Księżycowa aula
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Księżycowa aula
Do Księżycowej Auli nie prowadzą żadne zawiłe ścieżki - znajduje się ona tuż przy wejściu; na tyle blisko, że w nocy słychać dźwięki fletów, które usypiają starego cerbera. W dzień i przez większość nocy w miesiącu aula pozostaje pusta. Wygląda jak zwykła łąka, z której z jakiegoś powodu zabrano zwierzęta. Sytuacja zmienia się raz w miesiącu, gdy podczas pełni na polanę wychodzą niezwykle nieśmiałe stworzonka - Lunaballe. Zwierzęta przyciągają uwagę swoim wyglądem - dla niektórych zabawnym - posiadają gładkie blado-szare ciało, wyłupiaste okrągłe oczy na czubku głowy i cztery wrzecionowe nogi o wielkich płaskich stopach.
Magiczne zoo posiada cztery sztuki, które co pełnie wykonują tylnymi nogami skomplikowany taniec, przyciągający do ogrodu wielu czarodziejów; często amatorów zielarstwa. Bowiem mówi się, że jeśli zbierze ich srebrzyste odchody przed wschodem słońca i rozsypie na grządkach z magicznymi ziołami i na rabatach z kwiatami, rośliny urosną bardzo szybko i będą niezwykle silne.
Lunaballe w swoim naturalnym środowisku tańcują z najprawdziwszymi wilami, dlatego jeśli wyczują, że twoich żyłach krąży ich krew - najpewniej zaciągną cię do wspólnego tańca.
Magiczne zoo posiada cztery sztuki, które co pełnie wykonują tylnymi nogami skomplikowany taniec, przyciągający do ogrodu wielu czarodziejów; często amatorów zielarstwa. Bowiem mówi się, że jeśli zbierze ich srebrzyste odchody przed wschodem słońca i rozsypie na grządkach z magicznymi ziołami i na rabatach z kwiatami, rośliny urosną bardzo szybko i będą niezwykle silne.
Lunaballe w swoim naturalnym środowisku tańcują z najprawdziwszymi wilami, dlatego jeśli wyczują, że twoich żyłach krąży ich krew - najpewniej zaciągną cię do wspólnego tańca.
Dla Coriandra liczyła się każda minuta. Zależało mu na zdrowiu psiaka, chciał pozbyć się klątwy, która przy okazji mogła stać się ważną poszlaką w toku śledztwa. Jedną z dróg byłoby czasowe uśpienie psa, jednak zwiększałoby to ryzyko, że osłabiony nie przeżyje usuwania źródła klątwy. Wolał załatwić sprawę relatywnie polubownie. Pierwsza próba zbliżenia dłoni do psidwaka nie była udana. Zjeżył się, wargi uniosły się nieco, ukazując kły. Jak to typowy przedstawiciel swojego gatunku nie był zbyt wielki, nie znaczyło to jednak, że można było bagatelizować potencjalne ugryzienie. Wystarczyła chwila cierpliwości, żeby zdenerwowanie, podszyte bardziej lękiem niż agresją, minęło. Zwierzak sam wychylił głowę, Sprout ostrożnie podrapał go pod pyszczkiem i za uchem. Nie przerywając, rozejrzał się po sali. Znajdowały się tu podstawowe narzędzia i sprzęty, które mógł wykorzystać gdyby coś poszło nie tak i życiu zwierzakowi zagroziło niebezpieczeństwo. Sam miał też przy sobie torbę wypchaną po brzegi wszystkim, co wydawało mu się potencjalnie przydatne. Wolał być przygotowany na trudności.
- Glen? - zapytał w zasadzie odruchowo. Lubił go. Jak na faceta, który spędza większość czasu w bliskim kontakcie z czarną magią był zwykle wyjątkowo... promienny. Reszty słów Kierana wysłuchał w pełnym skupieniu. Dopiero kiedy ten skończył, Coriander podniósł się z miejsca, wyciągnął z kieszeni spodni kilka małych kawałków mięsa i wrzucił je do boksu psidwaka, trochę dalej od wejścia. Kiedy zajął się nimi, on szybko wślizgnął się do środka. Procedura kucania, witania się i zbliżania rozpoczęła się na nowo, tym razem przebiegła jednak bez porównania szybciej. Spokojnymi ale pewnymi ruchami Sprout obadał zwierzaka. Zajrzał do pyska, obmacał brzuch. Mimo wychudzenia, nie był w szczególnie złej formie. Do niedawna był najpewniej bardzo zadbany. - Dobra, spróbujemy najszybszym sposobem. Miejmy nadzieję, że jadł niedawno. - Mruknął, chociaż szczegóły jego decyzji wcale nie musiały obchodzić aurora. Z torby wyciągnął pudełko, z pudełka trochę brei. Trudno było nie poczuć zapachu zgnilizny.
- No masz, spróbuj. Pycha-pycha! - zaświergotał do psidwaka, który rzeczywiście niemal natychmiast połknął zaoferowany mu glutowaty "smakołyk". Przy odrobinie szczęścia powinien szybko sprowokować wymioty, jednocześnie oklejając przedmiot tak, by nie poranił po drodze wnętrzności. Nie pozostawało nic, tylko czekać na efekty.
Na wstęp do właściwego pytania kiwnął tylko głową. Był gotowy odpowiedzieć na właściwie każde pytanie Kierana, jeśli tylko według jego podejrzeń dotyczyło jego osoby. Mógł nie być dumny ze swojego postępowania, ale też nie zamierzał niczego ukrywać. Wiedział, ile zawdzięcza mężczyźnie. Wiedział, że może mu zaufać. Jego pomoc przed laty była nieoceniona i żałował, że nigdy właściwie mu się za nią nie odwdzięczył. Między innymi dlatego przyjął wezwanie, z którego właściwie nie tak trudno byłoby się wymówić.
- Działać? W Ministerstwie? - Zapytał, chociaż właściwie nie spodziewał się innej odpowiedzi, niż twierdząca. Próbował po prostu kupić sobie trochę czasu przed odpowiedzią. Nie spodziewał się, że pytanie Kierana będzie dotyczyło jego teraźniejszości.
- Ciekawe, kto by mnie tam chciał. Nie zrozum mnie źle, to nie fałszywa skromność. Wiesz, jak wyglądają moje akta. Poza tym, wypadłem z obiegu, z formy. - Gdy powtarzał to sobie przed snem, brzmiało to bardziej przekonująco. Mówiąc na głos tracił pewność czy to powód, czy wymówka.
- Glen? - zapytał w zasadzie odruchowo. Lubił go. Jak na faceta, który spędza większość czasu w bliskim kontakcie z czarną magią był zwykle wyjątkowo... promienny. Reszty słów Kierana wysłuchał w pełnym skupieniu. Dopiero kiedy ten skończył, Coriander podniósł się z miejsca, wyciągnął z kieszeni spodni kilka małych kawałków mięsa i wrzucił je do boksu psidwaka, trochę dalej od wejścia. Kiedy zajął się nimi, on szybko wślizgnął się do środka. Procedura kucania, witania się i zbliżania rozpoczęła się na nowo, tym razem przebiegła jednak bez porównania szybciej. Spokojnymi ale pewnymi ruchami Sprout obadał zwierzaka. Zajrzał do pyska, obmacał brzuch. Mimo wychudzenia, nie był w szczególnie złej formie. Do niedawna był najpewniej bardzo zadbany. - Dobra, spróbujemy najszybszym sposobem. Miejmy nadzieję, że jadł niedawno. - Mruknął, chociaż szczegóły jego decyzji wcale nie musiały obchodzić aurora. Z torby wyciągnął pudełko, z pudełka trochę brei. Trudno było nie poczuć zapachu zgnilizny.
- No masz, spróbuj. Pycha-pycha! - zaświergotał do psidwaka, który rzeczywiście niemal natychmiast połknął zaoferowany mu glutowaty "smakołyk". Przy odrobinie szczęścia powinien szybko sprowokować wymioty, jednocześnie oklejając przedmiot tak, by nie poranił po drodze wnętrzności. Nie pozostawało nic, tylko czekać na efekty.
Na wstęp do właściwego pytania kiwnął tylko głową. Był gotowy odpowiedzieć na właściwie każde pytanie Kierana, jeśli tylko według jego podejrzeń dotyczyło jego osoby. Mógł nie być dumny ze swojego postępowania, ale też nie zamierzał niczego ukrywać. Wiedział, ile zawdzięcza mężczyźnie. Wiedział, że może mu zaufać. Jego pomoc przed laty była nieoceniona i żałował, że nigdy właściwie mu się za nią nie odwdzięczył. Między innymi dlatego przyjął wezwanie, z którego właściwie nie tak trudno byłoby się wymówić.
- Działać? W Ministerstwie? - Zapytał, chociaż właściwie nie spodziewał się innej odpowiedzi, niż twierdząca. Próbował po prostu kupić sobie trochę czasu przed odpowiedzią. Nie spodziewał się, że pytanie Kierana będzie dotyczyło jego teraźniejszości.
- Ciekawe, kto by mnie tam chciał. Nie zrozum mnie źle, to nie fałszywa skromność. Wiesz, jak wyglądają moje akta. Poza tym, wypadłem z obiegu, z formy. - Gdy powtarzał to sobie przed snem, brzmiało to bardziej przekonująco. Mówiąc na głos tracił pewność czy to powód, czy wymówka.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądał się milcząco poczynaniom drugiego czarodzieja, podziwiając jego obycie ze zwierzętami. Kierana niezbyt pociągała wizja opiekowania się tymi czującymi istotami. Ledwo dawał sobie radę z własną sową, ale na całe szczęście ta nie była wymagająca, jak również pozostawała mu w pełni lojalna. Póki zapewniał jej pokarm i godne warunki bytowania, żyli sobie w miłej kooperacji.
– Wiecznie uśmiechnięty Glen – potwierdził jego przypuszczenie z lekkim przekąsem, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Jak na razie wykazywał się całkiem dużą dozą życzliwości, lecz Coriander mimo wszystko na nią zasługiwał. Nawet jeśli powinęła mu się raz czy dwa noga, to jednak pozostał porządnym człowiekiem. Jeśli byłoby inaczej, nie zajmowałby się z taką troską tym psidwakiem. Zapoznany z jego sytuacją wiedział jak działać. Ciekawie było obserwować, jak magiczny gatunek psa jest oswajany z ludzką obecnością. Tylko zapach zgnilizny towarzyszący wyciągniętej przez Sprouta z torby brei nie był koniecznie zachęcający. Kieran dla dobra sprawy trzymał się z boku, nie chcąc straszyć zwierzęcia.
Zmarszczył brwi, gdy usłyszał wzmiankę o aktach i braku formy. Gdyby rzeczywiście proponowałby mu powrót do służby, podobne słowa miałyby ogromne znaczenie. Od jego odejścia sporo już zdążyło się zmienić. jeśli tylko sam wyraziłby taką chęć i podjął odpowiednie kroki, udałoby się przekonać do jego powrotu Bones. Potrzebowała zaufanych ludzi, na jakich mogłaby w pełni polegać. Dawne błędy mogły pójść w niepamięć w obliczu natłoku pracy do wykonania. Ale zapewne ktoś postawiony wyżej zablokowałby obecnie taką możliwość. Cholerny Malfoy wszędzie wciskał swoich ludzi, aby tylko utrudnić służbom porządkowym życie, zwłaszcza aurorom. Ten gnój postulował nawet o likwidację Biura Aurorów! Za każdym razem przez samą myśl o tym Kierana prawie krew zalewała.
– A gdybym powiedział, że działać można również poza Ministerstwem? – przecież Coriander dobrze wiedział, jak Brytyjskie Ministerstwo Magii funkcjonuje, mimo wszystko był kiedyś tym aurorem. Administracyjne bzdury, poszczególne decyzje uzależnione od politycznych zagrań. Po zuchwałej zmianie władzy na tę bardziej konserwatywną zrobiło się jeszcze gorzej. Odnosił wrażenie, że Malfoy chętnie zniósłby zakaz praktykowania czarnej magii, gdyby tylko mógł to zrobić bez napotkania sprzeciwów z którejkolwiek strony. – Umiejętność rzucania zaklęć to chyba jednak u ciebie nie zanikła – bardziej stwierdził, niż spytał, rzucając mu tym samym wyzwaniem. Działać mógł, lecz ważniejsze było to, czy w ogóle tego chciał. Jeśli wola walki w nim zanikła, nie widział potrzeby, aby dalej go kłopotać poważnym sprawami nielegalnych form buntu przeciwko panoszącym się czarnoksiężnikom, którym administracja Malfoya udzielała wsparcia.
– Wiecznie uśmiechnięty Glen – potwierdził jego przypuszczenie z lekkim przekąsem, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Jak na razie wykazywał się całkiem dużą dozą życzliwości, lecz Coriander mimo wszystko na nią zasługiwał. Nawet jeśli powinęła mu się raz czy dwa noga, to jednak pozostał porządnym człowiekiem. Jeśli byłoby inaczej, nie zajmowałby się z taką troską tym psidwakiem. Zapoznany z jego sytuacją wiedział jak działać. Ciekawie było obserwować, jak magiczny gatunek psa jest oswajany z ludzką obecnością. Tylko zapach zgnilizny towarzyszący wyciągniętej przez Sprouta z torby brei nie był koniecznie zachęcający. Kieran dla dobra sprawy trzymał się z boku, nie chcąc straszyć zwierzęcia.
Zmarszczył brwi, gdy usłyszał wzmiankę o aktach i braku formy. Gdyby rzeczywiście proponowałby mu powrót do służby, podobne słowa miałyby ogromne znaczenie. Od jego odejścia sporo już zdążyło się zmienić. jeśli tylko sam wyraziłby taką chęć i podjął odpowiednie kroki, udałoby się przekonać do jego powrotu Bones. Potrzebowała zaufanych ludzi, na jakich mogłaby w pełni polegać. Dawne błędy mogły pójść w niepamięć w obliczu natłoku pracy do wykonania. Ale zapewne ktoś postawiony wyżej zablokowałby obecnie taką możliwość. Cholerny Malfoy wszędzie wciskał swoich ludzi, aby tylko utrudnić służbom porządkowym życie, zwłaszcza aurorom. Ten gnój postulował nawet o likwidację Biura Aurorów! Za każdym razem przez samą myśl o tym Kierana prawie krew zalewała.
– A gdybym powiedział, że działać można również poza Ministerstwem? – przecież Coriander dobrze wiedział, jak Brytyjskie Ministerstwo Magii funkcjonuje, mimo wszystko był kiedyś tym aurorem. Administracyjne bzdury, poszczególne decyzje uzależnione od politycznych zagrań. Po zuchwałej zmianie władzy na tę bardziej konserwatywną zrobiło się jeszcze gorzej. Odnosił wrażenie, że Malfoy chętnie zniósłby zakaz praktykowania czarnej magii, gdyby tylko mógł to zrobić bez napotkania sprzeciwów z którejkolwiek strony. – Umiejętność rzucania zaklęć to chyba jednak u ciebie nie zanikła – bardziej stwierdził, niż spytał, rzucając mu tym samym wyzwaniem. Działać mógł, lecz ważniejsze było to, czy w ogóle tego chciał. Jeśli wola walki w nim zanikła, nie widział potrzeby, aby dalej go kłopotać poważnym sprawami nielegalnych form buntu przeciwko panoszącym się czarnoksiężnikom, którym administracja Malfoya udzielała wsparcia.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zapach zgnilizny był raczej odrzucający dla większości ludzi, choć akurat ci pracujący w bezpośrednim kontakcie między innymi z ofiarami morderstw, nie zawsze odnalezionymi natychmiast po śmierci, mieli trochę większą tolerancję. Do tego grona należeli obydwaj, nie czyniło to jednak z wąchania tego przyjemności. Coriander szczelnie zamknął pudełko, psidwak zjadł bardzo dokładnie całą zaoferowaną mu porcję. Zapach szybko wietrzał.
Podniósł się i zbliżył do krat, opierając się o nie. Spojrzenie Kierana wydało mu się zarazem ciężkie, jak i przychylne. Przeszło mu przez myśl, że może ma wkrótce zastąpić Bones na stanowisku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie zmiana na stołku Ministra Magii. Gdyby Malfoy miał podstawić kogoś na czele biura, na pewno nie byłby to nieugięty Rineheart. Cudem było raczej, że on, Amelia i wielu innych nie straciło jeszcze pracy. Tym bardziej, trudno było mu wyobrazić sobie, jak nagle zostaje przyjęty do ekipy. Mimo, że sam był czystokrwisty, nie miał zwyczaju kryć się ze swoimi poglądami. Pochodzenie nie miało dla niego znaczenia, liczyła się postawa i postępowanie. Sam tu właśnie zawiódł.
Milczał. Kieran oczywiście miał rację, można było działać poza strukturami. Stawać w obronie słabszych, buntować się wobec władzy uzurpatorów. Tylko właściwie jak miałby to robić ktoś taki jak on? Rozbić namiot na środku Pokątnej i czekać na idiotów obrzucających obelgami czarodziejów o znanym, mugolskim pochodzeniu? Zamordować nowego ministra? To ostatnie właściwie nie brzmiało tak źle, ale też nie było proste.
- Mniej więcej. - Stwierdził ostrożnie. Potrafił zaklęciem zdyscyplinować nadpobudliwego niuchacza, ale w poważnym starciu z wprawnym czarodziejem najprawdopodobniej by nie zabłyszczał. - Wszystko dałoby się wypracować.
Drugie zdanie w zasadzie wypsnęło mu się wbrew woli. Przecież jeszcze nie zgodził się na nic, nie wiedział nawet dokładnie, co Kieran miał na myśli. A jednak, coś w jego wnętrzu wzięło górę nad pielęgnowanym dotąd poczuciu beznadziei. Bezczynność też mogła być zbrodnią, zaniechanie triumfem zła. Zawsze wtedy, kiedy coś można było zrobić. Instynkt podpowiadał mu, że za chwilę dokładnie dowie się, co miałoby to być. Chciał wiedzieć.
- Co właściwie masz na myśli, Kieran? - zapytał wprost. Pod jego nogami, dotąd zainteresowany głównie zawartością jego torby, psidwak spojrzał na Sprouta z wyrzutem. Pisnął, charknął, pod wpływem pierwszego skurczu brzucha wygiął grzbiet najpierw ku dołowi, później ku górze. - Wygląda na to, że zaraz odzyskamy zgubę.
Podniósł się i zbliżył do krat, opierając się o nie. Spojrzenie Kierana wydało mu się zarazem ciężkie, jak i przychylne. Przeszło mu przez myśl, że może ma wkrótce zastąpić Bones na stanowisku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie zmiana na stołku Ministra Magii. Gdyby Malfoy miał podstawić kogoś na czele biura, na pewno nie byłby to nieugięty Rineheart. Cudem było raczej, że on, Amelia i wielu innych nie straciło jeszcze pracy. Tym bardziej, trudno było mu wyobrazić sobie, jak nagle zostaje przyjęty do ekipy. Mimo, że sam był czystokrwisty, nie miał zwyczaju kryć się ze swoimi poglądami. Pochodzenie nie miało dla niego znaczenia, liczyła się postawa i postępowanie. Sam tu właśnie zawiódł.
Milczał. Kieran oczywiście miał rację, można było działać poza strukturami. Stawać w obronie słabszych, buntować się wobec władzy uzurpatorów. Tylko właściwie jak miałby to robić ktoś taki jak on? Rozbić namiot na środku Pokątnej i czekać na idiotów obrzucających obelgami czarodziejów o znanym, mugolskim pochodzeniu? Zamordować nowego ministra? To ostatnie właściwie nie brzmiało tak źle, ale też nie było proste.
- Mniej więcej. - Stwierdził ostrożnie. Potrafił zaklęciem zdyscyplinować nadpobudliwego niuchacza, ale w poważnym starciu z wprawnym czarodziejem najprawdopodobniej by nie zabłyszczał. - Wszystko dałoby się wypracować.
Drugie zdanie w zasadzie wypsnęło mu się wbrew woli. Przecież jeszcze nie zgodził się na nic, nie wiedział nawet dokładnie, co Kieran miał na myśli. A jednak, coś w jego wnętrzu wzięło górę nad pielęgnowanym dotąd poczuciu beznadziei. Bezczynność też mogła być zbrodnią, zaniechanie triumfem zła. Zawsze wtedy, kiedy coś można było zrobić. Instynkt podpowiadał mu, że za chwilę dokładnie dowie się, co miałoby to być. Chciał wiedzieć.
- Co właściwie masz na myśli, Kieran? - zapytał wprost. Pod jego nogami, dotąd zainteresowany głównie zawartością jego torby, psidwak spojrzał na Sprouta z wyrzutem. Pisnął, charknął, pod wpływem pierwszego skurczu brzucha wygiął grzbiet najpierw ku dołowi, później ku górze. - Wygląda na to, że zaraz odzyskamy zgubę.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W ledwo uniesionych kącikach ust zatańczył niezgrabny, a jednak szczery uśmieszek, będący nikłym wyrazem poczucia tryumfu. Takiego podejścia od niego oczekiwał, jednak musiał stonować swój własny entuzjazm, ponieważ słowa nie znaczyły właściwie nic, jeśli nie szły za nimi czyny. Były jednak oznaką tego, że jest jeszcze nadzieja dla Sprouta. – Dawną formę można szybko odzyskać a nawet i pewne zdolności poprawić – przytaknął jego słowom, dyskretnie wskazując, że dalszy rozwój będzie konieczny, jeśli zdecyduje się ruszyć ścieżką, która zaraz zostanie mu ukazana. Rozbudził jego ciekawość, co już dobrze wróżyło. Wciąż jednak nie wiedział, czy za przejawem ciekawości kryje się prawdziwa chęć do działania.
– Nim cokolwiek wyjaśnię, zadam ci jeszcze jedno pytanie i dla własnego dobra musisz szczerze na nie odpowiedzieć – musiał bawić się w te podchody, jednak nie czerpał z tego żadnej przyjemności. Cenił sobie bezpośredniość i konkrety, jednak w tym przypadku gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę, bo na szali leżały ludzkie życia. Przede wszystkim liczyły się losy osób, które swoimi działaniami już udowodniły, po której stoją stronie. Najmniejszy błąd i wyjawienie ich tożsamości mogło oznaczać ich koniec. Wtajemniczanie kolejnych osób w działalność Zakonu Feniksa wymagało więc ogromnej ostrożności. – Źle się dzieje i dobrze wiesz, że należy to zmienić – to akurat nie budziło jego wątpliwości, w końcu w przeszłości zdołał poznać poglądy Coriandera. Nigdy nie krył się z pozytywnym odbiorem czarodziejów mugolskiego pochodzenia, a swego czasu łapał zwyrodnialców parających się czarną magią. – Chcesz jeszcze brać czynny udział w walce z nieprawością? – spytał wreszcie ze stanowczością, która sugerowała z jego strony kategoryczne i wręcz ostateczne podejście do sprawy, gdzie nie należało się z nim spierać.
Przerywnikiem ich rozmowy okazała się prawidłowa reakcja psidwaka na zastosowaną przez Sprouta metodę wydobycia zaklętego przedmiotu z jego żołądka. Zwierzę było nadal istotne i Kieran nie chciał wcale dla niego źle, po prostu widział tyle rzeczy w życiu, że uodpornił się na cierpienia własne i cudze. Okazywał jednak szacunek każdej istocie czującej, o ile tylko nie była bestią bez sumienia. Dla czarnoksiężników nie miał nawet grama współczucia.
– To, co mam ci do zaproponowania, nie zapewni ci spokoju, ale da sposobność do prawdziwego działania – przestrzegł go jeszcze, dając mu chwilę do namysłu. Dla niego jeszcze będzie istniała droga odwrotu. Jeśli zechce zrezygnować, pożegna się jedynie ze wspomnieniami o Zakonie.
– Nim cokolwiek wyjaśnię, zadam ci jeszcze jedno pytanie i dla własnego dobra musisz szczerze na nie odpowiedzieć – musiał bawić się w te podchody, jednak nie czerpał z tego żadnej przyjemności. Cenił sobie bezpośredniość i konkrety, jednak w tym przypadku gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę, bo na szali leżały ludzkie życia. Przede wszystkim liczyły się losy osób, które swoimi działaniami już udowodniły, po której stoją stronie. Najmniejszy błąd i wyjawienie ich tożsamości mogło oznaczać ich koniec. Wtajemniczanie kolejnych osób w działalność Zakonu Feniksa wymagało więc ogromnej ostrożności. – Źle się dzieje i dobrze wiesz, że należy to zmienić – to akurat nie budziło jego wątpliwości, w końcu w przeszłości zdołał poznać poglądy Coriandera. Nigdy nie krył się z pozytywnym odbiorem czarodziejów mugolskiego pochodzenia, a swego czasu łapał zwyrodnialców parających się czarną magią. – Chcesz jeszcze brać czynny udział w walce z nieprawością? – spytał wreszcie ze stanowczością, która sugerowała z jego strony kategoryczne i wręcz ostateczne podejście do sprawy, gdzie nie należało się z nim spierać.
Przerywnikiem ich rozmowy okazała się prawidłowa reakcja psidwaka na zastosowaną przez Sprouta metodę wydobycia zaklętego przedmiotu z jego żołądka. Zwierzę było nadal istotne i Kieran nie chciał wcale dla niego źle, po prostu widział tyle rzeczy w życiu, że uodpornił się na cierpienia własne i cudze. Okazywał jednak szacunek każdej istocie czującej, o ile tylko nie była bestią bez sumienia. Dla czarnoksiężników nie miał nawet grama współczucia.
– To, co mam ci do zaproponowania, nie zapewni ci spokoju, ale da sposobność do prawdziwego działania – przestrzegł go jeszcze, dając mu chwilę do namysłu. Dla niego jeszcze będzie istniała droga odwrotu. Jeśli zechce zrezygnować, pożegna się jedynie ze wspomnieniami o Zakonie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W odpowiedzi na uwagę Kierana zmarszczył nieco brwi, ale przekorny uśmiech sugerował, że słów o tym, że mógłby być w przyszłości lepszy, niż wtedy kiedy jeszcze pełnił, najlepiej jak potrafił, obowiązki śledczego nie czytał jako obelgi. Kieran miał rację.
- Powiedz, że nie dyskutujemy tego tylko po to, żebyś mógł mi wytknąć braki z wtedy - mruknął, zanim został postawiony przed kolejną decyzją. Już drugi raz Rineheart przygotowywał go do zadanego pytania, podkreślając jego wagę. Nie był człowiekiem skłonnym do przesady, chociaż rzeczywiście bywał przezorny. Kolejne obciążenie związane z doświadczeniem w pracy. To, że w ogóle dyskutował z nim, akurat z nim, było dla Sprouta wyróżnieniem. Owszem, pozostawał wierny idei i zaangażowany przez lata szkolenia i pracy; liczył też, że nawet po jego odejściu nikt nie myślał, że zrobił to ze względu na zmianę poglądów politycznych, jednak wydawało mu się, że zostanie szybko zapomniany. - Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę - potwierdził jedynie, chociaż właściwie nie było chyba takiej potrzeby. Wiedział. Nie za dużo, ale więcej niż dość, by móc zgodzić się z Kieranem. Anomalie, spalenie Ministerstwa, stan wojenny, obalenie Longbottoma, wszystkie kwestie do których wcześniej wprost się odniósł były naprawdę trudne do niezauważenia. Wszystkie też niemal wymuszały moralną ocenę.
- Daj mi moment. - Jedynie taką odpowiedź miał do zaoferowania, kiedy wreszcie odzyskał oddech. Podskórnie spodziewał się tego pytania, jego rozmówca nie traciłby czasu na dyskusję, która nie nigdzie by nie prowadziła. Ponadto, był zbyt szczegółowy, żeby chodziło tylko o upewnienie się co do istnienia resztek jego kręgosłupa. Musiał za tym stać jakiś konkret. Rzeczywiście jednak, potrzebował oderwać się na chwilę od myślenia nad tym. Zdążył jedynie przesunąć swoją torbę trochę dalej od psidwaka, zanim ten zaczął wymiotować. Na początku była to po prostu breja, trudna do dookreślenia jeśli chodzi o skład. Konwulsje jednak nie osłabły. Druga porcja wymiocin zawierała to, co chwilę wcześniej Coriander zaoferował zwierzakowi, jednak w bardziej skupionej formie. Skupionej wokół niewielkiego przedmiotu, trudnego jednak do zidentyfikowania w pierwszej chwili. Jedynie szybka reakcja zapobiegła ponownemu zjedzeniu tego cuda; Sprout odciągnął wyraźnie zainteresowanego psa na bok. Przeniósł wzrok na Kierana.
- Chyba to mamy - westchnął, nie będąc jednak do końca pewnym co dalej. Nie brzydził się babrania w wymiocinach, miał w tym zbyt duże doświadczenie. Zwykle jednak nie łowił w nich niebezpiecznych przedmiotów tego kalibru. Pogładził po łbie psidwaka.
- Możesz na mnie liczyć. Zrobię, co chcesz. To ostateczna deklaracja.
- Powiedz, że nie dyskutujemy tego tylko po to, żebyś mógł mi wytknąć braki z wtedy - mruknął, zanim został postawiony przed kolejną decyzją. Już drugi raz Rineheart przygotowywał go do zadanego pytania, podkreślając jego wagę. Nie był człowiekiem skłonnym do przesady, chociaż rzeczywiście bywał przezorny. Kolejne obciążenie związane z doświadczeniem w pracy. To, że w ogóle dyskutował z nim, akurat z nim, było dla Sprouta wyróżnieniem. Owszem, pozostawał wierny idei i zaangażowany przez lata szkolenia i pracy; liczył też, że nawet po jego odejściu nikt nie myślał, że zrobił to ze względu na zmianę poglądów politycznych, jednak wydawało mu się, że zostanie szybko zapomniany. - Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę - potwierdził jedynie, chociaż właściwie nie było chyba takiej potrzeby. Wiedział. Nie za dużo, ale więcej niż dość, by móc zgodzić się z Kieranem. Anomalie, spalenie Ministerstwa, stan wojenny, obalenie Longbottoma, wszystkie kwestie do których wcześniej wprost się odniósł były naprawdę trudne do niezauważenia. Wszystkie też niemal wymuszały moralną ocenę.
- Daj mi moment. - Jedynie taką odpowiedź miał do zaoferowania, kiedy wreszcie odzyskał oddech. Podskórnie spodziewał się tego pytania, jego rozmówca nie traciłby czasu na dyskusję, która nie nigdzie by nie prowadziła. Ponadto, był zbyt szczegółowy, żeby chodziło tylko o upewnienie się co do istnienia resztek jego kręgosłupa. Musiał za tym stać jakiś konkret. Rzeczywiście jednak, potrzebował oderwać się na chwilę od myślenia nad tym. Zdążył jedynie przesunąć swoją torbę trochę dalej od psidwaka, zanim ten zaczął wymiotować. Na początku była to po prostu breja, trudna do dookreślenia jeśli chodzi o skład. Konwulsje jednak nie osłabły. Druga porcja wymiocin zawierała to, co chwilę wcześniej Coriander zaoferował zwierzakowi, jednak w bardziej skupionej formie. Skupionej wokół niewielkiego przedmiotu, trudnego jednak do zidentyfikowania w pierwszej chwili. Jedynie szybka reakcja zapobiegła ponownemu zjedzeniu tego cuda; Sprout odciągnął wyraźnie zainteresowanego psa na bok. Przeniósł wzrok na Kierana.
- Chyba to mamy - westchnął, nie będąc jednak do końca pewnym co dalej. Nie brzydził się babrania w wymiocinach, miał w tym zbyt duże doświadczenie. Zwykle jednak nie łowił w nich niebezpiecznych przedmiotów tego kalibru. Pogładził po łbie psidwaka.
- Możesz na mnie liczyć. Zrobię, co chcesz. To ostateczna deklaracja.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dyskutowanie nad wymiocinami psidwaka nie było wymarzonym przez Kierana scenariuszem, jednak nie zamierzał dłużej zwlekać. Musieli najpierw zająć się kwestiami zawodowymi, które sprowadziły ich do tego miejsca. – Możesz złapać przedmiot przez chusteczkę i potem go w nią zawinąć – po tych słowach zbliżył się do Coriandera, aby podać mu wspomnianą chusteczkę, jeśli takowej by przy sobie nie miał. Spodziewał się, że ujrzy pierścień, ale jeszcze nie potrafił stwierdzić, czy jego przypuszczenia były słuszne. Ale wielkość by się raczej zgadzała. – Glen stwierdził, że to wystarczające zabezpieczenie – nawet potem argumentował swoje zdanie, bo przecież tylko bezpośredni kontakt z przeklętym przedmiotem może być zgubny. Aurorzy wcale się z nim o to nie wykłócali, właściwie to posłusznie słuchali jego opinii, ponieważ o temacie mieli nikłe pojęcie. Nawet ostatnie szkolenie ze starożytnych run, w jakim Kieran uczestniczył, pozwoliło mu tylko odrobinę poszerzyć nijaką wiedzę. Wcześniej nie wiedział nic, a teraz przynajmniej trzymał w kieszeni kartkę z zapisanymi runami i ich znaczeniami, tak na wszelki wypadek. – Zabiorę potem dowód ze sobą. Psidwaka mam tu zostawić, ktoś odpowiedni się po niego zjawi.
Właściwie nie interesował się późniejszym losem zwierzęcia, wytyczne co do postępowania z nim dostał z góry. Pies był spokojny, nie wykazywał żadnych agresywnych zachowań, choć niepokój budziło to, że jednak zjadł palce swojego właściciela. Ale był naprawdę zdesperowany i nikt go nie winił, nawet człowiek nie wytrzymałby dwóch tygodni bez jedzenia. Przecież nie on stał za morderstwem.
Gdy otrzymał odpowiedź, przestał się wahać. Przytaknął jedynie jego słowom w wyrazie uznania. Dokonał wyboru. Kieran rozejrzał się uważnie po otoczeniu i chwilą nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz, jednak nic go nie zaalarmowało. Wydawało się, że mogą mówić ze sobą swobodnie.
– Istnieje organizacja, która stawia opór działaniom obecnej władzy i mocy czarnoksiężników, którzy gromadzą się wokół Lorda Voldemorta – oznajmił z poważnym wyrazem twarzy, jakąś wewnętrzną zaciekłością pełną gorliwości, jakby to ogień prawej zmiany i nadziei płonął w jego wnętrzu, a w żyłach płynęła niepowstrzymana lawa zamiast krwi. – Zakon Feniksa – wyjawił wreszcie nazwę organizacji. – Spadek pozostawiony przez samego Albusa Dumbledore’a. Z początku przyczyną powstania Zakonu była tyrania Grindelwalda, jednak po jego zniknięciu kolejni sięgnęli po nieczyste moce. Na scenie pojawił się Voldemort, który zjednał sobie czystokrwistych radykałów, w tym i sporą część szlachty. Szczyt w Stonehenge jest tego najlepszym dowodem. Ministerstwo nie działa należycie, dlatego niektóre działania muszą być podejmowane z dala od niego. Zwłaszcza teraz, kiedy rządzi Malfoy – spojrzał na Coriandera porozumiewawczo, szukając w jego oczach zrozumienia i akceptacji. – Organizacja nie działa legalnie, jesteśmy zmuszeni łamać prawo. Jeśli słyszałeś o naprawionych anomaliach, to jest to zasługa albo członków Zakonu, albo ludzi Voldemorta, którzy nazywają się Rycerzami Walpurgii.
Na chwilę przerwał, dając rozmówcy kolejną chwilę na przyswojenie nowych faktów, których już teraz było całkiem sporo. I tak nie mówił wszystkiego, nie podawał szczegółów wykonanych już misji, jak również nazwisk. Jego nazwisko poda innym pełnoprawnym już Zakonnikom, ale ich imion nie wyjawi. Sprout wciąż nie udowodnił, że na to zasłużył. Pełne zaufanie przyjdzie dopiero z czasem. Wszyscy członkowie musieli przejść taką drogę.
– Mówię o tym, bo znam twoje możliwości i charakter, dlatego wiem, że możesz coś zrobić, aby zmienić ten świat. Tego chcesz, prawda? – spojrzał mu prosto w oczy z mocą i wiarą. – Postanowiłem ci zaufać, ponieważ wiem, że nie zawiedziesz. Musisz jednak być gotowy na poświęcenia. Podczas napraw anomalii członkowie Zakonu byli atakowani i to naprawdę paskudnymi czarnomagicznymi klątwami. Działalność Zakonu to nie tylko walka, można organizacje wesprzeć wiedzą i talentami, jednak starcie jest nieuniknione, a wróg nie okaże litości.
Być może ktoś uznałby, ze teraz go straszy. Wcale tak nie było. Chciał jedynie wskazać mu, na jak wielkie ryzyko się pisze. Powinien być świadom niebezpieczeństwa, jakie mu grozi z powodu tajnej działalności. Musiał też odnieść się stanowczo do jego ostatnich słów.
– Nie rób tego, co ja chcę. Ważniejsze jest to, czego ty sam chcesz. Jeśli chcesz dołączyć do grona, które działa w ukryciu, aby coś zmienić, masz na to szansę właśnie teraz. Daję ci okazję, ale to ty musisz ją wykorzystać.
Właściwie nie interesował się późniejszym losem zwierzęcia, wytyczne co do postępowania z nim dostał z góry. Pies był spokojny, nie wykazywał żadnych agresywnych zachowań, choć niepokój budziło to, że jednak zjadł palce swojego właściciela. Ale był naprawdę zdesperowany i nikt go nie winił, nawet człowiek nie wytrzymałby dwóch tygodni bez jedzenia. Przecież nie on stał za morderstwem.
Gdy otrzymał odpowiedź, przestał się wahać. Przytaknął jedynie jego słowom w wyrazie uznania. Dokonał wyboru. Kieran rozejrzał się uważnie po otoczeniu i chwilą nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz, jednak nic go nie zaalarmowało. Wydawało się, że mogą mówić ze sobą swobodnie.
– Istnieje organizacja, która stawia opór działaniom obecnej władzy i mocy czarnoksiężników, którzy gromadzą się wokół Lorda Voldemorta – oznajmił z poważnym wyrazem twarzy, jakąś wewnętrzną zaciekłością pełną gorliwości, jakby to ogień prawej zmiany i nadziei płonął w jego wnętrzu, a w żyłach płynęła niepowstrzymana lawa zamiast krwi. – Zakon Feniksa – wyjawił wreszcie nazwę organizacji. – Spadek pozostawiony przez samego Albusa Dumbledore’a. Z początku przyczyną powstania Zakonu była tyrania Grindelwalda, jednak po jego zniknięciu kolejni sięgnęli po nieczyste moce. Na scenie pojawił się Voldemort, który zjednał sobie czystokrwistych radykałów, w tym i sporą część szlachty. Szczyt w Stonehenge jest tego najlepszym dowodem. Ministerstwo nie działa należycie, dlatego niektóre działania muszą być podejmowane z dala od niego. Zwłaszcza teraz, kiedy rządzi Malfoy – spojrzał na Coriandera porozumiewawczo, szukając w jego oczach zrozumienia i akceptacji. – Organizacja nie działa legalnie, jesteśmy zmuszeni łamać prawo. Jeśli słyszałeś o naprawionych anomaliach, to jest to zasługa albo członków Zakonu, albo ludzi Voldemorta, którzy nazywają się Rycerzami Walpurgii.
Na chwilę przerwał, dając rozmówcy kolejną chwilę na przyswojenie nowych faktów, których już teraz było całkiem sporo. I tak nie mówił wszystkiego, nie podawał szczegółów wykonanych już misji, jak również nazwisk. Jego nazwisko poda innym pełnoprawnym już Zakonnikom, ale ich imion nie wyjawi. Sprout wciąż nie udowodnił, że na to zasłużył. Pełne zaufanie przyjdzie dopiero z czasem. Wszyscy członkowie musieli przejść taką drogę.
– Mówię o tym, bo znam twoje możliwości i charakter, dlatego wiem, że możesz coś zrobić, aby zmienić ten świat. Tego chcesz, prawda? – spojrzał mu prosto w oczy z mocą i wiarą. – Postanowiłem ci zaufać, ponieważ wiem, że nie zawiedziesz. Musisz jednak być gotowy na poświęcenia. Podczas napraw anomalii członkowie Zakonu byli atakowani i to naprawdę paskudnymi czarnomagicznymi klątwami. Działalność Zakonu to nie tylko walka, można organizacje wesprzeć wiedzą i talentami, jednak starcie jest nieuniknione, a wróg nie okaże litości.
Być może ktoś uznałby, ze teraz go straszy. Wcale tak nie było. Chciał jedynie wskazać mu, na jak wielkie ryzyko się pisze. Powinien być świadom niebezpieczeństwa, jakie mu grozi z powodu tajnej działalności. Musiał też odnieść się stanowczo do jego ostatnich słów.
– Nie rób tego, co ja chcę. Ważniejsze jest to, czego ty sam chcesz. Jeśli chcesz dołączyć do grona, które działa w ukryciu, aby coś zmienić, masz na to szansę właśnie teraz. Daję ci okazję, ale to ty musisz ją wykorzystać.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Łypnął w stronę Kierana z raczej krzywym uśmiechem, niemo dziękując mu za pozwolenie. Trudno było się spodziewać, że to on zaburzy spokój psidwaka, wlezie do boksu i odwali brudną robotę, ale nie przeszkodziło to Sproutowi odrobinę się wyzłośliwić.
- Pozdrów go ode mnie. - Poprosił z ponurym uśmiechem, przyjmując proponowaną mu chusteczkę a jednocześnie starając się nie stracić kontroli nad zwierzakiem, wciąż gotowym odzyskać, co stracił. Instynkt samozachowawczy nie był instrumentem bezbłędnym. Po krótkiej chwili zmagań udało mu się też wygrzebać skórzany woreczek ze swojej torby i położyć go na ziemi, przy mało estetycznej i przykro pachnącej plamie.
- Śmierdząca sprawa - rzucił w przestrzeń, sięgając dłonią obleczoną w chusteczkę po przedmiot i otrzepując go delikatnie, żeby nie ochlapać przy okazji siebie ani nikogo innego. Rzeczywiście, pierścień. Całkiem ładny, najpewniej cholernie drogi. - Et voilà!
Pierścień trafił do woreczka, woreczek do Kierana. Kwestią otwartą pozostało, co zrobić z psidwakiem. Rozejrzał się wokół i zlokalizował pusty boks. Ten zostawi zabrudzony, trudno. Innego wyjścia nie było, czyszczeniem na pewno ktoś tu się zajmował. Rzucać proste, ale obarczone ryzykiem ze względu na wszechobecne anomalie, zaklęcia żeby ogarnąć bałagan wcale mu się nie spieszyło. Co innego dla ratunku, dla sprawy.
Kiedy już psidwak znalazł się w czystym boksie razem z miską z wodą i kilkoma przysmakami, które dostał w ramach rekompensaty za to, co przeszedł chwilę wcześniej, Sprout skupił się w pełni na słowach Rinehearta. Słuchał go uważnie, bez mrugnięcia okiem reagując na nowe informacje, niezależnie od tego, jak zadziwiające były. Zakon Feniksa, Rycerze Walpurgii. Brzmiało to wszystko jak wymysł nieco oderwanego od rzeczywistości umysłu i być może tak właśnie by to potraktował, gdyby nie źródło tych wiadomości, któremu wierzył i ufał praktycznie bezwarunkowo. Odruchowo przeszedł w tryb służbowy, śledczy. Starał się dokładnie zapamiętać każdy skrawek informacji.
- Tak, to chyba najciekawsze nadanie tytułu w historii ministerstwa. -Na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. To, co stało się wtedy, w Stonehedge, powinno być międzynarodowym skandalem. Zamiast tego, Malfoy jak gdyby nic dzierżył najważniejsze stanowisko, miał realną władzę a z nim jego poplecznicy, z Lordem Voldemortem i Rycerzami Walpurgii na czele. - Przykro mi z powodu młodej Fawley i pozostałych. Nie zasługiwali na taki szkaradny koniec.
Nie oni jedni zginęli na służbie. Do myśli o ogromnym ryzyku w trakcie wykonywania obowiązków był musiał przywyknąć prędzej czy później każdy auror. Sprout nie był tu wyjątkiem i ta gotowość nie została anulowana przez mijający czas. Po części dlatego nie bał się pracy z co dzikszymi zwierzętami. Po części dlatego mniej wahał się, gdy poznał szczegóły oferty, którą składał mu Rineheart. Zaufanie jakie tym samym pokładał w Coriandrze dodatkowo umocniło go w decyzji. Nie miał prawa dłużej pozostawać biernym.
- Skoro nazywacie to zakonem, będę służyć. Wiem jak jest w walce, Kieran. Sądząc po tym na co już się porwali, na co zdecydowali, co im się udało... to będzie potwornie ciężkie starcie. Wiesz, kim byłem. Wiesz, kim jestem. Wiesz, że potrafię słuchać rozkazów. Trzymałem się z boku i to już zawsze pozostanie moją winą, ale nie zmarnuję danej mi drugiej szansy. To mogę przysiąc. - Z trudem przełknął ślinę. Te słowa nie przychodziły mu łatwo nie dlatego, że miał co do nich wątpliwości. Wstyd, który czuł każdego dnia dotąd przed samym sobą wzmógł się jednak, kiedy przyszło do konfrontacji z realną alternatywą, która istniała od tak długiego czasu. Czasu, który on zmarnował na użalanie się, chowanie się przed światem, unikaniem odpowiedzialności.
- Ktoś musi rządzić żółtodziobem. - Odpowiedział, pozwalając sobie na blady uśmiech. - Dziękuję. Zrobię cokolwiek trzeba, by jej zmarnować.
- Pozdrów go ode mnie. - Poprosił z ponurym uśmiechem, przyjmując proponowaną mu chusteczkę a jednocześnie starając się nie stracić kontroli nad zwierzakiem, wciąż gotowym odzyskać, co stracił. Instynkt samozachowawczy nie był instrumentem bezbłędnym. Po krótkiej chwili zmagań udało mu się też wygrzebać skórzany woreczek ze swojej torby i położyć go na ziemi, przy mało estetycznej i przykro pachnącej plamie.
- Śmierdząca sprawa - rzucił w przestrzeń, sięgając dłonią obleczoną w chusteczkę po przedmiot i otrzepując go delikatnie, żeby nie ochlapać przy okazji siebie ani nikogo innego. Rzeczywiście, pierścień. Całkiem ładny, najpewniej cholernie drogi. - Et voilà!
Pierścień trafił do woreczka, woreczek do Kierana. Kwestią otwartą pozostało, co zrobić z psidwakiem. Rozejrzał się wokół i zlokalizował pusty boks. Ten zostawi zabrudzony, trudno. Innego wyjścia nie było, czyszczeniem na pewno ktoś tu się zajmował. Rzucać proste, ale obarczone ryzykiem ze względu na wszechobecne anomalie, zaklęcia żeby ogarnąć bałagan wcale mu się nie spieszyło. Co innego dla ratunku, dla sprawy.
Kiedy już psidwak znalazł się w czystym boksie razem z miską z wodą i kilkoma przysmakami, które dostał w ramach rekompensaty za to, co przeszedł chwilę wcześniej, Sprout skupił się w pełni na słowach Rinehearta. Słuchał go uważnie, bez mrugnięcia okiem reagując na nowe informacje, niezależnie od tego, jak zadziwiające były. Zakon Feniksa, Rycerze Walpurgii. Brzmiało to wszystko jak wymysł nieco oderwanego od rzeczywistości umysłu i być może tak właśnie by to potraktował, gdyby nie źródło tych wiadomości, któremu wierzył i ufał praktycznie bezwarunkowo. Odruchowo przeszedł w tryb służbowy, śledczy. Starał się dokładnie zapamiętać każdy skrawek informacji.
- Tak, to chyba najciekawsze nadanie tytułu w historii ministerstwa. -Na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. To, co stało się wtedy, w Stonehedge, powinno być międzynarodowym skandalem. Zamiast tego, Malfoy jak gdyby nic dzierżył najważniejsze stanowisko, miał realną władzę a z nim jego poplecznicy, z Lordem Voldemortem i Rycerzami Walpurgii na czele. - Przykro mi z powodu młodej Fawley i pozostałych. Nie zasługiwali na taki szkaradny koniec.
Nie oni jedni zginęli na służbie. Do myśli o ogromnym ryzyku w trakcie wykonywania obowiązków był musiał przywyknąć prędzej czy później każdy auror. Sprout nie był tu wyjątkiem i ta gotowość nie została anulowana przez mijający czas. Po części dlatego nie bał się pracy z co dzikszymi zwierzętami. Po części dlatego mniej wahał się, gdy poznał szczegóły oferty, którą składał mu Rineheart. Zaufanie jakie tym samym pokładał w Coriandrze dodatkowo umocniło go w decyzji. Nie miał prawa dłużej pozostawać biernym.
- Skoro nazywacie to zakonem, będę służyć. Wiem jak jest w walce, Kieran. Sądząc po tym na co już się porwali, na co zdecydowali, co im się udało... to będzie potwornie ciężkie starcie. Wiesz, kim byłem. Wiesz, kim jestem. Wiesz, że potrafię słuchać rozkazów. Trzymałem się z boku i to już zawsze pozostanie moją winą, ale nie zmarnuję danej mi drugiej szansy. To mogę przysiąc. - Z trudem przełknął ślinę. Te słowa nie przychodziły mu łatwo nie dlatego, że miał co do nich wątpliwości. Wstyd, który czuł każdego dnia dotąd przed samym sobą wzmógł się jednak, kiedy przyszło do konfrontacji z realną alternatywą, która istniała od tak długiego czasu. Czasu, który on zmarnował na użalanie się, chowanie się przed światem, unikaniem odpowiedzialności.
- Ktoś musi rządzić żółtodziobem. - Odpowiedział, pozwalając sobie na blady uśmiech. - Dziękuję. Zrobię cokolwiek trzeba, by jej zmarnować.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prychnął pod nosem, kiedy usłyszał ten jakże prosty żarcik, tyczący się ostrego zapachu psidwaczych wymiocin, jaki rozprzestrzenił się w mgnieniu oka po całym pomieszczeniu Zdecydowanie była to śmierdząca sprawa, dosłownie i w przenośni. Najważniejszy dowód znalazł się w chusteczce, a potem woreczku, i pochwycił go bez choćby cienia zawahania. Małego pakunku nie włożył do kieszeni płaszcza, mimo wszystko obawiając się tego, ze materiał odzienia wierzchniego przesiąknie przykrą wonią. W międzyczasie Coriander zadbał o komfort zwierzęcia i Kieran chyba właśnie dzięki tej trosce o psidwaka przestał się dziwić, dlaczego Sprout wybrał dla siebie takie zajęcie po porzuceniu kariery aurora. Co tu kryć, miał rękę do zwierząt.
Służbowe obowiązki zakończyli, więc mogli przejść do konkretów. Rineheart był zadowolony z tego, że jego rozmówca uważnie słuchał i nie przerywał, a nawet stopniowo dochodził do własnych wniosków, co sugerował skupiony wyraz twarzy. Nie dołączył do wyrażenia żalu z powodu ofiar, szacunek im okazując poprzez milczenie. Również nie powiedział nic o jego przysiędze. Skinął za to głową, pokazując mu, że przyjął dane przez niego słowo.
– Stawiam cię przed sporym wyzwaniem, ale nie zrobiłbym tego, gdybym w ciebie nie wierzył. Wiem, że poznałeś już co to prawdziwa walka, a takich właśnie ludzi potrzebujemy. W organizacji znajdują się też osoby, które życie poświęciły nauce i stanowią przede wszystkim zaplecze logistyczne – wyjawienie takich ogólników nie uznawał za coś złego. Główny zarys struktur organizacji może okazać się pomocny na początku, gdy Coriander będzie szukał w niej swojego miejsca. – Jeśli masz jakieś pytania, zadaj je teraz – zaproponował jak najbardziej otwarci, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości, jakie mogły zrodzić się w jego głowie. Skoro osobiście wyjawił mu fakt istnienia Zakony Feniksa, zamierzał wziąć za to pełną odpowiedzialność. – Postaram się na nie odpowiedzieć w miarę możliwości. Nie mogę jednak na chwilę obecną wtajemniczyć cię we wszystko. W Zakonie dowództwo pełni Gwardia i to osoby do niej należące decydują o tym, kto ma prawo do posiadania informacji i jakich. Oczywiście staramy się dzielić wiadomościami na bieżąco, jednak bywa to trudne. Nie podam ci teraz nazwisk ludzi z Zakonu ani konkretnych planów, ale im Twoje nazwisko będzie znane. Jeśli poszczególne osoby będą szukały twojej pomocy, zwrócą się do ciebie pierwsze. Zapewne już się domyślasz, że Jackie też czynnie działa – udziału córki akurat nie zamierzał kryć, to na pewno dla mieszkającego po sąsiedzku czarodzieja było już oczywiste. – Myślę, że też nie będzie miała nic przeciwko rozmowie z tobą o sprawach Zakonu – nawet przemawianie w jej imieniu nie sprawiało mu kłopotu. Znał ją dobrze, czuł też, że ciepło przywita Coriandera w szeregach organizacji, w specyficzny sposób cechujący Rineheartów. – Ale warto żebyś wiedział na kogo uważać. Omijaj szumowiny z czystokrwistych rodzin. Jeśli nie wspierają Voldemorta czynnie, to robią to politycznie. Większość nestorów wyraziło poparcie dla jego parszywych działań, więc oczywiście reszta pójdzie za nimi jak te durne owce. Ale to wilki w owczej skórze, pamiętaj. Wymienię ci parę nazwisk: Craig, Edgar i Quentin Burke, Cadan Goyle, Ignotus i Ramsey Mulciber, Sigrun Rookwood, Tristan Rosier, Magnus Rowle, Deirdre Tsagairt, Thomas Vane, Morgoth Yaxley. Co bardziej obeznani w czarnej magii potrafią przemienić się w czarną mgłę, dzięki czemu natychmiast uciekają z pola walki, a najbardziej groźni noszą maski na twarzach. To właśnie spora część wymienionych przeze mnie osób odpowiada za pożar Ministerstwa Magii. Ale nie można ich osądzić, póki władza im sprzyja, a istnieją dowody ich zbrodni.
Ministerstwo pozostawało skorumpowane i nawet Longbottom, pomimo usilnych starań i zdecydowanych działań, nie zdołał się temu przeciwstawić. Teraz musiał się ukrywać i Kieran doskonale wiedział, jak musi to godzić w jego dumę, bo były auror i sędzia Wizengamotu nie był przecież tchórzem.
Służbowe obowiązki zakończyli, więc mogli przejść do konkretów. Rineheart był zadowolony z tego, że jego rozmówca uważnie słuchał i nie przerywał, a nawet stopniowo dochodził do własnych wniosków, co sugerował skupiony wyraz twarzy. Nie dołączył do wyrażenia żalu z powodu ofiar, szacunek im okazując poprzez milczenie. Również nie powiedział nic o jego przysiędze. Skinął za to głową, pokazując mu, że przyjął dane przez niego słowo.
– Stawiam cię przed sporym wyzwaniem, ale nie zrobiłbym tego, gdybym w ciebie nie wierzył. Wiem, że poznałeś już co to prawdziwa walka, a takich właśnie ludzi potrzebujemy. W organizacji znajdują się też osoby, które życie poświęciły nauce i stanowią przede wszystkim zaplecze logistyczne – wyjawienie takich ogólników nie uznawał za coś złego. Główny zarys struktur organizacji może okazać się pomocny na początku, gdy Coriander będzie szukał w niej swojego miejsca. – Jeśli masz jakieś pytania, zadaj je teraz – zaproponował jak najbardziej otwarci, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości, jakie mogły zrodzić się w jego głowie. Skoro osobiście wyjawił mu fakt istnienia Zakony Feniksa, zamierzał wziąć za to pełną odpowiedzialność. – Postaram się na nie odpowiedzieć w miarę możliwości. Nie mogę jednak na chwilę obecną wtajemniczyć cię we wszystko. W Zakonie dowództwo pełni Gwardia i to osoby do niej należące decydują o tym, kto ma prawo do posiadania informacji i jakich. Oczywiście staramy się dzielić wiadomościami na bieżąco, jednak bywa to trudne. Nie podam ci teraz nazwisk ludzi z Zakonu ani konkretnych planów, ale im Twoje nazwisko będzie znane. Jeśli poszczególne osoby będą szukały twojej pomocy, zwrócą się do ciebie pierwsze. Zapewne już się domyślasz, że Jackie też czynnie działa – udziału córki akurat nie zamierzał kryć, to na pewno dla mieszkającego po sąsiedzku czarodzieja było już oczywiste. – Myślę, że też nie będzie miała nic przeciwko rozmowie z tobą o sprawach Zakonu – nawet przemawianie w jej imieniu nie sprawiało mu kłopotu. Znał ją dobrze, czuł też, że ciepło przywita Coriandera w szeregach organizacji, w specyficzny sposób cechujący Rineheartów. – Ale warto żebyś wiedział na kogo uważać. Omijaj szumowiny z czystokrwistych rodzin. Jeśli nie wspierają Voldemorta czynnie, to robią to politycznie. Większość nestorów wyraziło poparcie dla jego parszywych działań, więc oczywiście reszta pójdzie za nimi jak te durne owce. Ale to wilki w owczej skórze, pamiętaj. Wymienię ci parę nazwisk: Craig, Edgar i Quentin Burke, Cadan Goyle, Ignotus i Ramsey Mulciber, Sigrun Rookwood, Tristan Rosier, Magnus Rowle, Deirdre Tsagairt, Thomas Vane, Morgoth Yaxley. Co bardziej obeznani w czarnej magii potrafią przemienić się w czarną mgłę, dzięki czemu natychmiast uciekają z pola walki, a najbardziej groźni noszą maski na twarzach. To właśnie spora część wymienionych przeze mnie osób odpowiada za pożar Ministerstwa Magii. Ale nie można ich osądzić, póki władza im sprzyja, a istnieją dowody ich zbrodni.
Ministerstwo pozostawało skorumpowane i nawet Longbottom, pomimo usilnych starań i zdecydowanych działań, nie zdołał się temu przeciwstawić. Teraz musiał się ukrywać i Kieran doskonale wiedział, jak musi to godzić w jego dumę, bo były auror i sędzia Wizengamotu nie był przecież tchórzem.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jego oddech przyspieszył, serce zabiło mocniej. A więc to tak. W ten sposób właśnie miał sam wyrwać się ze specyficznej formy marazmu, która zdominowała jego życie w ostatnim czasie. Miał powrócić do starego zajęcia, ale przy jeszcze większym ryzyku, bez jasno ustalonych zasad. W głębi duszy czuł, że czuły nos śledczego mógł mu służyć jak kiedyś i wiedział, że ciężką pracą odzyska dawne siły w konfrontacji. Był jednak daleki od nieodczuwania lęku. Kiwnięciem głowy potwierdził, że przyjął pozwolenie na zadawanie pytań, wolał jednak najpierw wysłuchać do końca co ma do powiedzenia Kieran.
Kolejne niedopowiedzenia i tajemnice; niebagatelna, do której został dopuszczony i przypuszczalny ogrom, który dopiero miało mu przyjść poznać w przyszłości nie był mu w smak. Był powód, dla którego nie kusiło go nigdy zasilić szeregów wiedźmiej straży. W naturze puchona, a już na pewno jego osobistej, silnym akcentem była uczciwość. Odruchowo ważył w głowie za i przeciw takiego podejścia. Oczywiście, Ministerstwo nie byłoby zachwycone istnieniem tej organizacji, skoro jednak byli dość silni, by postawić się tam w Stonehenge, skoro samodzielnie zwalczali działanie anomalii... ugryzł się w język.
Kieran nie mylił się często, nie pomylił się też zakładając, że Coriander niemal natychmiast założył, że skoro w Zakonie był on, to samo dotyczyło jego córki. Jackie nigdy nie była typem asekurantki, trudno byłoby mu wyobrazić sobie, jak obserwuje tego rodzaju poczynania z dystansu, bez angażowania się. - Będę pamiętał. Dziękuję.
Doceniał możliwość porozmawiania z nimi o tych sprawach zanim zostanie właściwie wdrożony do organizacji, zanim doczeka pierwszych zleceń od jej członków. Sam w dużej mierze stracił rozeznanie, nawet podstawowe, które pozwoliłoby mu rozumieć dokładnie sytuację w Londynie. Na ile zagrożone było życie nieczystokrwistych, którzy nie byli zaangażowani w bezpośredni konflikt? Przypadkowe ofiary spalenia Ministerstwa i obrócenia w ruinę Stonehenge to jedno, ale... czy były to rzeczywiście ofiary przypadkowe? Czy miało być ich więcej? Czy ktoś z jego bliskich był na ich liście?
Potwierdzeniem jego obaw dotyczących własnej, nikłej wiedzy co do tego, co dzieje się w świecie czarodziejów, a nie tylko magicznych stworzeń była lista nazwisk, które zostały mu zaoferowane. Niektóre z nich kojarzył z czasów, kiedy jeszcze sam pracował w Ministerstwie, ale nie koniecznie potrafił połączyć z imionami. O innych wiedział, że należały do tych postawionych wyżej. Nazwisko Vane zaskoczyło go najbardziej, ale nie chciał zbyt wcześnie zakładać, że to w ogóle, a tym bardziej bliski, krewny jego hogwarckiego znajomego. Po prostu starał się je wszystkie dokładnie zapamiętać.
- Skoro nie masz dla mnie zadania na teraz, będę potrzebował kilku godzin ciszy. Najpierw wrócę do pracy, później przemyślę wszystko co mi powiedziałeś. - Na wpół poprosił, na wpół oświadczył. - Jeśli jest tak, jak mówisz, a nie mam powodu mieć co do tego najmniejszych wątpliwości, krótka rozmowa to dobra rozmowa. Do zobaczenia.
W pierwszym odruchu chciał pożegnać Kierana uściśnięciem mu dłoni, ale na szczęścia przypomniał sobie na czas, gdzie chwilę wcześniej była jego ręka. Chwycił tylko swoją torbę i wyszli z pomieszczenia razem, przy bramie żegnając się kiwnięciem głowy.
zt x 2
Kolejne niedopowiedzenia i tajemnice; niebagatelna, do której został dopuszczony i przypuszczalny ogrom, który dopiero miało mu przyjść poznać w przyszłości nie był mu w smak. Był powód, dla którego nie kusiło go nigdy zasilić szeregów wiedźmiej straży. W naturze puchona, a już na pewno jego osobistej, silnym akcentem była uczciwość. Odruchowo ważył w głowie za i przeciw takiego podejścia. Oczywiście, Ministerstwo nie byłoby zachwycone istnieniem tej organizacji, skoro jednak byli dość silni, by postawić się tam w Stonehenge, skoro samodzielnie zwalczali działanie anomalii... ugryzł się w język.
Kieran nie mylił się często, nie pomylił się też zakładając, że Coriander niemal natychmiast założył, że skoro w Zakonie był on, to samo dotyczyło jego córki. Jackie nigdy nie była typem asekurantki, trudno byłoby mu wyobrazić sobie, jak obserwuje tego rodzaju poczynania z dystansu, bez angażowania się. - Będę pamiętał. Dziękuję.
Doceniał możliwość porozmawiania z nimi o tych sprawach zanim zostanie właściwie wdrożony do organizacji, zanim doczeka pierwszych zleceń od jej członków. Sam w dużej mierze stracił rozeznanie, nawet podstawowe, które pozwoliłoby mu rozumieć dokładnie sytuację w Londynie. Na ile zagrożone było życie nieczystokrwistych, którzy nie byli zaangażowani w bezpośredni konflikt? Przypadkowe ofiary spalenia Ministerstwa i obrócenia w ruinę Stonehenge to jedno, ale... czy były to rzeczywiście ofiary przypadkowe? Czy miało być ich więcej? Czy ktoś z jego bliskich był na ich liście?
Potwierdzeniem jego obaw dotyczących własnej, nikłej wiedzy co do tego, co dzieje się w świecie czarodziejów, a nie tylko magicznych stworzeń była lista nazwisk, które zostały mu zaoferowane. Niektóre z nich kojarzył z czasów, kiedy jeszcze sam pracował w Ministerstwie, ale nie koniecznie potrafił połączyć z imionami. O innych wiedział, że należały do tych postawionych wyżej. Nazwisko Vane zaskoczyło go najbardziej, ale nie chciał zbyt wcześnie zakładać, że to w ogóle, a tym bardziej bliski, krewny jego hogwarckiego znajomego. Po prostu starał się je wszystkie dokładnie zapamiętać.
- Skoro nie masz dla mnie zadania na teraz, będę potrzebował kilku godzin ciszy. Najpierw wrócę do pracy, później przemyślę wszystko co mi powiedziałeś. - Na wpół poprosił, na wpół oświadczył. - Jeśli jest tak, jak mówisz, a nie mam powodu mieć co do tego najmniejszych wątpliwości, krótka rozmowa to dobra rozmowa. Do zobaczenia.
W pierwszym odruchu chciał pożegnać Kierana uściśnięciem mu dłoni, ale na szczęścia przypomniał sobie na czas, gdzie chwilę wcześniej była jego ręka. Chwycił tylko swoją torbę i wyszli z pomieszczenia razem, przy bramie żegnając się kiwnięciem głowy.
zt x 2
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 8 października
Słowa Celine nieco ją uspokoiły. Ostatnimi czasy zamartwiała się wszystkim i o wszystkich. To nie były żarty, a najprawdziwsza wojna, która nie zapowiadała się zakończyć szybko. W trakcie wojny ludzie ginęli, znikali bez śladu, toteż gdy z kimś przez dłuższy czas nie miała żadnego kontaktu jej umysł nawiedzały ponure, zwodnicze myśli. Szczerze jednak wierzyła, że u Blacków Celine będzie bezpieczna. Gdzie indziej jak nie tam? Na pewno nie w porcie. Nie chciała, aby Celine się tam zapuszczała, nie teraz. O ile policja nie była większym problemem przy zarejestrowanej różdżce, tak szmalcownicy, to całkiem inna historia. Ich nie obchodziło nic, robili co tylko chcieli i to całkowicie bezkarnie. Lepiej przypadkiem nie spotkać ich na swojej drodze.
O bezpieczeństwo młodszej kobiety była więc spokojna. Obawę tą zastąpiła inna - to jak ją tam traktują. Celine zapewniła ją w liście, że ta nie ma o co się martwić, ale wciąż... Reputacja rodu Black była wszystkim znana, ale może faktycznie dziewczyna miała szczęście trafić na uprzejmą lady? W końcu jakby nie patrzeć ją przygarnęła, a nie musiała tego robić. Na pewno mogła przebierać w kandydatkach na służki z jej statusem i jej pieniędzmi. Chyba po prostu powinna przestać się tak o wszystko martwić. Na myśl o ich ponownym spotkaniu nie potrafiła ukryć ekscytacji. Może i nie znała Celine nie wiadomo jak długo, ale ta w tym czasie zaskarbiła sobie specjalne miejsce w sercu starszej kobiety. Ze słodką twarzą, ciekawością, dobrodusznym usposobieniem po prostu nie dało się nie poczuć sympatii względem młodziutkiej baletnicy.
Na miejscu zjawiła się wcześniej, jak zresztą miała w zwyczaju. Wychowana została, aby nigdy nie kazać nikomu na siebie czekać, zresztą i sama nie lubiła się spóźniać. Nie miała wcześniej okazji odwiedzić tenże Ogród Magizoologiczny, a tym bardziej aulę jak tą, ale faktycznie, zgodnie z tym co słyszała miejsce to było naprawdę magiczne. Czuła jak włosy na jej cielę stanęły dęba, jak w porównaniu do korytarza, na którym jeszcze przed chwilą była, tu powietrze było inne, niezwykle rześkie, jak to po ulewie. Polana wyglądała obco, niemal nierealnie. Gęsty mrok przecinało jasne światło księżyca padające na całą aulę. Czuła się obserwowana. Nie wiedziała jednak czy to z powodu atmosfery, stania samotnie na widoku, czy może stworzeń, które miały się tu za jakiś czas zjawić. A może to księżyc? Może to on bacznie obserwował każdy jej ruch? A może jego światło padające na jej twarz było troskliwym przypomnieniem, że w tym mroku nie będzie sama?
Słowa Celine nieco ją uspokoiły. Ostatnimi czasy zamartwiała się wszystkim i o wszystkich. To nie były żarty, a najprawdziwsza wojna, która nie zapowiadała się zakończyć szybko. W trakcie wojny ludzie ginęli, znikali bez śladu, toteż gdy z kimś przez dłuższy czas nie miała żadnego kontaktu jej umysł nawiedzały ponure, zwodnicze myśli. Szczerze jednak wierzyła, że u Blacków Celine będzie bezpieczna. Gdzie indziej jak nie tam? Na pewno nie w porcie. Nie chciała, aby Celine się tam zapuszczała, nie teraz. O ile policja nie była większym problemem przy zarejestrowanej różdżce, tak szmalcownicy, to całkiem inna historia. Ich nie obchodziło nic, robili co tylko chcieli i to całkowicie bezkarnie. Lepiej przypadkiem nie spotkać ich na swojej drodze.
O bezpieczeństwo młodszej kobiety była więc spokojna. Obawę tą zastąpiła inna - to jak ją tam traktują. Celine zapewniła ją w liście, że ta nie ma o co się martwić, ale wciąż... Reputacja rodu Black była wszystkim znana, ale może faktycznie dziewczyna miała szczęście trafić na uprzejmą lady? W końcu jakby nie patrzeć ją przygarnęła, a nie musiała tego robić. Na pewno mogła przebierać w kandydatkach na służki z jej statusem i jej pieniędzmi. Chyba po prostu powinna przestać się tak o wszystko martwić. Na myśl o ich ponownym spotkaniu nie potrafiła ukryć ekscytacji. Może i nie znała Celine nie wiadomo jak długo, ale ta w tym czasie zaskarbiła sobie specjalne miejsce w sercu starszej kobiety. Ze słodką twarzą, ciekawością, dobrodusznym usposobieniem po prostu nie dało się nie poczuć sympatii względem młodziutkiej baletnicy.
Na miejscu zjawiła się wcześniej, jak zresztą miała w zwyczaju. Wychowana została, aby nigdy nie kazać nikomu na siebie czekać, zresztą i sama nie lubiła się spóźniać. Nie miała wcześniej okazji odwiedzić tenże Ogród Magizoologiczny, a tym bardziej aulę jak tą, ale faktycznie, zgodnie z tym co słyszała miejsce to było naprawdę magiczne. Czuła jak włosy na jej cielę stanęły dęba, jak w porównaniu do korytarza, na którym jeszcze przed chwilą była, tu powietrze było inne, niezwykle rześkie, jak to po ulewie. Polana wyglądała obco, niemal nierealnie. Gęsty mrok przecinało jasne światło księżyca padające na całą aulę. Czuła się obserwowana. Nie wiedziała jednak czy to z powodu atmosfery, stania samotnie na widoku, czy może stworzeń, które miały się tu za jakiś czas zjawić. A może to księżyc? Może to on bacznie obserwował każdy jej ruch? A może jego światło padające na jej twarz było troskliwym przypomnieniem, że w tym mroku nie będzie sama?
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
O tej porze w ogrodzie magizoologicznym niezwykle łatwo było zabłądzić i... Cóż, do tego właśnie doszło, kiedy Celine samotnie przemierzała alejki w poszukiwaniu księżycowej auli, gdzie umówiła się z Yvette, nieświadoma, że przeoczyła ją przynajmniej dwukrotnie kręcąc się blisko wejściowej bramy. Pierwotnie miała odwiedzić kuzynkę w zaciszu domowym, ale noc była na tyle piękna, gwiazdy na tyle wyraźne i księżyc na tyle majestatyczny, że nie mogły odmówić sobie krótkiego spaceru po miejscu, które półwila do tej pory widziała jedynie w snach.
Ojciec nigdy jej tu nie zabrał. Twierdził, że wyznaczanie stworzeniom padoków do życia mijało się z naturalnym prawem przyrody, że to zwyrodnialstwo i bestialstwo, ale kiedy zabrakło go u jej boku, Celine przekonywała się, że nie wszystkie z jego słów miały rację w tak ogromnej mierze, jak niegdyś przyszło jej sądzić. To pokazała dobitnie wizyta w zoo, podczas której poznała tego czarującego botanika, Herberta.
I pingwiny. Dużo pingwinów.
- Yvette! - zawołała radośnie, gdy tylko udało jej się dotrzeć na miejsce, a na pobliskim horyzoncie zamajaczyła znajoma sylwetka. Wytęskniona. Ją także czasem widywała w snach, ale wtedy uścisk był zimny, dziwny, odległy, jakby pochodzący z innej galaktyki, nie londyńskich gwiazdozbiorów... Dlatego nie tracąc więcej czasu półwila rzuciła się wprost w ramiona portowej uzdrowicielki, przylgnąwszy do niej całą sobą, głodna, spragniona znajomej, rodzinnej bliskości. Niewielu zostało jej krewnych. Niewielu złączonych rzeczywistym potokiem lovegoodowskiej krwi, która wypełniała ich żyły; na policzku Baudelaire Celine złożyła kilka rozanielonych, prędkich całusów. Była tu, prawdziwa, w końcu rzeczywista - i były też wątłe błyśnięcia błękitu przyglądające się im z krzewów i jam nieopodal, wyglądające bystro, w ciekawości, zwabione wołaniem wilich genów wypełniających niższą z kobiet. - Jak dobrze cię widzieć, a jak tu ładnie, nawet nie myślałam, że tak to będzie wyglądać - szczebiotała melodyjnie i rozejrzała się dokoła, ale nie śmiała oddalić się od swojej towarzyszki. Jeszcze nie. Jakby w obawie, że gdy tylko dotyk dobiegnie końca, wszystko rozmyje się w sennej nicości, a ona znów zostanie sama. - Wszystko w porządku? Chyba trochę wychudłaś? Nie jest ci zimno? - zalewała Yvette kaskadą pytań, gdy spojrzenie ponownie powróciło do znajomej twarzy. - Och, jak to dobrze cię widzieć...
Ojciec nigdy jej tu nie zabrał. Twierdził, że wyznaczanie stworzeniom padoków do życia mijało się z naturalnym prawem przyrody, że to zwyrodnialstwo i bestialstwo, ale kiedy zabrakło go u jej boku, Celine przekonywała się, że nie wszystkie z jego słów miały rację w tak ogromnej mierze, jak niegdyś przyszło jej sądzić. To pokazała dobitnie wizyta w zoo, podczas której poznała tego czarującego botanika, Herberta.
I pingwiny. Dużo pingwinów.
- Yvette! - zawołała radośnie, gdy tylko udało jej się dotrzeć na miejsce, a na pobliskim horyzoncie zamajaczyła znajoma sylwetka. Wytęskniona. Ją także czasem widywała w snach, ale wtedy uścisk był zimny, dziwny, odległy, jakby pochodzący z innej galaktyki, nie londyńskich gwiazdozbiorów... Dlatego nie tracąc więcej czasu półwila rzuciła się wprost w ramiona portowej uzdrowicielki, przylgnąwszy do niej całą sobą, głodna, spragniona znajomej, rodzinnej bliskości. Niewielu zostało jej krewnych. Niewielu złączonych rzeczywistym potokiem lovegoodowskiej krwi, która wypełniała ich żyły; na policzku Baudelaire Celine złożyła kilka rozanielonych, prędkich całusów. Była tu, prawdziwa, w końcu rzeczywista - i były też wątłe błyśnięcia błękitu przyglądające się im z krzewów i jam nieopodal, wyglądające bystro, w ciekawości, zwabione wołaniem wilich genów wypełniających niższą z kobiet. - Jak dobrze cię widzieć, a jak tu ładnie, nawet nie myślałam, że tak to będzie wyglądać - szczebiotała melodyjnie i rozejrzała się dokoła, ale nie śmiała oddalić się od swojej towarzyszki. Jeszcze nie. Jakby w obawie, że gdy tylko dotyk dobiegnie końca, wszystko rozmyje się w sennej nicości, a ona znów zostanie sama. - Wszystko w porządku? Chyba trochę wychudłaś? Nie jest ci zimno? - zalewała Yvette kaskadą pytań, gdy spojrzenie ponownie powróciło do znajomej twarzy. - Och, jak to dobrze cię widzieć...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej spokój i zrelaksowanie zastąpiło uczucie niepokoju. Poczuła jakby była obserwowana. Subtelnie rozglądnęła się na boki, ale jej wzrok nie dostrzegał jeszcze nikogo, ani niczego. Zdając sobie jednak bardzo dobrze w jakim miejscu się znajduje i po co tu w ogóle zdecydowały się dzisiejszej nocy przyjść z Celine nie przejęła się tym jakoś szczególnie, zresztą i nie miała na to czasu. Na dźwięk swojego własnego imienia odwróciła się w kierunku tak dobrze znanego jej, melodyjnego głosu. Nijak nie potrafiąc, a i nawet nie chcąc zamaskować wypływającego na usta, coraz to większego uśmiechu. Widząc jak na ręce zamiary Celine otworzyła swe ramiona, aby zacisnąć je na niej w mocnym uścisku przecinając otaczającą je ciszę najszczerszym śmiechem spowodowanym komizmem tej sytuacji? Szczęściem? Ulgą? Pewnie wszystkim po kolei. Gdy już nieco odsunęły się od siebie Yvette sama uchwyciła w dłonie twarz młodszej kobiety skrupulatnie badając ją wzrokiem. Była wciąż taka sama. Te same włosy, ten sam błysk w oczach, ten sam uśmiech, te same rumieńce na policzkach, ale subtelna zmiana była jednak widoczna. Wyglądała zdrowiej, zapewne za sprawą lepszego odżywiania się, a i portowe życie jakie Celine niegdyś prowadziła nie było szczególnie korzystne.
Opuściła ręce, aby móc pochwycić tym razem dłonie młodszej kobiety ściskając je lekko przez chwilę, jakby upewniając się czy ta na pewno tu z nią jest. - Ciebie również. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo za tobą tęskniłam. - Reakcja młodszej kobiety całkowicie ją rozczuliła. Celine zdążyła przeżyć już swoje w swym życiu, wciąż jednak zachowała w sobie tą niewinność, którą niestety wielu zdążyła utracić na swej drodze wchodzenia w dorosłość. Słysząc spostrzeżenie Celine sama jeszcze raz rozejrzała się po pomieszczeniu przyznając jej racje. To miejsce rzeczywiście było niezwykłe.
- Zdaje ci się, za długo się nie widziałyśmy. - Pozornie zbyła jej sugestie, ale szczerze i tak pomyślała. Faktycznie schudła? Nie wydawało jej się, ale w sumie nie szczególnie poświęciła temu jakąkolwiek uwagę. - Ubrałam się ciepło. - Odparła sama poprawiając kołnierz płaszcza Celine. - Wyglądasz przepięknie. - Młodsza blondynka zawsze była urokliwą młodą kobietą, co niegdyś było oczywiście zauważalne, ale brutalnie stłamszone przez niekorzystny tryb życia. A i najszczersze szczęście wypisane na jej twarzy tylko dodawało jej urody. Czy była to jednak chwilowa emocja? Z jej listów mogła wywnioskować, że była ona szczerze zatroskana, że pragnęła tego szczęścia jak dla siebie, tak i dla wszystkich jej bliskich. Czy to jednak oznaczało, że była obecnie nieszczęśliwa? Nie była w stanie tego ocenić. Nie teraz, nie w tak przelotnej chwili. Żałowała, że Celine nie mogła zostać razem z nimi, gdzie mogłaby mieć na nią oko, zająć się nią, pomóc jej, po prostu z nią być, ale dobrze wiedziała, że u rodziny Black ma dużo większe szanse, lepsze życie. - Jak twoje stopy? - Zapytała nie chcąc się zagłębiać w pętle pytań z serii co by było gdyby?
Opuściła ręce, aby móc pochwycić tym razem dłonie młodszej kobiety ściskając je lekko przez chwilę, jakby upewniając się czy ta na pewno tu z nią jest. - Ciebie również. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo za tobą tęskniłam. - Reakcja młodszej kobiety całkowicie ją rozczuliła. Celine zdążyła przeżyć już swoje w swym życiu, wciąż jednak zachowała w sobie tą niewinność, którą niestety wielu zdążyła utracić na swej drodze wchodzenia w dorosłość. Słysząc spostrzeżenie Celine sama jeszcze raz rozejrzała się po pomieszczeniu przyznając jej racje. To miejsce rzeczywiście było niezwykłe.
- Zdaje ci się, za długo się nie widziałyśmy. - Pozornie zbyła jej sugestie, ale szczerze i tak pomyślała. Faktycznie schudła? Nie wydawało jej się, ale w sumie nie szczególnie poświęciła temu jakąkolwiek uwagę. - Ubrałam się ciepło. - Odparła sama poprawiając kołnierz płaszcza Celine. - Wyglądasz przepięknie. - Młodsza blondynka zawsze była urokliwą młodą kobietą, co niegdyś było oczywiście zauważalne, ale brutalnie stłamszone przez niekorzystny tryb życia. A i najszczersze szczęście wypisane na jej twarzy tylko dodawało jej urody. Czy była to jednak chwilowa emocja? Z jej listów mogła wywnioskować, że była ona szczerze zatroskana, że pragnęła tego szczęścia jak dla siebie, tak i dla wszystkich jej bliskich. Czy to jednak oznaczało, że była obecnie nieszczęśliwa? Nie była w stanie tego ocenić. Nie teraz, nie w tak przelotnej chwili. Żałowała, że Celine nie mogła zostać razem z nimi, gdzie mogłaby mieć na nią oko, zająć się nią, pomóc jej, po prostu z nią być, ale dobrze wiedziała, że u rodziny Black ma dużo większe szanse, lepsze życie. - Jak twoje stopy? - Zapytała nie chcąc się zagłębiać w pętle pytań z serii co by było gdyby?
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Może i wyglądała na odrobinę mniej wychudzoną i czystszą, ale stałe narkotyczne uzależnienie ciągnęło się za Celine niczym ponury cień. Zamieszkanie w pięknej, starej kamienicy wśród elegancko odzianych ludzi nie znaczyło, że zerwała z dawnymi nawykami, wręcz przeciwnie - teraz mogła poświęcić na to więcej pieniędzy, bo i zarabiała lepiej niż na portowej ulicy, choć gdzieś pośród skrzywionych stępieniem myśli zdawała sobie sprawę, że jej stan spowolnienia umysłowego i podupadającej kondycji fizycznej nie został niezauważony. Coraz częściej krew leciała ciurkiem z nosa, a niezaznajomiona z magią lecznicą półwila mogła co najwyżej zatykać dziurkę papierem toaletowym i czekać, aż całe to przekleństwo w końcu przejdzie, by mogła powrócić do pracy. Kiedyś było z tym łatwiej... Na wyciągnięcie ręki miała obok siebie Yvette, która mogła monitorować jej stan; nie tyle naprawiać stopy pokrzywdzone przez brak nowych puent, ale też całe jej ciało holistycznie, zmęczone, wycieńczone przez eskapady z zakazanymi substancjami.
- Tęskniłaś? - powtórzyła z urzeczonym uśmiechem. To zawsze wydawało się jej tak kuriozalne, niemożliwe... To, że w najgorszym momencie swojego życia odnalazła najcenniejszych przyjaciół i rodzinę, która nie opuściła jej nawet wtedy, kiedy przyszło jej odlecieć z uplecionego nad brzegiem gniazda. - Ja też, och, nawet nie wiesz jak bardzo... Czasem widzę was w swoich snach i żałuję, że nie mogę wybiec wam na spotkanie w środku nocy - przyznała głosem przepełnionym miłością i tęsknotą, zanim znów przylgnęła do Yvette, po tym, jak kobieta odsunęła dłonie od jej twarzy. Potrzebowała tego kontaktu, znajomej dobroci bijącej z piersi portowej uzdrowicielki - łączyły je przecież więzy krwi, nie tak bliskie jak Celine mogłaby chcieć, ale niemniej autentyczne i piękne. I oby Yvette nigdy nie musiała wstydzić się swojego pochodzenia i nazwiska w taki sposób, jak wstydzić się musiała półwila: z ojcem oskarżonym o morderstwo, oczekującym wyroku, którego przewinienie przekreśliło całość jej wymarzonej od dzieciństwa kariery.
- Nie tak ślicznie jak ty - odparła prędko, z uśmiechem nieskalanym kłamstwem czy próbą wkupienia się w łaski. Na co dzień nie musiała sięgać po tak okropne machinacje i dzisiejszy wieczór nie był od tego odmianą. - Ostatnio całkiem dobrze, wiesz? Może dlatego, że trochę rzadziej tańczę... A co u ciebie? Wszystko w porządku? - Celine zamyśliła się i chwyciła dłoń kobiety, razem z nią krocząc naprzód, na oślep wśród gęstej trawy wilgotnej od późnej rosy. Jej balet z pewnością stał się mniej intensywny, choć ostatnio mogła sobie pozwolić na parę świeżutkich puent zakupionych z galeonów wypłaty. Ach, cóż to była za radość, a jaki komfort! - Tylko tak myślę... Bo ty pewnie wiesz. Jest jakiś lek na krwawienie z nosa? Przepraszam, nie powinnam od razu zadręczać cię takimi pytaniami, pewnie masz ich dość po całym dniu pracy - zarumieniła się w zażenowaniu i nieco teatralnym, aczkolwiek szczerym gestem uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Po takim czasie obcowania wśród arystokratów powinna szczycić się jednak większym wyczuciem - i Celine już otworzyła usta, by przeprosić raz jeszcze, ale w tym samym momencie zmarszczyła lekko brwi i wpatrzyła się w błękitne punkciki świecące w ciemności. Wyglądało na to, że było ich osiem, wielkich jak obiadowe talerze. - Też je widzisz...? - zapytała kontrolnie i niepewnie uniosła rękę w ich kierunku, może to tylko przywidzenie?
- Tęskniłaś? - powtórzyła z urzeczonym uśmiechem. To zawsze wydawało się jej tak kuriozalne, niemożliwe... To, że w najgorszym momencie swojego życia odnalazła najcenniejszych przyjaciół i rodzinę, która nie opuściła jej nawet wtedy, kiedy przyszło jej odlecieć z uplecionego nad brzegiem gniazda. - Ja też, och, nawet nie wiesz jak bardzo... Czasem widzę was w swoich snach i żałuję, że nie mogę wybiec wam na spotkanie w środku nocy - przyznała głosem przepełnionym miłością i tęsknotą, zanim znów przylgnęła do Yvette, po tym, jak kobieta odsunęła dłonie od jej twarzy. Potrzebowała tego kontaktu, znajomej dobroci bijącej z piersi portowej uzdrowicielki - łączyły je przecież więzy krwi, nie tak bliskie jak Celine mogłaby chcieć, ale niemniej autentyczne i piękne. I oby Yvette nigdy nie musiała wstydzić się swojego pochodzenia i nazwiska w taki sposób, jak wstydzić się musiała półwila: z ojcem oskarżonym o morderstwo, oczekującym wyroku, którego przewinienie przekreśliło całość jej wymarzonej od dzieciństwa kariery.
- Nie tak ślicznie jak ty - odparła prędko, z uśmiechem nieskalanym kłamstwem czy próbą wkupienia się w łaski. Na co dzień nie musiała sięgać po tak okropne machinacje i dzisiejszy wieczór nie był od tego odmianą. - Ostatnio całkiem dobrze, wiesz? Może dlatego, że trochę rzadziej tańczę... A co u ciebie? Wszystko w porządku? - Celine zamyśliła się i chwyciła dłoń kobiety, razem z nią krocząc naprzód, na oślep wśród gęstej trawy wilgotnej od późnej rosy. Jej balet z pewnością stał się mniej intensywny, choć ostatnio mogła sobie pozwolić na parę świeżutkich puent zakupionych z galeonów wypłaty. Ach, cóż to była za radość, a jaki komfort! - Tylko tak myślę... Bo ty pewnie wiesz. Jest jakiś lek na krwawienie z nosa? Przepraszam, nie powinnam od razu zadręczać cię takimi pytaniami, pewnie masz ich dość po całym dniu pracy - zarumieniła się w zażenowaniu i nieco teatralnym, aczkolwiek szczerym gestem uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Po takim czasie obcowania wśród arystokratów powinna szczycić się jednak większym wyczuciem - i Celine już otworzyła usta, by przeprosić raz jeszcze, ale w tym samym momencie zmarszczyła lekko brwi i wpatrzyła się w błękitne punkciki świecące w ciemności. Wyglądało na to, że było ich osiem, wielkich jak obiadowe talerze. - Też je widzisz...? - zapytała kontrolnie i niepewnie uniosła rękę w ich kierunku, może to tylko przywidzenie?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Miała do siebie żal, że nie była w stanie w odpowiedni sposób pomóc Celine. Mogła jej zaproponować zamieszkanie z nią, ale co dalej? Nie była w stanie zapewnić jej takich warunków nawet zbliżonych do tych, które zaoferowała jej lady Black przyjmując ją na swoją służkę. Czasem zastanawiała się czy założenie lecznicy było naprawdę najlepszym pomysłem na pomoc ludziom w porcie. Miała pieniądze, miała pracę, miała środki, które mogłaby spożytkować w inny sposób. Może za parę lat byłaby w stanie stworzyć dla nich jakieś godziwe miejsce pracy, ale nie znała się ani na biznesie, ani na ekonomii. Trzymała się więc tego co wychodziło jej najlepiej. - Oczywiście, że tęskniłam. Co to za pytanie?- Odparła z wciąż nie schodzącym z ust uśmiechem. Z jednej strony szczerze pragnęła, aby sny Celine się ziściły, z drugiej jednak... port już nie był tym samym miejscem co kiedyś. Nigdy nie był najbezpieczniejszy, ale teraz było jeszcze gorzej. Choć rozłąka bolała zdawała sobie ona bardzo dobrze sprawę gdzie młodszej kobiecie było lepiej. - Cieszę się, bylebyś tylko całkiem nie porzuciła tańca. - Cóż za tragedia by to była. Celine nie potrzebowała drogiego obuwia by poruszać się jak najprawdziwsza balerina. Delikatność, kobiecość, artyzm w tańcu Celine przypominał jej o Beauxbatons, a także o jej siostrze, która jednak w niczym nie przypominała naiwnej i dobrodusznej istoty przed nią. Słysząc pytanie młodszej blondynki uśmiech Yvette stracił nieco na swojej mocy. Pozwoliła sobie przystanąć na chwilę, nie puszczając jednak dłoni pochwyconej wcześniej przez swoją towarzyszkę, aby móc ponownie na nią spojrzeć dużo bardziej badawczym i pozbawionym oślepiających ją emocji spojrzeniem. - Często ci się to zdarza? Krwawienie można powstrzymać, ale dobrze jest znać jego przyczynę by móc i zapobiegać. - Chciała zadać zupełnie inne pytanie w duchu domyślając się przyczyny tychże krwotoków? Czyżby miała racje? Czyżby Celine wciąż brała? Fala poczucia winy uderzyła w nią zupełnie niczym siarczysty policzek. Zawiodła ją. Znów jej nie dopilnowała. Naprawdę miała nadzieję, że jeśli wyrwie się ona z portowego półświatka, zacznie nowe życie, w nowym otoczeniu, to że porzuci stare nawyki. Najwidoczniej była bardziej naiwna niż myślała. Celine była uzależniona. Poważnie uzależniona. Narkotyków nie rzuca się z dnia na dzień. Potrzebny jest czas, terapia, odwyk. Powinna bardziej naciskać, być stanowcza. Nie pozwolić jej opuścić portu dopóki nie zerwałaby z nałogiem, ale na Merlina, może byłoby wtedy jeszcze gorzej. Widząc reakcje dziewczyny na widok czegoś skrywającego się w półmroku sama przeniosła w tym samym kierunku swój wzrok. Potrzebowała chwili, aby jej wzrok nieco się przyzwyczaił, by w końcu móc dostrzec delikatny, błękitny blask, który z każdym krokiem tajemniczych stworzeń w ich kierunku, nabierał na sile. Pierwsze co zauważyła to ich wielkie oczy wpatrujące się w nie jakby z zaciekawieniem. Wydawać by się mogło, że te bardzo chciały do nich podejść, ale zapewne ich nieśmiałość i samozachowawczość były bodźcami powstrzymującymi je od tego. Nie na długo jednak. Ich wrzecionowe nogi, co rusz, stawiały kolejny krok, aż w końcu obie kobiety mogły ujrzeć je w całej swojej okazałości.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czasem pytała o rzeczy oczywiste, byle tylko usłyszeć ich potwierdzenie. A czasem krył się za tym lęk zrodzony z nowo nabytych wątpliwości, strachów i kompleksów, który nakazywał wszędzie dopatrywać się przejawów własnej niedoskonałości. Co jeśli taka, uboga, niepiękna, nietańcząca, skazałaby się na zapomnienie w oczach ukochanej Yvette? W jej sercu? Może miejsce należące obecnie do półwili zajął już ktoś inny, ktoś nierozdarty przez zębiska wilków podążających za nią w każdym cieniu, aż po morfeuszowskie objęcia, gdzie prócz miłych snów odnaleźć można było mnogość ohydnych koszmarów. Uśmiechnęła się więc delikatnie, wdzięcznie, na moment ściskając dłonie uzdrowicielki z większą mocą, zupełnie jakby tych kilka słów znów tchnęło w nią świeży powiew nadziei. Siły do mierzenia się z jutrem. Bo tej co rusz brakowało, ostatnimi czasy ulatywała między palcami i stawała się sennym marzeniem.
- Nie, nie mogłabym... - odpowiedziała krótko Celine, cichutko; zepchnięcie jej ze sceny la Fantasmagorii i odebranie kontraktu z baletowym królestwem sprawiło, że zwątpiła, nie jednak w sens i piękno newralgicznej sztuki, jaką był taniec, a w siebie samą. To ona okazała się nieperfekcyjna, choć w rzeczywistości płaciła po prostu za nieswoje błędy. Za skazę na nazwisku i rodzinnej przynależności. Miłość do sztuki okazywała się trująca, napawała ją rozpaczą, podkreślała to, co utracone - a jednak półwila tańczyła dalej, czasem zbyt gwałtownie, zbyt swobodnie, stawiając kroki nowe, dotychczas nieznane, niewpisane jeszcze w oszlifowany kanon. Tańczyła przed nikim i dla nikogo, może jedynie dla demonów własnej wyobraźni i nadszarpniętej samooceny... Ale to nie znaczyło, że miłość tę wydarto z jej serca na dobre. Bo gdzieś na dnie świadomości pozostała skierka nadziei, że pewnego dnia powróci do garderoby wypełnionej drogimi puentami, przywdzieje sceniczny kostium i znów zacznie zachwycać, jak wcześniej. Tylko dlatego nie pozwalała mięśniom zapomnieć. Nie pozwalała sobie zapomnieć.
- Czasem tak się po prostu budzę, z czerwoną plamą na poduszce - przyznała i wzruszyła delikatnie ramionami. W swej postępującej niemądrości nie łączyła krwawych wypadków z zażywanymi narkotykami, które stały się jej ratunkiem i odskocznią, jednocześnie męcząc organizm coraz intensywniej. Celine czuła się słabsza, jednak wierzyła, że jeśli nie będzie mówić o tym głośno, to dolegliwości znikną same. - A czasem to zdarza się w ciągu dnia, jak coś robię, czy... Czy jak się zdenerwuję, tak troszkę bardziej - ciągnęła w zmartwieniu; tyle razy obiecywała słodkiej Yvette, że przestanie brać, że skończy z uzależnieniem i wyswobodzi się z jego kajdan, a w rzeczywistości zawodziła, wciąż i wciąż, tym razem nie tylko samą siebie, ale również kochaną kuzynkę, której swoim zachowaniem tylko niepotrzebnie dokładała trosk. Ale nie zdążyła dostrzec tego w znajomym spojrzeniu - bo jej własne powędrowało w kierunku błękitnych tarcz połyskujących w ciemności, wpatrzonych w nie z coraz mniejszego dystansu. Celine przechyliła głowę do boku w ciekawości i chwyciła dłoń Baudelaire, lekko ciągnąc ją naprzód, na spotkanie trzem zawstydzonym lunaballom, które wydawały się intensywnie poszukiwać czegoś węchem.
- Ale mamy szczęście, Yvie - zachwyciła się półwila, a kiedy tylko odezwała się i podeszła bliżej magicznych stworzeń, te zareagowały pełnią szczęścia. Nie były im już obce - stały się częścią małego stadka, okrążone przez stworzonka podskakujące na krótkich nóżkach. - Powinnyście spać, czemu nie śpicie? - zwróciła się do nowych przyjaciół, podczas gdy jedna z lunaballi uderzyła ją lekko w bok biodra, jakby usilnie do czegoś zachęcając. - Widziałaś je kiedyś z tak bliska? Merlinie, jakie one wszystkie piękne - Celine spojrzała na kuzynkę, uśmiechnięta, rozanielona, puszczając jej dłoń po to, by ująć w nie głowę stojącej blisko lunaballi i cmoknąć w powietrzu. Nie ośmieliłaby się próbować gonić za nimi ustami.
- Nie, nie mogłabym... - odpowiedziała krótko Celine, cichutko; zepchnięcie jej ze sceny la Fantasmagorii i odebranie kontraktu z baletowym królestwem sprawiło, że zwątpiła, nie jednak w sens i piękno newralgicznej sztuki, jaką był taniec, a w siebie samą. To ona okazała się nieperfekcyjna, choć w rzeczywistości płaciła po prostu za nieswoje błędy. Za skazę na nazwisku i rodzinnej przynależności. Miłość do sztuki okazywała się trująca, napawała ją rozpaczą, podkreślała to, co utracone - a jednak półwila tańczyła dalej, czasem zbyt gwałtownie, zbyt swobodnie, stawiając kroki nowe, dotychczas nieznane, niewpisane jeszcze w oszlifowany kanon. Tańczyła przed nikim i dla nikogo, może jedynie dla demonów własnej wyobraźni i nadszarpniętej samooceny... Ale to nie znaczyło, że miłość tę wydarto z jej serca na dobre. Bo gdzieś na dnie świadomości pozostała skierka nadziei, że pewnego dnia powróci do garderoby wypełnionej drogimi puentami, przywdzieje sceniczny kostium i znów zacznie zachwycać, jak wcześniej. Tylko dlatego nie pozwalała mięśniom zapomnieć. Nie pozwalała sobie zapomnieć.
- Czasem tak się po prostu budzę, z czerwoną plamą na poduszce - przyznała i wzruszyła delikatnie ramionami. W swej postępującej niemądrości nie łączyła krwawych wypadków z zażywanymi narkotykami, które stały się jej ratunkiem i odskocznią, jednocześnie męcząc organizm coraz intensywniej. Celine czuła się słabsza, jednak wierzyła, że jeśli nie będzie mówić o tym głośno, to dolegliwości znikną same. - A czasem to zdarza się w ciągu dnia, jak coś robię, czy... Czy jak się zdenerwuję, tak troszkę bardziej - ciągnęła w zmartwieniu; tyle razy obiecywała słodkiej Yvette, że przestanie brać, że skończy z uzależnieniem i wyswobodzi się z jego kajdan, a w rzeczywistości zawodziła, wciąż i wciąż, tym razem nie tylko samą siebie, ale również kochaną kuzynkę, której swoim zachowaniem tylko niepotrzebnie dokładała trosk. Ale nie zdążyła dostrzec tego w znajomym spojrzeniu - bo jej własne powędrowało w kierunku błękitnych tarcz połyskujących w ciemności, wpatrzonych w nie z coraz mniejszego dystansu. Celine przechyliła głowę do boku w ciekawości i chwyciła dłoń Baudelaire, lekko ciągnąc ją naprzód, na spotkanie trzem zawstydzonym lunaballom, które wydawały się intensywnie poszukiwać czegoś węchem.
- Ale mamy szczęście, Yvie - zachwyciła się półwila, a kiedy tylko odezwała się i podeszła bliżej magicznych stworzeń, te zareagowały pełnią szczęścia. Nie były im już obce - stały się częścią małego stadka, okrążone przez stworzonka podskakujące na krótkich nóżkach. - Powinnyście spać, czemu nie śpicie? - zwróciła się do nowych przyjaciół, podczas gdy jedna z lunaballi uderzyła ją lekko w bok biodra, jakby usilnie do czegoś zachęcając. - Widziałaś je kiedyś z tak bliska? Merlinie, jakie one wszystkie piękne - Celine spojrzała na kuzynkę, uśmiechnięta, rozanielona, puszczając jej dłoń po to, by ująć w nie głowę stojącej blisko lunaballi i cmoknąć w powietrzu. Nie ośmieliłaby się próbować gonić za nimi ustami.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Księżycowa aula
Szybka odpowiedź