyi. Rozglądał się uważnie, zatrzymując się przy różnego rodzaju doniczkom z ziołami. Potem rozmyślał nad nimi czy mogłyby być mu w ogóle przydatne w tworzeniu nowych alkoholi? Liczyła się inwencja twórcza, oczywiście, ale z drugiej strony chciałby powtórzyć smak wielu likierów, które pił na Wschodzie. Tylko po co kupować niektóre rośliny, skoro zawsze mógł wrócić do swojego rodzinnego Puddlemere. W ogrodzie miał przecież całą gamę ziół, kwiatów i przepięknych wrzosów zasadzonych przez swoje ciotki, babkę, także matkę, która od kilkunastu lat interesowała się ozdabianiem dość ponurej, jakby się zdawało, siedziby Macmillanów? Tylko czy w ogóle coś się uratowało przed tym mrozem? Kto wie… może lepiej by było pomyśleć na zakupem paru roślin. Tylko wtedy musiałby udać się do domu jak najszybciej. Nie chciał jeszcze wracać, ale wiedział, że data powrotu do okropnego, szarego dworku miała być w najbliższych czasie koniecznością.
Przykucnął przy jednej donicy. Poczuł powiew, gdy ktoś przemknął za jego plecami. Myślał, że to może sprzedawca, ale po odwróceniu się i prześledzeniu sylwetki osoby, zauważył kobietę o czarnych włosach, które zdawały mu się znajome. Jej styl chodzenia także z kimś mu się kojarzył… ten dziwnie ciemny kolor skóry. Całość przypominała mu o Czarnogórze. Miał nawet ochotę zapytać: „Marica?”, ale nim jakikolwiek dźwięk wyrwał mu się z gardła – powstrzymał się. Co mugolaczka z Kotoru mogłaby robić w Wielkiej Brytanii? W Londynie? W dodatku na ulicy Pokątnej i to w sklepie zielarskim? Coś jednak zdawało mu się za bardzo znajome, więc przyglądał się nieznajomej dość uważnie przez trudny do zdefiniowania moment. Marica, którą doskonale pamiętał, byłaby znacznie wyższa, a nieznajoma czarnulka zdawała się mieć na oko około dwadzieścia centymetrów mniej od niego, może mniej. Zdecydowanie mniej. Czarnogórka, za którą z początku wziął nieznaną mu czarownicę, miałaby jedynie około kilku centymetrów mniej od niego samego, a na pewno kilkanaście centymetrów mniej od jednej z ozdób przy której przechodziła nieznajoma, a którą i on mijał zanim przystanął przy ziołach.
Zabawne jest to, że do głowy by mu nawet nie przyszedł fakt, że czarownica o kruczoczarnych włosach mogłaby pochodzić z wrogiego jego rodzinie rodu. Nigdy jej wcześniej nie widział. Poza tym miał, jak mu się zdawało, prawo żeby pomylić ją z Czarnogórkami. W końcu na południu miał do czynienia z wiecznie opalonymi osobami, zarówno mugolami, jak i czarodziejami. Co prawda, nie byli oni aż tak opaleni, chociaż zdarzali się co ciemniejsi, szczególnie w portach. Anthony poza tym bardzo spodobał się ten kolor skóry. Przypominał mu o miłym pobycie nad Adriatykiem, przypominał mu o lozie, którą popijał z mugolakami, udając że przecież jest jednym z nich (na tyle na ile tylko mógł). Ach, długi okres spędzony na Półwyspie Bałkańskim zupełnie pozbawił go logicznego myślenia. Częścią siebie jeszcze był w tych przepięknych, ciepłych krajach.
Otrząsnął się jednak dość szybko. Bezczelne przyglądanie się obcym osobom nie należało do dobrych manier, tak zapewne powiedziałaby mu matka, gdyby tylko stała obok niego. Wrócił do dotykania ziół, pocierania ich liści i wąchania zapachów, jakie pozostawiały na jego dłoniach. Jedna z nich miała dość przyjemny zapach. Przymrużył oczy, „zaciągał się” zapachem. Zaczął nawet zastanawiać się czy powinien ją może kupić, gdy nagle, niespodziewanie, usłyszał jak coś się tłucze.
Obrócił się w stronę, z której powinien on dochodzić odgłos i zauważył właśnie nieznajomą czarnulkę. Ta jedynie pokazała, żeby był cicho. Uśmiechnął się szeroko. Zdawało mu się, że ze strony nieznajomej bije dziwnie przyjazna energia, nawet jeżeli była niezdarą. Pokręcił głową, nie przestając się jednak uśmiechać. Naprawdę, strasznie przypominała mu Maricę z Kotoru. Jedyne co je różniło to, to że nieznajoma miała ciemniejszy kolor skóry i inny kształt twarzy. Rzecz jasna wiedźma, która narobiła hałasu była niższa. Kolor oczu, włosów były dosłownie takie same.
Podniósł się. Co za ironia losu. Jeszcze wczoraj uratował jedną czarownicę od wstydliwej kompromitacji, dzisiaj z kolei – jak mu się zdawało – los miał, chyba, zrobić z niego bohatera w świecie roślin i biznesu. Nie wypadałoby w końcu dopuścić do tego, żeby sprzedawca zaczął się oburzać i kazać płacić nieznajomej za rozbitą doniczkę. Podszedł do niej na tyle szybko na ile mógł, przykucnął przy sadzonce rozbitej wierzby i dał znać dziewczynie, że on się tym zajmie.
– Udawaj, że to nie ty – rzucił jej szybko. Zresztą, jeżeli ktokolwiek by go teraz rozpoznał, to i tak by zrzucił całą sytuację na niego. W końcu miał na nazwisko Macmillan.
Sięgnął po różdżkę, ale w momencie kiedy miał już spróbować naprawić donicę za pomocą czaru… wyraźnie się zastanowił. Panna Vane ostrzegła go przecież przed używaniem czarów ze względu na te całe „anomalie”. Natychmiast schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pozostało mu więc radzenie sobie w inny sposób. Chwycił za ziemię, chcąc przyklepać jeden z wystających korzeni. Wtedy dostał jedną gałązką po dłoni. Zaklął cicho i bardzo soczyście, używając do tego serbskiej wiązanki, której z trudem uczył się przez rok. Wiązanka była naturalnie „soczysta” i co chwilę powtarzało się w niej słowo „mater”, które oryginalnie oznaczało matkę, ale w akurat tym języku, ta forma „matki” miała bardzo negatywne znaczenie.
– U pi… – tu połknął jedną głoskę– …ku materinu. Baš mu je… – Znów postanowił ominąć kolejną głoskę – …em mater i sunce! – Wysyczał w końcu.
Energicznie machał dłonią, mając nadzieję, że pomoże mu w złagodzeniu bólu. Nie spodziewał się, że nawet sadzonki tej przeklętej wierzby mogą mieć tyle siły, całe szczęście, że nie miał do czynienia z większą wersją, bo to przecież mogłoby się skończyć ze zmiażdżeniem dłoni. Ból i tak był dość okropny. Zmarszczył czoło, skrzywił usta w niezadowoleniu
– Ja ci pomagam, a ty mnie jeszcze bijesz, niewdzięcznico – mruknął cicho w stronę sadzonki. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że mówienie do magicznej rośliny mogłoby wydawać się dość dziwne. Miał tylko nadzieję, że nie pojawi się tutaj sprzedawca, bo przecież przeklinanie na rośliny w sklepie zielarskim mogłoby być podwójną obelgą, prawda? Ale to właśnie wierzba zaczęła, a nie on!
W sklepie na całe szczęście było ciepło, na tyle, że musiał porządnie odchylić swój szalik od szyi. Rozglądał się uważnie, zatrzymując się przy różnego rodzaju doniczkom z ziołami. Potem rozmyślał nad nimi czy mogłyby być mu w ogóle przydatne w tworzeniu nowych alkoholi? Liczyła się inwencja twórcza, oczywiście, ale z drugiej strony chciałby powtórzyć smak wielu likierów, które pił na Wschodzie. Tylko po co kupować niektóre rośliny, skoro zawsze mógł wrócić do swojego rodzinnego Puddlemere. W ogrodzie miał przecież całą gamę ziół, kwiatów i przepięknych wrzosów zasadzonych przez swoje ciotki, babkę, także matkę, która od kilkunastu lat interesowała się ozdabianiem dość ponurej, jakby się zdawało, siedziby Macmillanów? Tylko czy w ogóle coś się uratowało przed tym mrozem? Kto wie… może lepiej by było pomyśleć na zakupem paru roślin. Tylko wtedy musiałby udać się do domu jak najszybciej. Nie chciał jeszcze wracać, ale wiedział, że data powrotu do okropnego, szarego dworku miała być w najbliższych czasie koniecznością.
Przykucnął przy jednej donicy. Poczuł powiew, gdy ktoś przemknął za jego plecami. Myślał, że to może sprzedawca, ale po odwróceniu się i prześledzeniu sylwetki osoby, zauważył kobietę o czarnych włosach, które zdawały mu się znajome. Jej styl chodzenia także z kimś mu się kojarzył… ten dziwnie ciemny kolor skóry. Całość przypominała mu o Czarnogórze. Miał nawet ochotę zapytać: „Marica?”, ale nim jakikolwiek dźwięk wyrwał mu się z gardła – powstrzymał się. Co mugolaczka z Kotoru mogłaby robić w Wielkiej Brytanii? W Londynie? W dodatku na ulicy Pokątnej i to w sklepie zielarskim? Coś jednak zdawało mu się za bardzo znajome, więc przyglądał się nieznajomej dość uważnie przez trudny do zdefiniowania moment. Marica, którą doskonale pamiętał, byłaby znacznie wyższa, a nieznajoma czarnulka zdawała się mieć na oko około dwadzieścia centymetrów mniej od niego, może mniej. Zdecydowanie mniej. Czarnogórka, za którą z początku wziął nieznaną mu czarownicę, miałaby jedynie około kilku centymetrów mniej od niego samego, a na pewno kilkanaście centymetrów mniej od jednej z ozdób przy której przechodziła nieznajoma, a którą i on mijał zanim przystanął przy ziołach.
Zabawne jest to, że do głowy by mu nawet nie przyszedł fakt, że czarownica o kruczoczarnych włosach mogłaby pochodzić z wrogiego jego rodzinie rodu. Nigdy jej wcześniej nie widział. Poza tym miał, jak mu się zdawało, prawo żeby pomylić ją z Czarnogórkami. W końcu na południu miał do czynienia z wiecznie opalonymi osobami, zarówno mugolami, jak i czarodziejami. Co prawda, nie byli oni aż tak opaleni, chociaż zdarzali się co ciemniejsi, szczególnie w portach. Anthony poza tym bardzo spodobał się ten kolor skóry. Przypominał mu o miłym pobycie nad Adriatykiem, przypominał mu o lozie, którą popijał z mugolakami, udając że przecież jest jednym z nich (na tyle na ile tylko mógł). Ach, długi okres spędzony na Półwyspie Bałkańskim zupełnie pozbawił go logicznego myślenia. Częścią siebie jeszcze był w tych przepięknych, ciepłych krajach.
Otrząsnął się jednak dość szybko. Bezczelne przyglądanie się obcym osobom nie należało do dobrych manier, tak zapewne powiedziałaby mu matka, gdyby tylko stała obok niego. Wrócił do dotykania ziół, pocierania ich liści i wąchania zapachów, jakie pozostawiały na jego dłoniach. Jedna z nich miała dość przyjemny zapach. Przymrużył oczy, „zaciągał się” zapachem. Zaczął nawet zastanawiać się czy powinien ją może kupić, gdy nagle, niespodziewanie, usłyszał jak coś się tłucze.
Obrócił się w stronę, z której powinien on dochodzić odgłos i zauważył właśnie nieznajomą czarnulkę. Ta jedynie pokazała, żeby był cicho. Uśmiechnął się szeroko. Zdawało mu się, że ze strony nieznajomej bije dziwnie przyjazna energia, nawet jeżeli była niezdarą. Pokręcił głową, nie przestając się jednak uśmiechać. Naprawdę, strasznie przypominała mu Maricę z Kotoru. Jedyne co je różniło to, to że nieznajoma miała ciemniejszy kolor skóry i inny kształt twarzy. Rzecz jasna wiedźma, która narobiła hałasu była niższa. Kolor oczu, włosów były dosłownie takie same.
Podniósł się. Co za ironia losu. Jeszcze wczoraj uratował jedną czarownicę od wstydliwej kompromitacji, dzisiaj z kolei – jak mu się zdawało – los miał, chyba, zrobić z niego bohatera w świecie roślin i biznesu. Nie wypadałoby w końcu dopuścić do tego, żeby sprzedawca zaczął się oburzać i kazać płacić nieznajomej za rozbitą doniczkę. Podszedł do niej na tyle szybko na ile mógł, przykucnął przy sadzonce rozbitej wierzby i dał znać dziewczynie, że on się tym zajmie.
– Udawaj, że to nie ty – rzucił jej szybko. Zresztą, jeżeli ktokolwiek by go teraz rozpoznał, to i tak by zrzucił całą sytuację na niego. W końcu miał na nazwisko Macmillan.
Sięgnął po różdżkę, ale w momencie kiedy miał już spróbować naprawić donicę za pomocą czaru… wyraźnie się zastanowił. Panna Vane ostrzegła go przecież przed używaniem czarów ze względu na te całe „anomalie”. Natychmiast schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pozostało mu więc radzenie sobie w inny sposób. Chwycił za ziemię, chcąc przyklepać jeden z wystających korzeni. Wtedy dostał jedną gałązką po dłoni. Zaklął cicho i bardzo soczyście, używając do tego serbskiej wiązanki, której z trudem uczył się przez rok. Wiązanka była naturalnie „soczysta” i co chwilę powtarzało się w niej słowo „mater”, które oryginalnie oznaczało matkę, ale w akurat tym języku, ta forma „matki” miała bardzo negatywne znaczenie.
– U pi… – tu połknął jedną głoskę– …ku materinu. Baš mu je… – Znów postanowił ominąć kolejną głoskę – …em mater i sunce! – Wysyczał w końcu.
Energicznie machał dłonią, mając nadzieję, że pomoże mu w złagodzeniu bólu. Nie spodziewał się, że nawet sadzonki tej przeklętej wierzby mogą mieć tyle siły, całe szczęście, że nie miał do czynienia z większą wersją, bo to przecież mogłoby się skończyć ze zmiażdżeniem dłoni. Ból i tak był dość okropny. Zmarszczył czoło, skrzywił usta w niezadowoleniu
– Ja ci pomagam, a ty mnie jeszcze bijesz, niewdzięcznico – mruknął cicho w stronę sadzonki. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że mówienie do magicznej rośliny mogłoby wydawać się dość dziwne. Miał tylko nadzieję, że nie pojawi się tutaj sprzedawca, bo przecież przeklinanie na rośliny w sklepie zielarskim mogłoby być podwójną obelgą, prawda? Ale to właśnie wierzba zaczęła, a nie on!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nephthys, zupełnie nieświadoma skojarzeń, jakie mogła wzbudzać w nieznajomym, wyrzucała sobie w dalszym ciągu nieostrożność; nie miała nigdy problemu z koordynacją ruchową, zatem tym dotkliwiej odczuła niepożądaną uwagę, którą mogła na siebie ściągnąć. Nie wydawała się jednak bardzo skruszona, czy tym bardziej zawstydzona. Zdarza się, zwłaszcza w tak zagraconych sklepach, w których wystawione na sprzedaż przedmioty żyły własnym życiem. Może nawet trochę obruszyłaby się, że została w cudzych myślach porównana do mugolaczki. Z drugiej strony, w myślach każdy jest wolny i może robić co chce. Pozostawało czuć ulgę, że nigdy nie zgłębiała tajemnic oklumencji i większości myśli na swój temat nie była świadoma, bo mogłaby się srodze zszokować.
Sama w pierwszym odruchu chciała sięgnąć po różdżkę, w porę uświadamiając sobie, że to pomysł z kategorii tych średnich. Zupełnie nagle poczuła się sfrustrowana; na co komu magia, którą czarodzieje tak się chełpili, skoro byle anomalia sprawia, że cały ich świat drętwiele w paraliżu? Jakby cały wszechświat starał im się coś udowodnić. Tym bardziej zatęskniła za zaciszem pracowni alchemicznej; tam magia nie była jej potrzebna. Bystre oko, metodyczność i skrupulatność owszem. Nie było tam miejsca na wymachiwanie różdżką, co niektórych być może do tej dziedziny magii zniechęcało, a dla Neph stanowiło jej kwintesencję.
Wbiła zaintrygowane spojrzenie w nieznajomego, przyglądając mu się z dziwnym rodzajem ostrożności w trakcie, gdy próbował okiełznać młodą wierzbę. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem i on zaraz nie zaskoczy jej jakąś anomalią, ale odrzuciła od siebie tę myśl. Gdyby miała spoglądać na każdego przez pryzmat tego, że jest tykającą bombą, w ogóle nie wychodziłaby z domu. A to z kolei wiązałoby się z towarzystwem Isis.
- I mam pozwolić wziąć panu winę na siebie, czy udawać, że wierzba sama postanowiła przespacerować się na drugą stronę sklepu, tylko zapomniała o zakorzenieniu w doniczce? - Zapytała rozbawiona, wciąż zupełnie nieświadoma, z kim rozmawia. Ich ścieżki na salonach obrały dwa zupełnie przeciwne kierunki, nie mieli zatem najmniejszej nawet sposobności do tego, by się poznać. Neph nie mogła przypisać nazwiska do twarzy, nie było o tym nawet mowy, choć poświęciła chwilę kontemplacji na to, czy aby na pewno go nie zna, żeby nie popełnić jakiegoś faux-pas. O ironio, właśnie popełniała jeden, ogromny. W ogóle była dzisiaj wyjątkowo roztargniona, co było do niej zupełnie niepodobne.
Roześmiała się, słysząc coś, co wzięła za przekleństwa w obcym, nieznanym jej języku.
- Brzmi pan, jakby rzucał na nią zaklęcie, a przez wzgląd na anomalie, wolałabym, żeby pan tego nie robił - zagaiła, wciąż z subtelnym uśmiechem, który był może nie na miejscu, gdyby go skonfrontować ze znaczeniem słów, które właśnie poszły w eter z ust mężczyzny. Roślina wciąż beztrosko dokazywała, a sprzedawcy nijak nie było widać. Neph poczuła się winna, widząc cienką, bo cienką, ale wciąż pręgę na dłoni obcego, którą pozostawiła po sobie złośliwa gałązka. Czasem aż dziw brał, ile pasywnej agresji mogło zmieścić się w tak niewielkiej sadzonce. Niepozorna. Zupełnie jak panna Shafiq.
- Proszę to zostawić, chyba bezpieczniej będzie ją po prostu kupić, szkoda pana nerwów - dodała, wciąż cichym tonem, nie chcąc, by jej wybawiciel doznał jakiegoś większego uszczerbku na zdrowiu. Ciężko byłoby wyjaśnić jego ewentualny powód, bo pobicie przez młodą wierzbę brzmiało raczej mało wzniośle i bohatersko.
Sama w pierwszym odruchu chciała sięgnąć po różdżkę, w porę uświadamiając sobie, że to pomysł z kategorii tych średnich. Zupełnie nagle poczuła się sfrustrowana; na co komu magia, którą czarodzieje tak się chełpili, skoro byle anomalia sprawia, że cały ich świat drętwiele w paraliżu? Jakby cały wszechświat starał im się coś udowodnić. Tym bardziej zatęskniła za zaciszem pracowni alchemicznej; tam magia nie była jej potrzebna. Bystre oko, metodyczność i skrupulatność owszem. Nie było tam miejsca na wymachiwanie różdżką, co niektórych być może do tej dziedziny magii zniechęcało, a dla Neph stanowiło jej kwintesencję.
Wbiła zaintrygowane spojrzenie w nieznajomego, przyglądając mu się z dziwnym rodzajem ostrożności w trakcie, gdy próbował okiełznać młodą wierzbę. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem i on zaraz nie zaskoczy jej jakąś anomalią, ale odrzuciła od siebie tę myśl. Gdyby miała spoglądać na każdego przez pryzmat tego, że jest tykającą bombą, w ogóle nie wychodziłaby z domu. A to z kolei wiązałoby się z towarzystwem Isis.
- I mam pozwolić wziąć panu winę na siebie, czy udawać, że wierzba sama postanowiła przespacerować się na drugą stronę sklepu, tylko zapomniała o zakorzenieniu w doniczce? - Zapytała rozbawiona, wciąż zupełnie nieświadoma, z kim rozmawia. Ich ścieżki na salonach obrały dwa zupełnie przeciwne kierunki, nie mieli zatem najmniejszej nawet sposobności do tego, by się poznać. Neph nie mogła przypisać nazwiska do twarzy, nie było o tym nawet mowy, choć poświęciła chwilę kontemplacji na to, czy aby na pewno go nie zna, żeby nie popełnić jakiegoś faux-pas. O ironio, właśnie popełniała jeden, ogromny. W ogóle była dzisiaj wyjątkowo roztargniona, co było do niej zupełnie niepodobne.
Roześmiała się, słysząc coś, co wzięła za przekleństwa w obcym, nieznanym jej języku.
- Brzmi pan, jakby rzucał na nią zaklęcie, a przez wzgląd na anomalie, wolałabym, żeby pan tego nie robił - zagaiła, wciąż z subtelnym uśmiechem, który był może nie na miejscu, gdyby go skonfrontować ze znaczeniem słów, które właśnie poszły w eter z ust mężczyzny. Roślina wciąż beztrosko dokazywała, a sprzedawcy nijak nie było widać. Neph poczuła się winna, widząc cienką, bo cienką, ale wciąż pręgę na dłoni obcego, którą pozostawiła po sobie złośliwa gałązka. Czasem aż dziw brał, ile pasywnej agresji mogło zmieścić się w tak niewielkiej sadzonce. Niepozorna. Zupełnie jak panna Shafiq.
- Proszę to zostawić, chyba bezpieczniej będzie ją po prostu kupić, szkoda pana nerwów - dodała, wciąż cichym tonem, nie chcąc, by jej wybawiciel doznał jakiegoś większego uszczerbku na zdrowiu. Ciężko byłoby wyjaśnić jego ewentualny powód, bo pobicie przez młodą wierzbę brzmiało raczej mało wzniośle i bohatersko.
شاهدني من فوق
Kobiety!… Albo mają „coś” zapisanego w genach, żeby sobie nie dać pomóc mężczyznom, albo idą za tym dziwnym trendem wyzwolenia kobiet od wszystkiego i wszystkich, nawet od uprzejmości. Ale… Zaraz, zaraz… czy ona powiedziała „pan”? Na jego czole pojawiła się zmarszczka. Zaczął się zastanawiać. Niech to… znów zapomniał o uprzejmości! Zdawało się, że trochę się speszył swoim zachowaniem. Przecież nie zwrócił się do niej per „pani”, a tak, jakby byli kolegami od nie wiadomo ilu lat. Wejrzał na nią dość zdziwiony i zaskoczony, choć starał się zapanować nad swoją mimiką. A może nic nie zauważyła? Oby nie zauważyła!
– Można by było spróbować tej historyjki… ale to pani musiałaby ją opowiedzieć – odpowiedział jej, już z należytym dla niej szacunkiem. Historyjka była rzeczywiście niemożliwa, ale kobiety miały w sobie dziwny dar przekonywania. On, chyba, go nie posiadał. Był tragicznym kłamcą. Właściwie…w ogóle nie potrafił kłamać. Każdy uważny obserwator zauważyłby przy każdym nieszczerze wypowiedzianym przez niego słowie, że Anthony albo się poci, albo czerwieni na policzkach kiedy mówi nieprawdę.
Dobrze więc, że i on nie miał pojęcia z kim właśnie rozmawia. Wiedział jednak, że dziwnie egzotyczna uroda czarownicy zwyczajnie go przyciągała. Prawdopodobnie właśnie ze względu na wspomnienia z ostatnich kilku lat i na dziwne podobieństwo do Maricy z Kotoru. Nie pomyślałby, że przecież tego typu uroda i dobre maniery mogłyby być dość sugestywnym pierwszym znakiem, że miał do czynienia z kimś ze „swojego poziomu”. Wiele osób jest miłych i odnosi się z szacunkiem do innych. Jednak sam fakt ciemniejszego tonu skóry nieznajomej powinien być dość znaczący i wskazujący na to, że miało się do czynienia z Shafiqami. Tylko czego można było spodziewać się po dość typowym Macmillanie? No właśnie. Zignorował tego typu sygnały, bo uwziął się na to, że przecież niedawno widział wielu opalonych ludzi i tych o naturalnie ciemniejszej karnacji. Nie tylko ona popełnia faux-pas.
Poza tym jak mógłby ją wziąć za kogokolwiek wiedząc o niej tak mało? Wydawała się być dość bogatą, ale przyjemną czarownicą. Nikt z wrogiego rodu na pewno nie byłby dla niego tak miły (no, chyba że oboje by się nie znali). Poza tym jej śmiech też był bardzo przyjemny dla ucha, no i miała bardzo ładny uśmiech. Nie wiedział, że przekleństwa w serbskim mogą być tak bardzo zabawne. A może znała ten język i dlatego się śmiała? Nie. Nikt, kto zna serbski, nie zaśmiałby się na takie przekleństwo. Poza tym mówiła bardzo płynną angielszczyzną, ale bardzo... podręcznikową, jak mu się zdawało. Więc może jednak przybyła tutaj z Południa? A może właśnie z Bałkanów? Tylko z drugiej strony… musiała, na pewno, być tu od jakiegoś czasu, żeby się osłuchać i mówić „brytyjskim” akcentem. Po co w ogóle się zastanawiał nad jej sposobem mówienia? Przecież zdawała się być przyjemną, ale niestety trochę niezdarną czarownicą. Zaśmiał się, choć zdawał się być zakłopotany.
– W pewnym sensie to zaklęcie... – stwierdził niepewnie. – Ale nie ma czym się martwić. – Nie chciał się chwalić skąd poznał taką wiązankę, ani co ta wiązanka oznaczała. Nie chciał, żeby czarownica uznała go za niewychowanego gbura i chama. Nie mówiąc już o tym, że co by było, gdyby okazało się, że nieznajoma jest z wyższych sfer? Miałby jej wtedy tłumaczyć, że taką wiązankę przedstawili mu mugole? Na osiemdziesiąt procent by go wyśmiała. Nawet jego rodzina, która dość pozytywnie odnosiła się do mugoli, nie potrafiła zrozumieć jego dziwnego zafascynowania mugolskimi trunkami i kulturą. Nie mówiąc już o tym co o nim myśleli w momencie kiedy okazało się przed i w 1945 r., że miał romans z mugolaczką. Pomimo całej tolerancji zareagowali tak, jakby spotykał się z trollem a nie czarownicą z niemagicznej rodziny. Szkoda mówić tym bardziej o tym, co myśleli po tragicznym zakończeniu tego romansu. – Przepraszam – wyznał w końcu, nie chcąc, żeby nieznajoma pomyślała o nim źle. – Po prostu trochę mnie poniosło. – Potem spojrzał na sadzonkę i zwrócił się do niej: – Ciebie też przepraszam, wredoto.
Zaczął masować swoją dłoń, zastanawiając się nad tym, co powinien zrobić z sadzonką bez doniczki. Dziewczyna miała rację. Najlepiej będzie ją kupić. Nie było sensu, żeby się denerwował. Nie chciał jednak otwarcie przyznać, że „pobicie” przez wierzbę zabolało go wyjątkowo mocno. Nie mógłby. Przecież był Macmillanem. Otrzepał swoje kolana, rozejrzał się po sklepie, po czym chwycił za jedną z nie za dużych donic do kupienia. Wrócił do wierzby i spojrzał na ziemię i pozostałości starej donicy. Zastanawiał się czy warto by było zaryzykować i rzucić zaklęcie czyszczące… Nie… chyba nie było w tym sensu. Zresztą sprzedawca też powinien mieć trochę pracy. Położył donicę na podłodze. Pacnął małą wierzbę, która ponownie próbowała agresywnie się bronić, zupełnie tak jakby wiedziała, że coś się dla niej święci. A niech ma! Chwycił małą wierzbę za koronę, która póty co przypominała giętką gałązkę. Drugą dłonią chwycił za korzenie i ziemię. Natychmiast włożył ją do nowej doniczki. Nie puszczał wierzby od góry, bo to sprawiało, że nie miała możliwości do uderzyć. Drugą dłonią starał się zgarnąć ziemię i włożyć ją do donicy i przyklepać korzeń. Nie mógł jednak pozbierać wszystkiego. Trudno my było zbierać pozostałości ziemi jedną ręką. Potem tylko przyklepał to, co było.
– Kupię ją, ale jeżeli pani zechce, to mogę ją podarować – uśmiechnął się. Nie spuszczał dłoni z sadzonki, obawiając się, że ta odda mu za „brutalne” przeniesienie. – Nie wiem czy to najlepszy pomysł na prezent… – miał już dokończyć zdanie jakąś głupią myślą, ale powstrzymał się. Nieznajoma wyraźnie go onieśmielała, prawdopodobnie ze względu na drobne podobieństwo do Czarnogórki-mugolki, którą spotkał w Kotorze. Uśmiechnął się ponownie, tym razem wyjątkowo głupio. – Jeżeli nie, wezmę ją sam – stwierdził nie będąc pewny tego jak zareaguje czarownica.
– Można by było spróbować tej historyjki… ale to pani musiałaby ją opowiedzieć – odpowiedział jej, już z należytym dla niej szacunkiem. Historyjka była rzeczywiście niemożliwa, ale kobiety miały w sobie dziwny dar przekonywania. On, chyba, go nie posiadał. Był tragicznym kłamcą. Właściwie…w ogóle nie potrafił kłamać. Każdy uważny obserwator zauważyłby przy każdym nieszczerze wypowiedzianym przez niego słowie, że Anthony albo się poci, albo czerwieni na policzkach kiedy mówi nieprawdę.
Dobrze więc, że i on nie miał pojęcia z kim właśnie rozmawia. Wiedział jednak, że dziwnie egzotyczna uroda czarownicy zwyczajnie go przyciągała. Prawdopodobnie właśnie ze względu na wspomnienia z ostatnich kilku lat i na dziwne podobieństwo do Maricy z Kotoru. Nie pomyślałby, że przecież tego typu uroda i dobre maniery mogłyby być dość sugestywnym pierwszym znakiem, że miał do czynienia z kimś ze „swojego poziomu”. Wiele osób jest miłych i odnosi się z szacunkiem do innych. Jednak sam fakt ciemniejszego tonu skóry nieznajomej powinien być dość znaczący i wskazujący na to, że miało się do czynienia z Shafiqami. Tylko czego można było spodziewać się po dość typowym Macmillanie? No właśnie. Zignorował tego typu sygnały, bo uwziął się na to, że przecież niedawno widział wielu opalonych ludzi i tych o naturalnie ciemniejszej karnacji. Nie tylko ona popełnia faux-pas.
Poza tym jak mógłby ją wziąć za kogokolwiek wiedząc o niej tak mało? Wydawała się być dość bogatą, ale przyjemną czarownicą. Nikt z wrogiego rodu na pewno nie byłby dla niego tak miły (no, chyba że oboje by się nie znali). Poza tym jej śmiech też był bardzo przyjemny dla ucha, no i miała bardzo ładny uśmiech. Nie wiedział, że przekleństwa w serbskim mogą być tak bardzo zabawne. A może znała ten język i dlatego się śmiała? Nie. Nikt, kto zna serbski, nie zaśmiałby się na takie przekleństwo. Poza tym mówiła bardzo płynną angielszczyzną, ale bardzo... podręcznikową, jak mu się zdawało. Więc może jednak przybyła tutaj z Południa? A może właśnie z Bałkanów? Tylko z drugiej strony… musiała, na pewno, być tu od jakiegoś czasu, żeby się osłuchać i mówić „brytyjskim” akcentem. Po co w ogóle się zastanawiał nad jej sposobem mówienia? Przecież zdawała się być przyjemną, ale niestety trochę niezdarną czarownicą. Zaśmiał się, choć zdawał się być zakłopotany.
– W pewnym sensie to zaklęcie... – stwierdził niepewnie. – Ale nie ma czym się martwić. – Nie chciał się chwalić skąd poznał taką wiązankę, ani co ta wiązanka oznaczała. Nie chciał, żeby czarownica uznała go za niewychowanego gbura i chama. Nie mówiąc już o tym, że co by było, gdyby okazało się, że nieznajoma jest z wyższych sfer? Miałby jej wtedy tłumaczyć, że taką wiązankę przedstawili mu mugole? Na osiemdziesiąt procent by go wyśmiała. Nawet jego rodzina, która dość pozytywnie odnosiła się do mugoli, nie potrafiła zrozumieć jego dziwnego zafascynowania mugolskimi trunkami i kulturą. Nie mówiąc już o tym co o nim myśleli w momencie kiedy okazało się przed i w 1945 r., że miał romans z mugolaczką. Pomimo całej tolerancji zareagowali tak, jakby spotykał się z trollem a nie czarownicą z niemagicznej rodziny. Szkoda mówić tym bardziej o tym, co myśleli po tragicznym zakończeniu tego romansu. – Przepraszam – wyznał w końcu, nie chcąc, żeby nieznajoma pomyślała o nim źle. – Po prostu trochę mnie poniosło. – Potem spojrzał na sadzonkę i zwrócił się do niej: – Ciebie też przepraszam, wredoto.
Zaczął masować swoją dłoń, zastanawiając się nad tym, co powinien zrobić z sadzonką bez doniczki. Dziewczyna miała rację. Najlepiej będzie ją kupić. Nie było sensu, żeby się denerwował. Nie chciał jednak otwarcie przyznać, że „pobicie” przez wierzbę zabolało go wyjątkowo mocno. Nie mógłby. Przecież był Macmillanem. Otrzepał swoje kolana, rozejrzał się po sklepie, po czym chwycił za jedną z nie za dużych donic do kupienia. Wrócił do wierzby i spojrzał na ziemię i pozostałości starej donicy. Zastanawiał się czy warto by było zaryzykować i rzucić zaklęcie czyszczące… Nie… chyba nie było w tym sensu. Zresztą sprzedawca też powinien mieć trochę pracy. Położył donicę na podłodze. Pacnął małą wierzbę, która ponownie próbowała agresywnie się bronić, zupełnie tak jakby wiedziała, że coś się dla niej święci. A niech ma! Chwycił małą wierzbę za koronę, która póty co przypominała giętką gałązkę. Drugą dłonią chwycił za korzenie i ziemię. Natychmiast włożył ją do nowej doniczki. Nie puszczał wierzby od góry, bo to sprawiało, że nie miała możliwości do uderzyć. Drugą dłonią starał się zgarnąć ziemię i włożyć ją do donicy i przyklepać korzeń. Nie mógł jednak pozbierać wszystkiego. Trudno my było zbierać pozostałości ziemi jedną ręką. Potem tylko przyklepał to, co było.
– Kupię ją, ale jeżeli pani zechce, to mogę ją podarować – uśmiechnął się. Nie spuszczał dłoni z sadzonki, obawiając się, że ta odda mu za „brutalne” przeniesienie. – Nie wiem czy to najlepszy pomysł na prezent… – miał już dokończyć zdanie jakąś głupią myślą, ale powstrzymał się. Nieznajoma wyraźnie go onieśmielała, prawdopodobnie ze względu na drobne podobieństwo do Czarnogórki-mugolki, którą spotkał w Kotorze. Uśmiechnął się ponownie, tym razem wyjątkowo głupio. – Jeżeli nie, wezmę ją sam – stwierdził nie będąc pewny tego jak zareaguje czarownica.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nephthys bynajmniej nie podążała za żadnymi nowomodnymi ruchami społecznymi, a już na pewno nie jako przedstawicielka tak konserwatywnego rodu, jak jej własny. Charakteryzowała ją jednak duma i honor, a te nie pozwalałby, by ktoś inny odpowiadał za jej postępki, nawet jeśli sprawa była tak przyziemna, jak stłuczona donica, która przecież kosztowała grosze, a z jakiegoś powodu urosła nagle do rangi ogromnego problemu.
Nie zwróciła nawet uwagi na dość swobodny ton mężczyzny; miała wielu znajomych wśród czystokrwistych czarodziejów, których nie obowiązywały szlacheckie konwenanse i chyba właśnie za kogoś takiego go, zupełnie zresztą mylnie, wzięła. Przyglądając się akurat swawolnej roślinie, nie zauważyła zaskoczenia, podnosząc wzrok dopiero wówczas, gdy się odezwał.
- Sugeruje pan, że wyglądam na kogoś, kto dobrze kłamie? - Zapytała retorycznie, odsłaniając w uśmiechu równe, białe zęby, ładnie kontrastujące ze śniadą karnacją. Niczego mu nie zarzucała, wydawała się być raczej rozbawiona całą tą, zupełnie niefortunną sytuacją, choć pytanie które z jej strony padło zabrzmiało chyba trochę zbyt figlarnie, jak na jej standardy. Spoważniała zatem odrobinę, ale tylko odrobinę; zupełnie jakby uprzejmym uśmiechem próbowała zbyć zawstydzenie, które pojawiło się znikąd.
W dalszym ciągu nieświadoma dramatów, które rozgrywały się właśnie w jego głowie, chciała pomóc, przytrzymując inną z gałązek, żeby przestała tak boleśnie smagać wszystko wokół siebie. Anthony był w o tyle wygodniejszej sytuacji, że niewiele rodów z tych obecnych w Anglii prezentowało podobny typ urody, co Nephthys. Ona z kolei, próbując odgadnąć, kogo ma przed sobą, napotkałaby na nie lada zagwozdkę; mężczyzna wyglądał, no cóż, na brytyjczyka, choć bez wątpienia mylący był obcy język, którym się posłużył, a którego nie mogła zidentyfikować w żaden sposób. Nie świtało jej w głowie kompletnie nic, ani trochę. Choćby nawet wysiliła się i zastanowiła przez krótką chwilę, czy to aby na pewno nie jest ktoś, z kim nie powinna rozmawiać. Ciężko było cokolwiek zakładać, zwłaszcza, jeśli ktoś był zwyczajnie uprzejmy.
- A czy gdyby było się czym martwić, nie powiedziałby pan tego samego? - Przekrzywiła lekko głowę, wytykając przekornie tę drobną nieścisłość, daleka od oceniania go jako gbura czy prostaka. Kwestia tego, czy poczytałaby go za takowego, znając znaczenie słów, których użył, również była dyskusyjną. Tak długo, jak bezpośrednio to nie ona była obiektem, do którego kierowane były takie słowa, stosunek miała raczej ambiwalentny. Czym innym były oficjalne spotkania na salonach, a czymś zupełnie od tego odmiennym, przypadkowe spotkania w sklepach z ingrediencjami. Przymykała oko na pewne rzeczy. Przy okazji zdawała się zupełnie nie dostrzegać, że podobnym zachowaniem sprawia wrażenie czepialskiej, łapiącej za słówka. Nie wyglądało jednak na to, by było to celowe.
- To raczej ja przepraszam, narobiłam panu kłopotu - stwierdziła, pomagając w ładowaniu ziemi do nowej donicy. Wspólne dzieło nie było może zachwycające, ale przynajmniej jako tako się prezentowało, w każdym razie lepiej, niż rozsypana po podłodze gleba. Wierzba nie wyglądała natomiast na specjalnie uszczęśliwioną przeprosinami mężczyzny. Skłamałaby mówiąc, że nieznajomy jej nie zaintrygował, ma się rozumieć, Nephthys, nie wierzbę. Wykazywał specyficzne podejście do roślin, to się rzadko zdarzało. Być może każda inna osoba wzięłaby to za przejaw dziwactwa, jednak nie Neph. Zbyt przepadała za zielarstwem, by tego nie docenić w jakiś pokrętny sposób.
Roześmiała się szczerze, bezradnie spoglądając na miotającą się w uścisku ręki mężczyzny wierzbę, jakby zastanawiając się, co z nią zrobić.
- To bardzo szczodre z pana strony. Faktycznie, bijąca wierzba to dość... Osobliwy upominek. Jak pan myśli, co może oznaczać w mowie kwiatów? - Dopytała żartobliwie, otrzepując dłonie z pyłu, który na nich osiadł. Właściwie wydawała się promienieć, jakby przywiozła ze sobą do Anglii trochę egipskiego słońca. A może to był tylko pozór? Równie możliwe.
Nie zwróciła nawet uwagi na dość swobodny ton mężczyzny; miała wielu znajomych wśród czystokrwistych czarodziejów, których nie obowiązywały szlacheckie konwenanse i chyba właśnie za kogoś takiego go, zupełnie zresztą mylnie, wzięła. Przyglądając się akurat swawolnej roślinie, nie zauważyła zaskoczenia, podnosząc wzrok dopiero wówczas, gdy się odezwał.
- Sugeruje pan, że wyglądam na kogoś, kto dobrze kłamie? - Zapytała retorycznie, odsłaniając w uśmiechu równe, białe zęby, ładnie kontrastujące ze śniadą karnacją. Niczego mu nie zarzucała, wydawała się być raczej rozbawiona całą tą, zupełnie niefortunną sytuacją, choć pytanie które z jej strony padło zabrzmiało chyba trochę zbyt figlarnie, jak na jej standardy. Spoważniała zatem odrobinę, ale tylko odrobinę; zupełnie jakby uprzejmym uśmiechem próbowała zbyć zawstydzenie, które pojawiło się znikąd.
W dalszym ciągu nieświadoma dramatów, które rozgrywały się właśnie w jego głowie, chciała pomóc, przytrzymując inną z gałązek, żeby przestała tak boleśnie smagać wszystko wokół siebie. Anthony był w o tyle wygodniejszej sytuacji, że niewiele rodów z tych obecnych w Anglii prezentowało podobny typ urody, co Nephthys. Ona z kolei, próbując odgadnąć, kogo ma przed sobą, napotkałaby na nie lada zagwozdkę; mężczyzna wyglądał, no cóż, na brytyjczyka, choć bez wątpienia mylący był obcy język, którym się posłużył, a którego nie mogła zidentyfikować w żaden sposób. Nie świtało jej w głowie kompletnie nic, ani trochę. Choćby nawet wysiliła się i zastanowiła przez krótką chwilę, czy to aby na pewno nie jest ktoś, z kim nie powinna rozmawiać. Ciężko było cokolwiek zakładać, zwłaszcza, jeśli ktoś był zwyczajnie uprzejmy.
- A czy gdyby było się czym martwić, nie powiedziałby pan tego samego? - Przekrzywiła lekko głowę, wytykając przekornie tę drobną nieścisłość, daleka od oceniania go jako gbura czy prostaka. Kwestia tego, czy poczytałaby go za takowego, znając znaczenie słów, których użył, również była dyskusyjną. Tak długo, jak bezpośrednio to nie ona była obiektem, do którego kierowane były takie słowa, stosunek miała raczej ambiwalentny. Czym innym były oficjalne spotkania na salonach, a czymś zupełnie od tego odmiennym, przypadkowe spotkania w sklepach z ingrediencjami. Przymykała oko na pewne rzeczy. Przy okazji zdawała się zupełnie nie dostrzegać, że podobnym zachowaniem sprawia wrażenie czepialskiej, łapiącej za słówka. Nie wyglądało jednak na to, by było to celowe.
- To raczej ja przepraszam, narobiłam panu kłopotu - stwierdziła, pomagając w ładowaniu ziemi do nowej donicy. Wspólne dzieło nie było może zachwycające, ale przynajmniej jako tako się prezentowało, w każdym razie lepiej, niż rozsypana po podłodze gleba. Wierzba nie wyglądała natomiast na specjalnie uszczęśliwioną przeprosinami mężczyzny. Skłamałaby mówiąc, że nieznajomy jej nie zaintrygował, ma się rozumieć, Nephthys, nie wierzbę. Wykazywał specyficzne podejście do roślin, to się rzadko zdarzało. Być może każda inna osoba wzięłaby to za przejaw dziwactwa, jednak nie Neph. Zbyt przepadała za zielarstwem, by tego nie docenić w jakiś pokrętny sposób.
Roześmiała się szczerze, bezradnie spoglądając na miotającą się w uścisku ręki mężczyzny wierzbę, jakby zastanawiając się, co z nią zrobić.
- To bardzo szczodre z pana strony. Faktycznie, bijąca wierzba to dość... Osobliwy upominek. Jak pan myśli, co może oznaczać w mowie kwiatów? - Dopytała żartobliwie, otrzepując dłonie z pyłu, który na nich osiadł. Właściwie wydawała się promienieć, jakby przywiozła ze sobą do Anglii trochę egipskiego słońca. A może to był tylko pozór? Równie możliwe.
شاهدني من فوق
Brawo, panie Macmillan. Brawo! Tylko on mógł zabrzmieć tak nieuprzejmie i jeszcze nie załapać, że to wszystko nie było, w rzeczywistości, tak na poważnie. Ale pogrążył się w rozważaniach, co do tego jak głupio zabrzmiał. W głębi siebie trochę panikował. Przecież Anthony nie chciał sekretnie powiedzieć nieznajomej, że wygląda na kogoś kto dobrze kłamie! Nie chciał jej na pewno urazić. Nigdy nie chciałby urazić żadnej kobiety! Nie, nie! Mógł to przysiąc! Przerażony swoją gafą przymknął powieki, zagryzł wargę, jak gdyby chciał skoncentrować się nad tym jak wybrnąć z niechcianej sytuacji.
Naprawdę zrozumiał, że powiedział coś zupełnie nieodpowiedniego. Nawet nie zdołał „wyłapać”, że dziewczyna użyła pytania retorycznego. Ale jak miał to zrozumieć? A może mógł zrozumieć? Panikował więc dalej… Lepiej by było, rzecz jasna, gdyby zwyczajnie trochę pomyślał nad tym co mówi! W myślach ganił się za nieopatrznie użyte słowa. Jednocześnie myślał nad tym, że gdyby nie jego naturalne odpowiedzi, to przecież zachowywałby się jak niektórzy szlachcice, którzy sztucznie tkwili w dziwnych, nienaturalnych manierach. Nie chciał być sztuczny! Zawołanie to w formie pierwszoosobowej „dudniły” mu głowie. Im bardziej się starał, tym gorzej to wychodziło.
– Nie, nie! – Niemalże krzyknął, przecząc retorycznemu pytaniu. Zbladł, na chwilę. Przecież nie chciał jej urazić! Duchy mu świadkami, ale brakowało mu duchów! Było mu tym bardziej głupio, gdy czarownica zabrała się do pomocy przy przesadzaniu sadzonki.
Nie mógł nadal powstrzymać się przed myślami, że kobieta miała wyjątkowy dar do zawstydzania i zadawania dość kłopotliwych pytań. Może nie tyle kłopotliwych, co dociekliwych. Przy czym… dociekliwość mogła przecież okazać się wyjątkowo kłopotliwa! Znowu zaczął się zastanawiać nad swoimi słowami. Czy gdyby przekleństwa były powiązane z magią to wciąż by ich użył? Zmartwiłoby go to? Nie powiedziałby tego? Tylko co by z tego wyszło? Coś tragicznego? W końcu przekleństwa zawierały w sobie dużą dozę negatywnej energii. Za dużo było w tym filozofii.
– Myślę, że nie. Gdyby było o się o co martwić, to nie byłoby sensu w użyciu takiego „zaklęcia” – zerknął na wierzbę, jakby w nadziei, że ta mu coś podpowie. – Kto wie co by z tego wyszło… – zamyślił się. Czarownica zwyczajnie zmusiła go do przemyślenia części całego, użytego przez niego przekleństwa. – Nieważne – otrząsnął się w kilka sekund. Ważne było to, że przeprosił za ostry język, nawet jeżeli kobieta w ogóle go nie zrozumiała. Przynajmniej był w porządku dla swojego sumienia.
Wystarczyła jednak chwila, żeby znowu czymś go zaskoczyła. Za co go przepraszała? Przecież nie zrobiła tego specjalnie. Chyba. Wszystko zdawało mu się być przypadkiem. W jego pomocy nie było niczego kłopotliwego. Poza tym, dzięki czarownicy zapomniał na chwilę o alkoholach, nad którymi powinien zacząć pracować. Uśmiechnął się skromnie, jakby to właśnie takim gestem chciał jej podziękować i powiedzieć „nie ma za co!” Miał tym większy powód do radości, kiedy zwyczajnie pomogła mu pozbierać ziemię z podłogi, a wcale nie musiała!
– Zaraz będziesz miała wygodnie – mruknął pod nosem niby do siebie, ale w rzeczywistości było to skierowane do rośliny.
Czarownica jednak nie zawodziła. Jak gdyby w kolejnych rundach boksu wyprowadzała kolejne ciosy „ciekawskich” pytań. Czy rzeczywiście to było ładnie z jego strony, że ofiarować jej taki podarek? Przecież z tak małej sadzonki za kilkadziesiąt lat mogła wyrosnąć ogromna bijąca wierzba, możliwe że bardzo agresywna i niewdzięczna. Przecież danie takiego prezentu mogło znaczyć wiele. A w tym przypadku trochę nasuwała mu się myśl jak gdyby poprzez tę roślinę mówił: „Zbiłaś – weź”. Otworzył usta, chcąc już coś odpowiedzieć lub jak gdyby zbierał powietrze, energię i siły na jakieś rozsądne wytłumaczenie. Ostatecznie jednak przymknął je, wykrzywił, wybałuszył oczy, spoglądając na młodą, próbującą się uwolnić z uścisku wierzbę. A może jednak miał rozsądną odpowiedź? Wystarczyło przecież odpowiedzieć „od serca”.
– Myślę, że zwyczajnie się dobrałyście – odpowiedział po dłuższym zastanowieniu. – Pani ją wywróciła, więc to chyba przeznaczenie. – Uśmiechnął się. – Mnie, jak widać, wybitnie nie lubi.– Ale czy wierzby mogły kogokolwiek polubić? Spojrzał na nieznajomą, z której ciągle biła dziwnie pozytywna energia.
Naprawdę zrozumiał, że powiedział coś zupełnie nieodpowiedniego. Nawet nie zdołał „wyłapać”, że dziewczyna użyła pytania retorycznego. Ale jak miał to zrozumieć? A może mógł zrozumieć? Panikował więc dalej… Lepiej by było, rzecz jasna, gdyby zwyczajnie trochę pomyślał nad tym co mówi! W myślach ganił się za nieopatrznie użyte słowa. Jednocześnie myślał nad tym, że gdyby nie jego naturalne odpowiedzi, to przecież zachowywałby się jak niektórzy szlachcice, którzy sztucznie tkwili w dziwnych, nienaturalnych manierach. Nie chciał być sztuczny! Zawołanie to w formie pierwszoosobowej „dudniły” mu głowie. Im bardziej się starał, tym gorzej to wychodziło.
– Nie, nie! – Niemalże krzyknął, przecząc retorycznemu pytaniu. Zbladł, na chwilę. Przecież nie chciał jej urazić! Duchy mu świadkami, ale brakowało mu duchów! Było mu tym bardziej głupio, gdy czarownica zabrała się do pomocy przy przesadzaniu sadzonki.
Nie mógł nadal powstrzymać się przed myślami, że kobieta miała wyjątkowy dar do zawstydzania i zadawania dość kłopotliwych pytań. Może nie tyle kłopotliwych, co dociekliwych. Przy czym… dociekliwość mogła przecież okazać się wyjątkowo kłopotliwa! Znowu zaczął się zastanawiać nad swoimi słowami. Czy gdyby przekleństwa były powiązane z magią to wciąż by ich użył? Zmartwiłoby go to? Nie powiedziałby tego? Tylko co by z tego wyszło? Coś tragicznego? W końcu przekleństwa zawierały w sobie dużą dozę negatywnej energii. Za dużo było w tym filozofii.
– Myślę, że nie. Gdyby było o się o co martwić, to nie byłoby sensu w użyciu takiego „zaklęcia” – zerknął na wierzbę, jakby w nadziei, że ta mu coś podpowie. – Kto wie co by z tego wyszło… – zamyślił się. Czarownica zwyczajnie zmusiła go do przemyślenia części całego, użytego przez niego przekleństwa. – Nieważne – otrząsnął się w kilka sekund. Ważne było to, że przeprosił za ostry język, nawet jeżeli kobieta w ogóle go nie zrozumiała. Przynajmniej był w porządku dla swojego sumienia.
Wystarczyła jednak chwila, żeby znowu czymś go zaskoczyła. Za co go przepraszała? Przecież nie zrobiła tego specjalnie. Chyba. Wszystko zdawało mu się być przypadkiem. W jego pomocy nie było niczego kłopotliwego. Poza tym, dzięki czarownicy zapomniał na chwilę o alkoholach, nad którymi powinien zacząć pracować. Uśmiechnął się skromnie, jakby to właśnie takim gestem chciał jej podziękować i powiedzieć „nie ma za co!” Miał tym większy powód do radości, kiedy zwyczajnie pomogła mu pozbierać ziemię z podłogi, a wcale nie musiała!
– Zaraz będziesz miała wygodnie – mruknął pod nosem niby do siebie, ale w rzeczywistości było to skierowane do rośliny.
Czarownica jednak nie zawodziła. Jak gdyby w kolejnych rundach boksu wyprowadzała kolejne ciosy „ciekawskich” pytań. Czy rzeczywiście to było ładnie z jego strony, że ofiarować jej taki podarek? Przecież z tak małej sadzonki za kilkadziesiąt lat mogła wyrosnąć ogromna bijąca wierzba, możliwe że bardzo agresywna i niewdzięczna. Przecież danie takiego prezentu mogło znaczyć wiele. A w tym przypadku trochę nasuwała mu się myśl jak gdyby poprzez tę roślinę mówił: „Zbiłaś – weź”. Otworzył usta, chcąc już coś odpowiedzieć lub jak gdyby zbierał powietrze, energię i siły na jakieś rozsądne wytłumaczenie. Ostatecznie jednak przymknął je, wykrzywił, wybałuszył oczy, spoglądając na młodą, próbującą się uwolnić z uścisku wierzbę. A może jednak miał rozsądną odpowiedź? Wystarczyło przecież odpowiedzieć „od serca”.
– Myślę, że zwyczajnie się dobrałyście – odpowiedział po dłuższym zastanowieniu. – Pani ją wywróciła, więc to chyba przeznaczenie. – Uśmiechnął się. – Mnie, jak widać, wybitnie nie lubi.– Ale czy wierzby mogły kogokolwiek polubić? Spojrzał na nieznajomą, z której ciągle biła dziwnie pozytywna energia.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sytuacja była zatem o tyle zabawna, że Nephthys w żaden sposób nie czuła się urażona. Zaczęła jednak obserwować nieznajomego z nieco większą uwagą, jakby próbując przejrzeć to, kim jest i dlaczego zachowuje się w tak osobliwy sposób. Nie bezczelny, nie niewłaściwy. Osobliwy było tutaj określeniem, które jej zdaniem pasowało najbardziej. W głębi siebie Anthony może panikował, nie uzewnętrzniało się to jednak w jakiś bardzo oczywisty sposób, więc kobieta nie wydawała się być tego świadoma.
Na bardzo stanowcze zapewnienie, że absolutnie nic takiego nie sugeruje, Nephthys jedynie uśmiechnęła się szerzej, opuszczając wzrok na sadzonkę. Ciężko byłoby dyskutować z tak zapalczywym zaprzeczeniem, ale to uświadomiło jej, że chyba trochę skrępowała go tym pytaniem. Absolutnie nie chcąc być postrzeganą jako ktoś, kto jest kłopotliwy, postanowiła dyplomatycznie przemilczeć już temat jej skłonności lub ich braku, do kłamstwa. Swoją drogą, posiadała taką umiejętność, uważała jednak, że najlepszą taktyką jest udawanie, że jest dokładnie odwrotnie. Zwykle dzięki temu nikt kłamstwa zarzucić jej nie mógł. No bo czy uśmiechająca się w tak niewinny sposób istota, byłaby skłonna zniżyć się do oszustwa?
- Jako że nie zrozumiałam z tej... Inkantacji praktycznie niczego, muszę panu uwierzyć na słowo - odparła w końcu, urywając na chwilę wpół zdania, szukając odpowiedniego określenia na wypowiedziane przez mężczyznę słowa, których, zgodnie z tym co powiedziała, nie zrozumiała. Prawdopodobnie na własne szczęście. Nie należała co prawda do osób łatwo się gorszących, tym niemniej zapewne w jej obowiązku byłoby poczuć się urażoną. Są takie aspekty szlachectwa, których nikt nie przeskoczy i były nimi niejednokrotnie przesadzone maniery.
Oczywiście, że nie zrobiła tego specjalnie. Wyszła na zupełnie nieostrożną, co było w jej przypadku wyjątkowo rzadkim zjawiskiem. Wiedziona swoim alchemicznym doświadczeniem, gdzie ostrożność była podstawą, nie pozwalała sobie zwykle na podobnie nierozsądne działania. Co prawda skończyło się na stłuczonej doniczce i paru smagnięciach młodą gałązką, w ostatecznym rozrachunku nie było to zatem nic strasznego. Miała jednak nadzieję, że nieznajomy również postrzega to w ten sposób. Odpowiedziała mu uśmiechem na uśmiech, choć szybko opuściła spojrzenie na sadzonkę, coraz słabiej miotającą się w stalowym uścisku.
- Wydaje mi się, że nie zważa na wygodę - odparła z troską. Chyba nawet jej się nie dziwiła, choć być może Neph zakładała zbyt wiele, przypisując drzewku ludzkie cechy. Mimo to obstawiała, że będąc przykutą w jednym miejscu, w dodatku w sklepie, gdzie jedyną atrakcją są przechodzący ludzie, być może również upatrywałaby okazji do tego, by o kogoś się zaczepić i przemieścić choćby kawałek, dotkliwie raniąc przy okazji, jakby za karę, że spotkał ją tak smutny los.
Z sadzonki wyrośnie niegdyś ogromne drzewo, którego niełatwo będzie się pozbyć, gdy już zapuści korzenie w którymś z zakamarków ogrodu. A Neph już zawsze będzie pamiętała, że sadzonka wzięła się właśnie z tego niefortunnego spotkania z osobliwym nieznajomym. Prezent wydawał się zatem dziwnie zobowiązujący, choć być może tylko jej się wydawało. Co równie istotne, nigdy nie pozwoliłaby sobie na zabrnięcie w tę rozmowę tak daleko gdyby wiedziała, że rozmawia z przedstawicielem wrogiego rodu. Jej osobiste odczucia na temat bezsensowności sporów pomiędzy rodami, które powinny się jednoczyć w obliczu większego zagrożenia, były niestety bez znaczenia. W pierwszej kolejności była przecież winna posłuszeństwo Nestorowi rodu, a jeśli ten zarządził tak a nie inaczej, nie mogła z tym dyskutować. Tym bardziej jako kobieta, tym bardziej pozbawiona decydującego głosu.
- Gdybym chciała pana teraz zawstydzić, zapewne zapytałabym, czy mówiąc, że się dobrałyśmy, ma pan na myśli że jestem równie złośliwa i nieobliczalna, co ona. Na szczęście tego nie chcę - jeśli podłapała kontakt wzrokowy z rozmówcą, uśmiechnęła się akcentując, żeby nie brał jej słów na poważnie.
- A zatem wierzy pan w przeznaczenie? Czyżby miał pan jakichś jasnowidzów w rodzinie? - Zapytała, zupełnie naturalnie dla siebie podtrzymując rozmowę. - Proszę nie być dla siebie takim surowym. Zapewne nikogo nie lubi - dodała jeszcze, częściowo wpasowując się w rozmyślania o pozytywnych uczuciach wierzby do świata. Tudzież ich braku, wszak no cóż, była tym, czym była: wierzbą.
Na bardzo stanowcze zapewnienie, że absolutnie nic takiego nie sugeruje, Nephthys jedynie uśmiechnęła się szerzej, opuszczając wzrok na sadzonkę. Ciężko byłoby dyskutować z tak zapalczywym zaprzeczeniem, ale to uświadomiło jej, że chyba trochę skrępowała go tym pytaniem. Absolutnie nie chcąc być postrzeganą jako ktoś, kto jest kłopotliwy, postanowiła dyplomatycznie przemilczeć już temat jej skłonności lub ich braku, do kłamstwa. Swoją drogą, posiadała taką umiejętność, uważała jednak, że najlepszą taktyką jest udawanie, że jest dokładnie odwrotnie. Zwykle dzięki temu nikt kłamstwa zarzucić jej nie mógł. No bo czy uśmiechająca się w tak niewinny sposób istota, byłaby skłonna zniżyć się do oszustwa?
- Jako że nie zrozumiałam z tej... Inkantacji praktycznie niczego, muszę panu uwierzyć na słowo - odparła w końcu, urywając na chwilę wpół zdania, szukając odpowiedniego określenia na wypowiedziane przez mężczyznę słowa, których, zgodnie z tym co powiedziała, nie zrozumiała. Prawdopodobnie na własne szczęście. Nie należała co prawda do osób łatwo się gorszących, tym niemniej zapewne w jej obowiązku byłoby poczuć się urażoną. Są takie aspekty szlachectwa, których nikt nie przeskoczy i były nimi niejednokrotnie przesadzone maniery.
Oczywiście, że nie zrobiła tego specjalnie. Wyszła na zupełnie nieostrożną, co było w jej przypadku wyjątkowo rzadkim zjawiskiem. Wiedziona swoim alchemicznym doświadczeniem, gdzie ostrożność była podstawą, nie pozwalała sobie zwykle na podobnie nierozsądne działania. Co prawda skończyło się na stłuczonej doniczce i paru smagnięciach młodą gałązką, w ostatecznym rozrachunku nie było to zatem nic strasznego. Miała jednak nadzieję, że nieznajomy również postrzega to w ten sposób. Odpowiedziała mu uśmiechem na uśmiech, choć szybko opuściła spojrzenie na sadzonkę, coraz słabiej miotającą się w stalowym uścisku.
- Wydaje mi się, że nie zważa na wygodę - odparła z troską. Chyba nawet jej się nie dziwiła, choć być może Neph zakładała zbyt wiele, przypisując drzewku ludzkie cechy. Mimo to obstawiała, że będąc przykutą w jednym miejscu, w dodatku w sklepie, gdzie jedyną atrakcją są przechodzący ludzie, być może również upatrywałaby okazji do tego, by o kogoś się zaczepić i przemieścić choćby kawałek, dotkliwie raniąc przy okazji, jakby za karę, że spotkał ją tak smutny los.
Z sadzonki wyrośnie niegdyś ogromne drzewo, którego niełatwo będzie się pozbyć, gdy już zapuści korzenie w którymś z zakamarków ogrodu. A Neph już zawsze będzie pamiętała, że sadzonka wzięła się właśnie z tego niefortunnego spotkania z osobliwym nieznajomym. Prezent wydawał się zatem dziwnie zobowiązujący, choć być może tylko jej się wydawało. Co równie istotne, nigdy nie pozwoliłaby sobie na zabrnięcie w tę rozmowę tak daleko gdyby wiedziała, że rozmawia z przedstawicielem wrogiego rodu. Jej osobiste odczucia na temat bezsensowności sporów pomiędzy rodami, które powinny się jednoczyć w obliczu większego zagrożenia, były niestety bez znaczenia. W pierwszej kolejności była przecież winna posłuszeństwo Nestorowi rodu, a jeśli ten zarządził tak a nie inaczej, nie mogła z tym dyskutować. Tym bardziej jako kobieta, tym bardziej pozbawiona decydującego głosu.
- Gdybym chciała pana teraz zawstydzić, zapewne zapytałabym, czy mówiąc, że się dobrałyśmy, ma pan na myśli że jestem równie złośliwa i nieobliczalna, co ona. Na szczęście tego nie chcę - jeśli podłapała kontakt wzrokowy z rozmówcą, uśmiechnęła się akcentując, żeby nie brał jej słów na poważnie.
- A zatem wierzy pan w przeznaczenie? Czyżby miał pan jakichś jasnowidzów w rodzinie? - Zapytała, zupełnie naturalnie dla siebie podtrzymując rozmowę. - Proszę nie być dla siebie takim surowym. Zapewne nikogo nie lubi - dodała jeszcze, częściowo wpasowując się w rozmyślania o pozytywnych uczuciach wierzby do świata. Tudzież ich braku, wszak no cóż, była tym, czym była: wierzbą.
شاهدني من فوق
Po słowach czarownicy odetchnął z ulgą. Wydawała się ona zbyt uprzejma i miła, żeby miał się czym martwić i żeby uznać ją za „niemiłą” lub za świetnego kłamcę, co nieopatrznie można było wywnioskować z wypowiedzianych przez niego słów. Jednak, pomimo zrozumienia ze strony czarownicy, i tak pozostała w nim odrobina zakorzeniającego się zmartwienia, że mógł ją urazić. Nie mówiąc już o tym, że to zmartwienie było potęgowane przez rozchodzącą się wokół niej specyficzną aurę. Naprawdę czuł się onieśmielony. Nieznajoma miała w sobie więcej pewności niż on sam, on-mężczyzna, co mogło być dość śmieszne i zabawne.
Zresztą on i tak nie miał szczęścia do kobiet, a tym bardziej nie miał powodzenia podczas rozmowy z nimi. Tylko nieliczne przedstawicielki płci pięknej potrafiły odnaleźć z nim wspólny język, a właściwie to on nie potrafił się odnaleźć w rozmowie z nimi. Kobiety zwyczajnie go peszyły i doskonale wiedział dlaczego. Przyzwyczajony był bardziej do zwykłych, codziennych rozmów niż do zadowalania swoją osobą. Nie znaczyło to jednak, że wciąż, w towarzystwie, nawet mu nieznanym, próbował grać rolę „zabawiacza”. To wszystko nie oznaczało też nie lubić rozmawiać z kobietami, po prostu wiedział, że nie jest w stanie żadnej zainteresować tym, co ma do powiedzenia. Pomimo tego, że pochodził ze szlacheckiego rodu, bywał czasami zbyt „prosty”. Nieznajoma z kolei dawała mu wyraźne sygnały, że jest osobą zainteresowaną sprawami znacznie „ciekawszymi”, poza tym doskonale bawiła się słowami i ich znaczeniami. Czy dobrze zgadywał? Nie miał o tym pojęcia.
Na jej słowa dotyczące „inkantacji” tylko przytaknął. Tłumaczenie jej tak wulgarnego przekleństwa nie byłoby wskazane i przyjemne. Szczególnie, kiedy miał dziwne przeczucie o tym, że nie rozmawia z byle jaką czarownicą. A nawet, jeżeli by nie rozmawiał z kimś z wyższych sfer, kobieta pozostawała kobietą i należało mieć do niej szacunek. Stąd też bardzo się ucieszył, kiedy jej uwaga skupiła się nie na jego słowach, a na sadzonce.
Uśmiechnął się. Rzeczywiście, trudno by było spodziewać się po roślinie, o takim… „temperamencie” (?)… żeby zwyczajnie się uspokoiła. Głęboko wierzył w to, że rośliny (na swój dziwny sposób) czują, bo przecież tego uczyli go w domu, w którym ogród był jedynym rozjaśniającym akcentem w dość mglistej okolicy. Nie wiedział jednak czy te „uczucia” były na tyle zaawansowane, żeby roślina, nawet magiczna, „przejmowała się” tym, gdzie się znajduje. Bez tych rozmyślań, temat młodej bijącej wierzby okazał się dość „niebezpiecznym”, ponownie.
Kiedy nieznajoma wspomniała o potencjalnej chęci zawstydzenia go i wyjaśniła, co miała na myśli od razu na nią spojrzał zupełnie zawstydzony, jakby „na nowo” czerwony. Nie! Na Merlina! Nie! Nie o tym myślał! Naprawdę! Po prostu stwierdził, że sadzonka, która przecież miała wyrosnąć na potężne drzewo byłoby dobrym lub niekoniecznie dobrym prezentem. Zwyczajnie myślał o tym, że taki podarunek byłby wspomnieniem na całe życie. Całe szczęście, że jedynie to wszystko sugerowała. Nie zmienia to faktu, że kolejny raz doprowadzała go do widocznego zawstydzenia.
– I tak pani to zrobiła – skwitował po chwili, prawdopodobnie zbyt odważnie. Nie było jednak sensu udawać, że tak się nie stało. Miała zupełną rację, którą tak lekko stwierdzała. Wystarczyło jedno lub dwa zdania i wytrącała go ze swojej pewności siebie. Ledwo kontrolował dziką sadzonkę przy pomocy jednej dłoni, szczególnie będąc co chwilę wybijanym z „równowagi”. – Ale nie miałem tego na myśli. Skoro już mam zamiar coś pani podarować, to lepiej żeby było to coś trwałego – zaczął się tłumaczyć. – Bibeloty nie są nikomu potrzebne, tak samo jak cięte kwiaty. Każdy może… – czy powinien stwierdzić, że przez ścinanie zabiła się roślinę? A może poszukać jakiegoś zamiennika? – …zniszczyć… to znaczy ściąć roślinę, ale po co, skoro można dać jej szansę na rozwinięcie się? – Głos trochę mu drżał. Czuł się wyjątkowo niezręcznie. Jednak z kolejnymi słowami odzyskiwał utraconą odwagę. Powoli. Można by było powiedzieć, że odzyskuje należną mu pozycję w tej rozmowie. Zerknął na sadzonkę, która nie wiadomo czy popierała jego zdanie, czy też nie, bo wciąż próbowała uwolnić się z jego „uspakajającego” uścisku.
Zdawało mu się, że jest w tym dość sporo sensu, ale jednak czuł się tak, jakby zdradzał samego siebie. Przecież wielokrotnie wykorzystywać rośliny do sporządzania i testowania nowych alkoholi. Sam bardzo lubił cięte kwiaty w jadalni na Dworze Macmillanów. Były przyjemne dla oka, ale jednocześnie było mu ich trochę żal. Czy to oznaczało, że był kłamcą? Nie potrafił tego stwierdzić, ale próbował sam siebie usprawiedliwić w myślach, stwierdzając że przecież i tak wszystkie rośliny, nawet te cięte, nie marnowały się w jego domu. Jego ciotki, nawet matka, potrafiły znaleźć dla nich zastosowanie.
Dopiero teraz, rozmyślając nad tymi nieszczęsnymi kwiatami, że okropnie się wpakował. Oby tylko nie dostrzegła tego nieznajoma. Przecież nie chodziło mu o jej poderwanie na kwiaty! Po prostu należało zapłacić za zniszczoną donicę… a że w donicy była wierzba, to i za nią należało zapłacić. A że zniszczona została oryginalna donica to trzeba było dokupić nową. Poza tym… on wolał nie przywozić kolejnej rośliny do swojego domu. Niech tylko nie zauważy tego czarownica.
– Nie wiem czy powinienem wierzyć w przeznaczenie – w język „ugryzł się” dopiero po wypowiedzeniu części swojego komentarza. Lepiej nie mówić jej, że należał do grupy nieszczęśliwych pechowców. – Zresztą, jestem bardziej związany z teraźniejszością… – „i przeszłością niż przyszłością”, dodał w myślach. Dopiero teraz odważył się spojrzeć na piwne oczy dziewczyny. Mógłby przysiąc, że to kolor idealny do jego upodobań. Kolorem przypominało mu o stout lub portera, być może trochę zmieszanego z klasycznym ale. A może przypominały mu odpowiednio ciemną whisky w odpowiednio ciemnym pomieszczeniu? Wyjątkowo niegrzecznie przyglądał się jej źrenicom.
Zaśmiał się otwarcie i odwrócił swoje spojrzenie od jej twarzy. No tak… tego typu wierzby na pewno nie były w stanie odróżnić kogo lubić, a kogo nie. Dopiero teraz zauważył, że w całej tej walce z sadzonką opuścił swoją czapkę i rękawiczki.
– Czy mógłbym prosić o drobną przysługę? Czy mogłaby pani podnieść moje rękawiczki i czapkę, no i… – tu zmarszczył swoje czoło i spojrzał w górę, sugerując swoją głowę. – Zrobiłbym to sam, ale wtedy na nowo musiałbym walczyć z naszym troublemaker-em… – Czy to dobrze, że stwierdził, że to „ich” sprawca problemów? Szybko zignorował swoje użycie słów. – Sprzedawca zapewne lepiej zna się na ich unieruchomieniu.
Zresztą on i tak nie miał szczęścia do kobiet, a tym bardziej nie miał powodzenia podczas rozmowy z nimi. Tylko nieliczne przedstawicielki płci pięknej potrafiły odnaleźć z nim wspólny język, a właściwie to on nie potrafił się odnaleźć w rozmowie z nimi. Kobiety zwyczajnie go peszyły i doskonale wiedział dlaczego. Przyzwyczajony był bardziej do zwykłych, codziennych rozmów niż do zadowalania swoją osobą. Nie znaczyło to jednak, że wciąż, w towarzystwie, nawet mu nieznanym, próbował grać rolę „zabawiacza”. To wszystko nie oznaczało też nie lubić rozmawiać z kobietami, po prostu wiedział, że nie jest w stanie żadnej zainteresować tym, co ma do powiedzenia. Pomimo tego, że pochodził ze szlacheckiego rodu, bywał czasami zbyt „prosty”. Nieznajoma z kolei dawała mu wyraźne sygnały, że jest osobą zainteresowaną sprawami znacznie „ciekawszymi”, poza tym doskonale bawiła się słowami i ich znaczeniami. Czy dobrze zgadywał? Nie miał o tym pojęcia.
Na jej słowa dotyczące „inkantacji” tylko przytaknął. Tłumaczenie jej tak wulgarnego przekleństwa nie byłoby wskazane i przyjemne. Szczególnie, kiedy miał dziwne przeczucie o tym, że nie rozmawia z byle jaką czarownicą. A nawet, jeżeli by nie rozmawiał z kimś z wyższych sfer, kobieta pozostawała kobietą i należało mieć do niej szacunek. Stąd też bardzo się ucieszył, kiedy jej uwaga skupiła się nie na jego słowach, a na sadzonce.
Uśmiechnął się. Rzeczywiście, trudno by było spodziewać się po roślinie, o takim… „temperamencie” (?)… żeby zwyczajnie się uspokoiła. Głęboko wierzył w to, że rośliny (na swój dziwny sposób) czują, bo przecież tego uczyli go w domu, w którym ogród był jedynym rozjaśniającym akcentem w dość mglistej okolicy. Nie wiedział jednak czy te „uczucia” były na tyle zaawansowane, żeby roślina, nawet magiczna, „przejmowała się” tym, gdzie się znajduje. Bez tych rozmyślań, temat młodej bijącej wierzby okazał się dość „niebezpiecznym”, ponownie.
Kiedy nieznajoma wspomniała o potencjalnej chęci zawstydzenia go i wyjaśniła, co miała na myśli od razu na nią spojrzał zupełnie zawstydzony, jakby „na nowo” czerwony. Nie! Na Merlina! Nie! Nie o tym myślał! Naprawdę! Po prostu stwierdził, że sadzonka, która przecież miała wyrosnąć na potężne drzewo byłoby dobrym lub niekoniecznie dobrym prezentem. Zwyczajnie myślał o tym, że taki podarunek byłby wspomnieniem na całe życie. Całe szczęście, że jedynie to wszystko sugerowała. Nie zmienia to faktu, że kolejny raz doprowadzała go do widocznego zawstydzenia.
– I tak pani to zrobiła – skwitował po chwili, prawdopodobnie zbyt odważnie. Nie było jednak sensu udawać, że tak się nie stało. Miała zupełną rację, którą tak lekko stwierdzała. Wystarczyło jedno lub dwa zdania i wytrącała go ze swojej pewności siebie. Ledwo kontrolował dziką sadzonkę przy pomocy jednej dłoni, szczególnie będąc co chwilę wybijanym z „równowagi”. – Ale nie miałem tego na myśli. Skoro już mam zamiar coś pani podarować, to lepiej żeby było to coś trwałego – zaczął się tłumaczyć. – Bibeloty nie są nikomu potrzebne, tak samo jak cięte kwiaty. Każdy może… – czy powinien stwierdzić, że przez ścinanie zabiła się roślinę? A może poszukać jakiegoś zamiennika? – …zniszczyć… to znaczy ściąć roślinę, ale po co, skoro można dać jej szansę na rozwinięcie się? – Głos trochę mu drżał. Czuł się wyjątkowo niezręcznie. Jednak z kolejnymi słowami odzyskiwał utraconą odwagę. Powoli. Można by było powiedzieć, że odzyskuje należną mu pozycję w tej rozmowie. Zerknął na sadzonkę, która nie wiadomo czy popierała jego zdanie, czy też nie, bo wciąż próbowała uwolnić się z jego „uspakajającego” uścisku.
Zdawało mu się, że jest w tym dość sporo sensu, ale jednak czuł się tak, jakby zdradzał samego siebie. Przecież wielokrotnie wykorzystywać rośliny do sporządzania i testowania nowych alkoholi. Sam bardzo lubił cięte kwiaty w jadalni na Dworze Macmillanów. Były przyjemne dla oka, ale jednocześnie było mu ich trochę żal. Czy to oznaczało, że był kłamcą? Nie potrafił tego stwierdzić, ale próbował sam siebie usprawiedliwić w myślach, stwierdzając że przecież i tak wszystkie rośliny, nawet te cięte, nie marnowały się w jego domu. Jego ciotki, nawet matka, potrafiły znaleźć dla nich zastosowanie.
Dopiero teraz, rozmyślając nad tymi nieszczęsnymi kwiatami, że okropnie się wpakował. Oby tylko nie dostrzegła tego nieznajoma. Przecież nie chodziło mu o jej poderwanie na kwiaty! Po prostu należało zapłacić za zniszczoną donicę… a że w donicy była wierzba, to i za nią należało zapłacić. A że zniszczona została oryginalna donica to trzeba było dokupić nową. Poza tym… on wolał nie przywozić kolejnej rośliny do swojego domu. Niech tylko nie zauważy tego czarownica.
– Nie wiem czy powinienem wierzyć w przeznaczenie – w język „ugryzł się” dopiero po wypowiedzeniu części swojego komentarza. Lepiej nie mówić jej, że należał do grupy nieszczęśliwych pechowców. – Zresztą, jestem bardziej związany z teraźniejszością… – „i przeszłością niż przyszłością”, dodał w myślach. Dopiero teraz odważył się spojrzeć na piwne oczy dziewczyny. Mógłby przysiąc, że to kolor idealny do jego upodobań. Kolorem przypominało mu o stout lub portera, być może trochę zmieszanego z klasycznym ale. A może przypominały mu odpowiednio ciemną whisky w odpowiednio ciemnym pomieszczeniu? Wyjątkowo niegrzecznie przyglądał się jej źrenicom.
Zaśmiał się otwarcie i odwrócił swoje spojrzenie od jej twarzy. No tak… tego typu wierzby na pewno nie były w stanie odróżnić kogo lubić, a kogo nie. Dopiero teraz zauważył, że w całej tej walce z sadzonką opuścił swoją czapkę i rękawiczki.
– Czy mógłbym prosić o drobną przysługę? Czy mogłaby pani podnieść moje rękawiczki i czapkę, no i… – tu zmarszczył swoje czoło i spojrzał w górę, sugerując swoją głowę. – Zrobiłbym to sam, ale wtedy na nowo musiałbym walczyć z naszym troublemaker-em… – Czy to dobrze, że stwierdził, że to „ich” sprawca problemów? Szybko zignorował swoje użycie słów. – Sprzedawca zapewne lepiej zna się na ich unieruchomieniu.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nephthys speszyć było ciężko, nawet jeżeli jej pewność siebie była tylko maską, którą przybrała na którymś z etapów swojej siostrzanej batalii. Sprawianie wrażenia niezachwianości wytrącało Isis i Bastet broń z ręki, a im mniej zwracała uwagę na ich działania, tym bardziej dawały sobie spokój, nie mogąc czerpać satysfakcji z docinków, kiedy odbijały się od muru braku reakcji. Nie zawsze było to jednak takie proste. Raczej skryta, preferowała właśnie tego typu gry słowne, bo dzięki temu niewiele o sobie musiała zdradzać. Nie zdążyła jeszcze pojąć, że takie zachowanie bardziej przyciąga do niej ludzi, niż ich odpychać, choć czasem by tego chciała, głównie, gdy pojawiała się na salonach. Wiedziała jednak, że jeszcze trochę i takie zachowanie będzie musiała zaliczyć do przeszłości. Krwi nie oszuka.
Zauważając, że teraz naprawdę zwyczajnie go zawstydziła, poczuła nagły przypływ wyrzutów sumienia, choć w dalszym ciągu była bardziej rozbawiona tym, że dał się jej tak łatwo wyprowadzić z równowagi, nawet jeżeli nie zrobiła tego z premedytacją.
- Nie lubię ciętych kwiatów - stwierdziła, kiwając lekko głową na znak, że zgadza się z Anthonym. - To przecież trupy. Wręczanie ich jako prezent to doprawdy dziwna tradycja - dodała. Czym innym było dla niej użytkowe ścinanie roślin do eliksirów na przykład. Zdobienie ciętymi kwiatami pomieszczeń, jak również wręczanie ich komuś z powodu ważnych okazji czy uroczystości, było już dla niej zwyczajnie pozbawione sensu. Czyż nie lepiej, jeśli już, sprezentować kwiat w doniczce, tak by mógł towarzyszyć obdarowanemu przez długie lata i kojarzyć się z osobą, która była autorem podarku? Być może Nephthys była odosobniona w tym poglądzie, niejednokrotnie zresztą przyszło jej cięte kwiaty przyjąć. Mieli może do dyspozycji magię, która mogła podtrzymać ich życie, ale wtedy nie stawały się niczym innym, jak kwiatkami z plastiku, udającymi życie.
- Och, proszę sobie nie dać wmówić, że czegoś pan nie powinien - stwierdziła beztrosko i machnęła lekko drobną dłonią. Zupełnie nie poczytała tego gestu za to, czego tak obawiał się stojący przed nią mężczyzna. Gdyby znała go lepiej, z pewnością poczułaby się zobowiązana mu zakomunikować, że nie powinien się tak wszystkim przejmować, bo to prowadzi do uszczerbku na zdrowiu. Nie mogła przecież wiedzieć, że właśnie popisowo okazała się hipokrytką. Może nie wiedziała, że rozmawia ze szlachcicem, mężczyzna wydawał się wszak zbyt otwarty niż większość znanych jej, wysoko urodzonych mężczyzn, ale to niczego nie zmieniało. Gdyby choć przez chwilę pomyślała, że to Macmillan, nie byłaby taka pierwsza do wygłaszania podobnych herezji. Może standardowy przedstawiciel czarodziejskiej społeczności mógł twierdzić, że nie ma rzeczy, której nie powinien. Jako szlachcianka natomiast nie mogła zmienić tego, ze jest ogrom rzeczy, których nie powinna. Na przykład rozmawiać z członkiem wrogiego rodu i to jeszcze w tak otwarty sposób.
- To bardzo słuszne podejście - odparła jedynie, uśmiechając się tajemniczo. Sama nie siebie jako kogoś, dla kogo największe znaczenie ma teraźniejszość. Mocno zakorzeniona w przeszłości, nie tylko swojej, ale też rodu Shafiq, niechętnie wyglądała przyszłości. Wciąż pławiła się w gniewie i krzywdach, które jej wyrządzono, ale też w dawnej chwale swoich przodków. Jako że niejako wpojono jej to na etapie dzieciństwa, nie mogła się tego wyzbyć, nawet jeżeli czasem widziała błędne założenia takiego rozumowania. Nie była przecież swoją matką, ani babką, ani prababką... Powinna sama pracować na własny rachunek i przez większość czasu właśnie to starała się robić.
Spojrzała na niego z ciekawością, gdy zapytał, czy może prosić o przysługę.
- Oczywiście - odparła rozbawiona, a niezwłocznie podnosząc czapkę i rękawiczki, w pierwszej chwili zrobiła ruch, jakby chciała mu je zwrócić, wpierw strzepnąwszy z ewentualnej ziemi, która mogła dostać się i tam. Uświadomiwszy sobie jednak, że to raczej niemożliwe ze względu na chwyt, w jakim zamknął wierzbę, przez chwilę wyglądała na skonsternowaną.
- W zasadzie myślę, że skoro i tak zamierzamy kupić tę roślinę, mogliśmy od początku się do niego zgłosić - wytknęła, wciąż rozbawiona, ruszając w stronę kontuaru.
Zauważając, że teraz naprawdę zwyczajnie go zawstydziła, poczuła nagły przypływ wyrzutów sumienia, choć w dalszym ciągu była bardziej rozbawiona tym, że dał się jej tak łatwo wyprowadzić z równowagi, nawet jeżeli nie zrobiła tego z premedytacją.
- Nie lubię ciętych kwiatów - stwierdziła, kiwając lekko głową na znak, że zgadza się z Anthonym. - To przecież trupy. Wręczanie ich jako prezent to doprawdy dziwna tradycja - dodała. Czym innym było dla niej użytkowe ścinanie roślin do eliksirów na przykład. Zdobienie ciętymi kwiatami pomieszczeń, jak również wręczanie ich komuś z powodu ważnych okazji czy uroczystości, było już dla niej zwyczajnie pozbawione sensu. Czyż nie lepiej, jeśli już, sprezentować kwiat w doniczce, tak by mógł towarzyszyć obdarowanemu przez długie lata i kojarzyć się z osobą, która była autorem podarku? Być może Nephthys była odosobniona w tym poglądzie, niejednokrotnie zresztą przyszło jej cięte kwiaty przyjąć. Mieli może do dyspozycji magię, która mogła podtrzymać ich życie, ale wtedy nie stawały się niczym innym, jak kwiatkami z plastiku, udającymi życie.
- Och, proszę sobie nie dać wmówić, że czegoś pan nie powinien - stwierdziła beztrosko i machnęła lekko drobną dłonią. Zupełnie nie poczytała tego gestu za to, czego tak obawiał się stojący przed nią mężczyzna. Gdyby znała go lepiej, z pewnością poczułaby się zobowiązana mu zakomunikować, że nie powinien się tak wszystkim przejmować, bo to prowadzi do uszczerbku na zdrowiu. Nie mogła przecież wiedzieć, że właśnie popisowo okazała się hipokrytką. Może nie wiedziała, że rozmawia ze szlachcicem, mężczyzna wydawał się wszak zbyt otwarty niż większość znanych jej, wysoko urodzonych mężczyzn, ale to niczego nie zmieniało. Gdyby choć przez chwilę pomyślała, że to Macmillan, nie byłaby taka pierwsza do wygłaszania podobnych herezji. Może standardowy przedstawiciel czarodziejskiej społeczności mógł twierdzić, że nie ma rzeczy, której nie powinien. Jako szlachcianka natomiast nie mogła zmienić tego, ze jest ogrom rzeczy, których nie powinna. Na przykład rozmawiać z członkiem wrogiego rodu i to jeszcze w tak otwarty sposób.
- To bardzo słuszne podejście - odparła jedynie, uśmiechając się tajemniczo. Sama nie siebie jako kogoś, dla kogo największe znaczenie ma teraźniejszość. Mocno zakorzeniona w przeszłości, nie tylko swojej, ale też rodu Shafiq, niechętnie wyglądała przyszłości. Wciąż pławiła się w gniewie i krzywdach, które jej wyrządzono, ale też w dawnej chwale swoich przodków. Jako że niejako wpojono jej to na etapie dzieciństwa, nie mogła się tego wyzbyć, nawet jeżeli czasem widziała błędne założenia takiego rozumowania. Nie była przecież swoją matką, ani babką, ani prababką... Powinna sama pracować na własny rachunek i przez większość czasu właśnie to starała się robić.
Spojrzała na niego z ciekawością, gdy zapytał, czy może prosić o przysługę.
- Oczywiście - odparła rozbawiona, a niezwłocznie podnosząc czapkę i rękawiczki, w pierwszej chwili zrobiła ruch, jakby chciała mu je zwrócić, wpierw strzepnąwszy z ewentualnej ziemi, która mogła dostać się i tam. Uświadomiwszy sobie jednak, że to raczej niemożliwe ze względu na chwyt, w jakim zamknął wierzbę, przez chwilę wyglądała na skonsternowaną.
- W zasadzie myślę, że skoro i tak zamierzamy kupić tę roślinę, mogliśmy od początku się do niego zgłosić - wytknęła, wciąż rozbawiona, ruszając w stronę kontuaru.
شاهدني من فوق
Sklep zielarski Orchideous
Szybka odpowiedź