Dzikie wybrzeże, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dzikie wybrzeże
Walia słynie z fascynujących krajobrazów, które wcale nierzadko stanowiły inspirację dla artystów i poetów. Ta część wybrzeża ulokowana jest pomiędzy klifami, doskonale dbającymi o prywatność osób, które odnalazły tę odludną część stanowiącą zaledwie niewielki fragment Parku Narodowego Pembrokeshire Coast. Mgła osadza się tutaj o wczesnych godzinach porannych i wieczornych. Grafitowe skały zachęcają do odpoczynku i kontemplacji morskich fal bijących o ściany wysokich klifów, morska bryza drażni skórę, a jod wypełniający powietrze jest doskonale wyczuwalny szczególnie w późniejszych porach roku. Odpoczywać można także w wysokich, gęstych trawach urozmaiconych różnokolorowymi kwiatami. Warto wybrać się także na spacer po nieodległych, piaszczystych plażach podczas jednego z monstrualnych odpływów. Niestety, kąpiel możliwa jest tylko w kilku miejscach, gdzie skały łagodnie opadają w głąb płycizny. Doskonale odnajdą się tutaj także miłośnicy skamielin - na wybrzeżu z łatwością można odnaleźć mniejsze i większe amonity wyrzucone na brzeg lub wrośnięte w skały. Jeśli ma się wystarczającą ilość szczęścia, w oddali można dojrzeć bawiące się delfiny i hipokampusy.
Rzeczywiście byłoby słabo gdyby wciąż nic im nie wychodziło, ale zła passa została przełamana. Steffen i Bertie, choć tak młodzi, pozostawali zdolniejszymi czarodziejami od niej, zawodniczki quidditcha. Wiedząc gdzie znajdują się najbliższe pułapki mogli się z nimi zmierzyć, a Jamie śmiało i odważnie wyruszyła na spotkanie z pierwszą. Nie miała dużego doświadczenia, ale coś tam już potrafiła dzięki tym wszystkim treningom obrony przed czarną magią, no i pamiętała podstawy run, co było bardzo pomocne przy wyczuwaniu magii pułapki i próbie zrozumienia jej natury. Rzecz jasna nie wiedziała tyle co Steffen, ale pułapka którą znaleźli była na tyle prosta, że nawet ona była w stanie poradzić sobie z jej dezaktywacją. Mogła ucieszyć się z sukcesu, ale wiedziała że to pierwsza przeszkoda, a w korytarzach pułapek mogło być jeszcze wiele i pewnie nie wszystkie będą magiczne, nie każde mogło wykryć Carpiene, zwłaszcza jeśli znowu rzucą je źle.
- To dobra myśl, Steffen – powiedziała gdy Cattermole wpadł na pomysł przemiany. – Przeszkody przeznaczone dla znacznie większych osób i istot pewnie nawet nie poczują ciężaru szczura. Ale jeśli zauważysz coś ważnego, o czym będziesz musiał nam koniecznie powiedzieć to lepiej się przemień, nie znam szczurzego – uśmiechnęła się szeroko. Tak, to była dobra myśl, by szczur przeszedł pierwszy i w razie czego ich ostrzegł, Jamie musiała też uważnie podążać za nim wzrokiem, by w porę dostrzec znaki ze strony przemienionego towarzysza. Jednocześnie nie mogła przestać obserwować otoczenia, zwłaszcza ścian i sufitu, których Steffen poruszający się tuż przy ziemi pewnie nie widział.
Po rozbrojeniu pierwszych pułapek ruszyli więc dalej, poruszając się sprawnie, ale też nie za szybko, by niechcący nie wpaść w kolejną pułapkę, którą mogliby przegapić w zbytnim pośpiechu. Oświetlała sobie drogę lumosem, choć światło z różdżki rozjaśniało tylko niewielką przestrzeń i wszystko co znajdowało się poza kręgiem blasku było skąpane w mroku. Choć z racji ich mniejszych od olbrzymów gabarytów byli bardziej narażeni na pułapki i ewentualne obrażenia, to mniejsze rozmiary miały tez zalety – mogli łatwiej obchodzić różne przeszkody i wciskać się w miejsca, gdzie olbrzymy miałyby problem się przedostać. Udało im się obejść zapadnię, a jakiś czas później, w kolejnym korytarzu Jamie w porę wypatrzyła też linkę uwalniającą zawieszoną pod sufitem sieć, na której zalegały kamienie z pewnością zdolne roztrzaskać im głowy (bo olbrzymom zapewne porobiłyby tylko sporo siniaków) i zwinnie ją przeskoczyła. Wciąż patrzyła dookoła, na podłogę, ściany i sufit, pilnując by nadążyć za Steffenem. Dzięki dobremu słuchowi mogła wyłapać cichy szmer szczurzych łapek po kamieniach oraz usłyszeć piski. Za sprawą zwinności mogła też łatwo przemknąć po wąskiej półce skalnej, ale i ona w tym miejscu zaczęła tracić poczucie czasu. Nie wiedziała ile tak szli, ale musiało minąć parę godzin i gdyby nie to, że była osobą sprawną fizycznie i o dobrej kondycji, z pewnością zmęczyłaby się dużo bardziej. W jaskiniach było wilgotno, ale tu głębiej przynajmniej nie wiało i nie padało; miała tylko nadzieję że w razie czego trafią z powrotem do miejsca którędy tu weszli; musiała zapamiętywać punkty orientacyjne.
Oczywiście nie było pewności czy byli w dobrym korytarzu; jaskinie od czasu do czasu rozwidlały się, nie wiadomo w której odnodze będą kamienie, może we wszystkich, a może tylko w jednej i to akurat innej od wybranej? Tego nie wiedziała. Póki co nie widziała niczego choć odrobinę podobnego do purpury czy czerwieni. Wszystkie otaczające ich skały były jednolicie ciemnoszare lub brązowawe.
Po drodze niewiele się odzywała, chyba że akurat zauważyła coś przed czym musiała ostrzec kolegów; ich głosy oraz niosący się pogłos mogłyby sprawić, że nie usłyszeliby Steffena. Starała się stąpać możliwie cicho i uważnie. Ale wyglądało na to że w pewnym momencie grota znowu zaczęła się rozszerzać, zapewniając więcej miejsca i przestrzeni. To dobrze, bo niskie, ciemne korytarze powoli zaczynały działać nieco klaustrofobicznie na Jamie lubiącą otwarte przestrzenie i latanie w przestworzach; dłuższe przebywanie pod ziemią zdecydowanie nie było jej ulubionym zajęciem, po dzisiejszym dniu była tego pewna.
Steffen zmienił się z powrotem w siebie, co przykuło uwagę Jamie.
- Może coś tu znajdziemy, spróbuję się rozejrzeć. Trochę długo już tu krążymy i na razie bez efektów… – powiedziała, to właśnie zaczynając robić. Wypatrywała nie tylko kamieni, ale i ewentualnych pułapek. Bo już jakiś czas na żadną nie natrafili, w każdym razie żadną magiczną bo niemagicznych trochę po drodze minęli, niektóre zauważając dosłownie w ostatniej chwili, więc w końcu moment spokoju mógł się zakończyć. Kiedyś pułapek mogło być tu więcej, ale wchodząc tu olbrzymy pewnie zdążyły niektóre już zużyć, o ile pułapki dało się tak po prostu zużyć. Albo mogli dezaktywować je inni pałętający się tu czarodzieje poszukujący wrażeń lub skarbów. Bo kto wie, może te kamienie których szukali miały jakąś wartość nie tylko dla olbrzymów?
Steffen rzeczywiście wykrył jakąś pułapkę. Jamie nie przerywała mu, spokojnie pozwalając by ją rozbroił (w końcu znał się na tym lepiej od niej), ale coś poszło ewidentnie nie tak – i kamienie zaczęły atakować Cattermole’a, a ona wyuczonym z boiska refleksem zareagowała.
- Szybko, uciekamy! – rzuciła, podchodząc do niego i ciągnąc go za ramię, by odciągnąć go od kamieni. Czuła że aby te zostawiły go w spokoju, musieli oddalić się poza zasięg działania pułapki, a ona była z ich trójki najszybsza, a możliwe że i najsilniejsza, więc pociągnęła obijanego przez kawałki skały Steffena do przodu, oglądając się przez ramię by sprawdzić, czy Bertie nadąża.
Przebiegli przez grotę, przeskakując nad nierównościami, a nawet i jakąś dziurą, i po chwili znaleźli się w kolejnej jaskini, gdzie miejscami było trochę wody; możliwe że ta znajdowała się gdzieś blisko krawędzi wybrzeża i morska woda jakimiś niewidocznymi dla nich szczelinami się tu przesączała. Mogła przysiąc, że wyczuwa nikłą woń morskiej soli. Może to dobra oznaka, skoro podobno skalne odłamki najłatwiej było znaleźć podczas sztormu. Może blisko miejsca gdzie za skałą znajdowało się morze będzie większa szansa coś znaleźć niż w korytarzach, gdzie jeśli kiedyś coś było to pewnie dawno zostało wyzbierane.
- Ciekawe, która jest godzina… Tu pod ziemią można stracić poczucie czasu, ale mam nadzieję że na zewnątrz słońce jeszcze nie zaszło. Musimy też potem jakoś wrócić, jak już to znajdziemy – powiedziała. Dobrze że zaczęli wczesnym świtem. Teraz wydawało jej się że mogło być w okolicach południa, może już później – mogła się mylić, bo nie miała żadnego czasomierza. Szczęśliwie dla nich majowe dni były długie. W listopadzie czy grudniu mogliby mieć tego czasu znacznie mniej.
Zaczęła przechadzać się po grocie, patrząc na podłogę a także ściany, które oświetlała blaskiem swojej różdżki, licząc na wypatrzenie błysku czerwieni. Naprawdę chciała coś znaleźć i móc wreszcie wyjść na zewnątrz, nawet jeśli tam pewnie wciąż trwała ulewa. Choć była to bardzo interesująca przygoda, chyba miała dość tych ciemności i ciągłego uważania na pułapki. A może to presja czasu i chęć jak najlepszego wykonania zadania dla Zakonu sprawiały, że chciała już wziąć kamień i wrócić z nim do olbrzymów, by zademonstrować im, że przeszli wyznaczoną dla nich próbę.
Podeszła do skały, pod którą wody było więcej, i spojrzała na jej powierzchnię, na kamienie zalegające pod taflą płytkiej cieczy lekko połyskującej w blasku światła padającym z różdżki.
- Zdaje mi się… - zaczęła, ale urwała, podchodząc bliżej, by sprawdzić, czy rzeczywiście błysk który dostrzegła był purpurowym kamieniem, czy może czymś innym. Przykucnęła, wytężając swój spostrzegawczy wzrok.
| turlam na spostrzegawczość, poziom III (+60)
- To dobra myśl, Steffen – powiedziała gdy Cattermole wpadł na pomysł przemiany. – Przeszkody przeznaczone dla znacznie większych osób i istot pewnie nawet nie poczują ciężaru szczura. Ale jeśli zauważysz coś ważnego, o czym będziesz musiał nam koniecznie powiedzieć to lepiej się przemień, nie znam szczurzego – uśmiechnęła się szeroko. Tak, to była dobra myśl, by szczur przeszedł pierwszy i w razie czego ich ostrzegł, Jamie musiała też uważnie podążać za nim wzrokiem, by w porę dostrzec znaki ze strony przemienionego towarzysza. Jednocześnie nie mogła przestać obserwować otoczenia, zwłaszcza ścian i sufitu, których Steffen poruszający się tuż przy ziemi pewnie nie widział.
Po rozbrojeniu pierwszych pułapek ruszyli więc dalej, poruszając się sprawnie, ale też nie za szybko, by niechcący nie wpaść w kolejną pułapkę, którą mogliby przegapić w zbytnim pośpiechu. Oświetlała sobie drogę lumosem, choć światło z różdżki rozjaśniało tylko niewielką przestrzeń i wszystko co znajdowało się poza kręgiem blasku było skąpane w mroku. Choć z racji ich mniejszych od olbrzymów gabarytów byli bardziej narażeni na pułapki i ewentualne obrażenia, to mniejsze rozmiary miały tez zalety – mogli łatwiej obchodzić różne przeszkody i wciskać się w miejsca, gdzie olbrzymy miałyby problem się przedostać. Udało im się obejść zapadnię, a jakiś czas później, w kolejnym korytarzu Jamie w porę wypatrzyła też linkę uwalniającą zawieszoną pod sufitem sieć, na której zalegały kamienie z pewnością zdolne roztrzaskać im głowy (bo olbrzymom zapewne porobiłyby tylko sporo siniaków) i zwinnie ją przeskoczyła. Wciąż patrzyła dookoła, na podłogę, ściany i sufit, pilnując by nadążyć za Steffenem. Dzięki dobremu słuchowi mogła wyłapać cichy szmer szczurzych łapek po kamieniach oraz usłyszeć piski. Za sprawą zwinności mogła też łatwo przemknąć po wąskiej półce skalnej, ale i ona w tym miejscu zaczęła tracić poczucie czasu. Nie wiedziała ile tak szli, ale musiało minąć parę godzin i gdyby nie to, że była osobą sprawną fizycznie i o dobrej kondycji, z pewnością zmęczyłaby się dużo bardziej. W jaskiniach było wilgotno, ale tu głębiej przynajmniej nie wiało i nie padało; miała tylko nadzieję że w razie czego trafią z powrotem do miejsca którędy tu weszli; musiała zapamiętywać punkty orientacyjne.
Oczywiście nie było pewności czy byli w dobrym korytarzu; jaskinie od czasu do czasu rozwidlały się, nie wiadomo w której odnodze będą kamienie, może we wszystkich, a może tylko w jednej i to akurat innej od wybranej? Tego nie wiedziała. Póki co nie widziała niczego choć odrobinę podobnego do purpury czy czerwieni. Wszystkie otaczające ich skały były jednolicie ciemnoszare lub brązowawe.
Po drodze niewiele się odzywała, chyba że akurat zauważyła coś przed czym musiała ostrzec kolegów; ich głosy oraz niosący się pogłos mogłyby sprawić, że nie usłyszeliby Steffena. Starała się stąpać możliwie cicho i uważnie. Ale wyglądało na to że w pewnym momencie grota znowu zaczęła się rozszerzać, zapewniając więcej miejsca i przestrzeni. To dobrze, bo niskie, ciemne korytarze powoli zaczynały działać nieco klaustrofobicznie na Jamie lubiącą otwarte przestrzenie i latanie w przestworzach; dłuższe przebywanie pod ziemią zdecydowanie nie było jej ulubionym zajęciem, po dzisiejszym dniu była tego pewna.
Steffen zmienił się z powrotem w siebie, co przykuło uwagę Jamie.
- Może coś tu znajdziemy, spróbuję się rozejrzeć. Trochę długo już tu krążymy i na razie bez efektów… – powiedziała, to właśnie zaczynając robić. Wypatrywała nie tylko kamieni, ale i ewentualnych pułapek. Bo już jakiś czas na żadną nie natrafili, w każdym razie żadną magiczną bo niemagicznych trochę po drodze minęli, niektóre zauważając dosłownie w ostatniej chwili, więc w końcu moment spokoju mógł się zakończyć. Kiedyś pułapek mogło być tu więcej, ale wchodząc tu olbrzymy pewnie zdążyły niektóre już zużyć, o ile pułapki dało się tak po prostu zużyć. Albo mogli dezaktywować je inni pałętający się tu czarodzieje poszukujący wrażeń lub skarbów. Bo kto wie, może te kamienie których szukali miały jakąś wartość nie tylko dla olbrzymów?
Steffen rzeczywiście wykrył jakąś pułapkę. Jamie nie przerywała mu, spokojnie pozwalając by ją rozbroił (w końcu znał się na tym lepiej od niej), ale coś poszło ewidentnie nie tak – i kamienie zaczęły atakować Cattermole’a, a ona wyuczonym z boiska refleksem zareagowała.
- Szybko, uciekamy! – rzuciła, podchodząc do niego i ciągnąc go za ramię, by odciągnąć go od kamieni. Czuła że aby te zostawiły go w spokoju, musieli oddalić się poza zasięg działania pułapki, a ona była z ich trójki najszybsza, a możliwe że i najsilniejsza, więc pociągnęła obijanego przez kawałki skały Steffena do przodu, oglądając się przez ramię by sprawdzić, czy Bertie nadąża.
Przebiegli przez grotę, przeskakując nad nierównościami, a nawet i jakąś dziurą, i po chwili znaleźli się w kolejnej jaskini, gdzie miejscami było trochę wody; możliwe że ta znajdowała się gdzieś blisko krawędzi wybrzeża i morska woda jakimiś niewidocznymi dla nich szczelinami się tu przesączała. Mogła przysiąc, że wyczuwa nikłą woń morskiej soli. Może to dobra oznaka, skoro podobno skalne odłamki najłatwiej było znaleźć podczas sztormu. Może blisko miejsca gdzie za skałą znajdowało się morze będzie większa szansa coś znaleźć niż w korytarzach, gdzie jeśli kiedyś coś było to pewnie dawno zostało wyzbierane.
- Ciekawe, która jest godzina… Tu pod ziemią można stracić poczucie czasu, ale mam nadzieję że na zewnątrz słońce jeszcze nie zaszło. Musimy też potem jakoś wrócić, jak już to znajdziemy – powiedziała. Dobrze że zaczęli wczesnym świtem. Teraz wydawało jej się że mogło być w okolicach południa, może już później – mogła się mylić, bo nie miała żadnego czasomierza. Szczęśliwie dla nich majowe dni były długie. W listopadzie czy grudniu mogliby mieć tego czasu znacznie mniej.
Zaczęła przechadzać się po grocie, patrząc na podłogę a także ściany, które oświetlała blaskiem swojej różdżki, licząc na wypatrzenie błysku czerwieni. Naprawdę chciała coś znaleźć i móc wreszcie wyjść na zewnątrz, nawet jeśli tam pewnie wciąż trwała ulewa. Choć była to bardzo interesująca przygoda, chyba miała dość tych ciemności i ciągłego uważania na pułapki. A może to presja czasu i chęć jak najlepszego wykonania zadania dla Zakonu sprawiały, że chciała już wziąć kamień i wrócić z nim do olbrzymów, by zademonstrować im, że przeszli wyznaczoną dla nich próbę.
Podeszła do skały, pod którą wody było więcej, i spojrzała na jej powierzchnię, na kamienie zalegające pod taflą płytkiej cieczy lekko połyskującej w blasku światła padającym z różdżki.
- Zdaje mi się… - zaczęła, ale urwała, podchodząc bliżej, by sprawdzić, czy rzeczywiście błysk który dostrzegła był purpurowym kamieniem, czy może czymś innym. Przykucnęła, wytężając swój spostrzegawczy wzrok.
| turlam na spostrzegawczość, poziom III (+60)
The member 'Jamie McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Kto by pomyślał, że zdolność zmiany w niegroźnego szczura okaże się tak przydatna? A jednak. Nie pierwszy raz Steff pokazywał, że jego animagiczna postać jest cholernym atutem nawet jeśli nie ma wielkich kłów, pazurów czy super siły. Pomysł z zamianą w szczura był dobry, choć narazie skupili się na pułapkach. Steff pomógł wpierw Jamie, potem i jemu. Kiedy szli, Bertie trzymał się raczej za nim, skoro to Cattermole wie gdzie są pułapki, mniejsza szansa że wejdzie w coś, czego Bott by nawet nie zauważył. Choć dębowy próg blondyn przyjął nawet z pewną dozą ulgi - spodziewał się po olbrzymach czegoś zdecydowanie bardziej brutalnego.
I zdecydowanie pewniej się czuł, kiedy przyjaciel obserwował jego działania, potwierdzał myśli lub dawał znać, że zrobiłby coś inaczej. Może i Bott miał talent do uroków, jednak pułapki same w sobie nadal są dla niego dziedziną całkiem nową. Udało się jednak wysuszyć na wiór pnącza umieszczone w pułapce za sprawą magii - nie nadawały się już do niczego, próg obumarł. Bertie w pierwszej chwili odsunął się trochę niepewnie (pierwszy raz w końcu coś rozbrajał, nie miał pewności czy za chwilę coś się nie wydarzy), ale po potwierdzeniu ze strony szczurzego przyjaciela, na jego twarzy pojawił się wyraz satysfakcji.
Zaraz Steff zmienił się w szczura i ruszyli dalej. Im dalej szli tym bardziej odczuwalna była wilgoć. Nie mogli się nadmiernie spieszyć wiedząc, że po drodze może być więcej pułapek, choć czas jednocześnie ich gonił, im dłużej szli tym napięcie robiło się większe. Kiedy za pierwszym razem usłyszał szczurzy pisk i zobaczył, że przyjaciel idzie w poprzek jaskini jakby znaczył jakąś linię, stanął w miejscu przed nią. Bez wskazówki na bank wszedłby prosto w zapadnię.
- Chyba nie chcę wiedzieć co jest na dole. - przyznał. Uśmiechnął się nieznacznie i po prostu ruszył bokiem, za szczurem, uważając by nie postawić nogi w niewłaściwym miejscu. I dalej musieli iść, patrząc pod nogi, na sufit i ściany.
Kolejna pułapka na jaką trafili zdążyła się aktywować, kiedy Steff usiłował ją rozbroić. Kamienie ruszyły na chłopaka, który miał na tyle szczęścia, że Jamie zdążyła odciągnąć go od większej lawiny. Bott instynktownie uniósł różdżkę, przy jej pomocą osłaniając się, kiedy Jamie z Cattermolem ruszyli przodem. Udało im się uciec, zanim ktoś został poważnie poturbowany, wyglądało na to, że Steffen trochę oberwał.
- Żyjesz?
Nie martwił się za mocno, nie wątpił że gdyby stało się coś poważnego, dałby im znać, a ostatecznie na oczach Botta, Steff oberwał już niejednym zaklęciem, kamieniem i... wieloma innymi dziwnymi rzeczami, kiedy ładowali się w kolejne głupie sytuacje.
Odetchnął, opierając się o ścianę, kiedy byli już bezpieczni, zlustrował pozostałą dwójkę uważnym spojrzeniem, które na trochę dłużej zatrzymał na Jamie.
- Trudno powiedzieć, ale myślę, że zdążymy. - dużo czasu stracili na starcie, to fakt, nie miał pojęcia jak długo idą tutaj ale nie sądził by już minął cały dzień. A przynajmniej tak starał się myśleć. - Powrót będzie łatwiejszy, już w miarę się rozeznaliśmy w pułapkach.
Dodał na pocieszenie, bo teraz nie mogli się spieszyć tak jak chcieli właśnie dlatego, że musieli uważać na swoje bezpieczeństwo.
- Tamta Zemsta zaatakuje nas znowu jak się zbliżymy? Jak to działa? - spytał jeszcze Steffena, bo w sumie kompletnie nie miał rozeznania. - Jest szansa, że jakoś przejdziemy bokiem?
Rozglądał się dalej, jak przez cały czas. Starał się nie spieszyć, bo akurat pośpiech nie jest tym co w szukaniu może pomóc, choć wciąż mimo tego co mówił, czuł presję związaną z upływem czasu. W tym momencie odezwała się Jamie, podszedł do niej i spojrzał na wodę. Sam raczej nie zwróciłby uwagi na tak delikatne przebłyski w wodzie, jednak kiedy kobieta wyraźnie je wskazała, on sam klęknął przy wskazanym miejscu i sięgnął do wody.
- Cholera, mamy to!
Powrót faktycznie zajął mniej czasu. Musieli być ostrożni, mając jednak mniej więcej chociaż rozeznanie, nie musieli tracić na to aż tyle czasu. Kiedy dotarli do miejsca w którym zaczęli swoją przygodę w tej jaskini, było już późne popołudnie, mieli jednak wystarczająco dużo czasu, by dotrzeć do olbrzymów. Wsiedli więc na miotły (Steff do kieszeni Jamie) i ruszyli. Sztorm nadal szalał, dali jednak radę wzlecieć ponad klif, gdzie o wiele łatwiej było już panować nad miotłą i ruszyć w ustalonym kierunku. Do olbrzymów.
Gdyby nie mieli dokładnych wytycznych, pewnie nigdy nie odnaleźliby ukrytej wioski olbrzymów, która jak się okazało w pełni zasłużyła na swoją nazwę. W końcu jednak spotkali się z gurgiem, Hedgirem Wysokim. Bertiemu tylko przez krótką chwilę przeszło przez myśl, że gdyby ten olbrzym miał ochotę, nadziałby ich na jakiś konar jak oliwki na wykałaczki.
Kiedy okazali zdobyty odłamek, widocznie zdobyli uznanie olbrzyma, który ewidentnie spodziewał się ich śmierci.
- Jak widać, przeszliśmy próbę. Nawet jeśli nasza siła i wytrzymałość nie mają prawa równać się z waszą. - odezwał się w kierunku olbrzyma, kiedy ten zaprosił ich do posiłku. Siedli na trawie, w kręgu, oczekując na miskę pyszności. Gdzieś w niewielkiej odległości dobiegło ich głośne beczenie kozy, które nagle ucichło. Niebawem zapach potrawy zaczął się roznosić dookoła sprawiając, że żołądek Botta skręcił się w ciągu chwili. - Jesteśmy zdeterminowani. - nie przerywał, patrząc na przywódcę olbrzymów.
- Mamy swoich ludzi, silnych i zdolnych, mamy szansę wygrać tę wojnę, ale nasz przeciwnik też ma wielu ludzi. Z waszą pomocą damy radę. A i wam się to opłaci, nie ma sensu spodziewać się, że ten rządny siły i władzy buc zostawi jakąkolwiek część świata mugolskiego, czy magicznego w spokoju.
Dodał, wierząc że choć to ludzie są tu prowodyrami i w tej chwili to oni mają poważny problem, sprawa ma o wiele większą skalę i tak na prawdę dotyczy ich wszystkich. Olbrzym z resztą zdawał się mieć tego świadomość. Dał im szansę, wstępnie już zgodził się na to, że jeśli przejdą próbę olbrzymów, otrzymają pomoc, prawda?
Kiedy przed nimi pojawiły się misy, przez chwilę obserwował jedzącego olbrzyma. Kiedy jednak spojrzenie tego utkwiło się w gościach, bez marudzenia także zabrał się za swoją porcję, usiłując przełykać jak najwięcej, jak najszybciej, choć musiał robić przerwy, żeby opanować odruch wymiotny.
Zamilkł na chwilę, skupiając się na jedzeniu.
Kiedy odetchnął blisko połowy, uniósł spojrzenie na olbrzyma, żeby choć przez chwilę nie patrzeć na resztę tego, co zostało mu jeszcze do zjedzenia. Czuł w ustach smak krwi, było mu słodko ale póki co dawał radę.
- Nie jesteśmy słabi. Wiem, że tego się obawialiście, stąd ta próba. Nie potrzebujemy obrońców, a towarzyszy broni. - odezwał się znowu, w końcu wracając do jedzenia, jakby to miał być jakiś dodatkowy dowód siły. Musiał mówić bardzo głośno, żeby mieć pewność że będzie dosłyszalny kilka metrów nad sobą. - Możemy na was liczyć?
Spytał w końcu dla pewności, kiedy odsunął od siebie pustą misę.
perswazja na II <3
I zdecydowanie pewniej się czuł, kiedy przyjaciel obserwował jego działania, potwierdzał myśli lub dawał znać, że zrobiłby coś inaczej. Może i Bott miał talent do uroków, jednak pułapki same w sobie nadal są dla niego dziedziną całkiem nową. Udało się jednak wysuszyć na wiór pnącza umieszczone w pułapce za sprawą magii - nie nadawały się już do niczego, próg obumarł. Bertie w pierwszej chwili odsunął się trochę niepewnie (pierwszy raz w końcu coś rozbrajał, nie miał pewności czy za chwilę coś się nie wydarzy), ale po potwierdzeniu ze strony szczurzego przyjaciela, na jego twarzy pojawił się wyraz satysfakcji.
Zaraz Steff zmienił się w szczura i ruszyli dalej. Im dalej szli tym bardziej odczuwalna była wilgoć. Nie mogli się nadmiernie spieszyć wiedząc, że po drodze może być więcej pułapek, choć czas jednocześnie ich gonił, im dłużej szli tym napięcie robiło się większe. Kiedy za pierwszym razem usłyszał szczurzy pisk i zobaczył, że przyjaciel idzie w poprzek jaskini jakby znaczył jakąś linię, stanął w miejscu przed nią. Bez wskazówki na bank wszedłby prosto w zapadnię.
- Chyba nie chcę wiedzieć co jest na dole. - przyznał. Uśmiechnął się nieznacznie i po prostu ruszył bokiem, za szczurem, uważając by nie postawić nogi w niewłaściwym miejscu. I dalej musieli iść, patrząc pod nogi, na sufit i ściany.
Kolejna pułapka na jaką trafili zdążyła się aktywować, kiedy Steff usiłował ją rozbroić. Kamienie ruszyły na chłopaka, który miał na tyle szczęścia, że Jamie zdążyła odciągnąć go od większej lawiny. Bott instynktownie uniósł różdżkę, przy jej pomocą osłaniając się, kiedy Jamie z Cattermolem ruszyli przodem. Udało im się uciec, zanim ktoś został poważnie poturbowany, wyglądało na to, że Steffen trochę oberwał.
- Żyjesz?
Nie martwił się za mocno, nie wątpił że gdyby stało się coś poważnego, dałby im znać, a ostatecznie na oczach Botta, Steff oberwał już niejednym zaklęciem, kamieniem i... wieloma innymi dziwnymi rzeczami, kiedy ładowali się w kolejne głupie sytuacje.
Odetchnął, opierając się o ścianę, kiedy byli już bezpieczni, zlustrował pozostałą dwójkę uważnym spojrzeniem, które na trochę dłużej zatrzymał na Jamie.
- Trudno powiedzieć, ale myślę, że zdążymy. - dużo czasu stracili na starcie, to fakt, nie miał pojęcia jak długo idą tutaj ale nie sądził by już minął cały dzień. A przynajmniej tak starał się myśleć. - Powrót będzie łatwiejszy, już w miarę się rozeznaliśmy w pułapkach.
Dodał na pocieszenie, bo teraz nie mogli się spieszyć tak jak chcieli właśnie dlatego, że musieli uważać na swoje bezpieczeństwo.
- Tamta Zemsta zaatakuje nas znowu jak się zbliżymy? Jak to działa? - spytał jeszcze Steffena, bo w sumie kompletnie nie miał rozeznania. - Jest szansa, że jakoś przejdziemy bokiem?
Rozglądał się dalej, jak przez cały czas. Starał się nie spieszyć, bo akurat pośpiech nie jest tym co w szukaniu może pomóc, choć wciąż mimo tego co mówił, czuł presję związaną z upływem czasu. W tym momencie odezwała się Jamie, podszedł do niej i spojrzał na wodę. Sam raczej nie zwróciłby uwagi na tak delikatne przebłyski w wodzie, jednak kiedy kobieta wyraźnie je wskazała, on sam klęknął przy wskazanym miejscu i sięgnął do wody.
- Cholera, mamy to!
Powrót faktycznie zajął mniej czasu. Musieli być ostrożni, mając jednak mniej więcej chociaż rozeznanie, nie musieli tracić na to aż tyle czasu. Kiedy dotarli do miejsca w którym zaczęli swoją przygodę w tej jaskini, było już późne popołudnie, mieli jednak wystarczająco dużo czasu, by dotrzeć do olbrzymów. Wsiedli więc na miotły (Steff do kieszeni Jamie) i ruszyli. Sztorm nadal szalał, dali jednak radę wzlecieć ponad klif, gdzie o wiele łatwiej było już panować nad miotłą i ruszyć w ustalonym kierunku. Do olbrzymów.
Gdyby nie mieli dokładnych wytycznych, pewnie nigdy nie odnaleźliby ukrytej wioski olbrzymów, która jak się okazało w pełni zasłużyła na swoją nazwę. W końcu jednak spotkali się z gurgiem, Hedgirem Wysokim. Bertiemu tylko przez krótką chwilę przeszło przez myśl, że gdyby ten olbrzym miał ochotę, nadziałby ich na jakiś konar jak oliwki na wykałaczki.
Kiedy okazali zdobyty odłamek, widocznie zdobyli uznanie olbrzyma, który ewidentnie spodziewał się ich śmierci.
- Jak widać, przeszliśmy próbę. Nawet jeśli nasza siła i wytrzymałość nie mają prawa równać się z waszą. - odezwał się w kierunku olbrzyma, kiedy ten zaprosił ich do posiłku. Siedli na trawie, w kręgu, oczekując na miskę pyszności. Gdzieś w niewielkiej odległości dobiegło ich głośne beczenie kozy, które nagle ucichło. Niebawem zapach potrawy zaczął się roznosić dookoła sprawiając, że żołądek Botta skręcił się w ciągu chwili. - Jesteśmy zdeterminowani. - nie przerywał, patrząc na przywódcę olbrzymów.
- Mamy swoich ludzi, silnych i zdolnych, mamy szansę wygrać tę wojnę, ale nasz przeciwnik też ma wielu ludzi. Z waszą pomocą damy radę. A i wam się to opłaci, nie ma sensu spodziewać się, że ten rządny siły i władzy buc zostawi jakąkolwiek część świata mugolskiego, czy magicznego w spokoju.
Dodał, wierząc że choć to ludzie są tu prowodyrami i w tej chwili to oni mają poważny problem, sprawa ma o wiele większą skalę i tak na prawdę dotyczy ich wszystkich. Olbrzym z resztą zdawał się mieć tego świadomość. Dał im szansę, wstępnie już zgodził się na to, że jeśli przejdą próbę olbrzymów, otrzymają pomoc, prawda?
Kiedy przed nimi pojawiły się misy, przez chwilę obserwował jedzącego olbrzyma. Kiedy jednak spojrzenie tego utkwiło się w gościach, bez marudzenia także zabrał się za swoją porcję, usiłując przełykać jak najwięcej, jak najszybciej, choć musiał robić przerwy, żeby opanować odruch wymiotny.
Zamilkł na chwilę, skupiając się na jedzeniu.
Kiedy odetchnął blisko połowy, uniósł spojrzenie na olbrzyma, żeby choć przez chwilę nie patrzeć na resztę tego, co zostało mu jeszcze do zjedzenia. Czuł w ustach smak krwi, było mu słodko ale póki co dawał radę.
- Nie jesteśmy słabi. Wiem, że tego się obawialiście, stąd ta próba. Nie potrzebujemy obrońców, a towarzyszy broni. - odezwał się znowu, w końcu wracając do jedzenia, jakby to miał być jakiś dodatkowy dowód siły. Musiał mówić bardzo głośno, żeby mieć pewność że będzie dosłyszalny kilka metrów nad sobą. - Możemy na was liczyć?
Spytał w końcu dla pewności, kiedy odsunął od siebie pustą misę.
perswazja na II <3
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
O nie! Steffen wzdrygnął się, widząc jak różdżka mu się omsknęła i czując już, że próba wyciszenia pułapki się nie powiodła. Kamienie wzniosły się złowieszczo, mając pomknąć w jego stronę, a chłopak poczuł jak czujna Jamie ciągnie go za rękaw. Pozostały ułamki sekund do bycia zbombardowanym kamieniami, ale chłopak zdążył rzucić Carpiene, spodziewał się pułapki, miał różdżkę w ręce i nie był pewien jak olbrzymy zareagują na posiniaczonego kandydata. Może lepiej było przyjść do nich bez widocznych na ciele śladów trudności?
-Protego! - rzucił więc odważnie, przedkładając magiczną obronę nad próbę uniku. Tym razem własne umiejętności z dziedziny obrony przed czarną magią go nie zawiodły - tarcza rozbłysła przed nim, osłaniając jego twarz od mknących do niego kamieni. Jamie stała bezpiecznie za nim, a Steffen z ulgą dał się odciągnąć. Z uśmiechem odwrócił się do Bertiego.
-Myślałem, że skończę z siniakami, ale patrz - nadal jestem przystojny! Myślisz, że spodobam się olbrzymkom? - wyszczerzył zęby, żartem maskując lekkie zażenowanie po wpakowaniu się w pułapkę. Może i uniknięcie siniaków to nic takiego, ale zrobiło mu się jakoś raźniej na duszy. Skoro mają udowodnić przed olbrzymami swoją siłę i wytrzymałość, to lepiej iść tam bez lima pod okiem.
-Już raz uaktywniłem pułapkę, zazwyczaj magiczna energia potrzebuje trochę czasu aby uaktywnić się znowu... wiesz, zwykle to działa jako ostrzeżenie przed obcymi lub narzędzie do ich przepłoszenia, a nie nieustanne bombardowanie kamieniami, ale nie wiem jak zmodyfikowano tą pułapkę do celu gro...ooo! - uradowany naukowym pytaniem Bertiego, na które nie znał do końca odpowiedzi, rozgadał się po Steffkowemu (może było w nim trochę Krukona?), ale jego wywód szczęśliwie przerwała Jamie. Cattermole podążył wzrokiem za Jamie i Bertiem, a potem rozpromienił się.
-Jaka... purpurowa! - skomentował elokwentnie skałę, a potem ostrożnie spróbował wyminąć Zemstę Płomyka i ruszył z towarzyszami w drogę powrotną.
Steffen z ulgą schował się w kieszeni Jamie na czas drogi powrotnej, choć nie wiedział, czy w taką pogodę bardziej niedobrze mu w szczurzej czy w człowieczej postaci. Gdy tylko znaleźli się na ziemi, wziął kilka głębokich wdechów, aby pozbyć się zawrotów głowy po locie na miotle - musiał być w jak najlepszej formie przy negocjacjach z olbrzymami, tym. bardziej aby wmusić w siebie ich tradycyjną kolację. Powtórzył sobie, że jako szczur jadał z pewnością gorsze rzeczy i optymistycznie ruszył do przysłowiowego stołu - czyli na trawę. Spoglądał na olbrzymy z cieniem fascynacji, były w końcu ogromne, ale - prawdę mówiąc - ich widok nie zaskoczył go równie mocno, jak się spodziewał. Chodząc po świecie jako szczur, przywykł do tego, że wszystko było ogromne, więc nie doświadczał teraz wielkiego szoku optycznego. Znów czuł się jak gryzoń, ale w ludzkiej postaci.
Bertie zaczął przemawiać żarliwie i płomiennie, więc Steff uśmiechnął się grzecznie i skupił na jedzeniu. Kątem oka spojrzał na Botta, widząc jak błyskawicznie ten pożera swoją porcję. Obudził się w nim duch rywalizacji i postanowił w duchu uznać to za zawody. Nie ma lepszej motywacji, niż chęć pokonania przyjaciela!
-Pyszne! - skomentował bez mrugnięcia okiem, mając wrażenie, że tego właśnie wymagają olbrzymy.
Gdy Bertie skończył przemowę, Steffen postanowił wtrącić coś od siebie.
-Wiem, że jesteśmy od was mniejsi, ale dzięki temu się uzupełniamy. Siła i zwinność to dobre połączenie, a próbę pomogło nam przejść odważne serce. - odstawił pustą misę i wstał, otrzepując spodnie. Trawa wyglądała na miękką, a on chciał coś pokazać.
-Niegdyś chciałem być większy, ale potem okazało się, że mój największy talent mieści się w ludzkiej dłoni i na... palcu olbrzyma. - wyjaśnił, biorąc głęboki wdech. Nie wiedział, jak zareagują na jego sztuczkę olbrzymy, ale istniała szansa, że nigdy takiej nie widziały.
Przemienił się w szczura, ale zaraz płynnie wrócił do ludzkiej postaci - zanim komuś przyszło do głowy wziąć go na palec i zgnieść. Powiódł wzrokiem po olbrzymach.
-Przyjmiemy waszą pomoc z wdzięcznością i oferujemy Wam swoją - w każdej potrzebie i przysłudze. - zapewnił, kłaniając się z szacunkiem gurgowi. Patrząc na puste miski wiedział, że spotkanie dobiega już końca. Oby udało im się przekonać Hedgira.
odgrywam jedzenie potrawy olbrzymów dzięki wytrzymałości fizycznej II i kłamstwu II
perswazja I
-Protego! - rzucił więc odważnie, przedkładając magiczną obronę nad próbę uniku. Tym razem własne umiejętności z dziedziny obrony przed czarną magią go nie zawiodły - tarcza rozbłysła przed nim, osłaniając jego twarz od mknących do niego kamieni. Jamie stała bezpiecznie za nim, a Steffen z ulgą dał się odciągnąć. Z uśmiechem odwrócił się do Bertiego.
-Myślałem, że skończę z siniakami, ale patrz - nadal jestem przystojny! Myślisz, że spodobam się olbrzymkom? - wyszczerzył zęby, żartem maskując lekkie zażenowanie po wpakowaniu się w pułapkę. Może i uniknięcie siniaków to nic takiego, ale zrobiło mu się jakoś raźniej na duszy. Skoro mają udowodnić przed olbrzymami swoją siłę i wytrzymałość, to lepiej iść tam bez lima pod okiem.
-Już raz uaktywniłem pułapkę, zazwyczaj magiczna energia potrzebuje trochę czasu aby uaktywnić się znowu... wiesz, zwykle to działa jako ostrzeżenie przed obcymi lub narzędzie do ich przepłoszenia, a nie nieustanne bombardowanie kamieniami, ale nie wiem jak zmodyfikowano tą pułapkę do celu gro...ooo! - uradowany naukowym pytaniem Bertiego, na które nie znał do końca odpowiedzi, rozgadał się po Steffkowemu (może było w nim trochę Krukona?), ale jego wywód szczęśliwie przerwała Jamie. Cattermole podążył wzrokiem za Jamie i Bertiem, a potem rozpromienił się.
-Jaka... purpurowa! - skomentował elokwentnie skałę, a potem ostrożnie spróbował wyminąć Zemstę Płomyka i ruszył z towarzyszami w drogę powrotną.
Steffen z ulgą schował się w kieszeni Jamie na czas drogi powrotnej, choć nie wiedział, czy w taką pogodę bardziej niedobrze mu w szczurzej czy w człowieczej postaci. Gdy tylko znaleźli się na ziemi, wziął kilka głębokich wdechów, aby pozbyć się zawrotów głowy po locie na miotle - musiał być w jak najlepszej formie przy negocjacjach z olbrzymami, tym. bardziej aby wmusić w siebie ich tradycyjną kolację. Powtórzył sobie, że jako szczur jadał z pewnością gorsze rzeczy i optymistycznie ruszył do przysłowiowego stołu - czyli na trawę. Spoglądał na olbrzymy z cieniem fascynacji, były w końcu ogromne, ale - prawdę mówiąc - ich widok nie zaskoczył go równie mocno, jak się spodziewał. Chodząc po świecie jako szczur, przywykł do tego, że wszystko było ogromne, więc nie doświadczał teraz wielkiego szoku optycznego. Znów czuł się jak gryzoń, ale w ludzkiej postaci.
Bertie zaczął przemawiać żarliwie i płomiennie, więc Steff uśmiechnął się grzecznie i skupił na jedzeniu. Kątem oka spojrzał na Botta, widząc jak błyskawicznie ten pożera swoją porcję. Obudził się w nim duch rywalizacji i postanowił w duchu uznać to za zawody. Nie ma lepszej motywacji, niż chęć pokonania przyjaciela!
-Pyszne! - skomentował bez mrugnięcia okiem, mając wrażenie, że tego właśnie wymagają olbrzymy.
Gdy Bertie skończył przemowę, Steffen postanowił wtrącić coś od siebie.
-Wiem, że jesteśmy od was mniejsi, ale dzięki temu się uzupełniamy. Siła i zwinność to dobre połączenie, a próbę pomogło nam przejść odważne serce. - odstawił pustą misę i wstał, otrzepując spodnie. Trawa wyglądała na miękką, a on chciał coś pokazać.
-Niegdyś chciałem być większy, ale potem okazało się, że mój największy talent mieści się w ludzkiej dłoni i na... palcu olbrzyma. - wyjaśnił, biorąc głęboki wdech. Nie wiedział, jak zareagują na jego sztuczkę olbrzymy, ale istniała szansa, że nigdy takiej nie widziały.
Przemienił się w szczura, ale zaraz płynnie wrócił do ludzkiej postaci - zanim komuś przyszło do głowy wziąć go na palec i zgnieść. Powiódł wzrokiem po olbrzymach.
-Przyjmiemy waszą pomoc z wdzięcznością i oferujemy Wam swoją - w każdej potrzebie i przysłudze. - zapewnił, kłaniając się z szacunkiem gurgowi. Patrząc na puste miski wiedział, że spotkanie dobiega już końca. Oby udało im się przekonać Hedgira.
odgrywam jedzenie potrawy olbrzymów dzięki wytrzymałości fizycznej II i kłamstwu II
perswazja I
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyglądało na to że po długiej i bezowocnej do tej pory wędrówce przez system jaskiń udało jej się odnaleźć właściwą skałę – a przynajmniej tak jej się wydawało. Kryształ mienił się w blasku różdżki ciemną purpurą, ale w blasku dnia na pewno będzie wyglądać znacznie lepiej. Oby tylko to było właśnie to, czego chciały od nich olbrzymy. Nie byłoby dobrze, gdyby później się okazało że przynieśli zły dar – ale nie widziała w tej grocie innych purpurowych obiektów. Kryształ na szczęście był też na tyle duży, by olbrzymy były w stanie go dostrzec; maleńki kamyczek zostałby pewnie przez nich niezauważony i mógłby zostać uznany za marny prezent.
- Wracajmy. Im szybciej dotrzemy do wioski olbrzymów tym lepiej – powiedziała, kiedy kamień został już bezpiecznie zapakowany. Mogli wracać, mieli to, po co tu przyszli – a przynajmniej w to pragnęli wierzyć.
Droga powrotna rzeczywiście trwała krócej; wiedząc już, gdzie znajdują się pułapki i inne przeszkody, mogli je bezpiecznie ominąć i nie musieli poruszać się tak powoli i ostrożnie. Ale Jamie i tak patrzyła pod nogi i uważała; nie byłoby dobrze, gdyby teraz coś aktywowali i zrobili sobie krzywdę. W im lepszym stanie dotrą do wioski olbrzymów tym większy pewnie wzbudzą w nich szacunek, że dali radę przejść przez Próbę Olbrzyma i wrócili w jednym kawałku.
Jakiś czas później byli w grocie z widokiem na morze, w której zaczynali swoją „przygodę”. Jamie z ulgą zaczerpnęła w płuca świeżego morskiego powietrza. Choć nadal wiało i padało, burza chyba się skończyła, a przynajmniej oddaliła, bo nie słyszała już dudnienia grzmotów. I nadal trwał dzień, słońce nie mogło jeszcze zajść. Wzięła swoją miotłę, którą wcześniej bezpiecznie schowała w skalnej wnęce; gdy Steffen się przemienił, schowała go do tej samej kieszeni co wcześniej i wyfrunęła z groty, by poszybować nad wzburzoną morską wodą ku szczytowi klifów. Finalnie wylądowali nieopodal wioski olbrzymów, gdzie mogli zsiąść z mioteł i przygotować się psychicznie na to, co miało nastąpić za chwilę.
Jak pamiętała z tamtego dnia w Zakazanym Lesie, olbrzymy były ogromne. Wtedy co prawda widziała je będąc myszą, w którą omyłkowo przeniosła swą świadomość rzucając zaklęcie o wiele zbyt trudne jak na jej niewysoki poziom umiejętności transmutacyjnych, ale i z ludzkiej perspektywy były naprawdę wielkie i budziły respekt. Wiedziała, że gdyby tylko chciały, mogłyby z łatwością pourywać im głowy, a z ciał ugotować potrawkę. Ciekawe, czy olbrzymy jadały ludzi? Miała nadzieję że to plemię rzeczywiście było życzliwe wobec czarodziejów i że przejście ich Próby sprawi, że wszyscy wyjdą stąd w całości, i oby z nowymi sojusznikami, którzy w przyszłości pomogą Zakonowi. A nawet jeśli nie staną do walki w nie dotyczącej ich ludzkiej wojnie, to może przynajmniej nie przyłączą się do ich wrogów i nie wezmą udziału w dalszej eksterminacji mugoli.
By nie obrazić gospodarzy po wręczeniu im kamienia musieli pozostać na tradycyjnej olbrzymiej kolacji – i zjeść to, co olbrzymy im podadzą bez wybrzydzania i bez wymiotowania. Jej towarzysze próbowali też przekonać olbrzymów do ich racji, ale Jamie nie wiedziała, ile olbrzymy były w stanie zrozumieć z ich bądź co bądź złożonych wypowiedzi. Miała nadzieję że rozumiały angielski na tyle dobrze by przyswoić sobie ich słowa, choć przed wyprawą przeczytała gdzieś, że olbrzymy nie lubiły zbyt skomplikowanych słów i łatwo wpadały w gniew, kiedy wymagało się od nich zawiłego myślenia. Ich świat, język i zwyczaje były prostsze niż u ludzi, nie były istotami zbyt inteligentnymi w przeciwieństwie do goblinów czy centaurów. Bliżej im było raczej do trolli. I bardziej ceniły prezenty niż kwieciste słowa.
- My chcieć być wasi przyjaciele – powiedziała więc najprościej jak mogła, gdy wręczali im purpurową skałę. Mówiła głośno, powoli i wyraźnie, żeby gurg usłyszał jej słowa; w pełni zasługiwał na swój przydomek, rzeczywiście był bardzo wysoki i jego głowa znajdowała się kilka metrów ponad nimi, zaś oni byli tylko szczebioczącymi gdzieś przy ziemi karzełkami. – My przejść Próbę Olbrzyma i przynieść wam kryształ – dodała, gdy olbrzymy już dostrzegły przyniesiony im dar i wydawały się podekscytowane tym, że takie marne, małe ludziki jak oni podołali. Olbrzymy zapewne przypuszczały że próba sprawi im więcej problemów. Ale przeszli ją. To było najważniejsze.
Posiłek był tą mniej przyjemną częścią, ale Jamie odważnie wzięła swoją miskę pełną surowego mięsa należącego zapewne do kozy sądząc po tym, że wcześniej słyszała beczenie. Starała się nie krzywić; była przecież silną kobietą i okropna, makabrycznie prezentująca się kolacja nie mogła być jej straszna, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jak paskudne były jej nieporadne próby kulinarne, bo do gotowania (i wszelkich stereotypowo kobiecych ról) miała dwie bardzo, ale to bardzo lewe ręce. Ale skoro kiedyś przeżyła dwa lata jedząc to co sama sobie zrobiła i nie wylądowała w Mungu na oddziale zatruć, to przeżyje i to. Żołądek skręcał jej się, gdy przełykała kolejne porcje mięsa, starając się połknąć je jak najszybciej, by jak najmniej czuć smaku. Powstrzymywała odruch wymiotny; mięso na pewno byłoby smaczniejsze upieczone, ale skoro olbrzymy oczekiwały że zjedzą surowe, to niech tak będzie. Może to ich kolejna próba mająca przetestować ich wytrzymałość oraz szacunek do olbrzymich tradycji?
- Obiad być bardzo dobry – powiedziała głośno, kiedy już zjadła wszystko i udało jej się tego nie zwrócić. Naturalnie nie była to prawda, ale musiała udawać że bardzo jej smakowało i jest zachwycona gościną olbrzymów. – My cieszyć się, że móc zjeść z nasi nowi przyjaciele olbrzymy.
Zostali tak długo, jak życzyły sobie tego olbrzymy. Nie mogli jednak przeciągać struny, by nie zmęczyć gospodarzy swą obecnością. Podarunek w postaci purpurowego kryształu zdobytego podczas Próby Olbrzyma został ofiarowany, wspólny posiłek zjedzony – mogli więc wskakiwać na miotły i wracać do swoich domów w nadziei, że olbrzymy staną po ich stronie i że Zakon będzie zadowolony z ich dzisiejszych poczynań.
| zt. x 3
- Wracajmy. Im szybciej dotrzemy do wioski olbrzymów tym lepiej – powiedziała, kiedy kamień został już bezpiecznie zapakowany. Mogli wracać, mieli to, po co tu przyszli – a przynajmniej w to pragnęli wierzyć.
Droga powrotna rzeczywiście trwała krócej; wiedząc już, gdzie znajdują się pułapki i inne przeszkody, mogli je bezpiecznie ominąć i nie musieli poruszać się tak powoli i ostrożnie. Ale Jamie i tak patrzyła pod nogi i uważała; nie byłoby dobrze, gdyby teraz coś aktywowali i zrobili sobie krzywdę. W im lepszym stanie dotrą do wioski olbrzymów tym większy pewnie wzbudzą w nich szacunek, że dali radę przejść przez Próbę Olbrzyma i wrócili w jednym kawałku.
Jakiś czas później byli w grocie z widokiem na morze, w której zaczynali swoją „przygodę”. Jamie z ulgą zaczerpnęła w płuca świeżego morskiego powietrza. Choć nadal wiało i padało, burza chyba się skończyła, a przynajmniej oddaliła, bo nie słyszała już dudnienia grzmotów. I nadal trwał dzień, słońce nie mogło jeszcze zajść. Wzięła swoją miotłę, którą wcześniej bezpiecznie schowała w skalnej wnęce; gdy Steffen się przemienił, schowała go do tej samej kieszeni co wcześniej i wyfrunęła z groty, by poszybować nad wzburzoną morską wodą ku szczytowi klifów. Finalnie wylądowali nieopodal wioski olbrzymów, gdzie mogli zsiąść z mioteł i przygotować się psychicznie na to, co miało nastąpić za chwilę.
Jak pamiętała z tamtego dnia w Zakazanym Lesie, olbrzymy były ogromne. Wtedy co prawda widziała je będąc myszą, w którą omyłkowo przeniosła swą świadomość rzucając zaklęcie o wiele zbyt trudne jak na jej niewysoki poziom umiejętności transmutacyjnych, ale i z ludzkiej perspektywy były naprawdę wielkie i budziły respekt. Wiedziała, że gdyby tylko chciały, mogłyby z łatwością pourywać im głowy, a z ciał ugotować potrawkę. Ciekawe, czy olbrzymy jadały ludzi? Miała nadzieję że to plemię rzeczywiście było życzliwe wobec czarodziejów i że przejście ich Próby sprawi, że wszyscy wyjdą stąd w całości, i oby z nowymi sojusznikami, którzy w przyszłości pomogą Zakonowi. A nawet jeśli nie staną do walki w nie dotyczącej ich ludzkiej wojnie, to może przynajmniej nie przyłączą się do ich wrogów i nie wezmą udziału w dalszej eksterminacji mugoli.
By nie obrazić gospodarzy po wręczeniu im kamienia musieli pozostać na tradycyjnej olbrzymiej kolacji – i zjeść to, co olbrzymy im podadzą bez wybrzydzania i bez wymiotowania. Jej towarzysze próbowali też przekonać olbrzymów do ich racji, ale Jamie nie wiedziała, ile olbrzymy były w stanie zrozumieć z ich bądź co bądź złożonych wypowiedzi. Miała nadzieję że rozumiały angielski na tyle dobrze by przyswoić sobie ich słowa, choć przed wyprawą przeczytała gdzieś, że olbrzymy nie lubiły zbyt skomplikowanych słów i łatwo wpadały w gniew, kiedy wymagało się od nich zawiłego myślenia. Ich świat, język i zwyczaje były prostsze niż u ludzi, nie były istotami zbyt inteligentnymi w przeciwieństwie do goblinów czy centaurów. Bliżej im było raczej do trolli. I bardziej ceniły prezenty niż kwieciste słowa.
- My chcieć być wasi przyjaciele – powiedziała więc najprościej jak mogła, gdy wręczali im purpurową skałę. Mówiła głośno, powoli i wyraźnie, żeby gurg usłyszał jej słowa; w pełni zasługiwał na swój przydomek, rzeczywiście był bardzo wysoki i jego głowa znajdowała się kilka metrów ponad nimi, zaś oni byli tylko szczebioczącymi gdzieś przy ziemi karzełkami. – My przejść Próbę Olbrzyma i przynieść wam kryształ – dodała, gdy olbrzymy już dostrzegły przyniesiony im dar i wydawały się podekscytowane tym, że takie marne, małe ludziki jak oni podołali. Olbrzymy zapewne przypuszczały że próba sprawi im więcej problemów. Ale przeszli ją. To było najważniejsze.
Posiłek był tą mniej przyjemną częścią, ale Jamie odważnie wzięła swoją miskę pełną surowego mięsa należącego zapewne do kozy sądząc po tym, że wcześniej słyszała beczenie. Starała się nie krzywić; była przecież silną kobietą i okropna, makabrycznie prezentująca się kolacja nie mogła być jej straszna, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, jak paskudne były jej nieporadne próby kulinarne, bo do gotowania (i wszelkich stereotypowo kobiecych ról) miała dwie bardzo, ale to bardzo lewe ręce. Ale skoro kiedyś przeżyła dwa lata jedząc to co sama sobie zrobiła i nie wylądowała w Mungu na oddziale zatruć, to przeżyje i to. Żołądek skręcał jej się, gdy przełykała kolejne porcje mięsa, starając się połknąć je jak najszybciej, by jak najmniej czuć smaku. Powstrzymywała odruch wymiotny; mięso na pewno byłoby smaczniejsze upieczone, ale skoro olbrzymy oczekiwały że zjedzą surowe, to niech tak będzie. Może to ich kolejna próba mająca przetestować ich wytrzymałość oraz szacunek do olbrzymich tradycji?
- Obiad być bardzo dobry – powiedziała głośno, kiedy już zjadła wszystko i udało jej się tego nie zwrócić. Naturalnie nie była to prawda, ale musiała udawać że bardzo jej smakowało i jest zachwycona gościną olbrzymów. – My cieszyć się, że móc zjeść z nasi nowi przyjaciele olbrzymy.
Zostali tak długo, jak życzyły sobie tego olbrzymy. Nie mogli jednak przeciągać struny, by nie zmęczyć gospodarzy swą obecnością. Podarunek w postaci purpurowego kryształu zdobytego podczas Próby Olbrzyma został ofiarowany, wspólny posiłek zjedzony – mogli więc wskakiwać na miotły i wracać do swoich domów w nadziei, że olbrzymy staną po ich stronie i że Zakon będzie zadowolony z ich dzisiejszych poczynań.
| zt. x 3
19 maja
Jeszcze nie radzę sobie z tym ustrojstwem, a przez kaprysy przedmiotu przecież martwego, przez chwilę myślę, że to może Drew po prostu wcisnął mi jaki bubel. Zaraz jednak dochodzę do wniosku, że to nie w jego stylu, że to coś innego jest na rzeczy. Moje nieobycie z nieznanym wcześniej rodzajem magii na przykład, tak, żeby zacząć od początku. Karpet niczemu nie jest winien, a moje wyładowania emocjonalne wychodzą mu na zdrowie, włosie ma lśniące, wytrzepany został, jak chyba jeszcze nigdy. Na oko cacuszko pochodzi z tak zwanego odzysku; nie bruździ mi to wcale, to znaczy, że ma swoją historię i swoją duszę. Może wcześniej latał na nim jakiś szejk albo rozbójnik, siejący postrach w całej okolicy, może służył młodym zakochanym do wykradania się na nocne schadzki, może dosiadał go najpotężniejszy orientalny czarownik, władca trzech emiratów arabskich. A może wcale nie i korzystał z niego Owocowy Ahmed, przewożąc arbuzy. To już bez znaczenia, teraz wozi moje siedzenie i coś czuję, że wkrótce się zaprzyjaźnimy. Co tam miotły, byle czereśniak może sobie popylać na miotle, no i, to cudeńko osiąga znacznie większe prędkości. Osiem frędzli mechanicznych, panie, jak już opanuję zawracanie na rondzie, to za mną już tylko siwy dym zobaczą.
Latam sobie w ustronnym miejscu, z dala od wyspy Wight, coby mój stary zawału nie dostał, a nestor paluchem nie pogroził. Okoliczności przyrody też otwierają moje serce, przyjemniej się robi w towarzyszeniu widoków, ściskających wnętrzności wrażliwców. Ci bardziej utalentowani wypluwają z siebie sonety i pejzaże, zapiski artystycznego mgnienia oka, a ja, wielce uradowany, wypluwam z ust szypułkę po wyjątkowo dorodnej truskawce. Moczę stopy w płyciźnie i afirmuję, tak, jakby wojna mnie nie dotyczyła. Jakby wcale jej nie było.
Poślady mam już obite solidnie, więc na dziś zarządzam koniec, ściągam ciuchy i rzucam je na kamienie, wbiegam do morza na golasa - cóż, pustkowie totalne, kto ma mnie tu oglądać? - rozchlapując wodę. Zimną, moje ramiona osypują się gęsią skórką, zatem daję nura, by przezwyciężyć naturalny opór przed temperaturą. Wynurzam się po chwili, parskając i ocierając oczy, ale już mi lepiej. Kładę się na plecach, woda robi swoje, nie muszę za bardzo się starać, by utrzymać się na powierzchni. Rozluźniam ramiona, spinam za to brzuch i łypię sobie kontrolnie jednym okiem, by za bardzo od brzegu się nie oddalić. To nie są ćwiczenia, ale nie wyrabiam mięśni, po jakimś czasie wyłażę z wody, ślizgając się na przeklętych kamulcach, którymi usiane jest dno. Następuję na jeden, wyjątkowo wielki, soczyste kurwa w najgorszym przypadku zgorszy jedynie mnie. Trzymając się za stopę i klnąc, na czym świat stoi, kuśtykam do obozowiska, jakie urządziłem sobie nad brzegiem. Znaczy, kładę się na dywanie obok sterty ubrań, zamykam oczy i pozwalam, by słońce załatwiło sprawę suszenia za mnie. Trochę przysypiam, oczy mi się kleją, jakby kto piaskiem w nie sypnął. Ziewam i przekręcam się na bok, kwadrans drzemki, może dwie godzinki, palcami bawię się łodygą kwiatka, wyrastającego pośród kamieni. Na wpół przytomny, szarpię za jego płatki, sprawdzam fakturę liści. Przysypiam.
Jeszcze nie radzę sobie z tym ustrojstwem, a przez kaprysy przedmiotu przecież martwego, przez chwilę myślę, że to może Drew po prostu wcisnął mi jaki bubel. Zaraz jednak dochodzę do wniosku, że to nie w jego stylu, że to coś innego jest na rzeczy. Moje nieobycie z nieznanym wcześniej rodzajem magii na przykład, tak, żeby zacząć od początku. Karpet niczemu nie jest winien, a moje wyładowania emocjonalne wychodzą mu na zdrowie, włosie ma lśniące, wytrzepany został, jak chyba jeszcze nigdy. Na oko cacuszko pochodzi z tak zwanego odzysku; nie bruździ mi to wcale, to znaczy, że ma swoją historię i swoją duszę. Może wcześniej latał na nim jakiś szejk albo rozbójnik, siejący postrach w całej okolicy, może służył młodym zakochanym do wykradania się na nocne schadzki, może dosiadał go najpotężniejszy orientalny czarownik, władca trzech emiratów arabskich. A może wcale nie i korzystał z niego Owocowy Ahmed, przewożąc arbuzy. To już bez znaczenia, teraz wozi moje siedzenie i coś czuję, że wkrótce się zaprzyjaźnimy. Co tam miotły, byle czereśniak może sobie popylać na miotle, no i, to cudeńko osiąga znacznie większe prędkości. Osiem frędzli mechanicznych, panie, jak już opanuję zawracanie na rondzie, to za mną już tylko siwy dym zobaczą.
Latam sobie w ustronnym miejscu, z dala od wyspy Wight, coby mój stary zawału nie dostał, a nestor paluchem nie pogroził. Okoliczności przyrody też otwierają moje serce, przyjemniej się robi w towarzyszeniu widoków, ściskających wnętrzności wrażliwców. Ci bardziej utalentowani wypluwają z siebie sonety i pejzaże, zapiski artystycznego mgnienia oka, a ja, wielce uradowany, wypluwam z ust szypułkę po wyjątkowo dorodnej truskawce. Moczę stopy w płyciźnie i afirmuję, tak, jakby wojna mnie nie dotyczyła. Jakby wcale jej nie było.
Poślady mam już obite solidnie, więc na dziś zarządzam koniec, ściągam ciuchy i rzucam je na kamienie, wbiegam do morza na golasa - cóż, pustkowie totalne, kto ma mnie tu oglądać? - rozchlapując wodę. Zimną, moje ramiona osypują się gęsią skórką, zatem daję nura, by przezwyciężyć naturalny opór przed temperaturą. Wynurzam się po chwili, parskając i ocierając oczy, ale już mi lepiej. Kładę się na plecach, woda robi swoje, nie muszę za bardzo się starać, by utrzymać się na powierzchni. Rozluźniam ramiona, spinam za to brzuch i łypię sobie kontrolnie jednym okiem, by za bardzo od brzegu się nie oddalić. To nie są ćwiczenia, ale nie wyrabiam mięśni, po jakimś czasie wyłażę z wody, ślizgając się na przeklętych kamulcach, którymi usiane jest dno. Następuję na jeden, wyjątkowo wielki, soczyste kurwa w najgorszym przypadku zgorszy jedynie mnie. Trzymając się za stopę i klnąc, na czym świat stoi, kuśtykam do obozowiska, jakie urządziłem sobie nad brzegiem. Znaczy, kładę się na dywanie obok sterty ubrań, zamykam oczy i pozwalam, by słońce załatwiło sprawę suszenia za mnie. Trochę przysypiam, oczy mi się kleją, jakby kto piaskiem w nie sypnął. Ziewam i przekręcam się na bok, kwadrans drzemki, może dwie godzinki, palcami bawię się łodygą kwiatka, wyrastającego pośród kamieni. Na wpół przytomny, szarpię za jego płatki, sprawdzam fakturę liści. Przysypiam.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Dzikie wybrzeże było namiastką tego, co znała z rodzinnych stron, ale i nawet ta namiastka pozwalała Safii polubić Wyspy troszkę bardziej, niż przed laty, i spędzać więcej czasu poza posiadłością, zwłaszcza teraz, w takich czasach. Prawie pewna, że nikt poza nią nie pokusi się o spacer w o wiele wyższej temperaturze, zaskakującej jak na wiosnę, oddawała się kontemplacjom z przyrodą już od dłuższego czasu.
Kiedy jednak dostrzegła w oddali coś, co przypominało wyrzucone na brzeg morskie stworzenie, któremu była nawet skłonna pomóc – lub zabrać coś, co nadawało się na ingrediencje, wszak nie lubiła marnowania dobrych składników do swoich alchemicznych eksperymentów – zmieniła cel wędrówki. Ale im bliżej była, a coś, co leżało na piasku w miarę zbliżania się nie przypominało już zwierzęcia, a wyjątkowo blade i wątłe zwłoki człowieka, znajdujące się koło sterty śmieci, szybko zaniechała swojego celu, starając się uspokoić bijące szybciej serce. Nie dlatego, że się czegoś obawiała; od czegoś przecież była stąpająca krok w krok za nią służba, wyraźnie dzisiaj znudzona swoją egzystencją i wyższą niż zwykle temperaturą, nieodczuwalną dla niej.
– Olivio, sprawdź to – nakazała niewiele młodszej od siebie dziewczynie sprawdzenie tego, co znajdowało się w niedalekiej odległości przed nimi a kiedy po chwili służka niemal odskoczyła z piskiem, odwracając głowę jakby odnalazła sekretne zejście do lochu Bazyliszka, ciemnowłosa czarownica w zirytowaniu zmarszczyła czoło. Bardziej chyba od zachowania służki denerwowało ją oczekiwanie, aż ta odnajdzie zgubiony po drodze język i wydusi z siebie cokolwiek. Kiedy jednak zaczęła mówić, z całej wypowiedzi zdołała wyłapać nazwisko lorda Lestrange. Pomimo rodowych zaszłości, nie mogła przejść obojętnie obok faktu, że jeden z dziedziców leżał na pustkowiu, bo to wprost nie mieściło się jej w głowie. Wprawdzie słyszała, że Francis był dość ekstrawaganckim arystokratą, ale ekstrawagancji tej doszukiwała się w jego sposobie bycia, czy pracy, nie zaś w ekshibicjonistycznych manifestach na środku pustkowia.
Bez namysłu zbliżyła się do człowieka, który faktycznie okazał się lordem Lestrange... nagim lordem Lestrange, najwidoczniej zapominającym, że nie znajdował się na ziemiach swojego rodu. O ile w innym przypadku uznałaby to za coś zabawnego, o tyle jako uczestniczka tego spotkania jak na razie nie odnalazła w sobie nic, poza zażenowaniem i zaskoczeniem, i gromiącym spojrzeniem posłanym w stronę służki. Ze wszystkich informacji pominęła ten jeden, dość istotny fakt.
– Sprawdź, czy oddycha – poleciła ponownie, sama zaś stała już odwrócona tyłem do lorda, uznając, że zobaczyła o wiele za dużo tego, co na pierwszy rzut oka przypominało kawałek uciętej mandragory. To jednak nie przeszkodziło czarownicy w zerknięciu nań ponownie i rzuceniu na Francisa niewybrednego zaklęcia, kiedy tylko dostała potwierdzenie, że lord najwyraźniej uciął sobie krótką drzemkę, bo oddycha normalnie i bez trudności. – Balneo.
Kiedy jednak dostrzegła w oddali coś, co przypominało wyrzucone na brzeg morskie stworzenie, któremu była nawet skłonna pomóc – lub zabrać coś, co nadawało się na ingrediencje, wszak nie lubiła marnowania dobrych składników do swoich alchemicznych eksperymentów – zmieniła cel wędrówki. Ale im bliżej była, a coś, co leżało na piasku w miarę zbliżania się nie przypominało już zwierzęcia, a wyjątkowo blade i wątłe zwłoki człowieka, znajdujące się koło sterty śmieci, szybko zaniechała swojego celu, starając się uspokoić bijące szybciej serce. Nie dlatego, że się czegoś obawiała; od czegoś przecież była stąpająca krok w krok za nią służba, wyraźnie dzisiaj znudzona swoją egzystencją i wyższą niż zwykle temperaturą, nieodczuwalną dla niej.
– Olivio, sprawdź to – nakazała niewiele młodszej od siebie dziewczynie sprawdzenie tego, co znajdowało się w niedalekiej odległości przed nimi a kiedy po chwili służka niemal odskoczyła z piskiem, odwracając głowę jakby odnalazła sekretne zejście do lochu Bazyliszka, ciemnowłosa czarownica w zirytowaniu zmarszczyła czoło. Bardziej chyba od zachowania służki denerwowało ją oczekiwanie, aż ta odnajdzie zgubiony po drodze język i wydusi z siebie cokolwiek. Kiedy jednak zaczęła mówić, z całej wypowiedzi zdołała wyłapać nazwisko lorda Lestrange. Pomimo rodowych zaszłości, nie mogła przejść obojętnie obok faktu, że jeden z dziedziców leżał na pustkowiu, bo to wprost nie mieściło się jej w głowie. Wprawdzie słyszała, że Francis był dość ekstrawaganckim arystokratą, ale ekstrawagancji tej doszukiwała się w jego sposobie bycia, czy pracy, nie zaś w ekshibicjonistycznych manifestach na środku pustkowia.
Bez namysłu zbliżyła się do człowieka, który faktycznie okazał się lordem Lestrange... nagim lordem Lestrange, najwidoczniej zapominającym, że nie znajdował się na ziemiach swojego rodu. O ile w innym przypadku uznałaby to za coś zabawnego, o tyle jako uczestniczka tego spotkania jak na razie nie odnalazła w sobie nic, poza zażenowaniem i zaskoczeniem, i gromiącym spojrzeniem posłanym w stronę służki. Ze wszystkich informacji pominęła ten jeden, dość istotny fakt.
– Sprawdź, czy oddycha – poleciła ponownie, sama zaś stała już odwrócona tyłem do lorda, uznając, że zobaczyła o wiele za dużo tego, co na pierwszy rzut oka przypominało kawałek uciętej mandragory. To jednak nie przeszkodziło czarownicy w zerknięciu nań ponownie i rzuceniu na Francisa niewybrednego zaklęcia, kiedy tylko dostała potwierdzenie, że lord najwyraźniej uciął sobie krótką drzemkę, bo oddycha normalnie i bez trudności. – Balneo.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Niewidzący wzrok błądzi blisko ziemi, potyka się o kamyczki, zostawia ślady w piasku, zahacza o nierówną fakturę niewybrednych roślin o systemach korzeniowych skrytych głęboko w niegościnnym podłożu. To rzadkość, bym oglądał naturę z tej perspektywy, innej rośliny pozbawionej władzy w nogach, czucia w ogóle. Ledwo ruszam powieką, co dopiero zaś głową, ale, na szczęście to tylko lenistwo, ospalstwo, a nie faktyczny stan rzeczy. Korzystam z niego, opierając brodę na ramieniu i przypatrując się kolumnie dzielnych mrówek zmierzających marszowym krokiem do sobie tylko znanego miejsca przeznaczenia, ich trasa biegnie przez zgięty róg dywanu, zastanawiam się, czy go ominą, czy jakby nigdy nic przetoczą się przez barwione płótno, gdzie grożą im moje palce i mój cień. Kroczą dalej, jasne że tak, nie stawiam im przeszkód, nie pobieram myta, nie zadaję zagadek. Nie macham też biała chustką na pożegnanie, bo w końcu przyroda zwyczajnie mnie usypia. Nie cisza, a odgłos fal rozbijających się o skały, szelest niskich zarośli, szemranie żyjątek skrytych gdzieś pośród tych lichych traw. Łagodna to kołysanka, nie wiem kiedy, nie wiem jak, najpierw mrużę jedno oko, później drugie, a po chwili oddycham już głęboko i miarowo. Mam dobry sen, głęboki, pozwalam się sobie odprężyć, a w nim, z dala od jawy, bawię się naprawdę świetnie.
Do czasu.
Obracam się na drugi bok, mruczę coś niewyraźnie, machinalnie ocieram usta, bo z kącika poleciało mi trochę śliny, aż tu nagle z błogiego transu wyrywa mnie niespodziewany i lodowaty prysznic.
-Aaaaaa - wrzeszczę, zrywając się na równe nogi. Odruchowo chwytam się za własne ramiona, żeby nieco ocieplić sytuację, nie wiem co się dzieje, rozglądam się dookoła zdezorientowany i - daleko winnego mej przymusowej kąpieli szukać nie muszę, bo oto napotykam tą, która bez dwóch zdań ponosi za nią odpowiedzialność. Lady Shakclebolt we własnej osobie, łatwo mi ją osądzać, bo doprawdy nie uważam, by towarzysząca jej dziewczyna, która usilnie stara się na mnie nie patrzeć, pokusiła się o ten dowcip. To dość paradne, jestem zły, nagi, ociekający wodą i raczej bez pomysłu, jak odkręcić tą żenującą sytuację. Żenującą, bo po pierwsze lady Shacklebolt zdecydowanie nie powinna widzieć mnie w stroju Adama, a po drugie, mój penis po potraktowaniu go wodnym biczem o temperaturze wołającej o pomstę do nieba, skurczył się o połowę. Ekstra, teraz naprawdę mam nadzieję, że widziała go w pełnej krasie, bo będzie obciach, jeśli to się rozniesie.
No i stary zmyje mi głowę porządnie, ale przecież ja tylko... zażywałem kąpieli słonecznej? Pośrodku jebanego pustkowia, przez kilka godzin szusowania na dywanie te dwa metry nad ziemią, żywej duszy tu nie widziałem. A jak rozebrałem się do rosołu, proszę bardzo, orszak pieprzonych Shackleboltów.
-Lady Shacklebolt - odzyskuję głos, więc witam się, kłaniając się dwornie. Nie ma sensu panikować ani udawać, że nic się nie stało, ale jednak wolałbym pogawędzić z Safią w ubraniu - zechciałaby poprosić lady swe służki, aby się odwróciły, żebym mógł się odziać? - pytam na tyle grzecznie, na ile mogę, zważając na absurd tej sytuacji. Sam bym to zrobił, tylko że zwrócenie się tyłkiem w stronę panienki z której rodziną moja rodzina ma, cóż, kosę, nie wydaje mi się najszczęśliwszym pomysłem.
-Zaznaczę, że nie spodziewałem się kompanii dzisiejszego popołudnia - mówię, wciągając spodnie i obracając się przez ramię, by spojrzeć, czy przypadkiem nie podgląda -jeśli jednak wyrazisz takie życzenie, chętnie potowarzyszę Ci w przechadzce, lady Shakclebolt - proponuję, co chyba jest niesmaczne(?) w kontekście naszych perypetii - służka, panienka, druga służka i ja, tak możemy spacerować - dodaję prędko, coby uchronić się przed zarzutami o nieobyczajność - naturalnie zaoferowałbym ci ramię lady Safio, lecz pojmuję... niezwykłość tej sytuacji - bronię się jako-tako, reputacja mi wisi, ale nie chcę wyjść na zboczeńca. Dziwne, że zdanie jednej młodziutkiej lady droższe mi bardziej niż opinia publiczna, lecz to wszystko rzecz manipulacji, plotek, kłamstw itede, a te są męczące. Nie zamierzałem się obnażać przed cnotliwą szlachcianką, proste. Wolałbym... wolałbym na przykład dotknąć jej włosów, nie mam zielonego pojęcia, jak utrzymują się dookoła jej głowy, jak może być ich tak dużo, jak... Chyba za długo się na nią gapię, więc przestaję, dopinam ostatni guzik koszuli i uśmiecham się wdzięcznie - madame?
Do czasu.
Obracam się na drugi bok, mruczę coś niewyraźnie, machinalnie ocieram usta, bo z kącika poleciało mi trochę śliny, aż tu nagle z błogiego transu wyrywa mnie niespodziewany i lodowaty prysznic.
-Aaaaaa - wrzeszczę, zrywając się na równe nogi. Odruchowo chwytam się za własne ramiona, żeby nieco ocieplić sytuację, nie wiem co się dzieje, rozglądam się dookoła zdezorientowany i - daleko winnego mej przymusowej kąpieli szukać nie muszę, bo oto napotykam tą, która bez dwóch zdań ponosi za nią odpowiedzialność. Lady Shakclebolt we własnej osobie, łatwo mi ją osądzać, bo doprawdy nie uważam, by towarzysząca jej dziewczyna, która usilnie stara się na mnie nie patrzeć, pokusiła się o ten dowcip. To dość paradne, jestem zły, nagi, ociekający wodą i raczej bez pomysłu, jak odkręcić tą żenującą sytuację. Żenującą, bo po pierwsze lady Shacklebolt zdecydowanie nie powinna widzieć mnie w stroju Adama, a po drugie, mój penis po potraktowaniu go wodnym biczem o temperaturze wołającej o pomstę do nieba, skurczył się o połowę. Ekstra, teraz naprawdę mam nadzieję, że widziała go w pełnej krasie, bo będzie obciach, jeśli to się rozniesie.
No i stary zmyje mi głowę porządnie, ale przecież ja tylko... zażywałem kąpieli słonecznej? Pośrodku jebanego pustkowia, przez kilka godzin szusowania na dywanie te dwa metry nad ziemią, żywej duszy tu nie widziałem. A jak rozebrałem się do rosołu, proszę bardzo, orszak pieprzonych Shackleboltów.
-Lady Shacklebolt - odzyskuję głos, więc witam się, kłaniając się dwornie. Nie ma sensu panikować ani udawać, że nic się nie stało, ale jednak wolałbym pogawędzić z Safią w ubraniu - zechciałaby poprosić lady swe służki, aby się odwróciły, żebym mógł się odziać? - pytam na tyle grzecznie, na ile mogę, zważając na absurd tej sytuacji. Sam bym to zrobił, tylko że zwrócenie się tyłkiem w stronę panienki z której rodziną moja rodzina ma, cóż, kosę, nie wydaje mi się najszczęśliwszym pomysłem.
-Zaznaczę, że nie spodziewałem się kompanii dzisiejszego popołudnia - mówię, wciągając spodnie i obracając się przez ramię, by spojrzeć, czy przypadkiem nie podgląda -jeśli jednak wyrazisz takie życzenie, chętnie potowarzyszę Ci w przechadzce, lady Shakclebolt - proponuję, co chyba jest niesmaczne(?) w kontekście naszych perypetii - służka, panienka, druga służka i ja, tak możemy spacerować - dodaję prędko, coby uchronić się przed zarzutami o nieobyczajność - naturalnie zaoferowałbym ci ramię lady Safio, lecz pojmuję... niezwykłość tej sytuacji - bronię się jako-tako, reputacja mi wisi, ale nie chcę wyjść na zboczeńca. Dziwne, że zdanie jednej młodziutkiej lady droższe mi bardziej niż opinia publiczna, lecz to wszystko rzecz manipulacji, plotek, kłamstw itede, a te są męczące. Nie zamierzałem się obnażać przed cnotliwą szlachcianką, proste. Wolałbym... wolałbym na przykład dotknąć jej włosów, nie mam zielonego pojęcia, jak utrzymują się dookoła jej głowy, jak może być ich tak dużo, jak... Chyba za długo się na nią gapię, więc przestaję, dopinam ostatni guzik koszuli i uśmiecham się wdzięcznie - madame?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie wypadało, jednak nim jeszcze Safia zwróciła się plecami do nagiego lorda, z satysfakcją obserwowała jak wiadro pełne wody przechyla się, oblewając wkrótce zawartością Francisa. Chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że nagrzane ciało w zetknięciu z lodowatą wodą mogło wywołać w czarodzieju szok termiczny, myśl tę zrzuciła na drugi plan – powinien był się liczyć z każdymi konsekwencjami zasypiania bez odzienia na publicznej, wcale nie tak pustej jakby się wydawało, plaży. Żałowała za to, że przez zwykłą ludzką przyzwoitość nie dostrzegła już skonfundowanej miny lorda, lecz była w stanie sobie ją wyobrazić po samych niezadowolonych pomrukach dochodzących zza jej ramienia.
– Naturalnie – odparła i bez większego przekonania odchrząknęła z dezaprobatą, sugerując dziewczętom, by się odwróciły, później zaś poczekała, aż Francis doprowadzi się do porządku i po wcześniejszym upewnieniu się, że znowu nie skala jej psychiki, odwróciła się. W milczeniu, z uniesioną brwią, i bez cienia jakiegokolwiek uśmiechu, wbiła świdrujące spojrzenie w bladą twarz mężczyzny. – Dobrze się czujesz, sir? Powinnam kogoś powiadomić? – spytała podejrzliwie; kto wie, może miał początki choroby i zbyt pochopnie oceniła jego zachowanie? Każdy ród strzegł tajemnic rodziny, zwłaszcza tych, które wystawiały nazwisko na pośmiewisko.
Sytuacja, chociaż w pewnym stopniu zabawna, była na tyle absurdalna, że czarownica naprawdę liczyła w głębi duszy na rozejście się po kościach. Nie potrzebowała poprzekręcanych historii, brzydkich plotek z nią w roli głównej, ani tym bardziej tego, by jej rodzina dowiedziała się o tym, co się tutaj wydarzyło – ze względu nie tyle swoje, co dobro lorda Francisa – skoro właściwie już odpowiadała nie tylko za nazwisko swojego rodu, ale w pewnym stopniu również za nazwisko przyszłego męża. Wiedziała, że musi dopilnować, by służki nie pisnęły ani słowa; postraszenie ich długimi szpilkami do szmacianych voodoo laleczek powinno załatwić sprawę.
– Och, lordzie Lestrange, życie lubi krzyżować nam plany w najmniej oczekiwanych momentach – westchnęła splatając dłonie w koszyczek na przodzie sukienki – chciałabym jednak zauważyć sir, za twoim pozwoleniem, że sypianie w miejscu publicznym bez ubrań chyba jest, cóż, niezgodne z prawem – a może się myliła? Znawczyni prawa była z niej mierna, ale miała przeczucie, że tym razem się nie pomyliła. Zresztą, prawo prawem, to było niezgodne z ludzką przyzwoitością i krwią, która płynęła w żyłach lorda, zasadami, wciskanymi im do głów od maleńkości. O ile być może nie do końca rozumiała zwyczaje brytyjskiej arystokracji, o tyle wątpiła, by podobne wybryki były tolerowane gdziekolwiek. Zwłaszcza u młodego kawalera na wydaniu. Jego propozycja jednak nie wydała się lady niesmaczna, choć w zaistniałych okolicznościach na szczęście widziała możliwość równie kulturalnej odmowy. Nie życzyła sobie towarzystwa.
– Masz rację, sir, sytuacja rzeczywiście jest niezwykła i nie jestem pewna co począć dalej – daleka była od donoszenia rodzicom, czy rodzinie Francisa, czy nawet puszczania soczystej plotki dalej, ku uciesze innych dam, skoro właściwie bezkarnie mogła się nieco wyzłośliwić, to czemu miałaby z tego nie skorzystać? Na ten moment zamierzała co najwyżej zestresować mężczyznę i zapomnieć o tym, co ujrzała. Dopiero potem dostrzegła leżący w piasku dywan; wyglądało na to, że lord rzeczywiście był ekstrawagancki. Albo co najmniej żądny przygód. Tak czy inaczej, została nauczona, by subtelnie przymykać oko – w tym przypadku odwracać głowę – i nie zwracać uwagi na męskie dziwactwa.
– Uczy się lord latać na dywanie? – zagadnęła nie kryjąc zdziwienia. Sądziła, że nikt poza rodem Shafiqów nie uznaje tego środka transportu i nie ma do niego dostępu.
– Naturalnie – odparła i bez większego przekonania odchrząknęła z dezaprobatą, sugerując dziewczętom, by się odwróciły, później zaś poczekała, aż Francis doprowadzi się do porządku i po wcześniejszym upewnieniu się, że znowu nie skala jej psychiki, odwróciła się. W milczeniu, z uniesioną brwią, i bez cienia jakiegokolwiek uśmiechu, wbiła świdrujące spojrzenie w bladą twarz mężczyzny. – Dobrze się czujesz, sir? Powinnam kogoś powiadomić? – spytała podejrzliwie; kto wie, może miał początki choroby i zbyt pochopnie oceniła jego zachowanie? Każdy ród strzegł tajemnic rodziny, zwłaszcza tych, które wystawiały nazwisko na pośmiewisko.
Sytuacja, chociaż w pewnym stopniu zabawna, była na tyle absurdalna, że czarownica naprawdę liczyła w głębi duszy na rozejście się po kościach. Nie potrzebowała poprzekręcanych historii, brzydkich plotek z nią w roli głównej, ani tym bardziej tego, by jej rodzina dowiedziała się o tym, co się tutaj wydarzyło – ze względu nie tyle swoje, co dobro lorda Francisa – skoro właściwie już odpowiadała nie tylko za nazwisko swojego rodu, ale w pewnym stopniu również za nazwisko przyszłego męża. Wiedziała, że musi dopilnować, by służki nie pisnęły ani słowa; postraszenie ich długimi szpilkami do szmacianych voodoo laleczek powinno załatwić sprawę.
– Och, lordzie Lestrange, życie lubi krzyżować nam plany w najmniej oczekiwanych momentach – westchnęła splatając dłonie w koszyczek na przodzie sukienki – chciałabym jednak zauważyć sir, za twoim pozwoleniem, że sypianie w miejscu publicznym bez ubrań chyba jest, cóż, niezgodne z prawem – a może się myliła? Znawczyni prawa była z niej mierna, ale miała przeczucie, że tym razem się nie pomyliła. Zresztą, prawo prawem, to było niezgodne z ludzką przyzwoitością i krwią, która płynęła w żyłach lorda, zasadami, wciskanymi im do głów od maleńkości. O ile być może nie do końca rozumiała zwyczaje brytyjskiej arystokracji, o tyle wątpiła, by podobne wybryki były tolerowane gdziekolwiek. Zwłaszcza u młodego kawalera na wydaniu. Jego propozycja jednak nie wydała się lady niesmaczna, choć w zaistniałych okolicznościach na szczęście widziała możliwość równie kulturalnej odmowy. Nie życzyła sobie towarzystwa.
– Masz rację, sir, sytuacja rzeczywiście jest niezwykła i nie jestem pewna co począć dalej – daleka była od donoszenia rodzicom, czy rodzinie Francisa, czy nawet puszczania soczystej plotki dalej, ku uciesze innych dam, skoro właściwie bezkarnie mogła się nieco wyzłośliwić, to czemu miałaby z tego nie skorzystać? Na ten moment zamierzała co najwyżej zestresować mężczyznę i zapomnieć o tym, co ujrzała. Dopiero potem dostrzegła leżący w piasku dywan; wyglądało na to, że lord rzeczywiście był ekstrawagancki. Albo co najmniej żądny przygód. Tak czy inaczej, została nauczona, by subtelnie przymykać oko – w tym przypadku odwracać głowę – i nie zwracać uwagi na męskie dziwactwa.
– Uczy się lord latać na dywanie? – zagadnęła nie kryjąc zdziwienia. Sądziła, że nikt poza rodem Shafiqów nie uznaje tego środka transportu i nie ma do niego dostępu.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Gdy ma się o sobie wysokie mniemanie, często nie dostrzega się niczego poza końcem własnego nosa. My, Anglicy, czy jak kto woli: Brytyjczycy zaś we krwi (i znowu, jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o krew) mamy zapisane poczuwanie się do zbawiania całej reszty i forsowaniu naprzód w kulturowym wyścigu szczurów. Kolonie to dopiero początek, lecz tak na dobrą sprawę, co wiemy o świecie poza własnym podwórkiem? I czy on naprawdę nas pochłania, czy żremy te informacje wyłącznie po to, by raz zabłysnąć podczas towarzyskiego debiutu, a później stąpać na pewnym gruncie i uchodzić za ludzi nie tylko pięknych i rozumnych, a również wykształconych? Przeczytałem kilka książek, liznąłem pobieżnie zwyczaje starożytnych Rzymian, pamiętam, jaka rzeka przepływa przez Indie, potrafię dzielić w pamięci przez dwucyfrowe liczby, lecz nie przydaje mi się to kompletnie na nic, gdy tak goły i wesoły stoję naprzeciw młodej lady z egzotycznego kraju.
O którym nic nie wiem.
Teraz wychodzi na jaw potworne zaniedbanie, moje, moich nauczycieli oraz moich rodziców. Może lady Safia właśnie postąpiła zgodnie z zawiłym protokołem grzecznościowym ze swych rodzinnych stron, podczas gdy ja zachowuję się podobnie do rozjuszonego byka, sycząc i parskając? Rozumiem, mało prawdopodobne, lecz... nie niemożliwe. Safia rozpoczyna tą konwersację ze strategicznie lepszej pozycji, a ja muszę ją dogonić. Przynajmniej zrównać się z nią, dotrzymać kroku i po owym mokrym incydencie, nie dopuścić do tego, by cokolwiek wybiło mnie z rytmu. Wciąż trzęsąc się z zimna wsuwam spodnie, wcześniej puszczając oczko do jednej z służących. Tyle ode mnie, co się stało, to się nie odstanie, prawda? Zmieniam taktykę, bo bo inaczej to bym musiał przywdziać wór pokutny i do Hampshire na bosaka wracać.
-Wyśmienicie, lady Shacklebolt. Zimne prysznice dobrze robią na krążenie - odpowiadam nieco bezczelnie i szczerzę się bezceremonialnie. Zdrowy rozsądek każe mi w takiej sytuacji udawać, że nic a nic się nie stało, ale ja mam go w poważaniu - rozumiem, że to z troski postanowiła lady zafundować mi kąpiel? Tak bezinteresowną postawę należy chwalić - peroruję dalej, jak najbardziej uprzejmie, choć przecież w pierwszej chwili miałem ochotę ją udusić. Nie-na-wi-dzę zimnej wody.
-Och, jestem pewny, że w naszym prawie nie ma takiego artykułu - stwierdzam, beztrosko machając ręką - możliwe, że wspomniane zostaje sianie zgorszenia, ale to chyba nie dotyczy tej sytuacji, nieprawdaż? - dodaję chytrze. Jeśli chce mojej pokuty, niech przyzna się do pewnego dyskomfortu, ja nie pierwszy raz omawiam swą nagość, chociaż pierwszy raz z prawie nieznajomą lady. Jasne, wolałbym, żeby mnie nie widziała w całej - skąpej, przez temperaturę - krasie, ale rozlanego mleka nie wpakuję już z powrotem do butelki, no nie?
-Och, możemy po prostu kontynuować to, co zamierzaliśmy robić przed tym drobnym incydentem. Ja, naturalnie do mojej drzemki już nie wrócę - patrzę na nią z mało subtelnym wyrzutem. Koniec świata, gdzie moje osiem godzin snu dziennie? Wieczorem muszę być w Wenus, tam sobie na pewno nie pośpię, chyba że zabarykaduję się w gabinecie i pozostawię bieżące sprawy w rękach Giovanny - za to ty, lady, czuj się absolutnie swobodnie, cokolwiek skłoniło cię do zapuszczenia się w te rewiry. Zaręczam, że nie będę się naprzykrzał - umiem zająć się sobą, widziała przecież. Nie muszę jej niczego udowadniać.
-Aaa, owszem - odpowiadam przeciągle, gdy uwaga Safii spada ze mnie, na barwny dywan rozłożony na piasku. Ma dobre oko, rozpoznaje, że to nie byle jaki koc, za zrobienie sobie z niego legowiska zresztą pewnie oberwie mi się solidnie. Ten dywan zdecydowanie jest za mądry i wprost nie znosi sprowadzania się do roli zwykłego przedmiotu codziennego użytku. Co prawda, wyścigowa miotła również nie wyraziłaby entuzjazmu, gdyby nią zamiatać podłogę, ale na litość, to co innego! - czy w twoich rodzinnych stronach również się z nich korzysta, lady? Razem z rodem Shafiqów pracujemy nad spopularyzowaniem ich w Wielkiej Brytanii. Doskonale sprawdzają się jako transport rodzinny - kłamię bez zmrużenia oka. Właściwie, bez powodu, ot tak, by ubarwić tą konwersację, która, odkąd się ubrałem, traci nieco koloru.
O którym nic nie wiem.
Teraz wychodzi na jaw potworne zaniedbanie, moje, moich nauczycieli oraz moich rodziców. Może lady Safia właśnie postąpiła zgodnie z zawiłym protokołem grzecznościowym ze swych rodzinnych stron, podczas gdy ja zachowuję się podobnie do rozjuszonego byka, sycząc i parskając? Rozumiem, mało prawdopodobne, lecz... nie niemożliwe. Safia rozpoczyna tą konwersację ze strategicznie lepszej pozycji, a ja muszę ją dogonić. Przynajmniej zrównać się z nią, dotrzymać kroku i po owym mokrym incydencie, nie dopuścić do tego, by cokolwiek wybiło mnie z rytmu. Wciąż trzęsąc się z zimna wsuwam spodnie, wcześniej puszczając oczko do jednej z służących. Tyle ode mnie, co się stało, to się nie odstanie, prawda? Zmieniam taktykę, bo bo inaczej to bym musiał przywdziać wór pokutny i do Hampshire na bosaka wracać.
-Wyśmienicie, lady Shacklebolt. Zimne prysznice dobrze robią na krążenie - odpowiadam nieco bezczelnie i szczerzę się bezceremonialnie. Zdrowy rozsądek każe mi w takiej sytuacji udawać, że nic a nic się nie stało, ale ja mam go w poważaniu - rozumiem, że to z troski postanowiła lady zafundować mi kąpiel? Tak bezinteresowną postawę należy chwalić - peroruję dalej, jak najbardziej uprzejmie, choć przecież w pierwszej chwili miałem ochotę ją udusić. Nie-na-wi-dzę zimnej wody.
-Och, jestem pewny, że w naszym prawie nie ma takiego artykułu - stwierdzam, beztrosko machając ręką - możliwe, że wspomniane zostaje sianie zgorszenia, ale to chyba nie dotyczy tej sytuacji, nieprawdaż? - dodaję chytrze. Jeśli chce mojej pokuty, niech przyzna się do pewnego dyskomfortu, ja nie pierwszy raz omawiam swą nagość, chociaż pierwszy raz z prawie nieznajomą lady. Jasne, wolałbym, żeby mnie nie widziała w całej - skąpej, przez temperaturę - krasie, ale rozlanego mleka nie wpakuję już z powrotem do butelki, no nie?
-Och, możemy po prostu kontynuować to, co zamierzaliśmy robić przed tym drobnym incydentem. Ja, naturalnie do mojej drzemki już nie wrócę - patrzę na nią z mało subtelnym wyrzutem. Koniec świata, gdzie moje osiem godzin snu dziennie? Wieczorem muszę być w Wenus, tam sobie na pewno nie pośpię, chyba że zabarykaduję się w gabinecie i pozostawię bieżące sprawy w rękach Giovanny - za to ty, lady, czuj się absolutnie swobodnie, cokolwiek skłoniło cię do zapuszczenia się w te rewiry. Zaręczam, że nie będę się naprzykrzał - umiem zająć się sobą, widziała przecież. Nie muszę jej niczego udowadniać.
-Aaa, owszem - odpowiadam przeciągle, gdy uwaga Safii spada ze mnie, na barwny dywan rozłożony na piasku. Ma dobre oko, rozpoznaje, że to nie byle jaki koc, za zrobienie sobie z niego legowiska zresztą pewnie oberwie mi się solidnie. Ten dywan zdecydowanie jest za mądry i wprost nie znosi sprowadzania się do roli zwykłego przedmiotu codziennego użytku. Co prawda, wyścigowa miotła również nie wyraziłaby entuzjazmu, gdyby nią zamiatać podłogę, ale na litość, to co innego! - czy w twoich rodzinnych stronach również się z nich korzysta, lady? Razem z rodem Shafiqów pracujemy nad spopularyzowaniem ich w Wielkiej Brytanii. Doskonale sprawdzają się jako transport rodzinny - kłamię bez zmrużenia oka. Właściwie, bez powodu, ot tak, by ubarwić tą konwersację, która, odkąd się ubrałem, traci nieco koloru.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ledwie powstrzymała się od przewrócenia oczami słysząc komentarz wypływający z ust lorda i szybko doszła do wniosku, że zdecydowanie lepiej wyglądał, gdy nie mówił. Bo kiedy tylko otwierał usta wychodziło z niego to wszystko, czego unikała przez lata podczas szlacheckich spędów – bezczelność, arogancja i głupota. Zatrzepotała rzęsami, kiedy wzruszyła w odpowiedzi drobnymi, odsłoniętymi w granicach smaku ramionami.
– Z zasady nie zbliżam się do leżących pod moimi nogami zwłok ani bezdomnych – nagi lord z daleka przypominał i jedno i drugie, pomyślała, lecz nie dodała na głos – nim lord postanowi zażywać kąpieli i drzemek pod chmurką, polecam poczytać o skutkach nadmiernego wystawiania się na słońce a później docenić moją bezinteresowną pomoc – chociaż o uszkodzenie mózgu w przypadku stojącego nieopodal mężczyzny się nie martwiła, wolała nie zostać w żaden sposób powiązana z jego osobą wtedy, gdyby rzeczywiście mu się coś stało. Była damą, ale to przecież nie zwalniało jej z obowiązku sprawdzenia czy z drugim przedstawicielem błękitnej krwi wszystko było w porządku. A przynajmniej tak ją nauczono.
– Proszę nie mylić pojęć, lordzie Lestrange – wbrew pozorom wcale nie czuła dyskomfortu a zaskakującą, dziwną obojętność. – Mój ojciec jest znawcą prawa w Ministerstwie; dopytam go i z pewnością lorda poinformuję o swoim odkryciu – wprawdzie ostatnim co zamierzała zrobić było wypytanie o paradowanie nago w miejscu publicznym, ale lord wprost sam prosił się o podniesienie mu ciśnienia bardziej, niż zrobiła to psotnym zaklęciem.
Spostrzegawczość czarownicy pozwoliła jej nie tylko wyłapać to, na jakim dywanie latał lord Lestrange, ale również kłamstwo, które kryło się za jego słowami. To nie było szczególnie skomplikowane: wiedziała, że ród taki jak Shafiqowie zaciskał parol nad latającymi środkami transportu i szczerze wątpiła, by tkwiła w nich chęć do rozprowadzania go pośród brytyjskich obywateli, od których stronili o wiele bardziej niż jej własny ród. Zwłaszcza wśród białej, niekoniecznie rozumnej, arystokracji.
– To interesujące – przyznała, z łatwością udając, że uwierzyła w zapewnienia mężczyzny. – Mój narzeczony nie wspominał, że jego ród podejmuje się tak karkołomnej próby. Cóż, muszę mu pogratulować pomysłowości i życzyć powodzenia – skłamała spokojnie. Chociaż nie zamierzała wspominać nikomu słowem o tym spotkaniu, upatrzyła sobie niezwykłą radość w stresowaniu lorda. Nie dość, że tylko od niej i służek zależało podtrzymanie jego reputacji, tak gdyby tylko chciała – i była złośliwa, a potrafiła być – bez zmrużenia okiem wprowadziłaby trochę negatywnych fluidów pomiędzy ród Zacharego a ród ekstrawaganckiego dziedzica. Z czystego szacunku do cennego czasu przyszłego męża wolałaby tego nie robić, z drugiej strony jednak – może dzięki temu Francis dostałby nauczkę? Kłamania w oczy nie tolerowała równie mocno co angielskiej kuchni.
– Bardzo zbladłeś, sir, najwidoczniej zimny prysznic nie poprawił wystarczająco twojego krążenia – uśmiechnęła się przesadnie słodko, jadowicie, zauważając jak mężczyzna stracił rezon i przybrał trupio blady kolor.
– Z zasady nie zbliżam się do leżących pod moimi nogami zwłok ani bezdomnych – nagi lord z daleka przypominał i jedno i drugie, pomyślała, lecz nie dodała na głos – nim lord postanowi zażywać kąpieli i drzemek pod chmurką, polecam poczytać o skutkach nadmiernego wystawiania się na słońce a później docenić moją bezinteresowną pomoc – chociaż o uszkodzenie mózgu w przypadku stojącego nieopodal mężczyzny się nie martwiła, wolała nie zostać w żaden sposób powiązana z jego osobą wtedy, gdyby rzeczywiście mu się coś stało. Była damą, ale to przecież nie zwalniało jej z obowiązku sprawdzenia czy z drugim przedstawicielem błękitnej krwi wszystko było w porządku. A przynajmniej tak ją nauczono.
– Proszę nie mylić pojęć, lordzie Lestrange – wbrew pozorom wcale nie czuła dyskomfortu a zaskakującą, dziwną obojętność. – Mój ojciec jest znawcą prawa w Ministerstwie; dopytam go i z pewnością lorda poinformuję o swoim odkryciu – wprawdzie ostatnim co zamierzała zrobić było wypytanie o paradowanie nago w miejscu publicznym, ale lord wprost sam prosił się o podniesienie mu ciśnienia bardziej, niż zrobiła to psotnym zaklęciem.
Spostrzegawczość czarownicy pozwoliła jej nie tylko wyłapać to, na jakim dywanie latał lord Lestrange, ale również kłamstwo, które kryło się za jego słowami. To nie było szczególnie skomplikowane: wiedziała, że ród taki jak Shafiqowie zaciskał parol nad latającymi środkami transportu i szczerze wątpiła, by tkwiła w nich chęć do rozprowadzania go pośród brytyjskich obywateli, od których stronili o wiele bardziej niż jej własny ród. Zwłaszcza wśród białej, niekoniecznie rozumnej, arystokracji.
– To interesujące – przyznała, z łatwością udając, że uwierzyła w zapewnienia mężczyzny. – Mój narzeczony nie wspominał, że jego ród podejmuje się tak karkołomnej próby. Cóż, muszę mu pogratulować pomysłowości i życzyć powodzenia – skłamała spokojnie. Chociaż nie zamierzała wspominać nikomu słowem o tym spotkaniu, upatrzyła sobie niezwykłą radość w stresowaniu lorda. Nie dość, że tylko od niej i służek zależało podtrzymanie jego reputacji, tak gdyby tylko chciała – i była złośliwa, a potrafiła być – bez zmrużenia okiem wprowadziłaby trochę negatywnych fluidów pomiędzy ród Zacharego a ród ekstrawaganckiego dziedzica. Z czystego szacunku do cennego czasu przyszłego męża wolałaby tego nie robić, z drugiej strony jednak – może dzięki temu Francis dostałby nauczkę? Kłamania w oczy nie tolerowała równie mocno co angielskiej kuchni.
– Bardzo zbladłeś, sir, najwidoczniej zimny prysznic nie poprawił wystarczająco twojego krążenia – uśmiechnęła się przesadnie słodko, jadowicie, zauważając jak mężczyzna stracił rezon i przybrał trupio blady kolor.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Zakładam, że młode kobiety, te zamykane w najwyższej komacie na najwyższej wieży, członki zwyczajnie peszą. Te konkretne, męskie, nieważne, czy małe, czy duże. Kawał ciała dyndający między nogami nie jest specjalnie atrakcyjny w stanie swobodnego zwisu, a szlachcianki są wręcz desperacko chronione, by takowego nie ujrzały przedwcześnie. Nie chodzi oczywiście o wiek, tylko o stan cywilny. Przedwcześnie, znaczy tu: zanim wyjdą za mąż. Ups. Mam szczerą nadzieję, że nie burzę właśnie wyobrażeń lady Schaklebolt o męskiej anatomii, bo miałbym z tego powodu delikatne wyrzuty sumienia. Im dłużej jednak się na siebie patrzymy, tym bardziej to mnie spływa. Modyfikacja pamięci to niedobra droga, ścieżka, rzekłbym, bojowa. A ja wcale nie chcę na nią wkraczać, z natury jestem raczej łagodny, jak ten baranek, co głaszcze grzechy, więc proponuję jej przymierze. Staram się błysnąć, nie tylko białymi zębami, ale również dowcipem. Nadrobić językiem szkody spowodowane kutasem.
-Ach, tak, tak, no jasne, że o tym słyszałem - mówię jej, rozkładając przy tym ręce, jakbym nie mógł absolutnie nic na to poradzić - w naszych stronach się tego nie lubi. Mówią, że to przywilej plebsu - ciągnę tak dalej, chytrze, bo tarzanie się na golasa raczej nie licuje z moją teoretyczną godnością. Zawodzę, rozczarowanie i porażka wychowawcza, choć chciałem tylko nałapać trochę witaminy D - jednak myślę, że akurat ty, mogłabyś mnie, lady, zrozumieć - dodaję, uśmiechając się do niej. Sympatycznie, bo skoro już jestem odziany, to ta rozmowa staje się każualowa. I przecież mówimy o pogodzie - muśnięcie słońca nie sprawiłoby mi przykrości - tu prawie szepczę, jakby to była wielka tajemnica. Niby mała rzecz, ale przeczy tradycji, historii i tak dalej, wszystkim tym wartościom, którym stare dziady wycierają sobie gębę. Ja też to robię, ale przynajmniej mam wstyd i później takie pobrudzone chusteczki upycham po kieszeniach, a nie wieszam w oknach. Tym nie chcę się obnosić.
-Znakomicie, lady Schaklebolt - zgadzam się, kiwając głową. Ma mi pójść w pięty, ale, autentycznie się zaciekawiłem - przyznam, że sam nie jestem biegły w brytyjskim prawodawstwie, ale to wspaniałe mieć możliwość uczenia się nowych rzeczy. Ma panienka szczęście, jeśli ojciec dzieli się z panienką swoją wiedzą. Mój chyba już spisał mnie na straty - dumam tak sobie na głos, ręką czochrając mokre włosy. Kaskada kropel spada na mój kark, odgarniam grzywę z czoła i ponownie popatruję na Safię. Jej skóra ma fantastyczny odcień kawy, ale nie takiej zwykłej. To latte na podwójnym espresoo, gdy już zdejmie się z góry warstwę spienionego mleka. Naprawdę jest piękna, myślę, intensywnie zastanawiając się, czy pozwoliłaby mi obejrzeć wnętrze swojej dłoni. Pewnie nie, nie po tej manianie, a szkoda. Gdy nadarzy się okazja, poproszę ją do tańca, postanawiam. Mam serce na dłoni, a w garści, cóż, nawet wróbla brak. Bystrość argumentów to nie moja najmocniejsza strona, ale chłopięcy urok też daje radę. Łata dziury po niedociągnięciach powstałych z powodu braku rozwagi, może po łebkach, może na ślinę, lecz póki to jakoś trzyma się kupy, póty nie szukam alternatywnych rozwiązań.
-Chyba ominęła mnie wieść o twych zaręczynach, lady Safio - wyrażam swoje zdziwienie i kminię, jakby tu zatuszować mój błąd, bo skoro chajta się z Shafiqiem, to pewnie wie, że bujam - składam jednak na twoje ręce najszczersze gratulacje - mówię i dygam, bo w sumie co tam mam do stracenia - który z dziedziców faraonów jest tym szczęściarzem? - dopytuję grzecznie, dopiero wówczas osądzę, czy gratulacje są szczere. Może akurat trafi jej się taki, który nie zamyka żony w domu. I który nie zaznajamia jej ze swym haremem.
-Ach, tak, tak, no jasne, że o tym słyszałem - mówię jej, rozkładając przy tym ręce, jakbym nie mógł absolutnie nic na to poradzić - w naszych stronach się tego nie lubi. Mówią, że to przywilej plebsu - ciągnę tak dalej, chytrze, bo tarzanie się na golasa raczej nie licuje z moją teoretyczną godnością. Zawodzę, rozczarowanie i porażka wychowawcza, choć chciałem tylko nałapać trochę witaminy D - jednak myślę, że akurat ty, mogłabyś mnie, lady, zrozumieć - dodaję, uśmiechając się do niej. Sympatycznie, bo skoro już jestem odziany, to ta rozmowa staje się każualowa. I przecież mówimy o pogodzie - muśnięcie słońca nie sprawiłoby mi przykrości - tu prawie szepczę, jakby to była wielka tajemnica. Niby mała rzecz, ale przeczy tradycji, historii i tak dalej, wszystkim tym wartościom, którym stare dziady wycierają sobie gębę. Ja też to robię, ale przynajmniej mam wstyd i później takie pobrudzone chusteczki upycham po kieszeniach, a nie wieszam w oknach. Tym nie chcę się obnosić.
-Znakomicie, lady Schaklebolt - zgadzam się, kiwając głową. Ma mi pójść w pięty, ale, autentycznie się zaciekawiłem - przyznam, że sam nie jestem biegły w brytyjskim prawodawstwie, ale to wspaniałe mieć możliwość uczenia się nowych rzeczy. Ma panienka szczęście, jeśli ojciec dzieli się z panienką swoją wiedzą. Mój chyba już spisał mnie na straty - dumam tak sobie na głos, ręką czochrając mokre włosy. Kaskada kropel spada na mój kark, odgarniam grzywę z czoła i ponownie popatruję na Safię. Jej skóra ma fantastyczny odcień kawy, ale nie takiej zwykłej. To latte na podwójnym espresoo, gdy już zdejmie się z góry warstwę spienionego mleka. Naprawdę jest piękna, myślę, intensywnie zastanawiając się, czy pozwoliłaby mi obejrzeć wnętrze swojej dłoni. Pewnie nie, nie po tej manianie, a szkoda. Gdy nadarzy się okazja, poproszę ją do tańca, postanawiam. Mam serce na dłoni, a w garści, cóż, nawet wróbla brak. Bystrość argumentów to nie moja najmocniejsza strona, ale chłopięcy urok też daje radę. Łata dziury po niedociągnięciach powstałych z powodu braku rozwagi, może po łebkach, może na ślinę, lecz póki to jakoś trzyma się kupy, póty nie szukam alternatywnych rozwiązań.
-Chyba ominęła mnie wieść o twych zaręczynach, lady Safio - wyrażam swoje zdziwienie i kminię, jakby tu zatuszować mój błąd, bo skoro chajta się z Shafiqiem, to pewnie wie, że bujam - składam jednak na twoje ręce najszczersze gratulacje - mówię i dygam, bo w sumie co tam mam do stracenia - który z dziedziców faraonów jest tym szczęściarzem? - dopytuję grzecznie, dopiero wówczas osądzę, czy gratulacje są szczere. Może akurat trafi jej się taki, który nie zamyka żony w domu. I który nie zaznajamia jej ze swym haremem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zmarszczyła nos, spoglądając bez większego wyrazu w kierunku Francisa, który okazywał się być na tyle niezłomny, że zaczynało rosnąć w niej niewielkie ziarno szacunku. Nie tego, którym winna go darzyć na co dzień jako przedstawiciela arystokracji, lecz tego, na który nie zasługiwał każdy – lord Lestrange widać został przez nią osądzony zbyt szybko, pochopnie, bo jak na razie zaskakująco trzymał fason i starał się wyjść z sytuacji z twarzą. Chociaż w tym momencie wolałaby jednak, żeby się nie odzywał i nie wciągał jej w kurtuazyjną pogawędkę, której nie mogła odmówić. Z początku zresztą uznała swój komentarz za niepotrzebny, ale po chwili doszła do wniosku, że lord chyba naprawdę nie wiedział o czym mówi.
– Nazajutrz, albo nawet jeszcze dzisiaj pod wieczór, pańska skóra będzie różowa, piekąca i bolesna, a potem zacznie odchodzić płatami – stwierdziła ze śmiertelną powagą, choć wyobrażenie tego wprawiało ją w iście rozbawiony nastrój. – Zapewne dlatego w waszych stronach się tego nie lubi – widok damy, która przychodzi spalona słońcem na wystawne spotkanie pośród szlacheckiej śmietanki byłby równie zabawny, ale wiedziała, że nigdy podobnego widoku niestety nie ujrzy. Z jednej strony potrafiła to zrozumieć, wszak oparzenie słoneczne nie należało ani do najprzyjemniejszych ani najładniejszych, z drugiej jednak nie rozumiała niechęci wobec naturalnej witaminy, którą dawała natura, w tym kraju i tak w niedużych dawkach. Nie zwróciła uwagi na konspiracyjny ton lorda, tym razem już powstrzymując się od komentarza; muśnięcie słońca trwające zapewne ponad godzinę nie mogło skończyć się dobrze dla niemal białej, nieprzygotowanej do tego skóry, lecz to nie był już jej problem. Nie potrafiła mu współczuć, bo sama słońce kochała i jego brak w Anglii bywał nie do zniesienia, a aktualna temperatura była dla niej taka sobie, by odnalazła w sobie resztki pobłażliwości.
Niemałe zdziwienie pojawiło się w szlachciance, gdy zamiast speszyć, lord po raz kolejny wykazał się zaskakującą odwagą. Nie okazała swojego zaskoczenia jednak na zewnątrz, utrzymując pokerową, niezmienną twarz, choć nie zdążyła ugryźć się w język.
– Ciekawe dlaczego – bąknęła pod nosem, prawie niedosłyszalnie, ruszając spacerem przed siebie. – W takim razie zaspokoję ciekawość naszej dwójki i jeśli czegoś się dowiem, niezwłocznie lorda poinformuję – powtórzyła i tym samym uznała ten temat za skończony. Oczywiście wiedziała, że ruch leżał po jej stronie i nie mogła sobie pozwolić na zlekceważenie tematu, ale w związku z tym, że w życiu Londynu nie miała zamiaru dopytywać ojca o szczegóły ekshibicjonizmu w miejscach jej spacerów, zamierzała blefować. Albo przynajmniej dokształcić się sama – w jakimś celu rodową bibliotekę wypełniały książki z różnych dziedzin.
– Ach, widzisz, sir Francisie, oficjalne przyjęcie odbędzie się za kilka dni – przyznała – ale o zaręczynach było wiadomo już w ubiegłym roku – podczas szczytu, kiedy decyzja została podjęta za nią, bez niej; to chyba dawało jej prawo do twierdzenia, że była zaręczona – nieoficjalnie i bez symbolicznego pierścionka – właściwie już od kilku miesięcy, prawda? – Dziękuję za gratulacje, lecz pozostawię lorda w niewiedzy, który z nich okazał się moim wybrankiem – choć to akurat nie było żadną tajemnicą, wszak decyzja padła na Stonehenge a jedyną niewiadomą było to, która z dam z jej rodu pozostanie żoną Zacharego.
– Nazajutrz, albo nawet jeszcze dzisiaj pod wieczór, pańska skóra będzie różowa, piekąca i bolesna, a potem zacznie odchodzić płatami – stwierdziła ze śmiertelną powagą, choć wyobrażenie tego wprawiało ją w iście rozbawiony nastrój. – Zapewne dlatego w waszych stronach się tego nie lubi – widok damy, która przychodzi spalona słońcem na wystawne spotkanie pośród szlacheckiej śmietanki byłby równie zabawny, ale wiedziała, że nigdy podobnego widoku niestety nie ujrzy. Z jednej strony potrafiła to zrozumieć, wszak oparzenie słoneczne nie należało ani do najprzyjemniejszych ani najładniejszych, z drugiej jednak nie rozumiała niechęci wobec naturalnej witaminy, którą dawała natura, w tym kraju i tak w niedużych dawkach. Nie zwróciła uwagi na konspiracyjny ton lorda, tym razem już powstrzymując się od komentarza; muśnięcie słońca trwające zapewne ponad godzinę nie mogło skończyć się dobrze dla niemal białej, nieprzygotowanej do tego skóry, lecz to nie był już jej problem. Nie potrafiła mu współczuć, bo sama słońce kochała i jego brak w Anglii bywał nie do zniesienia, a aktualna temperatura była dla niej taka sobie, by odnalazła w sobie resztki pobłażliwości.
Niemałe zdziwienie pojawiło się w szlachciance, gdy zamiast speszyć, lord po raz kolejny wykazał się zaskakującą odwagą. Nie okazała swojego zaskoczenia jednak na zewnątrz, utrzymując pokerową, niezmienną twarz, choć nie zdążyła ugryźć się w język.
– Ciekawe dlaczego – bąknęła pod nosem, prawie niedosłyszalnie, ruszając spacerem przed siebie. – W takim razie zaspokoję ciekawość naszej dwójki i jeśli czegoś się dowiem, niezwłocznie lorda poinformuję – powtórzyła i tym samym uznała ten temat za skończony. Oczywiście wiedziała, że ruch leżał po jej stronie i nie mogła sobie pozwolić na zlekceważenie tematu, ale w związku z tym, że w życiu Londynu nie miała zamiaru dopytywać ojca o szczegóły ekshibicjonizmu w miejscach jej spacerów, zamierzała blefować. Albo przynajmniej dokształcić się sama – w jakimś celu rodową bibliotekę wypełniały książki z różnych dziedzin.
– Ach, widzisz, sir Francisie, oficjalne przyjęcie odbędzie się za kilka dni – przyznała – ale o zaręczynach było wiadomo już w ubiegłym roku – podczas szczytu, kiedy decyzja została podjęta za nią, bez niej; to chyba dawało jej prawo do twierdzenia, że była zaręczona – nieoficjalnie i bez symbolicznego pierścionka – właściwie już od kilku miesięcy, prawda? – Dziękuję za gratulacje, lecz pozostawię lorda w niewiedzy, który z nich okazał się moim wybrankiem – choć to akurat nie było żadną tajemnicą, wszak decyzja padła na Stonehenge a jedyną niewiadomą było to, która z dam z jej rodu pozostanie żoną Zacharego.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Może Safia ma większe pojęcie ode mnie, jak działa ludzkie ciało.
Ale tylko może. Znam ją ot tak, ze słyszenia i z widzenia - tu mi mignęła gdzieś w gazecie, tam przepuściłem ją w drzwiach w teatrze, ale to byłoby na tyle. Więc z jakiej racji wróży mi bolącą przypadłość i szczypiącą skórę? Niech to jeszcze podsypie wysypką i krostami. Marszczę brwi, wizja nocy w takich warunkach i choćby próba wygodnego ułożenia podrażnionego ciała nie napawa optymizmem. Na całe szczęście, nie zapowiada się, by przepowiednia Safii miała się spełnić.
-Naprawdę nie sądzę, lady Schaklebolt - zapewniam ją, wymownie zerkając na zegarek na moim lewym przegubie - nie drzemałem długo - to po pierwsze - ponadto jestem dobrze zaznajomiony z tutejszym słońcem. Mieszkam nad morzem, polubiłem wygrzewanie się na skałach - wyjaśniam, choć przy niej niezaprzeczalnie zdaję się biały jak mleko. Jak sukienka panny młodej. To śmieszne, bo przy takim Tristanie to swobodnie mogę robić za dzikusa z lasu. Ile odcieni dzieli mnie i Safię? Johnatan by wiedział, pieprzony artysta-malarz, tak oto sobie dumam, dopinając guziki koszuli i stawiając kołnierz na sztorc. Zawadiacko, skoro jesteśmy tu sami. Służek nie biorę pod uwagę, po tym, co widziały, możliwe, że Safia każe im wydłubać oczy. Korci mnie, żeby spytać o ich barbarzyńskie zwyczaje, poznać szczegóły składania krwawych ofiar, ale... Pewnie pochrzaniłbym coś i palnął głupstwo, odwołując się do historii Shafiqw. Wtedy dopiero byłby klops, a rodowe stosunki zawisłyby na włosku. Gdyby już nie wisiały... Muszę przystopować, bo inaczej potknę się o własny testosteron, problem w tym, że słuch mam bystry, a w język gryzę się za późno.
-Dlaczego? - powtarzam po niej, żeby zyskać na czasie - prawdopodobnie dlatego, że zmarnowałem już dość szans - odpowiadam jej, niezbyt przejęty rysowaniem swego wizerunku połamanymi świecowymi kredkami. Suchymi pastelami i tak nie umiem się obchodzić, dobre narzędzie nie zamaskuje słabego materiału.
-Będę zobowiązany, lady Schaklebolt - tak mówię i kłaniam się w pas, bo należy jej się ta grzeczność. Ciekaw jestem, jak daleko posuną się jej badania i czy kiedyś - może na jej ślubie? - zdradzi mi, jak mają się regulacje prawne dotyczące obnażania się w miejscu publicznym. Sam mogę zapytać o to swoje dziewczęta - one akurat powinny być w temacie, w końcu ich koleżanki na tym nie poprzestają.
-Mam wobec tego nadzieję, że będzie to odpowiednio huczna feta - mruczę, zbierając wodę, która zebrała mi się w zagłębieniu obojczyka. Oblizuję palec - słony, tak jak się spodziewałem - proszę mi wybaczyć, uwielbiam salonowe plotki, n i e m a m p o j ę c i a, jak mogło mi to umknąć - wydaję się szczerze skruszony, bo, totalnie, gorzej mi z tą niewiedzą, niż jak mnie przyłapała na golasa - skoro taka jest lady wola - wzruszam ramionami - to już wyczytam w kolorowych pisemkach- zwłaszcza, że będę śledzić temat. Newsletter Czarownicy, Magicznej Pani Domu, Czarodziejskiego Imperium, Rewii - zamówię je wszystkie - oby wybrali korzystne zdjęcie - życzę jej, uśmiechając się przy tym wdzięcznie - proszę nie zapomnieć upomnieć się o autoryzację, na pewno nie chciałabyś lady zepsuć sobie zaręczyn niefortunną okładką - bo ja na przykład bym nie chciał - są takie oryginały, które zbierają te ślubne wydania - zdradzam jej, sam mam pokaźny zbiór, mniej więcej z dwunastu lat szlacheckich weselisk. Moje guilty pleasure i tak wam nie powiem, co z nimi robię.
Ale tylko może. Znam ją ot tak, ze słyszenia i z widzenia - tu mi mignęła gdzieś w gazecie, tam przepuściłem ją w drzwiach w teatrze, ale to byłoby na tyle. Więc z jakiej racji wróży mi bolącą przypadłość i szczypiącą skórę? Niech to jeszcze podsypie wysypką i krostami. Marszczę brwi, wizja nocy w takich warunkach i choćby próba wygodnego ułożenia podrażnionego ciała nie napawa optymizmem. Na całe szczęście, nie zapowiada się, by przepowiednia Safii miała się spełnić.
-Naprawdę nie sądzę, lady Schaklebolt - zapewniam ją, wymownie zerkając na zegarek na moim lewym przegubie - nie drzemałem długo - to po pierwsze - ponadto jestem dobrze zaznajomiony z tutejszym słońcem. Mieszkam nad morzem, polubiłem wygrzewanie się na skałach - wyjaśniam, choć przy niej niezaprzeczalnie zdaję się biały jak mleko. Jak sukienka panny młodej. To śmieszne, bo przy takim Tristanie to swobodnie mogę robić za dzikusa z lasu. Ile odcieni dzieli mnie i Safię? Johnatan by wiedział, pieprzony artysta-malarz, tak oto sobie dumam, dopinając guziki koszuli i stawiając kołnierz na sztorc. Zawadiacko, skoro jesteśmy tu sami. Służek nie biorę pod uwagę, po tym, co widziały, możliwe, że Safia każe im wydłubać oczy. Korci mnie, żeby spytać o ich barbarzyńskie zwyczaje, poznać szczegóły składania krwawych ofiar, ale... Pewnie pochrzaniłbym coś i palnął głupstwo, odwołując się do historii Shafiqw. Wtedy dopiero byłby klops, a rodowe stosunki zawisłyby na włosku. Gdyby już nie wisiały... Muszę przystopować, bo inaczej potknę się o własny testosteron, problem w tym, że słuch mam bystry, a w język gryzę się za późno.
-Dlaczego? - powtarzam po niej, żeby zyskać na czasie - prawdopodobnie dlatego, że zmarnowałem już dość szans - odpowiadam jej, niezbyt przejęty rysowaniem swego wizerunku połamanymi świecowymi kredkami. Suchymi pastelami i tak nie umiem się obchodzić, dobre narzędzie nie zamaskuje słabego materiału.
-Będę zobowiązany, lady Schaklebolt - tak mówię i kłaniam się w pas, bo należy jej się ta grzeczność. Ciekaw jestem, jak daleko posuną się jej badania i czy kiedyś - może na jej ślubie? - zdradzi mi, jak mają się regulacje prawne dotyczące obnażania się w miejscu publicznym. Sam mogę zapytać o to swoje dziewczęta - one akurat powinny być w temacie, w końcu ich koleżanki na tym nie poprzestają.
-Mam wobec tego nadzieję, że będzie to odpowiednio huczna feta - mruczę, zbierając wodę, która zebrała mi się w zagłębieniu obojczyka. Oblizuję palec - słony, tak jak się spodziewałem - proszę mi wybaczyć, uwielbiam salonowe plotki, n i e m a m p o j ę c i a, jak mogło mi to umknąć - wydaję się szczerze skruszony, bo, totalnie, gorzej mi z tą niewiedzą, niż jak mnie przyłapała na golasa - skoro taka jest lady wola - wzruszam ramionami - to już wyczytam w kolorowych pisemkach- zwłaszcza, że będę śledzić temat. Newsletter Czarownicy, Magicznej Pani Domu, Czarodziejskiego Imperium, Rewii - zamówię je wszystkie - oby wybrali korzystne zdjęcie - życzę jej, uśmiechając się przy tym wdzięcznie - proszę nie zapomnieć upomnieć się o autoryzację, na pewno nie chciałabyś lady zepsuć sobie zaręczyn niefortunną okładką - bo ja na przykład bym nie chciał - są takie oryginały, które zbierają te ślubne wydania - zdradzam jej, sam mam pokaźny zbiór, mniej więcej z dwunastu lat szlacheckich weselisk. Moje guilty pleasure i tak wam nie powiem, co z nimi robię.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Dzikie wybrzeże, Walia
Szybka odpowiedź