Morpheus Malfoy
AutorWiadomość
Morpheus Malfoy
Data urodzenia: 23 grudnia 1925
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Wiltshire, Wielka Brytania
Czystość krwi: Szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wzrost: 187 cm
Waga: 75 kg
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Niebieskozielone
Znaki szczególne: Cały jestem szczególny
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Wiltshire, Wielka Brytania
Czystość krwi: Szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wzrost: 187 cm
Waga: 75 kg
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Niebieskozielone
Znaki szczególne: Cały jestem szczególny
17 cali, sztywna, jakaranda, włos pogrebina
Slytherin
Kojot
Fabian w ostatnim stadium Dotyku Meduzy - nieme uosobienie bezsilność
wytrwanym winem francuskim zmieszanym z wonią pustynnego piasku
Ja przekraczający próg Sali Czasu w Departamencie Tajemnic
Czas, Czarna Magia, Stosunki Międzynarodowe
Jastrzębiom z Falmouth
Gram w szachy czarodziejów, zgłębiam Czarną Magię i poznaję nowe wymiary czasu
Requiem Mozarta. Opery.
Gerhard Freidl
Podobno najwyższym z urwisk jest zaufanie. I to właśnie z niego zwykłem ludzi najczęściej zrzucać.
W młodości wiecznie wpajano ci, że możesz być kim chcesz. Ograniczenia są dla frajerów. Wybór należy do ciebie. To ty zdecydujesz kim jesteś. Kim będziesz. Osiągniesz wszystko. Będziesz jak Nicholas Flamel. Dla ciebie kamień filozofów! Twoje usta spijać będą eliksir życia. Wygrasz. A potem... Potem przychodzi ten moment, gdy już wiesz, że to kim być mogłeś zmienia się w to, kim naprawdę jesteś. I nie jesteś Flamelem. Jesteś zerem.
Ja nim nie jestem.
Jestem tym, kim zechcę i kim kiedykolwiek będę mógł być.
Podobno świat to arena nieustannej walki dobra ze złem. Ja opowiedziałem się po odpowiedniej stronie. Nie liczę gwiazd na niebie, ich widok nie wzbudza we mnie głębszych refleksji: to tylko garstka jaśniejszych punktów na horyzoncie. Zaraz i tak znikną. Splunę w twarz temu, kto wciska mi kit, że to pozostałości każdego dobrego uczynku, drobiny przejawianej miłości, obecnych we wszechświecie. Pierwiastek dobra nigdy pierwszy nie dobiega na metę. Nie, w bitwie o byt, to zło nieprzerwanie zdobywa dla siebie palmę zwycięstwa. A ja? Jestem tu po to, aby po raz kolejny mu to umożliwić.
Już moje dzieciństwo okazało się szczególnym rodzajem inicjacji. Odkąd pamiętam największe znaczenie miała dla mnie przede wszystkim czystość krwi. Z łatwością przychodziło mi odróżnienie ludzi lepszych, od tych zdecydowanie gorszych, nie dorastających tym pierwszym nawet do pięt. W rodzinnej posiadłości niemal na każdym kroku wpadałem na kolekcje rodowych pamiątek, a postacie przodków, skaczące za mną z jednego płótna na drugie, szczegółowo zagłębiały się w kolejne historie z naszej szlachetnej przeszłości, co drugie słowo powtarzając mi, abym nie zapominał kim jestem. To było takie niepotrzebne. Przecież sam doskonale o tym wiedziałem. Pamiętałem.
Istota dychotomii dobra i zła docierała do mnie małymi kroczkami, objawiając się poprzez wydarzenia o charakterze zdecydowanie błahym. Każdy kolejny dzień, nowe doświadczenia uświadamiały mi, że jednak nie zawsze są to siły zupełnie sobie równoważne. I może właśnie z tego wynikała ich szczególna harmonia, w moich oczach osiągająca szczyt w momencie przewagi drugiego z tych pierwiastków. To właśnie wtedy miałem w swoim mniemaniu do czynienia z przejawem pełnego piękna. Głębi tego odkrycia zaznałem przynosząc Medei kolejne okazy martwych motyli, które w mej obecności, za dotknięciem pierwszych namacalnych oznak kiełkującej w mym wnętrzu magii, nagle zastygały martwe. Podsuwałem jej pod nos kolejne okazy, konstatując z zachwytem, że przez dziewczęcą twarz nie przebiega nawet cień grymasu niesmaku. Może właśnie wtedy stała się moja kuzynką na śmierć i życie. Z godną uznania precyzją przybijałem ich skrzydła do cienkiej powierzchni kartonu, następnie już na zawsze odgradzając je od świata za szklaną gablotką specjalnie do tego przygotowanych szkatuł. Ta mała niegodziwość, niezależne od mej woli zadawanie śmierci, pozwalała na zawsze zatrzymać ich nieuchwytne piękno. Już wiedziałem, że to nie dobro pozwoli mi uczynić elementem codzienności najgłębiej skrywane pragnienia. Nigdy nie będę mógł uciekać się do półśrodków. Jedynym więc, czego musiałem się nauczyć, to skrzętnie swe wykroczenia wobec prawości ukrywać.
Noc stała się mym drugim żywiołem. Nie tylko dlatego, że jedynie wtedy mogłem zaczajać się na tak odmienne od dziennych motyli nocne ćmy. Zakradałem się do biblioteki, wyciągając z wyższych półek książki poświęcone czarnej magii. Odkąd nakrył mnie na tym ojciec, odnosiłem wrażenie, że zrodziło się w nim jeszcze więcej dumy i czegoś w rodzaju szacunku, jakby był zadowolony z drogi, jaką zaczynam przed sobą kreślić. Prowadził mnie, popychając w upatrzonym kierunku, przez przypadek pozostawiając na stolikach jeszcze grubsze tomy. Wciąż rządził moim życiem żelazną ręką, dbając o każdy aspekt mej młodzieńczej edukacji, na te nocne eskapady wydając się po prostu przymykać oko. To właśnie wtedy natknąłem się na fragmenty poświęcone manipulacji czasem. Czytałem o jego skomplikowanej esencji, splatanych ze sobą kolejnych niciach, rozdzielaniu poszczególnych włókien palcami, nadawaniu im zupełnie nowej konsystencji. Docierało do mnie, że nawet sekunda jest w stanie skazać człowieka na dekapitację - niepozornie cienka wskazówka zadziała jak gilotyna, na zawsze pozbawiając go głowy.
Fabian w tamtym okresie wydawał mi się zdecydowanie o wiele za młody. Ciągły płacz Antiope przyprawiał o bóle głowy, a widok matki, okazującej zdecydowanie więcej uczuć młodszemu rodzeństwo, wcale nie przyprawiał mnie o bolesne bicie niedocenianego serca. To Fabian był jej oczkiem w głowie. A ja doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Mimo to młodsze latorośle rodziny Malfoy nigdy nie były mi obojętne, wręcz przeciwnie w prywatnej hierarchii rodzina stała zaraz obok czystości krwi. Tym trudniej przyszło mi pogodzić się ze zdradą brata. Nie takie granice powinien w moim mniemaniu przekraczać.
Moje wyobrażenie o tym, że pewnego dnia stanę się członkiem szkolnej drużyny Quidditcha, rozpadło się jak domek z kart, w Boże Narodzenie w trzydziestym czwartym, gdy po raz pierwszy pojawiły się symptomy ciążącej na mnie choroby genetycznej. Śmiertelna Bladość. Znienawidziłem towarzyszącą jej bezsilność, dezorientację i niekontrolowane utraty przytomności. Do dzisiaj uważam ją za moją największą słabość.
Międzyczas.
W Hogwarcie dotarła do mnie jeszcze jedna, bardzo istotna prawda.
Nie byłem jedynym, który wybrał dla siebie życie wolne od prawości, pozbawione ściśle wyznaczonych granic. Przecież tak łatwo można było je przeskoczyć. Nie tylko ja przymykałem oko na wymogi moralności. Napotkanie na swej drodze podobnych sobie osób, z jednej strony napawało mnie satysfakcją, z drugiej zaś budziło niepokój i dystans - wbrew zbliżonemu podejściu do świata, staliśmy przecież na dwóch przeciwnych sobie stronach przepaści. A sam doskonale wiedziałem jak mocny jej jej zew, jak niewiele potrzeba, by strącić w nią nie tylko największego wroga, ale i kogoś, uosabiającego źle wróżącą na przyszłość konkurencję. Nigdy więc nie udało mi się w pełni nikomu zaufać - bo najwyższym z urwisk jest zaufanie to ono sprawia, że najłatwiej zagonić kogoś w róg, postawić w sytuacji bez wyjścia, szaleńczo zaśmiać mu się w twarz i pokazać: to ja wygrałem. Nie byłem jednak typem gburowatego samotnika, starającym się utrzymać pozory niezależności i umiejętności radzenia sobie z każdym rodzajem sytuacji. Oczywiście, doskonale sam dawałem sobie radę, ale to właśnie w Hogwarcie spotkałem ludzi, których w przyszłości zwykłem zaliczać do grona swych najbliższych przyjaciół. Byłem niejako przeciwwagą dla narwanego i nieco kapryśnego Caesara Lestranga, zimno i bez pośpiechu starając się uspokoić zaognioną sytuację. Już pierwszego dnia udało nam się nawiązać trwałą nić porozumienia.
Jednak na spotkaniach u Slughorna ktoś inny zwrócił moją uwagę. Obserwowałem go, najpierw z daleka, potem podchodziłem coraz bliżej. Z każdym kolejnym krokiem Tom Riddle wydawał mi się coraz bardziej fascynujący. Potrafił zapuścić macki w najdalsze zakątki twego umysłu, wykazywał się zrozumieniem, sprawiając, że wierzyłeś w każde słowo wypływające z jego ust. Ba! Spijałeś je z rozrzewnieniem, mając wrażenie, że nigdy nie uda ci się ugasić swego pragnienia. Wbrew pozorom to nie wtedy stałem się jednym z jego Rycerzy. Postanowiłem poczekać, podskórnie wiedziałem, że nie jestem jeszcze na to gotowy.
Nie zapominałem o Czarnej Magii, z każdym rokiem poświęcając jej coraz więcej uwagi, podstępem zakradając się do Działów Ksiąg Zakazanych - po odkryciu podobnych zainteresowań u innych Ślizgonów, utworzyliśmy niemal konspiracyjną siatkę. Z domu przemycałem również co najmniej jeden z tomów stanowiących część naszej domowej biblioteki. Pilnie przykładałem się również do zaklęć i transmutacji.
Zaraz po ukończeniu szkoły wyjechałem na dwa lata do Paryża, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z potomkiem sławnego szwajcarskiego zegarmistrza Abrahama Louisa Breguet - tak, był jednym z nas, nie znalazłbyś w nim ani kropli mugolskiej krwi. Z założenia miałem podszkolić francuski i obracać się w świecie wyższych sfer, w ten sposób tworząc prywatną siatkę znajomości, potrzebną w przyszłym zawodzie. Ojciec już dawno zaplanował dla mnie karierę w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, a ja - jako przykładny syn - pozwoliłem mu postawić na swoim. Jednak nikt nie zdawał sobie sprawy, że w rzeczywistości każdą wolną chwilę spędzałem w posiadłości rodziny Breguet, gdzie zgłębiałem tajemnice i mechanikę czasu, pochylając się nad coraz to bardziej skomplikowanymi, a przy tym budzącymi moją ogromną fascynację, urządzeniami. To także on zaczął odkrywać przede mną dotąd nieznane mi tajniki czarnej magii, ucząc mnie wykorzystywać poszczególne zaklęcia w praktyce.
Zaraz po powrocie do Wielkiej Brytanii, zaręczyłem się z Alteą Parkinson, kuzynką z dalekiej linii, która po pół roku stała się moją żoną. Zaledwie siedemnastoletnia panienka. I chociaż nie brakowało jej inteligencji, to miała w sobie za mało siły, pewności siebie i charyzmy, aby móc mi w jakikolwiek sposób zaimponować. Mając dwadzieścia dwa lata po raz pierwszy i ostatni zostałem ojcem. Byłem za młody, aby w pełni docenić wartość pierworodnego potomka. Odyseusz, mimo że przyprawiał mnie o dumę, gdyż już na pierwszy rzut oka było widać, że zdecydowanie najwięcej odziedziczył po rodzinie Malfoy, łatwo dawał o sobie zapomnieć. Dzieliłem czas między staż w Ministerstwie Magii, który skupiał na sobie niemal całą moją uwagę, a pogłębianie młodzieńczych pasji - Czarną Magię i kwestie czasu.
Właśnie miałem stać się pełnoprawnym urzędnikiem Ministerstwa Magii, gdy Altea zmarła w wyniku komplikacji po nieprzewidzianym ataku serpentyny. Dopiero wtedy wyszło na jaw, że nie pilnowała przyjmowania odpowiednich dawek eliksiru, co w jej stanie i przy i tak wątłym zdrowiu, było niewątpliwie nie wskazane. Zostałem sam z dwurocznym chłopcem pałętającym się między nogami, dla którego nie mogłem wykrzesać w sobie odpowiedniej dawki charakterystycznej dla rodu Malfoy'ów miłości (będącej, zwłaszcza w pierwszych latach, głównie przywiązaniem do czystości krwi) i chęci, aby samodzielnie zapewnić mu odpowiednią opiekę. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że to ostatni moment, aby skorzystać z tak upragnionej i pod pewnymi względami ograniczonej wolności. Tylko ten jedyny raz, to ja byłem owym ziarnem chaosu, zasianym w rodzinnej posiadłości Malfoy'ów. Co nie zmienia faktu, że po kilku latach to Fabian zapewnił sobie pierwsze miejsce na podium szczęśliwie zażegnanego skandalu. Przykrywką dla mojego zniknięcia stała się rzekomo dogłębna żałoba po utracie żony.
A przecież nie uroniłem nawet jednej łzy.
W poszukiwaniu utraconego czasu.
W wieku dwudziestu czterech lat w końcu poczułem się prawdziwie wolny. Powróciłem do Paryża. Znając plany mojego ówczesnego mistrza, Jacoba Breguet - mężczyzny starszego ode mnie o ponad dwadzieścia lat - niemal od razu po przyjeździe pojawiłem się u progu jego rodzinnego domostwa. Niewiele się tam zmieniło, przypomniały mi się czasy, gdy spędzałem w jego gabinecie niemal każdą wolną chwilę. Teraz jednak miał dla mnie zupełnie inną propozycję. Przypadkowo natrafił, w jakichś trudno dostępnych księgach, na informację o istnieniu pewnego czarodziejskiego plemienia, zamieszkującego afrykańską dżungle, którego członkowie już przed wiekami postanowili porzucić życie, wygodnie byłoby powiedzieć - prawdziwych czarodziejów. Ponoć od pokoleń pielęgnowali w sobie czystość krwi, a ich największym osiągnięciem było zgłębienie nieznanych do dnia dzisiejszego wymiarów czasu.
Na miejscu i owszem, okazało się, że udało im się uczynić w tym zakresie ogromny postęp. To właśnie tam po raz pierwszy ujrzałem nieskończony krąg życia, odtworzony ich własnymi rękami. Jednak większość mieszkańców małej wioski stanowili ludzie zupełnie pozbawieni mocy magicznej - czy to charłacy, czy to osoby, u których nie pielęgnowano istniejącej magii. Ostała się jedynie garstka osób rzekomo czystokrwistych, czyniących pożytek z różdżek. Wszyscy oni bezwiednie przechadzali się między sobą, nie widząc w tej plugawej mieszance żadnego problemu. Jacob nie wyszedł cało z konfrontacji z tajemniczym kołem istnienia, nie zważając na ostrzeżenia plemiennej Rady, zakazującej nadmierne zbliżanie się do niezdefiniowanego mechanizmu. Przerażeni jego działaniem, bojąc się, co mogłaby przynieść przyszłość, postanowili go zniszczyć. Ze skutkiem natychmiastowym. Byłem wściekły.
Nagle zaczęły powracać do mnie tamte niewinne obrazy z dzieciństwa. Motyle, bezwiednie upadające bez życia na ziemię. Zamknąłem oczy, świat wirował, kręciło mi się w głowie, miałem wrażenie, że nie ma wokół mnie żadnych granic. A na pewno nie takie, których nie udałoby się usunąć jednym machnięciem ręki. A kiedy na powrót otworzyłem oczy, cała wioska zamarła, gdy u mych stóp leżał jeden z radnych. Martwy. Nawet nie wiem, w którym momencie w mojej ręce znalazła się różdżka. Odczułem nieznaną sobie do tej pory satysfakcję. Świadomość, że dzierżę w dłoni ich życia, że jestem panem śmierci, napawała mnie jeszcze większą radością, sprawiając, że poczucie wolności osiągnęło dotąd nieznany poziom. Czarnomagiczne zaklęcia bezwiednie poszły w ruch.
Było ich dwudziestu dwóch. Nie cierpieli. Prawie wcale. Przecież przyszło im na wieki zasnąć w ramionach prawdziwego Morfeusza.
Niedługo potem, po trwającej zaledwie rok nieobeności, na dobre powróciłem do Wielkiej Brytanii. Nie czując na dłoniach ani jednej kropli krwi. Przez palce nie przenikała mi ani jedna dusz, ulatująca z pozbawionych życia ciał. Czułem się niewinny. Nieuchwytny. Nietykalny. Znalazłem swoje miejsce w Ministerstwie Magii, równocześnie mając na oku Departament Tajemnic. Gdzieś obiło mi się o uszy, że znajduję się tam Sala Czasu, dostępna jedynie Niewymownym. Zapragnąłem za wszelką cenę się tam dostać. Czułem się także gotowy, aby zasilić szeregi Rycerzy Walpurgii. To Caesar zaprowadził mnie na ich spotkanie. Zacząłem pobierać lekcje legilimencji. I w końcu porządnie wziąłem się za wychowywanie, dzisiaj ośmioletniego już, syna. To moim obowiązkiem stało się prowadzenie czyjegoś życia żelazną ręką, kierując nim na odpowiednie egzystencjalne tory.
Pamiętaj. Jesteś dla mnie zerem.
Dziś pedantycznie strzepuję niewidoczny pyłek z elegancko zawiniętych mankietów koszuli, wprawnym gestem w odpowiedni sposób układam marynarkę, dbam o najmniejszy szczegół swego ubioru, a do twarzy przyklejam pełen wyższości, acz wciąż uprzejmy uśmiech. Bo przecież i tak nie zdajesz sobie sprawy, co dzieje się w mojej głowie. Kim naprawdę jestem. Do czego jestem zdolny. Jak daleko jestem w stanie się posunąć.
Szata zdobi człowieka, mawiają, a ja skrzętnie to wykorzystuję - świadomy jej magicznej zdolności do ukrywania prawdy - tego, co liczy się najbardziej. Przybieram maski, zmieniam swe oblicze w zależności od sytuacji, jestem zewnętrznym konformistą - wewnątrz pozostając jednak zawsze tym samym, nieobliczalnym Morfeuszem.
Patronus: Kojot. W niektórych wierzeniach indiańskich przedstawiany jest jako stworzyciel świata. Ta forma idealnie więc oddaje mój charakter. Sam sobie jestem demiurgiem, zarządzam swoim światem, buduję fundamenty i wznoszę ogromnych rozmiarów budowle. Tworzę coś z niczego.
Aby wyczarować poprawnego patronusa wracam do wspomnień z dzieciństwa, gdy wiosenną porą polowałem na fruwające po ogrodzie motyle. Po latach owo wspomnienie okazało się poniekąd fałszywe - ojciec zdradził mi, że to on był sprawdzą upadku martwego motyla na ziemię. Pozornie błaha śmierć miała otworzyć mi oczy na prawdę. Bo to właśnie wtedy odkryłem istotę swojego świata. Dychotomię dobra i zła - i przewagę tego drugiego pierwiastka.
Aby wyczarować poprawnego patronusa wracam do wspomnień z dzieciństwa, gdy wiosenną porą polowałem na fruwające po ogrodzie motyle. Po latach owo wspomnienie okazało się poniekąd fałszywe - ojciec zdradził mi, że to on był sprawdzą upadku martwego motyla na ziemię. Pozornie błaha śmierć miała otworzyć mi oczy na prawdę. Bo to właśnie wtedy odkryłem istotę swojego świata. Dychotomię dobra i zła - i przewagę tego drugiego pierwiastka.
8 | |
8 | |
0 | |
0 | |
0 | |
8 | |
5 |
Różdżka, teleportacja, sowa, 10pkt statystyk.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Morpheus Malfoy dnia 20.03.16 11:53, w całości zmieniany 7 razy
Gość
Gość
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Morpheus od dziecka był przykładnym pierworodnym - rozmiłowanym w historii rodu, pamiętającym o wartości prawdziwie czystej krwi, zaciekawionym zakazanymi przez Ministerstwo woluminami. Gdy pojawiły się pierwsze symptomy Śmiertelnej Bladości, panicz Malfoy odnalazł swą największą słabość - jednak słabość ta nie przeszkodziła mu w podróżach, w zawarciu małżeństwa, w spłodzeniu syna... Nie pozbawiła go również życia, jeszcze, w przeciwieństwie od jego, świętej pamięci, małżonki, której choroba doprowadziła ją do przedwczesnego zgonu. Czy uda mu się dalej skrywać swe zamiłowanie do czarnej magii, odgrywać rolę przykładnego pracownika Ministerstwa i oddanego ojca? Czy nikt nigdy nie dowie się o jego wizycie w Afryce, która zaowocowała śmiercią tak wielu niewinnych istnień? Uciekaj na fabułę i pokaż nam, kim tak naprawdę jest Morpheus!
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Morpheus Malfoy
Szybka odpowiedź