Sowia poczta
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 5 razy
- Przypadek zdecydował za mnie o tym, czy list będzie pachniał, czy nie. Nie rozumiem... - patrzyła na niego coraz bardziej zdezorientowana, nie cofnęła się ani nic, w razie czego umiała poradzić sobie z wariatem. Choć poza zupełnie nie mającymi sensu słowami, niczym nie dał znaku, że jest niebezpieczny. Mimo to zaczęła być jakoś bardziej świadoma otoczenia, które przecież zawsze można wykorzystać.
Kolejne słowa Lorda Rosiera sprawiły, że uniosła brwi. Rozejrzała się po poczcie, która oferowała co najmniej kilka białych sówek i pokręciła głową z lekkim niedowierzaniem.
- Niestety nie jestem w stanie Panu pomóc, ponieważ pierwszy raz korzystam z usług tej jednostki odkąd mam swojego własnego ptaka pocztowego, ale może powinien Pan spytać pracowników? Sądzę, że mogli zauważyć, że jeden z ich ptaków od jakiegoś czasu pachnie - uśmiechnęła się bardzo delikatnie, ale w ten sposób, w który się uśmiecha do ludzi niepoczytalnych. Dopiero po chwili doszło do niej, o co mu właściwie chodzi. Było to absurdalne przypuszczenie, choć nie aż tak bezpodstawne, w końcu była panną, ale zdecydowanie nie aż tak zdesperowaną. Przez chwilę miała zamiar roześmiać się rozmówcy w twarz i wyjść, ale uznała, że może się też trochę pobawić. I przy okazji może rozwiązać jego problem. Na jej twarzy nie pojawił się nawet znak, że zrozumiała cel jego przybycia do tego miejsca. Nie było widać również jej rozbawienia ani niedowierzania, była dobra w ukrywaniu emocji, jak większość wysoko urodzonych. Wszystkie spotkania rodów to była jedna wielka gra pozorów.
Zastanawiała się przy tym, co też takiego wypisuje ta kobieta, że Lord Rosier aż pofatygował się na pocztę. I kim jest. Równocześnie bawiło ją to wszystko, bo jej osobowość była raczej pozbawiona tego typu romantyzmu. Nie była dobra w pisaniu listów miłosnych, nigdy też żaden mężczyzna od niej tego nie oczekiwał. Tym ciekawsza była sytuacja, gdzie jeden z nich aż szukał właścicielki.
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
- Jaki znów przypadek? - rzucił szybciej niż pomyślał, wciąż ze zmarszczoną w niechętnym grymasie brwią. Nie wierzył w przypadki, wierzył w fatum, lecz to zdało się odgrywać w tym przedstawieniu tragiczną rolę; spotkanie lady Macmillan było niestety jedynie przypadkowym zrządzeniem losu - wszystko na to wskazywało. Skrzywił się, westchnął, rzucił spojrzeniem wgłąb korytarza, jakby spodziewając ujrzeć się tam olśnienie pod postacią ślicznej świeżej młódki, która posyła do niego miłosne listy, ale na szczęście nie miał jeszcze urojeń. Szkoda - miał nadzieję na naprawdę miły, choć niekoniecznie właściwy bądź etyczny wieczór.
- Cóż, w takim razie zaszło niefortunne nieporozumienie, lady - przyznał w końcu, choć opornie i niechętnie. Jesteś pewna, że to nie ty, pani? Będzie musiał przyjść kiedy indziej, może następnego dnia lub za tydzień, w każdym razie nie przy Artis, nie miał zamiaru się kompromitować. Na jego twarzy nie pojawił się choćby cień zmieszania, gry salonowe były również jego domeną, potrafił ukryć to, czego pokazywać nie chciał. - Wybacz, że padłaś jego ofiarą. Z pewnością skorzystam z rady, być może obsługa tego miejsca będzie znała więcej trafnych odpowiedzi. Tymczasem - Teraz dopiero się ukłonił głowę, płytko, bez służalczości, acz zgodnie z etykietą, od której nie miał zwyczaju odstępować. - Gdzie moje maniery. Na twoje ręce składam kondolencje, odejście wuja to bolesna strata, dla rodziny i świata. - Był wszak reliktem, czystokrwistym czarodziejem, którego o jednego miało stać się mniej. Nawet, jeśli był tylko Longbottomem, zakutym w zbroję ze snów bojownikiem o wyższe dobro, z którego wynikało więcej złego niż dobrego - jak zwykle. Nie, nie lubił Longbottomów, miał ich za naiwnych głupców i niepoprawnych idealistów.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
- Tak, niestety moja sowa zaniemogła i w chorobie potrąciła flakonik perfum, które stały obok gotowego już listu. Mam nadzieję, że rodzina wybaczy mi to drobne potknięcie, wszak jaśmin to kwiaty białe, a takie są w wielu krajach uważane za pogrzebowe – tym razem jej skruszony uśmiech wyglądał na szczery, ale przecież Tristan nie mógł być tego pewny.
Spojrzenia jakimi obrzucał wnętrze sowiej poczty dały jej do zrozumienia, że zabawa się skończyła, a on rzeczywiście uwierzył w jej niewinność. I powinien, oczywiście. W końcu była zupełnie nie związana z tymi listami, a jej winą też nie był fakt, że historia o sowie była dość nieprawdopodobna. Ależ była zła na Balou! Nie dość, że musiała przyjść aż tutaj, to jeszcze straciła prawie pół flakonika ulubionego zapachu. Jednak ja tu się złościć na sowę, która, choć na pozór inteligentna, tak naprawdę miała tak samo ptasi móżdżek jak, dajmy na to, świergotnik.
- Oczywiście się nie gniewam, sama wolałabym wiedzieć kto mnie adoruje, jest to w pełni zrozumiałe działanie z Pańskiej strony – cicho się roześmiała, ale bez cienia pogardy, raczej serdecznie, dygnęła również z gracją w odpowiedzi. Kolejne słowa Lorda Rosier sprawiły, że jej twarz przybrała nieco bardziej posępny wyraz.
- Przyjmuję kondolencje i dziękuję serdecznie za troskę, Lordzie Rosier. Mój świętej pamięci wuj był rzeczywiście wartym zapamiętania czarodziejem, wiele uczynił dla naszego świata za czasów swojej świetności - sama sobie musiała wybaczyć, że nie mogła być na pogrzebie. Zaimponował jej jednak refleks rozmówcy, który w jakiś sposób zdołał nadrobić niedociągnięcie, którego nawet nie zauważyła.
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
- Doprawdy? - odparł, już nie patrząc na nią, a wciąż wgłąb korytarza, pośrodku którego stali; jeśli jego zgubą nie była lady Macmillan, zapewne właściwa kobieta gdzieś się tutaj krzątała. Być może czekała na swoją ulubioną sowę, a może tym razem skorzysta z innej - i zdobycz przymknie mu koło nosa. Westchnął, powracając wzrokiem ku panience, jej słowa wydały mu się niedorzeczne. - Jaśmin to zapach miłości - burdelu brzmiałoby nazbyt dosadnie i nieodpowiednie dla uszu młodej lady. - To muszą być osobliwe kraje, jeśli uznają je za właściwe na pogrzeb. - Jaśmin był wszak najpowszechniejszym i najbardziej uznanym afrodyzjakiem, ale ponoć co kraj to obyczaj. Na jej słowa przebaczenia skłonił się dworsko, z rozbawionym, bynajmniej nie zawstydzonym uśmiechem na licu, lady Macmillan potrafiła być przenikliwa - a on choć nie miał zamiaru wypierać się celu swojej wizyty, nie zdecydował się jej również wprost potwierdzić, byłoby to wszak dalece niewłaściwe.
- Oczywiście - skwitował krótko, patrząc jej w oczy; nie uważał tak. Longbottomowie od wieków słynęli z pomocy, jaką ci darzyli mugoli, niezasłużoną pomocą, po cóż wyciągać dłoń do kogoś, kto jedynie ubrudzi ją szlamem. Złożenie kondolencji było czystą kurtuazją. - Nie chciałbym pozostawiać po sobie złego wrażenia, lady. Mogę wynagrodzić tę karygodną pomyłkę? Tuż obok znajduje się wyjątkowa herbaciarnia... powinni mieć i jaśmin. - Kąciki jego ust drgnęły.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
- Japonia to zdecydowanie osobliwy kraj - odpowiedziała, nieco chłodniejszym tonem i uśmiechnęła łagodnie, jej oczy nie zdradzały na ile ten uśmiech jest szczery. Zdawała sobie sprawę, że jej ulubiony zapach należy do popularnych i zdecydowanie zmysłowych nut, ale na ogół używała łagodnych mieszanek, które przywodziły na myśl raczej świeżą wiosnę, niekoniecznie uwodząc. Domyśliła się, że silny zapach, który otaczał ją z powodu listu mógł dawać mylne wrażenie.
Wytrzymała spojrzenie Lorda Rosiera ze spokojem odpowiadając na nie subtelnym skrzywieniem warg i kiwnęła głową uznając temat za zakończony. Choć wiele rodów nie mówiło wprost o swoich przekonaniach względem mugoli, był to śliski temat i nie na miejscu byłoby kontynuować rozmowę idącą w tym kierunku. Omawianie żywota osoby tak niemagicznym sprzyjającej, zaliczało się do tego.
Słysząc propozycję poczuła się nieco zawiedziona. Wiedziała też, że z chwilą, z którą zdradzi powód swojej decyzji rozmowa może zejść na złe tory. Mało kto szanował jej decyzję zostania aurorem, szczególnie, że wciąż pozostawała niezamężna. Wciąż miała kilka lat zanim uzna się, że to co teraz jest jedynie osobliwe, stanie się godne pożałowania.
- Niestety, ze smutkiem muszę odmówić. Wcześniejsze zobowiązania nie pozwalają zbyt długo cieszyć się Pańskim towarzystwem - dała sobie wystarczająco dużo czasu przed rozpoczęciem pracy na przyjście na pocztę, nie przewidziała jednak propozycji wyjścia. Szlachcianka czy nie, Rogers nie byłby zadowolony, a jej zależało na swoim stanowisku. Ponadto Czarownica miałaby używanie ze starej panny spędzającej czas z zaręczonymi mężczyznami. Wiele lat udawało jej się nie znajdować swojego imienia na stronach tego magazynu i miała nadzieję zmienić to dopiero notatką o swoich zaręczynach lub ślubie.
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I z pewnością nie przypuszczałby, że Artis pracuje. Arystokratkom nie przystawały wszak przyziemne obowiązki, a obowiązki aurorów już w ogóle, Tristan ogółem nie traktował kobiet poważnie - każdy pełnił swoją rolę, a przeznaczeniem kobiet było zostać żoną, matką i opiekunką domowego ogniska. Dlatego też jej słowa wziął jedynie za grzeczną wymówkę, nie mając przy tym zamiaru naciskać. Nie przywykł, by kobiety mu odmawiały - zwykle się mu to nie przytrafiało, toteż bardziej niż zawód odczuł zaskoczenie. I ukłucie żalu, bo mimo wszystko lady Macmillan zdała mu się intrygującą młodą damą.
- Naturalnie. - Skinął głową, tym razem już na pożegnanie, z wciąż obojętną maską przybraną na twarz. Wychowany wśród arystokratów nie miał problemów z kamuflowaniem swoich emocji, nigdy ich nie zdradzał. Odmowa pozostała odmową, przyjął ją. - Wybacz impertynencję, nie będę ci dłużej przeszkadzać. Bywaj, lady. - Pożegnawszy się grzecznie, nie czekając już na nic Tristan pośpiesznie udał się wgłąb korytarza zapewne w poszukiwaniu wyjścia z sowiarni.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Dobrze wiedziała, że z chwilą, w której ktoś przejął by władze nad nią od jej rodziców, rezygnacja pojawiłaby się na biurku Rogersa, a ona zostałaby zamknięta w złotej klatce. Być może nie odmówiono by jej przyjemności. Mogłaby zwiedzić świat, co było jej dziecinnym marzeniem, ale zdecydowanie nie zapełniłoby pustki po karierze. Niestety dla arystokracji praca kobiety była raczej zabawą, którą należało porzucić gdy pan mąż tak nakazał. Jedyne dopuszczalne obracały się wokół kultury, czy świata nauki. Niestety tym Macmillan się nie interesowała, wolała szermierkę od tańca, a talent do śpiewu wyjątkowo skąpy, wręcz ujemny. Zazdrościła szarym ludziom, którzy mieli wolność wyboru, ich pozycja społeczna nie rządziła ich życiem. Wiedziała, że wielu chciałoby być na jej miejscu, wątpiła jednak by nie mieli tęsknić za swoim poprzednim życiem. Ona tęskniła za takim, którego nie miała.
Skrzek sowy tuż obok ucha wybudził ją z rozmyślań. Pewna o swoim spóźnieniu czym prędzej owinęła się szczelniej szalem i wyszła pospiesznym krokiem z poczty, niemal potrącając po drodze jakiegoś mężczyznę. Na dworze skuliła się lekko, usiłując ukryć przed wiatrem i rozejrzała za dobrym miejscem do teleportacji. Nie trwało długo nim je ujrzała. Skupiona na swoim zadaniu zdeportowała się do ministerstwa.
/zt
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
Tego dnia Liliana Yaxley pojawiła się w czarodziejskiej części Londynu z zadaniem wysłania kilku listów z Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Wśród ministerialnych sów zapadła dziwna epidemia - jak na zawołanie wszystkie opanowało nagłe choróbsko sprawiające, że ich pióra zaczęły barwić się wszystkimi kolorami tęczy, a z dziobów wydobywała się dziwna wydzielina. Z tego powodu listy musiały zostać wysłane z sowiarni na ulicy Pokątnej.
Po załatwieniu sprawunków wyszła z budynku, udając się w tylko sobie znanym kierunku. I prawdopodobnie trafiłaby tam bez większego problemu, gdyby nie mężczyzna, który zaczepił ją zaraz po wyjściu z sowiej poczty.
- Czekaj, czekaj - powiedział do niej, mocno łapiąc szlachciankę za ramię. Gdyby Liliana mu się przyjrzała, dostrzegłaby na oko pięćdziesięcioletniego mężczyznę w starym, poszarpanym płaszczu i brązowej tiarze na głowie, równie brudnej co jego twarz. Nie wyglądał agresywnie; na początku plótł coś do siebie o urodzie panienki i jej z pewnością pękatym portfelu, a potem zwrócił się bezpośrednio do niej.
- Czemu nam to zrobiliście? Brudna krew, mugole, mugolacy, szlamy... wypraliście mózgi normalnym czarodziejom! Wszystko się przez was wali, wszystko traci sens - mówił z dużym przejęciem, a jego spojrzeniu czaiło się szaleństwo. - Przez wasze dekrety i podziały… straciłem pracę, zabrali mi żonę, wyczyścili pamięć dziecku. Nienawidzę was, nienawidzę…
Mężczyzna odciągnął Lilianę w kierunku ciemniejszego, pustego zaułka, w którym trudno było znaleźć żywą duszę. Zanim ta mogła zareagować, przycisnął młodą pannę Yaxley do pobliskiego budynku. Uniósł jej dłoń i z zaskakującą siłą przywarł do kamiennej ściany.
W tym samym momencie Raiden Carter wychodził z banku Gringotta. Gdy tylko zamknęły się za nim wielkie drzwi, dostrzegł, że pewien wyglądający na żebraka mężczyzna ciągnie w kierunku ciemnego zaułka bogato ubraną kobietę - najpewniej szlachciankę. Gdyby zdecydował się przyjrzeć sytuacji, zauważyłby, że mężczyzna przywiera kobietę do ściany, a ta, unieruchomiona, nie ma możliwości obrony. Raiden kojarzył z niedawnych raportów przypadek uciekiniera z oddziału psychiatrycznego Świętego Munga - mężczyzna grożący arystokratce wpisywał się w jego opis. Być może był to właśnie ten szaleniec, który zwariował po tym, gdy odebrano mu żonę mugolkę i wyczyszczono pamięć charłaczemu dziecku.
Raiden może pomóc Lilianie bądź zignorować zaistniałą sytuację.
Zachęcamy do odnalezienia osoby, która odegra szaleńca z konta Ain Eingarp.
1. Jeżeli Raiden nie pomoże Lilianie, może ona spróbować uratować się na własną rękę. W momencie, w którym Raiden zareaguje (podejmie którąkolwiek z akcji z punktu 2.), Liliana nie może dalej wykorzystywać podanych w punkcie 1. opcji.
- przekonanie agresora:
- Liliana może spróbować przekonać mężczyznę do pozostawienia jej w spokoju; w tym cel musi użyć odpowiednich argumentów i rzucić kością k100. Do wyniku rzutu dodaje się bonus za biegłość retoryki. ST przekonania mężczyzny do odejścia jest równe 70. Jeżeli Liliana przekona mężczyznę, że posiada promugolskie poglądy, ST przekonania spadnie do 50.
Liliana może podjąć wyłącznie dwie próby przekonania mężczyzny. Jeżeli nie powiodą się, może korzystać z opcji wołania o pomoc bądź musi poczekać na pomoc Raidena.
Jeżeli próba zakończy się powodzeniem, mężczyzna przestanie stawiać jakikolwiek opór - Liliana oraz Raiden mogą zająć się nim w dowolny sposób.
- wołanie o pomoc:
- ST przywołania pomocy wynosi 15. Niezależnie od jego powodzenia, w momencie, w którym Liliana zacznie krzyczeć, mężczyzna dotkliwie zrani ją uderzeniem i zacznie uciekać.
Jeżeli wołanie o pomoc zakończyło się powodzeniem, wkrótce zjawi się policja antymugolska i rzuci się w pogoń za mężczyzną. Zostanie on umieszczony w Tower i przepadnie o nim słuch. Wkrótce zjawią się uzdrowiciele, którzy udzielą Lilianie niezbędnej pomocy.
Jeżeli wołanie o pomoc zakończyło się klęską, Liliana pada nieprzytomna na ziemię. Mężczyzna ucieka i nikt nie dostrzega ataku oprócz Raidena - może on pomóc zranionej arystokratce. Wszystkie próby rzucenia się w pościg za uciekinierem zakończą się klęską.
2. Szaleniec nie dostrzeże Raidena do momentu, gdy ten podejmie którąś z poniższych akcji. Akcje te nie mogą zostać podjęte, jeżeli Liliana zdążyła zawołać o pomoc.
- podjęcie rozmowy - dla Raidena i Liliany:
- Raiden oraz Liliana mogą przekonać szaleńca do odsunięcia się i niestawiania oporu. Aby to uczynić, muszą użyć odpowiednich argumentów dotyczących jego niepoczytalności i rzucić kością k100. Do rzutów dolicza się bonus za biegłość retoryki. ST przekonania mężczyzny jest równe 120, rzuty Raidena i Liliany sumują się.
Każde z nich może rzucić kością tylko raz. Jeżeli zakończy się to klęską, Raiden może skorzystać z opcji ataku. Powodzenie sprawi, że szaleniec przestanie stawiać opór.
- atak za pomocą siły:
- Raiden może zaatakować mężczyznę siłą. Jeżeli uczyni to w chwili, gdy szaleniec nie zdaje sobie sprawy z jego obecności (czyli gdy Raiden nie wykonał dotychczas żadnej innej akcji), ST powalenia go jest równe 40. Jeżeli szaleniec zdaje sobie sprawę z jego obecności, ST powalenia jest równe 60. Do rzutów dodaje się sprawność.
Raiden może wyłącznie raz podjąć próbę powalenia mężczyzny. Jeżeli zakończy się klęską, szaleniec zrani Lilianę uderzeniem i zacznie uciekać, uniemożliwiając pościg. Zatrzymanie go będzie możliwe wyłącznie wtedy, gdy zostanie zaatakowany magią.
- atak za pomocą zaklęcia:
- Raiden, jako funkcjonariusz prawa, może używać czarów nawet na ulicy Pokątnej. Czarowanie odbywa się zgodnie z mechaniką forum. Raiden może podjąć wyłącznie dwie próby rzucenia na mężczyznę zaklęcia - jeżeli zakończą się klęską, ten ucieknie i pościg nie będzie możliwy.
Użycie magii przez Lilianę jest niezgodne z prawem, może zakończyć się wysłaniem do Tower.
Datę spotkania możecie założyć sami. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Ulica pokątna o tej porze świeciła pustkami. Nie przypominała swej wersji za dnia, gdy ledwo można było się poruszać a ludzie przekrzykiwali siebie nawzajem. Teraz było cicho i spokojnie, tylko bezdomny kot przebiegł jej pod nogami. Ruszyły razem spod pubu zostawiając za sobą gwar rozmów i zapach alkoholu. Cieszyła się, że mogła już opuścić tamto miejsce, a Lily wydawała się nawet wdzięczniejsza losowi. Nadal uważała, że nie jest to najlepsze miejsce dla niej, ale zarazem nie mogła sobie wyobrazić w jakim położeniu była obecnie mugolaczka. Miała nadzieje, że będzie to praca tymczasowa i szybko zapomniana, ale miała świadomość, że może to jeszcze trochę potrwać. Inaczej wyobrażała sobie historie Lily po Hogwarcie, ale przecież swoją również.
- Centrum jest zawsze głośne. Czuje się bardziej komfortowo w mieście, gdyż spędzam tu większość czasu, ale dostrzegam liczne wady tego rozwiązania. Hałas, ilość barów czy zaniedbane ulice. Obrzeża są spokojniejsze, ale zarazem wydają mi się już dla rodzin z dziećmi, poukładanych życiowo. - zdradziła jej uważnie stawiając kolejne kroki. Ona sama lubiła swoje mieszkanie, komfort życia w centrum i niezależność jaką dzięki temu zdobyła. Całe życie spędziła prawie w Londynie, to był jej dom. - Ja też mieszkam w centrum, na Baker Street. Blisko mnie jest muzeum jakieś bohatera z mugolskim książek ale nie wiem nic więcej na ten temat. Ja całe życie mieszkałam w Londynie, mój ojciec chciał być blisko urzędu. - powiedziała zamyślając się chwilę. - Za kilka miesięcy się przeprowadzam, ale jeszcze nie wiem dokładnie kiedy. - dodała neutralnym tonem, gdyż sama nie potrafiła określić emocji jakie to zdanie w niej wywoływało. Był to temat, którego na razie wolała unikać, więc nie rozumiała czemu w ogóle to powiedziała. Zawsze miała uczucie, że mogła otworzyć się przed Lily. - Masz jakieś plany na wakacje? - zapytała o przyjemniejszy temat uśmiechając się delikatnie. Nie mogła uwierzyć, że powoli zbliża się lato.
- Właściwie to w tym wieku chyba to powinnyśmy być my, prawda? - na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Czasami ją to nawet i smuciło, innym razem bawiło. Zależy od dnia. Teraz nie miała ochoty na smutki. - W sensie domki na przedmieściach, rodziny i te sprawy. Nie wiem jak z tobą, ale bracia już częściej nazywają mnie starą panną, niż Lily.
Dokuczali jej. Zawsze dokuczali. Kochała ich. Szczególnie, że wiedziała że w tym głupim dokuczaniu mieści się dużo troski o nią.
- Sherlock Holmes prawdopodobnie, miał mieszkać na 221b Baker Street jeśli dobrze pamiętam. To fikcyjny bohater mugolskich książek, szalenie inteligentny detektyw, czyli jakby auror ale prywatny, na wynajęcie, który rozwiązuje różne szalone zagadki. Rozwiązywał. - wyjaśniła, choć nikt jej nie prosił. Lubiła opowiadać czarodziejom o mugolskim świecie. Oczywiście nie wszystkich on interesował, jednak ją bawiły same różnice i to, że dwa światy funkcjonują obok siebie. Spojrzała na rozmówczynię i wzruszyła przy tym lekko ramionami. Zwyczajny spacer dobrze jej robił.
- Daleko?
Spytała o przeprowadzkę łagodnym tonem, niepewna, o ile właściwie może zapytać. Lizzie chyba chciała trochę odciąć się od tematu, trochę tak to wyglądało, jednocześnie sama go zaczęła. Lily uznała więc, że może po prostu poczekać, może Fawley postanowi powiedzieć co leży jej na sercu.
Wakacje...
- Nie wiem. - nie chciała znów mówić o swojej sytuacji, zbyt dużo o niej już myślała. Ale wakacje same w sobie to miły temat. - Zwykle jeździłam do domu. Polecam, nigdzie nie odpoczniesz jak między górami i jeziorami Szkocji. Tam nawet mugolskie miejsca są pełne magii. - na jej twarzy pojawił się wyraz lekkiego rozmarzenia. Wspomnienia z dzieciństwa i nie tylko. Mnóstwo pięknych chwil. - Chyba, że masz już plany? Ale radzę przemyśleć.
Dodała trochę weselej.
any other person.
Minęło już kilka dni, właściwie prawie tydzień, a ja nadal pracowałam w Ministerstwie. To nie było łatwe - tak zrezygnować. Trzeba jednak przyznać, że rozmyślałam o tym bez przerwy, wypatrywałam odpowiedniego momentu (żaden nie wydawał się taki być) a poziom wykonywanej przeze mnie na pewno spadł. Być może niezauważalnie, bo przełożeni jeszcze nie zwrócili na to uwagi. Cieszyłam się z zadania, które dostałam. Mogłam wydostać się z korytarzy Ministerstwa, które zaczęły wydawać mi się duszne i jakby odcięte od całego prawdziwego świata. Gryzły mnie wyrzuty sumienia - z jednej strony, że nie zrobiłam tego, co obiecałam i nadal sumiennie, każdego dnia pojawiałam się w pracy, a z drugiej, że niedługo zamierzałam przestać to robić. Akurat teraz, kiedy każde ręce były potrzebne, umiejętność rozmowy w wielu językach niezwykle ceniona i wolano pomoc chociaż odrobinę doświadczonych już osób, niż nowych, którzy dopiero wdrażali się we wszystkie sprawy. Smutno mi było, że miałam to wszystko zostawić.
Trzymając plik kopert z mniej i bardziej ważnymi przesyłkami teleportowałam się nieopodal Pokątnej, a potem udałam na pocztę. Cierpliwie stałam w kolejce, będąc zadowoloną, że spędzę więcej czasu na zewnątrz. Wymyśliłam nawet, że potem przejdę się kawałek, zamiast od razu teleportować z powrotem. Zignorowałam słowa natręta, którego spotkałam przy wyjściu z budynku. Nie było to pierwszy raz kiedy natykałam się na kogoś takiego, że też nie wstyd im było prosić. Szkoda mi było galeonów, nawet jeśli jeden mniej czy więcej, albo nawet dziesięć, nie zrobiłby mi żadnej różnicy. Powinien był zapracować na jedzenie i dach nad głową, jak to robiło większość ludzi. Obrzuciłam mężczyznę przelotnym spojrzeniem, zaraz odwracając wzrok przed siebie i udając, że go tam nie ma. To, że miał czelność mnie dotknąć było bardzo nieprzyjemne, chciałam mu się wyszarpnąć i pójść dalej, udając, że ten nieprzyjemny incydent nie miał miejsca, a szatę którą miałam na sobie najlepiej wyrzucić, bo pewnie zdążyła przesiąknąć nieprzyjemnym zapachem. Starałam się nie słuchać co mówi, ale ciężko było zignorować jego słowa. Milczałam uparcie, mając nadzieję, że mu się znudzi. Okrzyk przerażenia wyrwał mi się dopiero, kiedy zorientowałam się, że jego intencje sięgają dalej - ale gdzie właściwie? - i wcale nie zamierza mnie zostawić. Nawet wręcz przeciwnie. Dalej próbowałam mu się wyrwać, ale uścisk był zbyt mocny. Łzy przerażenia pojawiły się w moich oczach na widok ciemnego zaułka ale zdołałam jeszcze się opanować i całkiem nie rozpłakać - coby mi to dało?
- Ależ co pan robi - zaczęłam dumnie, niczym osoba, która wie co mówi, chociaż głos mi się trochę łamał. - Niczym nie zawiniłam, jestem przekonana, że znajdzie pan odpowiednią osobę, która mogłaby panu wyjaśnić... Teraz, kiedy pani Tuft już nie zajmuje posady minister, na pewno sprawy zmienią się na lepsze - również dla pana. - Próbowałam go przekonać do czegokolwiek, byle dalej nie wymyślał sobie, że to ja jestem odpowiedzialna za to o czym mówił. Nie żeby specjalnie mnie to obchodziło, nie dostrzegałam również, że mam przed sobą prawdziwego wariata - czy wszyscy mugolacy, którym nie podobało się wprowadzone jakiś czas temu prawo, nie zachowywali się w ten sposób - zupełnie nieobliczalny?
rzucam na retorykę, +40
'k100' : 33
Zatrzymał się w pewnym momencie obok sowiej poczty, by kupić trochę kasztanów ze stanowiska pewnej miłej babuleńki. Gdy pakowała mu je w papierową torebkę, dostrzegł nieopodal dwójkę osób - kobietę i mężczyznę, którzy nie wyglądali raczej na spokojnych rozmówców. Od razu można było zobaczyć, że nie była to prostytutka i jej alfons - ubranie wręcz biło po oczach drobnymi zdobieniami, a wykrzywiona w niesmaku twarz dziewczyny mówiła sama za siebie. Co jak co, ale ze szlachciankami miał już wiele do czynienia, więc nie wątpił w to, że najprawdopodobniej ma przed sobą jedną z nich. Podziękował za swoje zakupy, nie odwracając spojrzenia od znikającej w zaułku pary, za którą zdecydował się podążyć. Stanął w pewnej odległości na rogu uliczki, chcąc wpierw ocenić całe zajście. Nie podobało mu się to, co widział. Blondynka była właśnie przyklejona przez faceta do ściany budynku i nie mogła się poruszyć. Nic dziwnego. Nie wyglądała na silną, więc każdy nieco większy człowiek mógłby ją unieruchomić. Wrzucił do ust jednego z kasztanów, by w tym samym czasie lustrować spojrzeniem napastnika. Mimo że nie było go już jakiś czas w pracy, mógł sobie przypomnieć, że gwałtowne zmiany w kraju wywołały panikę - również ci niestabilni psychicznie obywatele na pewno o nich słyszeli, a ucieczka ze szpitala nie była wcale niemożliwa. Pamiętał tę sprawę, bo jego koledzy z pracy śmiali się, że ten wariat zostanie nowym Gordonem Cumminsem. Carterowi nie było wtedy do śmiechu, bo kiedyś rozwiązywał podobną sprawę. A ten tutaj wyglądał na szaleńca, który postradał zmysły, gdy odebrano mu rodzinę. Na razie pozostawał w odpowiedniej odległości do interwencji, jednak miał nadzieję, że mężczyzna odpuści. Nie chciał reagować zbyt pochopnie jak wtedy, gdy rzucono zaklęcie na ciężarną zakładniczkę, którą cudem udało się wyratować. Na samo wspomnienie Raiden mocno się skrzywił.
Come to talk with you again
- Tuft? Ta, na szmaty Merlina, przeklęta Tuft? Mam nadzieję, że ktoś uciął jej tą przebrzydłą głowę i teraz gryzie mandragory od dołu - westchnął.
Przez chwilę jeszcze stał wpatrując się w kobietę. Szukał jakiegoś podstępu, kłamstwa, ale nie był on człowiekiem zbyt spostrzegawczym czy jakoś wybitnie mądrym, tym bardziej nie w momencie gdy postradał zmysły, więc nawet gdyby ktoś mu próbował wmówić, że ziemia to bardzo dobra przekąska i byłby w tym bardzo przekonywujący, to może by mu nawet uwierzył. Kto go tam wie.
W końcu odpuścił. Już nie zaciskał swojej dłoni na ręce kobiety, nie napierał na nią ograniczając jej przestrzeń, właściwie to nawet na nią nie patrzył. Odsunął się, usiadł na ziemi i podkulił nogi. Ze spuszczoną głową i gibając się na wszystkie strony nie zwracał na nic uwagi, był w swoim własnym świecie, do którego nawet uzdrowiciele nie mogli się dostać. Terapie jakie mu serwowali opierały się na podawaniu eliksiru słodkiego snu, zaklęć uspokajających i pomocy magopsychiatrów, ale ich działalność nie przynosiła zbytnich rezultatów.
- Tuft, Tutft, Wilhelmina Tuft. Tuft, Tuft, Wilhelmina Tuft. Powinno się ją zabić, pocałunek dementora byłoby zbyt łagodną karą. Zabiłabym ją własnymi rękami, powiesił i przypalał różdżką… moja biedna żona, mój syn o mnie nie pamięta, moja rodzina, żona, ukochany syn! - krzyczał nie bacząc na to, że może zwrócić na siebie czyjąś uwagę. - Nowy minister pewnie nie lepszy, też bym go obrzucił łajnobombą. Niech ma! Niech wie co sądzę o Ministerstwie!
Nie było wiadomo, czy mężczyzna mówił do lady Yaxley, siebie czy kogokolwiek innego. Wpatrzony w jeden punkt w ziemi miał gdzieś to, co sobie o nim pomyślą. Po to przecież uciekł, żeby ukarać kogoś za swoje cierpienie. Tym razem jednak nie miała być to Liliana Yaxley.
Nie wiedziałam czy może moje słowa do niego dotarły i przekonały, czy stało się coś innego. Nie próbowałam nawet dociekać w jaki sposób taki człowiek mógł myśleć. Najważniejsze, że mnie puścił, odetchnęłam głęboko, być może za wcześnie. Bezwiednie dotknęłam miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą mnie trzymał, jednocześnie obserwując go podejrzliwie. Lamentował nad swoim życiem i złem tego świata, nie pierwszy raz to słyszałam, chociaż nigdy nie z ust kogoś takiego, a przede wszystkim w podobnych okolicznościach. Nie interesował mnie zupełnie jego los, co się stało z żoną czy dzieckiem. Byłam w stanie łatwo zapomnieć o jego słowach, jeśli tylko uda mi się stąd bezpiecznie odejść. Podczas gdy osunął się na ziemię, przesuwałam się w stronę wyjścia zaułka, kroczek po kroczku - nie było wcale tak daleko - odsunęłam się na względnie bezpieczną odległość. Nie oglądałam się już na wariata, słyszałam jeszcze tylko jak mówi coś o łajnobombie. Normalnie być może rozbawiłoby mnie, że ktoś kto przed chwilą wydawał się chcieć zrobić mi krzywdę, teraz mówił o obrzucaniu łajnobombami, niczym pierwszoklasista w Hogwarcie. Towarzyszył mi jednak przede wszystkim strach, a jego słowa nie miały już znaczenia.
Zerwałam się do biegu, raczej dosyć niezdarnego. Eleganckie buty i długa suknia, która plątała się między nogami, to nie było najlepszy strój do takich aktywności. Przeznaczony był w końcu do eleganckiego chodzenia, a nie biegania po Pokątnej. Z tego wszystkiego nie zauważyłam, że ktoś stoi niedaleko wyjścia z felernego zaułka. Wciąż jeszcze przerażona, adrenalina krążyła w moich żyłach, a oddech był niespokojny, wpadłam na jakiegoś mężczyznę. Nie doszło do większego nieszczęścia, jedynie wytrąciłam mu kasztany z ręki, a torebka wylądowała akurat w szaro-burej kałuży. Zatrzymałam się, uświadamiając sobie, że ktoś kto znajdował się tak blisko mógł widzieć wszystko. Chwilowo zapomniałam gdzie tak biegłam - chyba po prostu uciekałam byle dalej.
- Och - wymamrotałam, patrząc na tonące kasztany, na pewno były pyszne, a nie nad twarz nieznajomego. - Bardzo pana przepraszam.
Zadrżałam, słysząc, że wariat dalej się wydziera. Wolałabym o wszystkim zapomnieć, a świadomość, że ktoś to widział przyprawiała mnie tylko o rumieńce na policzkach.
Strona 2 z 14 • 1, 2, 3 ... 8 ... 14