Dzikie wybrzeże, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dzikie wybrzeże
Walia słynie z fascynujących krajobrazów, które wcale nierzadko stanowiły inspirację dla artystów i poetów. Ta część wybrzeża ulokowana jest pomiędzy klifami, doskonale dbającymi o prywatność osób, które odnalazły tę odludną część stanowiącą zaledwie niewielki fragment Parku Narodowego Pembrokeshire Coast. Mgła osadza się tutaj o wczesnych godzinach porannych i wieczornych. Grafitowe skały zachęcają do odpoczynku i kontemplacji morskich fal bijących o ściany wysokich klifów, morska bryza drażni skórę, a jod wypełniający powietrze jest doskonale wyczuwalny szczególnie w późniejszych porach roku. Odpoczywać można także w wysokich, gęstych trawach urozmaiconych różnokolorowymi kwiatami. Warto wybrać się także na spacer po nieodległych, piaszczystych plażach podczas jednego z monstrualnych odpływów. Niestety, kąpiel możliwa jest tylko w kilku miejscach, gdzie skały łagodnie opadają w głąb płycizny. Doskonale odnajdą się tutaj także miłośnicy skamielin - na wybrzeżu z łatwością można odnaleźć mniejsze i większe amonity wyrzucone na brzeg lub wrośnięte w skały. Jeśli ma się wystarczającą ilość szczęścia, w oddali można dojrzeć bawiące się delfiny i hipokampusy.
Może lord Lestrange miał słuszność i jej racja miała okazać się błędna, być może zbyt szybko oceniła go przez pryzmat papierowej skóry, której posiadaczami była większość tutejszych mieszkańców, zapominając, że ród siedziby rzeczywiście znajduje się nad morzem... tego, czego jednak była pewna był fakt, że gdyby tylko poleżał chwilę wystawiony na jamajskie słońce, równie szybko pożałowałby tej decyzji. Inny klimat, inne przyzwyczajenia – to, że angielskie słońce było przyjemne, ale nie wystarczające w obliczu tego, w czym się wychowywała nie było tajemnicą, lecz darowała sobie wszelkie dalsze dysputy na ten temat. Pokiwała jeno głową przytakująco, westchnęła, ledwo powstrzymując zrobienie młynka oczami, chociaż nie była pewna jak długo jeszcze będzie w stanie znieść rozmowę z człowiekiem stanowczo wykraczającym poza to, co znała, z kimś, kto śmiał skłamać jej prosto w oczy. Oczywiście to nie tak, że miała coś do Francisa, bo przecież się nie znali a ona nie oceniała ludzi przez pryzmat zasłyszanych plotek, ale im dłużej znajdowała się w jego towarzystwie, tym bardziej dochodziła do wniosku, że na spotkania z tak charakterystyczną jednostką trzeba było się odpowiednio przygotowywać wcześniej. Psychicznie. Nigdy nie było wiadomo, czym zaskoczy za chwilę.
Doceniała jednak odwagę – lub cokolwiek to było, bo być może zwykła zuchwałość i brak wiary w to, że zasięgnie języka u osób znających się na prawie – i postanowiła w duchu, że dopyta, zgłębi temat i rzeczywiście podzieli się wnioskami, niezależnie od tego, że jeszcze przed chwilą nie zamierzała zaprzątać sobie głowy czymś tak absurdalnym. Ale cóż innego miała do roboty?
– Dziękuję za złote porady, lordzie – uśmiechnęła się niby to dziękczynnie, powolnie stawiając kroki na ciepłym piasku – mam jednak przeczucie, że odpowiednie osoby zadbają o to, by nasze zaręczyny pozostawały tak długo intymne, jak to możliwe – odparła. Czy tak miało być? Nie wiedziała, miała nadzieję, bo ta zawsze umierała ostatnia, chociaż widząc nie tylko po sobie, ale i lordzie Shafiqu, niechęć do dzielenia się swoim życiem z ogółem mogła się miło rozczarować. – Widzi lord, nie każdemu w naszym kręgu zależy na rozgłosie z tak błahego powodu, jakim są zaręczyny. Ot, normalna kolej rzeczy, o której nie rozpisywano się nawet po szczycie – czas naglił a jej wędrówka okazywała się coraz mniej zachęcająca, gdy po raz kolejny w tak krótkim czasie rozprawiała z osobą trzecią na temat własnego ślubu. Dlatego kiedy przeszli jeszcze kawałek, pożegnała się z lordem i równie szybko oboje rozeszli się we własnych kierunkach.
ztx2
Doceniała jednak odwagę – lub cokolwiek to było, bo być może zwykła zuchwałość i brak wiary w to, że zasięgnie języka u osób znających się na prawie – i postanowiła w duchu, że dopyta, zgłębi temat i rzeczywiście podzieli się wnioskami, niezależnie od tego, że jeszcze przed chwilą nie zamierzała zaprzątać sobie głowy czymś tak absurdalnym. Ale cóż innego miała do roboty?
– Dziękuję za złote porady, lordzie – uśmiechnęła się niby to dziękczynnie, powolnie stawiając kroki na ciepłym piasku – mam jednak przeczucie, że odpowiednie osoby zadbają o to, by nasze zaręczyny pozostawały tak długo intymne, jak to możliwe – odparła. Czy tak miało być? Nie wiedziała, miała nadzieję, bo ta zawsze umierała ostatnia, chociaż widząc nie tylko po sobie, ale i lordzie Shafiqu, niechęć do dzielenia się swoim życiem z ogółem mogła się miło rozczarować. – Widzi lord, nie każdemu w naszym kręgu zależy na rozgłosie z tak błahego powodu, jakim są zaręczyny. Ot, normalna kolej rzeczy, o której nie rozpisywano się nawet po szczycie – czas naglił a jej wędrówka okazywała się coraz mniej zachęcająca, gdy po raz kolejny w tak krótkim czasie rozprawiała z osobą trzecią na temat własnego ślubu. Dlatego kiedy przeszli jeszcze kawałek, pożegnała się z lordem i równie szybko oboje rozeszli się we własnych kierunkach.
ztx2
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Na miejscu zjawił się nieco przed czasem. Do odległego miasteczka przeniósł go świstoklik, stamtąd na miotle skierował się we wskazane miejsce. Jakkolwiek ekstrawaganckie na sfinalizowanie transakcji się ono nie wydawało, doceniał krajobraz i piękno tego miejsca - dzikiego, niemal pierwotnego. Tak innego od Londynu, mglistego, brudnego i - przede wszystkim - przekrwionego. Lekka kurtka z naciągniętym na głowę kapturem chroniła go przed wiatrem, w kieszeni miał sakiewkę - o magicznie pomniejszonej wadze i magicznie zaklętą tak, by parzyła każdego, kto dotknie ją bez odpowiedniego powołania. Domyślał się, że wewnątrz niej znajdowało się dużo pieniędzy, najpewniej więcej, niż kiedykolwiek wcześniej widział na oczy - ale słyszał też, że stworzonko, które miało trafić do cyrku, było tego warte. A on - był też tego stworzonka zwyczajnie ciekaw. Zdarzało mu się biegać na posyłki, był jednam z najmłodszych, którzy mogli to robić, a zawsze mogło mu za to wpaść trochę dodatkowego knuta. Co jakiś czas sprawdzał, czy sakiewka wciąż leży w jego kieszeni - gdyby ją zgubił, nie wypłaciłby się pewnie z tego do końca życia. Zatrzymał się nad skałą pochyloną nad wybrzeżem; zaskoczył z miotły na głaz, przez chwilę obserwując spienione morskie wody, w tafli których odbijało się zachodzące słońce. Powietrze pachniało tutaj inaczej niż w mieście. Lepiej. I sceneria też wydawała się przyjemniejsza - bez wszechobecnych patroli Ministerstwa Magii.
Nie znał tak naprawdę szczegółów zawartej transakcji, ale obiło mu się o uszy, że miała w sobie coś ledwie półlegalnego, stąd odludny teren i brak świadków. Z jego punktu widzenia, nadszedł czas, w którym półlegalne interesy stały się bezpieczniejsze od tych w pełni legalnych. Wolał nie mieć do czynienia z jakimikolwiek służbami. Na chwilę przysiadł na skraju - delektując się błogością, ciszą i spokojem tego miejsca, choć w głębi duszy zastanawiało go, jak długo owa błogość potrwa w miejscach takich jak te. Siły Lorda Voldemorta prędzej czy później zaczną się posuwać dalej, Londyn im nie wystarczy, dla takich jak on świat to za mało. Zniszczą i to. Kątem oka dostrzegł męską sylwetkę, która zaczęła zbliżać się w jego stronę - nie zamierzał dawać mu czekać. Wpierw zsunął ze skały miotłę, opierając ją o nią bokiem, potem lekko zeskoczył, upadając na ugięte nogi i przejął kij, wspierając go o własnym ramieniu. Dłonie miał obleczone rękawicami bez palców, które może nie chroniły przed zimnem, ale przed otarciami od kija już tak.
- Pan Macnair? - zawołał ku niemu, wychodząc naprzeciw. Nie chciał dawać mu czekać - ani nie chciał dłużej trzymać przy sobie tylu pieniędzy. - Marcelius Carrington - Już od dłuższego czasu, za namową dyrektora cyrku, przedstawiał się jego czystokrwistym nazwiskiem. Usynowił go w jakiś sposób, chcąc uchronić go od kłopotów. - Powiedziano mi, że tu pana spotkam - oznajmił, poruszając się ku niemu lekkim krokiem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Miał kilka stałych miejsc, gdzie zwykle kończył transakcje względem przemytu lub po prostu dostawy zwierząt. Część legalna, część nie, ale zawsze wolał robić to z daleka od miasta, jak najdalej od wścibskich ludzi i władzy, którym nie ufał w równym stopniu. Dlatego dziś wybrał jedno z tych pewnych, lecz dawno nie wykorzystywanych, co dawało mu większą pewność, że wybrzeże odwiedzi tylko osoba, która wiedziała, dlaczego tu przychodzi. Dwie klatki stały nieopodal, przykryte czarną płachtą, aby zminimalizować stres zwierząt, podobnie jak szum wody. Znał się na tym co robił, a tego, czego nie wiedział szybko nadrabiał, mając za każdym razem na względzie głównie dobro żywego towaru. To, co znajdowało się w zamknięciu, było ciekawym rarytasem, sprowadzonym ze Stanów, a nie było to wcale takie proste. Dwie czupakabry o niespotykanym umaszczeniu, pierwsza biała jak śnieg z wściekle czerwonymi oczkami, druga za to szczycąca się najgłębszą czernią, której nie ustępowała nawet noc i białymi, tylko pozornie ślepymi oczami. Przekonał się niestety, że z obiema jest wszystko dobrze, nic im nie doskwiera, a ślady po ugryzieniu zdążyły już zniknąć z pomocą uzdrowiciela. Minusy pracy z fauną zawsze były takie same. Spojrzał w kierunku z którego sądził iż nadejdzie nieznajomy, ale póki co nikogo nie było widać na horyzoncie. Miał na szczęście czas, a ktokolwiek miał to być, nie był jeszcze spóźniony.
Nigdy nie był wybredny względem możliwych zleceń, gdy niejednokrotnie najbardziej niepozorne okazywały się wyjątkowo dochodowe. Natomiast od czasu powrót do Anglii przyjmował tylko więcej, mając przez to okazję, aby opuścić granice kraju w poszukiwaniu konkretnych zwierząt lub przedmiotów, które zamarzyły się zleceniodawcy. Szeroka sieć kontaktów na świecie, stworzona przez lata przydawała się, umożliwiała dotarcie do istotnych informacji, bez konieczności zaglądania w każde miejsce i pod każdy kamień. Pierwszy jednak raz miał okazję wykonywać przerzut zwierząt dla cyrku, co w pierwszej chwili wywołało u niego rozbawienie. Miał wrażenie, że sam przebywa w jednym wielkim cyrku, odkąd zawitał znów do Anglii, ale list otrzymany od dyrektora owego interesu, był czymś, co wywołało szczery śmiech. Dwa spotkania wystarczyły, aby mimo wszystko podjął się tego, czego od niego wymagano. Właśnie z tego powodu, był tu i czekał. W ostatniej lakonicznej wiadomości dostał jedynie dane osoby, która miała się tu zjawić. Marcelius Carrington. Standardowo nie wnikał i nie dociekał, nie obchodziło go to.
W końcu odepchnął się od głazu, przy którym stał, a za którym ukrył zwierzaki, by przejść się kawałek i rozejrzeć z czystej ostrożności. Właśnie wtedy zauważył obcą sylwetkę, mimo że z tej odległości nie potrafił sprecyzować do kogo należała, lecz kiedy zbliżył się trochę problem się rozwiązał.
- Cillian Macnair.- mruknął, precyzując i odwdzięczając się za usłyszenie tego, czego oczekiwał. Uścisnął mu dłoń na powitanie, po czym skierował się tam, gdzie były klatki.- Wiesz, po co przyszedłeś? – spytał, mając nadzieję, że zdradzono mu ten szczegół, bo nieumiejętność obchodzenia się z tymi zwierzętami mogła okazać się bolesna.
Zatrzymał się przy klatkach, sięgając i odchylając materiał, który przykrywał jedną.
- Dwie sztuki, zgodnie z umową. Uświadomiono cię, że plan się zmienił i będzie ich więcej niż jedna.- podjął, zerkając na czarną, która sycząc zajadle, rzuciła się na ściankę klatki wyciągając łapki w kierunku Marceliusa. Ewidentnie była wściekła i żądna krwi. Mimowolnie pomyślał, że zachowywała się jak nie jedna kobieta, z którymi miał do czynienia, a którym podpadł. Dobrze, że one były, chociaż ładniejsze niż owo stworzonko. Inaczej zwątpiłby w swój gust.
Nigdy nie był wybredny względem możliwych zleceń, gdy niejednokrotnie najbardziej niepozorne okazywały się wyjątkowo dochodowe. Natomiast od czasu powrót do Anglii przyjmował tylko więcej, mając przez to okazję, aby opuścić granice kraju w poszukiwaniu konkretnych zwierząt lub przedmiotów, które zamarzyły się zleceniodawcy. Szeroka sieć kontaktów na świecie, stworzona przez lata przydawała się, umożliwiała dotarcie do istotnych informacji, bez konieczności zaglądania w każde miejsce i pod każdy kamień. Pierwszy jednak raz miał okazję wykonywać przerzut zwierząt dla cyrku, co w pierwszej chwili wywołało u niego rozbawienie. Miał wrażenie, że sam przebywa w jednym wielkim cyrku, odkąd zawitał znów do Anglii, ale list otrzymany od dyrektora owego interesu, był czymś, co wywołało szczery śmiech. Dwa spotkania wystarczyły, aby mimo wszystko podjął się tego, czego od niego wymagano. Właśnie z tego powodu, był tu i czekał. W ostatniej lakonicznej wiadomości dostał jedynie dane osoby, która miała się tu zjawić. Marcelius Carrington. Standardowo nie wnikał i nie dociekał, nie obchodziło go to.
W końcu odepchnął się od głazu, przy którym stał, a za którym ukrył zwierzaki, by przejść się kawałek i rozejrzeć z czystej ostrożności. Właśnie wtedy zauważył obcą sylwetkę, mimo że z tej odległości nie potrafił sprecyzować do kogo należała, lecz kiedy zbliżył się trochę problem się rozwiązał.
- Cillian Macnair.- mruknął, precyzując i odwdzięczając się za usłyszenie tego, czego oczekiwał. Uścisnął mu dłoń na powitanie, po czym skierował się tam, gdzie były klatki.- Wiesz, po co przyszedłeś? – spytał, mając nadzieję, że zdradzono mu ten szczegół, bo nieumiejętność obchodzenia się z tymi zwierzętami mogła okazać się bolesna.
Zatrzymał się przy klatkach, sięgając i odchylając materiał, który przykrywał jedną.
- Dwie sztuki, zgodnie z umową. Uświadomiono cię, że plan się zmienił i będzie ich więcej niż jedna.- podjął, zerkając na czarną, która sycząc zajadle, rzuciła się na ściankę klatki wyciągając łapki w kierunku Marceliusa. Ewidentnie była wściekła i żądna krwi. Mimowolnie pomyślał, że zachowywała się jak nie jedna kobieta, z którymi miał do czynienia, a którym podpadł. Dobrze, że one były, chociaż ładniejsze niż owo stworzonko. Inaczej zwątpiłby w swój gust.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wsunął jedną rękę do kieszeni, a druga oparł miotłę o ramię, gdy ruszył razem z nieznajomym czarodziejem na krótki spacer - do nieopodal leżących, jak się okazało, klatek.
- Po tę małą ropuchę - odpowiedział lekkim tonem, tresowane czupakabry w cyrku nie sprawiały wrażenie groźnych - że były tresowane to jedno, że ich zaklinacz rzadko się z nimi rozstawał, to drugie i niepozbawione znaczenia. Od ropuch może były nieco większe, ale spojrzenie miały całkiem podobne. Dość łatwo - i szybko - zauważył kontrast pomiędzy nimi, a tymi stworzeniami, ewidentnie wymagającymi jeszcze... nabrania ogłady.
Zaraz - jak to dwa? Spojrzał na niego, nie kryjąc zaskoczenia, bo rzeczywiście nikt mu o tym nie wspomniał; sakiewka, którą miał przy sobie, wydawała mu się co prawda nad wyraz pękata, ale tylu galeonów, ile było w środku, nie widział w całym swoim życiu i pewnie już nie zobaczy - czy za jedną, czy za dwie, nie zrobiłoby mu pewnie większej różnicy. Ale to nie w pieniądzu widział problem, był tylko pośrednikiem, gońcem, a w logistyce, bo na miotle będzie mu trudno uporać się z więcej niż jedną sztuką. Westchnął cicho, podchodząc bliżej klatek i kucając naprzeciw nich, zamierzając przywitać się z małymi bestiami.
- Cóż, musieli chyba... zapomnieć - odparł, zgodnie zresztą z prawdą, czy też z jej przeczuciem. Nie mógł wiedzieć, dlaczego nie wiedział o dwójce, ale domyślał się, że w toku sprawy okazało się to mało istotne, żeby przygotować go na tę podróż. W cyrku tyle się działo - pewnie było coś ważniejszego. Czy gdyby to było słonie, też nie powiedziano by mu, czy ma przewieźć jednego, czy całe stado? Świetnie - po prostu świetnie. - Obie są piękne - pozwolił sobie zauważyć, tylko lekko - odruchowo i mimowolnie - odchylając głowę, kiedy czarna rzuciła się do krat. Mógł być zły na dyrektora, ale czarno-białe ropuchy nic mu nie zrobiły. - Ja śnieg i węgiel. Albo noc i dzień, zrobią furorę. Wszyscy będą chcieli je obejrzeć. - Wiedział o albinosce, ale nie o tej z nadmiernie czarnym pigmentem. - No cześć - Nieśpiesznie - powoli - uniósł w jej stronę rękę, kiedy wyciągnęła do niego łapki, wystawiając palec na ich zasięg - na wystarczająco krótko, by zdążyć go cofnąć, a jednocześnie wystarczająco długo, by szkarłat krwi zrosił szmaragdową trawę między nimi. Jęknął, trochę się skrzywił, ale nie użalał się nadto, na ból był odporny - jego ciało znosiło w życiu dużo. - Psidwaczy syn! - zawołał, przykładając palec do ust i wolną ręką wyciągając z szaty chustkę, którą owinął wokół palca w prowizorycznym bandażu - ot dla zatamowania krwawienia. - Jak mam to przewieźć? - zapytał zatem jedynej osoby, którą zapytać mógł - Cilliana. Jakimś cudem przecież przytaszczył tu te klatki, a Marcel nigdy wcześniej tego nie robił.
- Po tę małą ropuchę - odpowiedział lekkim tonem, tresowane czupakabry w cyrku nie sprawiały wrażenie groźnych - że były tresowane to jedno, że ich zaklinacz rzadko się z nimi rozstawał, to drugie i niepozbawione znaczenia. Od ropuch może były nieco większe, ale spojrzenie miały całkiem podobne. Dość łatwo - i szybko - zauważył kontrast pomiędzy nimi, a tymi stworzeniami, ewidentnie wymagającymi jeszcze... nabrania ogłady.
Zaraz - jak to dwa? Spojrzał na niego, nie kryjąc zaskoczenia, bo rzeczywiście nikt mu o tym nie wspomniał; sakiewka, którą miał przy sobie, wydawała mu się co prawda nad wyraz pękata, ale tylu galeonów, ile było w środku, nie widział w całym swoim życiu i pewnie już nie zobaczy - czy za jedną, czy za dwie, nie zrobiłoby mu pewnie większej różnicy. Ale to nie w pieniądzu widział problem, był tylko pośrednikiem, gońcem, a w logistyce, bo na miotle będzie mu trudno uporać się z więcej niż jedną sztuką. Westchnął cicho, podchodząc bliżej klatek i kucając naprzeciw nich, zamierzając przywitać się z małymi bestiami.
- Cóż, musieli chyba... zapomnieć - odparł, zgodnie zresztą z prawdą, czy też z jej przeczuciem. Nie mógł wiedzieć, dlaczego nie wiedział o dwójce, ale domyślał się, że w toku sprawy okazało się to mało istotne, żeby przygotować go na tę podróż. W cyrku tyle się działo - pewnie było coś ważniejszego. Czy gdyby to było słonie, też nie powiedziano by mu, czy ma przewieźć jednego, czy całe stado? Świetnie - po prostu świetnie. - Obie są piękne - pozwolił sobie zauważyć, tylko lekko - odruchowo i mimowolnie - odchylając głowę, kiedy czarna rzuciła się do krat. Mógł być zły na dyrektora, ale czarno-białe ropuchy nic mu nie zrobiły. - Ja śnieg i węgiel. Albo noc i dzień, zrobią furorę. Wszyscy będą chcieli je obejrzeć. - Wiedział o albinosce, ale nie o tej z nadmiernie czarnym pigmentem. - No cześć - Nieśpiesznie - powoli - uniósł w jej stronę rękę, kiedy wyciągnęła do niego łapki, wystawiając palec na ich zasięg - na wystarczająco krótko, by zdążyć go cofnąć, a jednocześnie wystarczająco długo, by szkarłat krwi zrosił szmaragdową trawę między nimi. Jęknął, trochę się skrzywił, ale nie użalał się nadto, na ból był odporny - jego ciało znosiło w życiu dużo. - Psidwaczy syn! - zawołał, przykładając palec do ust i wolną ręką wyciągając z szaty chustkę, którą owinął wokół palca w prowizorycznym bandażu - ot dla zatamowania krwawienia. - Jak mam to przewieźć? - zapytał zatem jedynej osoby, którą zapytać mógł - Cilliana. Jakimś cudem przecież przytaszczył tu te klatki, a Marcel nigdy wcześniej tego nie robił.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Słysząc, jak chłopak określił czupakabry, spojrzał na niego uważniej z cieniem rozbawienia. Różnie nazywano owe stworzonka, ale ropuchy to coś, czego dotąd nie przyszło mu usłyszeć i musiał przyznać, że pasowało w pewnych aspektach. Co prawda w obecnej chwili dwie rozwścieczone przedstawicielki ów gatunku nie przypominały w żadnym stopniu płazów, a coś bardziej krwiożerczego. Wiadomość, że jednak nikt nie poinformował Carringtona o odbiorze, przyjął obojętnie, bo to nie był jego problem. Wywiązał się ze swojej części, a to po stronie dopiero poznanego chłopaka pozostawał kłopot przetransportowania zwierząt. Liczył jedynie, że ten nie zrobi krzywdy czupakabrą, bo to była jedyna kwestia, jaka go interesowała. Od zawsze przejmował się losem stworzeń, które dostarczał, nawet jeśli po otrzymaniu zapłaty powinien odwrócić się i zapomnieć, bo już przestawały być jego zmartwieniem. Mimo to zdarzyło się parokrotnie, że transakcja nie dochodziła do skutku, gdy dowiadywał się w ostatniej chwili, że dane stworzonko skończy w częściach dla ingrediencji. Miał znikome pokłady współczucia dla ludzi, skrajnie mało wyrozumiałości, jaką potrafił okazać i jeszcze mniej cierpliwości, ale nadrabiał wobec magicznej fauny.
- Bez wątpienia. Umaszczenie obu jest skrajnie rzadkie, sam pierwszy raz widzę albinoskę w tym gatunku.- zgadzał się całkowicie, że czupakabry przyciągną uwagę ludzi, a to jakim zyskiem okażą się dla cyrku, było trudne do oszacowania. Wszystko zależało od ich przyszłego opiekuna, bo to na niego spadało sporo odpowiedzialności, jakie koniec końców okażą się obie nietypowe panny, więc i jaka będzie ich użyteczność.
- Chyba wpadłeś jej w oko.- rzucił nieco kpiąco, gdy czupakarba wydawała się coraz bardziej wściekła. Kiedy chłopak wyciągnął rękę w jej stronę, zdecydował się go ostrzec.- Nie radzę, tego…- uciął widząc, że jest już za późno, a pierwsza krew została upuszczona. Czasami zastanawiało go, skąd w ludziach dziwna potrzeba wyciągania dłoni w kierunku zwierząt, które były odławiane z naturalnego środowiska. To samo przez się powinno budzić w świadomości myśl, że nie jest to najlepszy pomysł. Pokręcił lekko głową, odpuszczając sobie komentarz, względem samego zachowania.
- Jak wrócisz z nimi, odwiedź uzdrowiciela lub przemyj ranę dokładnie. Czupakabry żywią się krwią, a przez to nie są zbyt czystymi stworzeniami. Potrafią mieć w pyszczku więcej syfu niż na najbardziej podłej ulicy.- poradził, wiedząc z doświadczenia, że nie należy ignorować nawet najmniejszych zadrapań.
Pytanie go nie zaskoczyło, spodziewał się tego i odliczał minuty, aż padnie. Nie dziwił się jednak, przeniesienie jednej klatki mogło być wyzwaniem, a obu… nawet jemu mogło sprawić problemy.
- W taki sam sposób, w jaki robicie to w cyrku. Nie mów, że nie używacie klatek transportowych dla zwierząt.- podjął, sięgając do materiału, by zasłonić znów stworzonko i dać mu szanse na uspokojenie się oraz zminimalizować stres. Lekkie stuknięcie judaszowca o jedną i drugą klatkę wystarczyło, aby te wraz z zawartością zmniejszyły się na tyle, aby przeniesienie ich było bezproblemowe. Zawsze korzystał z tego typu klatek, nie musząc zastanawiać się nad wszelakimi przeszkodami i niespodziewanymi sytuacjami. Żałował jedynie, że takowe udogodnienia nie posiadały klatki na zdecydowanie większe zwierzęta. W końcu o ile łatwiej byłoby przetransportować na przykład smoka, mogąc zmniejszyć go do wygodniejszego rozmiaru.
- Kiedy dostarczysz je na miejsce, wrzućcie im po króliku. Zrańcie go na tyle, aby broczył krwią i szarpiąc się, nie zrobił ani jednej ani drugiej krzywdy.- poradził. Obie były osłabione podróżą, potrzebowały więc solidnego posiłku i sporo odpoczynku nim będą mogły stać się gwiazdami wieczoru.- Dajcie im odetchnąć parę dni.- dodał ciszej.
- Bez wątpienia. Umaszczenie obu jest skrajnie rzadkie, sam pierwszy raz widzę albinoskę w tym gatunku.- zgadzał się całkowicie, że czupakabry przyciągną uwagę ludzi, a to jakim zyskiem okażą się dla cyrku, było trudne do oszacowania. Wszystko zależało od ich przyszłego opiekuna, bo to na niego spadało sporo odpowiedzialności, jakie koniec końców okażą się obie nietypowe panny, więc i jaka będzie ich użyteczność.
- Chyba wpadłeś jej w oko.- rzucił nieco kpiąco, gdy czupakarba wydawała się coraz bardziej wściekła. Kiedy chłopak wyciągnął rękę w jej stronę, zdecydował się go ostrzec.- Nie radzę, tego…- uciął widząc, że jest już za późno, a pierwsza krew została upuszczona. Czasami zastanawiało go, skąd w ludziach dziwna potrzeba wyciągania dłoni w kierunku zwierząt, które były odławiane z naturalnego środowiska. To samo przez się powinno budzić w świadomości myśl, że nie jest to najlepszy pomysł. Pokręcił lekko głową, odpuszczając sobie komentarz, względem samego zachowania.
- Jak wrócisz z nimi, odwiedź uzdrowiciela lub przemyj ranę dokładnie. Czupakabry żywią się krwią, a przez to nie są zbyt czystymi stworzeniami. Potrafią mieć w pyszczku więcej syfu niż na najbardziej podłej ulicy.- poradził, wiedząc z doświadczenia, że nie należy ignorować nawet najmniejszych zadrapań.
Pytanie go nie zaskoczyło, spodziewał się tego i odliczał minuty, aż padnie. Nie dziwił się jednak, przeniesienie jednej klatki mogło być wyzwaniem, a obu… nawet jemu mogło sprawić problemy.
- W taki sam sposób, w jaki robicie to w cyrku. Nie mów, że nie używacie klatek transportowych dla zwierząt.- podjął, sięgając do materiału, by zasłonić znów stworzonko i dać mu szanse na uspokojenie się oraz zminimalizować stres. Lekkie stuknięcie judaszowca o jedną i drugą klatkę wystarczyło, aby te wraz z zawartością zmniejszyły się na tyle, aby przeniesienie ich było bezproblemowe. Zawsze korzystał z tego typu klatek, nie musząc zastanawiać się nad wszelakimi przeszkodami i niespodziewanymi sytuacjami. Żałował jedynie, że takowe udogodnienia nie posiadały klatki na zdecydowanie większe zwierzęta. W końcu o ile łatwiej byłoby przetransportować na przykład smoka, mogąc zmniejszyć go do wygodniejszego rozmiaru.
- Kiedy dostarczysz je na miejsce, wrzućcie im po króliku. Zrańcie go na tyle, aby broczył krwią i szarpiąc się, nie zrobił ani jednej ani drugiej krzywdy.- poradził. Obie były osłabione podróżą, potrzebowały więc solidnego posiłku i sporo odpoczynku nim będą mogły stać się gwiazdami wieczoru.- Dajcie im odetchnąć parę dni.- dodał ciszej.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Owinięty chustą palec przycisnął do jej materiału mocniej, ściągając nabiegłą krew, zadraśnięcie nie było głębokie - czy ta bestia była zdolna odgryźć mu palec? nie wiedział, nie znał się na tyle na magicznych zwierzętach, na pierwszy rzut oka wydawały się raczej nieszkodliwe, były małe i na swój sposób urocze - ale nie przestawało krwawić. Przewrócił oczyma, ale nie uskarżał się nadto - przeniósł wzrok na czarodzieja, pytający:
- A co z czarną? - zapytał, albinoska wydawała się oczywista, białe umaszczenie w parze z czerwonymi tęczówkami w każdym gatunku pozostawało pożądane - zwłaszcza w miejscach takich jak Arena. - Dlaczego jest tak rzadka? - Czy pigment po prostu był rzadko spotykany, czy odpowiadała za to choroba, nie wiedział. Nie widział w życiu wiele stworzeń tego gatunku, ale skoro obok miał specjalistę - być może zechce podzielić się z nim swoją wiedzą. Magiczne zwierzęta zawsze go interesowały, lubił je, tak jak lubił rozmawiać z cyrkowym treserem - nawet jeśli nie czuł ich zachowania tak jak on i nie posiadał ni skrawka jego wiedzy. Ani nie potrafił przewidzieć ich zachowania, co udowodnił wyciągając ku niej rękę.
- Mogłeś powiedzieć wcześniej - Lub szybciej, rzucił, z pewnym wyrzutem, choć bez większej urazy. Nie tyko dlatego, że nie sądził, by Macnaira obchodziły pogryzione palce Marcela; wyciągnął dłoń przed siebie, zginając palce kilkakrotnie - upewniając się, że miał w nich władzę na tyle, by manewrować miotłą na tyle umiejętnie, by odwiedź zwierzęta całe i bezpieczne. Skrzywił się lekko na komentarz łowcy, tego mu brakowało, gangreny. - Jasne - odpowiedział, chcąc dać znać, że zanotował. - Dzięki - Mieli na miejscu dziewczynę, która potrafiła opatrywać rany - zgodnie z instrukcją Macnaira zamierzał ją odwiedzić. Z fantastycznymi zwierzętami nie było żartów, nie zamierzał ignorować rad mądrzejszych od siebie. - Czym się żywiły przez ostatnie dni? - dopytał, wciąż spoglądając na pogryzione palce - choć nie był pewien, czy chciał znać odpowiedź. Cokolwiek to było, zostawiło na jej pyszczku bakterie, które miał teraz we własnej krwi.
Ściągnął brew, podążając wzrokiem za ruchem jego rąk. Marcel był młody, może niepozorny, ale silny, z pewnością uniósłby klatki, ale martwił się samą podróżą. Miał przy sobie miotły, a nie chciał nadmiernie stresować zwierząt - zdążył się zorientować, że większość z nich nie przepadała za dłuższymi podróżami. Ale łowca pomniejszył klatki - w takim stanie wydawały się znacznie prostsze do transportu. Mniej podatne na wiatr i zmiany kierunku lotu.
- Nie robię tego na co dzień - wyjaśnił, wstając i sięgając dłonią do sakwy w kieszeni płaszcza; wyciągnął ją, podrzucił w dłoni, upewniając się, że ważyła tyle samo co wtedy, kiedy ją dostał od przełożonych i, łapiąc w locie, wyciągnął w kierunku Macnaira. - Ale tak powinno być prościej. Użyjemy miotły. Powinienem na coś uważać w trakcie podróży? - zapytał, skinąwszy głową na sakwę. - Pan Carrington mówił, że na tyle się umawialiście - Nawet nie był pewien, ile było w środku - tylko to przekazywał.
- Zraniony królik, osłabiony - powtórzył, żeby zapamiętać. Nie zamierzał tego ignorować, nie od niego zależało, jak na Arenie traktowano zwierzęta, ale on miał do nich serce zawsze wtedy, kiedy przy nich pomagał. Królika powinno się udać załatwić, lady Naehri czasem trzymała je dla węży. - Albo związany? - Bardziej zapytał, niż stwierdził, spętany z pewnością ich nie skrzywdzi. - Przekażę - obiecał, więcej zrobić nie mógł, młoda twarz mogła stanowić podpowiedź, że jego decyzje nie mają wpływu na wiele.
- A co z czarną? - zapytał, albinoska wydawała się oczywista, białe umaszczenie w parze z czerwonymi tęczówkami w każdym gatunku pozostawało pożądane - zwłaszcza w miejscach takich jak Arena. - Dlaczego jest tak rzadka? - Czy pigment po prostu był rzadko spotykany, czy odpowiadała za to choroba, nie wiedział. Nie widział w życiu wiele stworzeń tego gatunku, ale skoro obok miał specjalistę - być może zechce podzielić się z nim swoją wiedzą. Magiczne zwierzęta zawsze go interesowały, lubił je, tak jak lubił rozmawiać z cyrkowym treserem - nawet jeśli nie czuł ich zachowania tak jak on i nie posiadał ni skrawka jego wiedzy. Ani nie potrafił przewidzieć ich zachowania, co udowodnił wyciągając ku niej rękę.
- Mogłeś powiedzieć wcześniej - Lub szybciej, rzucił, z pewnym wyrzutem, choć bez większej urazy. Nie tyko dlatego, że nie sądził, by Macnaira obchodziły pogryzione palce Marcela; wyciągnął dłoń przed siebie, zginając palce kilkakrotnie - upewniając się, że miał w nich władzę na tyle, by manewrować miotłą na tyle umiejętnie, by odwiedź zwierzęta całe i bezpieczne. Skrzywił się lekko na komentarz łowcy, tego mu brakowało, gangreny. - Jasne - odpowiedział, chcąc dać znać, że zanotował. - Dzięki - Mieli na miejscu dziewczynę, która potrafiła opatrywać rany - zgodnie z instrukcją Macnaira zamierzał ją odwiedzić. Z fantastycznymi zwierzętami nie było żartów, nie zamierzał ignorować rad mądrzejszych od siebie. - Czym się żywiły przez ostatnie dni? - dopytał, wciąż spoglądając na pogryzione palce - choć nie był pewien, czy chciał znać odpowiedź. Cokolwiek to było, zostawiło na jej pyszczku bakterie, które miał teraz we własnej krwi.
Ściągnął brew, podążając wzrokiem za ruchem jego rąk. Marcel był młody, może niepozorny, ale silny, z pewnością uniósłby klatki, ale martwił się samą podróżą. Miał przy sobie miotły, a nie chciał nadmiernie stresować zwierząt - zdążył się zorientować, że większość z nich nie przepadała za dłuższymi podróżami. Ale łowca pomniejszył klatki - w takim stanie wydawały się znacznie prostsze do transportu. Mniej podatne na wiatr i zmiany kierunku lotu.
- Nie robię tego na co dzień - wyjaśnił, wstając i sięgając dłonią do sakwy w kieszeni płaszcza; wyciągnął ją, podrzucił w dłoni, upewniając się, że ważyła tyle samo co wtedy, kiedy ją dostał od przełożonych i, łapiąc w locie, wyciągnął w kierunku Macnaira. - Ale tak powinno być prościej. Użyjemy miotły. Powinienem na coś uważać w trakcie podróży? - zapytał, skinąwszy głową na sakwę. - Pan Carrington mówił, że na tyle się umawialiście - Nawet nie był pewien, ile było w środku - tylko to przekazywał.
- Zraniony królik, osłabiony - powtórzył, żeby zapamiętać. Nie zamierzał tego ignorować, nie od niego zależało, jak na Arenie traktowano zwierzęta, ale on miał do nich serce zawsze wtedy, kiedy przy nich pomagał. Królika powinno się udać załatwić, lady Naehri czasem trzymała je dla węży. - Albo związany? - Bardziej zapytał, niż stwierdził, spętany z pewnością ich nie skrzywdzi. - Przekażę - obiecał, więcej zrobić nie mógł, młoda twarz mogła stanowić podpowiedź, że jego decyzje nie mają wpływu na wiele.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Obserwował chłopaka z minimalnym zainteresowaniem, gdy ten próbował zapanować nad płynącą krwią, która najpewniej nęcąco działała na zwierzątka zamknięte w klatkach, ale nie powiedział tego na głos ani nie sprawdził, jak dwie unikatowe sztuki zachowują się teraz. Kiedy młody wyraził zainteresowanie również drugą czupakabrą, zastanowił się przez moment czy wdawać się w szczegóły.
- Przyjrzyj się jej, spójrz na pierścienie wokół łap. Standardowa czupakabra jest niebieska, jaśniejsza bądź ciemniejsza, ale zawsze zachowują ten odcień, za to owe pierścienie pozostają czerwone lekko kontrastując z kolorem ciała.- podjął, najpierw nakreślając pewien standard, aby zaraz wyjaśnić resztę.- Nasza mała koleżanka jest cała czarna w wynik melanizmu, który przyciemnia naturalny pigment. W tej konkretnej wyjątkowe jest to, że natura zabarwiła ją na bardzo ciemny i równomierny kolor, co nie zdarza się często. Widziałem już podobne, ale zwykle podbrzusze lub pyszczek miały nieco inny odcień niż reszta.- liczył, że chłopak pojął, co w niej jest takiego, bo nie chciał tego powtarzać, a mógł jedynie uzupełnić informację na ewentualne pytanie.
Słysząc zarzut, wzruszył ramionami, unosząc kąciki ust w wilczym uśmiechu, który sięgnął błękitnych tęczówek, zdradzając lekką kpinę, ale kiedy się odezwał nie brzmiał prowokująco ani zaczepnie.- Proponuje nie pakować rąk do klatek zwierząt, nawet kiedy są takiej wielkości. Magiczna fauna potrafi być zabójcza, gdy wydaje się niepozorna.- poradził mu, bo co z tego, jeśli ostrzegłby w porę, skoro ów błąd chłopak mógłby popełnić później. Teraz za to wiedział, czym kończy się zbytni kontakt z dzikim zwierzakiem, który w żaden sposób nie chciał współpracować.- Nie ma za co.- rzucił obojętnie. Czasami zdradzał jakieś bardziej ludzkie odruchy, radząc coś przypadkowym osobą, które ścierały się z magicznymi zwierzętami, nie posiadając zbytniej wiedzy na ich temat. Na radach jednak się kończyło, bo nie interesowało go życie innych i tak samo było w tym przypadku.
- Szczurami.- odpowiedział, zastanawiając się czy taka odpowiedź jakkolwiek pocieszy młodego po tym ugryzieniu. Gryzonie nie były najlepszym pożywieniem dla czupakabry, ale w czasie podróży było to najtańsze pożywienie, jakie można było im dostarczyć.- Dostawały takie porcje, aby nie dokuczał im głód, ale żeby nie były w pełni najedzone. Taką dobroć muszą otrzymać od swego docelowego opiekuna, aby skojarzyły go z pozytywnym bodźcem.- dodał, chociaż najpewniej nie musiał już tego mówić. To był jednak standard, tak przygotowywało się grunt dla osoby, która miała zajmować się zwierzęciem. Przejął zapłatę, odruchowo ważąc ją w dłoni. Pamiętał na ile się umawiali i liczył, że Carrington jest na tyle rozsądnym czarodziejem, aby nie próbować go oszukiwać, bo jeśli okaże się inaczej, zamierzał złożyć mu niezapowiedzianą wizytę, która naprostuje ów sytuację.- Widać.- odparł jedynie, chowając sakiewkę do kieszeni. Jeszcze chwila i będzie mógł stąd iść, coraz bardziej tego wyczekiwał, mając już w zapłatę i pozbywając się zwierzaków.
- Zadbaj, aby cały czas były zasłonięte. Źle znoszą wahania temperatur, a osłonięte zatrzymują więcej ciepła i postaram się nie wykonywać zbyt gwałtownych manewrów, aby nie obijały się o pręty klatek.- to była w sumie podstawa, a przy zachowaniu takich środków ostrożności chłopak najpewniej nie wyrządzi im żadnej krzywdy.
Słuchał, jak Marcel powtarza jego słowa, dobrze, żeby to zapamiętał i przekazał dalej. Niedopilnowanie tego mogło odbić się na tych dwóch sztukach, a to było niepotrzebne.
- Lepiej nie, istnieje szansa, że mogą zaplątać się w więzy i zranić. Wbrew pozorom czupakabry są dość delikatne, a na części ciała ich skóra jest cieńsza i podatna na urazy. Doprowadźcie do stanu, by królik nie walczył już zbyt zajadle z braku sił.- był pewien, że ten, który miał się tym zająć wpadnie na jakiś dobry pomysł.
- Przyjrzyj się jej, spójrz na pierścienie wokół łap. Standardowa czupakabra jest niebieska, jaśniejsza bądź ciemniejsza, ale zawsze zachowują ten odcień, za to owe pierścienie pozostają czerwone lekko kontrastując z kolorem ciała.- podjął, najpierw nakreślając pewien standard, aby zaraz wyjaśnić resztę.- Nasza mała koleżanka jest cała czarna w wynik melanizmu, który przyciemnia naturalny pigment. W tej konkretnej wyjątkowe jest to, że natura zabarwiła ją na bardzo ciemny i równomierny kolor, co nie zdarza się często. Widziałem już podobne, ale zwykle podbrzusze lub pyszczek miały nieco inny odcień niż reszta.- liczył, że chłopak pojął, co w niej jest takiego, bo nie chciał tego powtarzać, a mógł jedynie uzupełnić informację na ewentualne pytanie.
Słysząc zarzut, wzruszył ramionami, unosząc kąciki ust w wilczym uśmiechu, który sięgnął błękitnych tęczówek, zdradzając lekką kpinę, ale kiedy się odezwał nie brzmiał prowokująco ani zaczepnie.- Proponuje nie pakować rąk do klatek zwierząt, nawet kiedy są takiej wielkości. Magiczna fauna potrafi być zabójcza, gdy wydaje się niepozorna.- poradził mu, bo co z tego, jeśli ostrzegłby w porę, skoro ów błąd chłopak mógłby popełnić później. Teraz za to wiedział, czym kończy się zbytni kontakt z dzikim zwierzakiem, który w żaden sposób nie chciał współpracować.- Nie ma za co.- rzucił obojętnie. Czasami zdradzał jakieś bardziej ludzkie odruchy, radząc coś przypadkowym osobą, które ścierały się z magicznymi zwierzętami, nie posiadając zbytniej wiedzy na ich temat. Na radach jednak się kończyło, bo nie interesowało go życie innych i tak samo było w tym przypadku.
- Szczurami.- odpowiedział, zastanawiając się czy taka odpowiedź jakkolwiek pocieszy młodego po tym ugryzieniu. Gryzonie nie były najlepszym pożywieniem dla czupakabry, ale w czasie podróży było to najtańsze pożywienie, jakie można było im dostarczyć.- Dostawały takie porcje, aby nie dokuczał im głód, ale żeby nie były w pełni najedzone. Taką dobroć muszą otrzymać od swego docelowego opiekuna, aby skojarzyły go z pozytywnym bodźcem.- dodał, chociaż najpewniej nie musiał już tego mówić. To był jednak standard, tak przygotowywało się grunt dla osoby, która miała zajmować się zwierzęciem. Przejął zapłatę, odruchowo ważąc ją w dłoni. Pamiętał na ile się umawiali i liczył, że Carrington jest na tyle rozsądnym czarodziejem, aby nie próbować go oszukiwać, bo jeśli okaże się inaczej, zamierzał złożyć mu niezapowiedzianą wizytę, która naprostuje ów sytuację.- Widać.- odparł jedynie, chowając sakiewkę do kieszeni. Jeszcze chwila i będzie mógł stąd iść, coraz bardziej tego wyczekiwał, mając już w zapłatę i pozbywając się zwierzaków.
- Zadbaj, aby cały czas były zasłonięte. Źle znoszą wahania temperatur, a osłonięte zatrzymują więcej ciepła i postaram się nie wykonywać zbyt gwałtownych manewrów, aby nie obijały się o pręty klatek.- to była w sumie podstawa, a przy zachowaniu takich środków ostrożności chłopak najpewniej nie wyrządzi im żadnej krzywdy.
Słuchał, jak Marcel powtarza jego słowa, dobrze, żeby to zapamiętał i przekazał dalej. Niedopilnowanie tego mogło odbić się na tych dwóch sztukach, a to było niepotrzebne.
- Lepiej nie, istnieje szansa, że mogą zaplątać się w więzy i zranić. Wbrew pozorom czupakabry są dość delikatne, a na części ciała ich skóra jest cieńsza i podatna na urazy. Doprowadźcie do stanu, by królik nie walczył już zbyt zajadle z braku sił.- był pewien, że ten, który miał się tym zająć wpadnie na jakiś dobry pomysł.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Z niechętnym grymasem twarzy wytarł zakrwawiony palec w ubranie, ponad zranioną dłonią spoglądając na dwie czupakabry wyraźnie żywsze, niż jeszcze przed momentem; wiedział o tych stworzeniach w zasadzie niewiele ponadto, co było mu potrzebne, by je od czasu do czasu nakarmić w cyrku - nie leżało to wcale w spektrum jego obowiązku, ale w miejscu takim jak Arena Carringtonów do pomocy liczyły się każde zdrowe i silne ręce. W ogóle nie skojarzył, że żywsze zachowanie stworzonek miało związek z krwawieniem, którego nie był w stanie zatamować. Rana nie wydawała się poważna, ale akurat natrafiła na ukrwione miejsce.
- Wydają się jakieś żywsze - zauważył. - Ekscytują się podróżą? - zapytał, spoglądając spode łba na Cilliana, potrafił czytać emocje zwierząt, które dobrze znał, ale obce, do tego należące do przedziwnego i raczej mało ekspresyjnego gatunku, były dla niego całkiem niezrozumiałe. Tkwił w tym jakiś niepoprawny optymizm, zupełnie jakby wierzył, że w cyrku naprawdę zajmą się nimi odpowiednio. Różnie z tym bywało - ale tak przecież było z każdym, z nim też, nikogo nie obchodziły otarcia na jego stopach i dłoniach. Liczył się tylko pieniądz. Chyba nie dla niego - z zainteresowaniem przyjrzał się czupakabrze bliżej, kiedy Macnair zaczął opowiadać o niej więcej, równie intensywnie poszukując spojrzeniem wskazanych przez niego pierścieni - nie było łatwo dostrzec je na pierwszy rzut oka, ale gdy przyglądał się we wskazanym miejscu wystarczająco długo, zdołał to uczynić. Słowa czarodzieja wyraźnie go ciekawiły. - Czy to jej przeszkadza? - zastanowił się, spoglądając raz jeszcze na łowcę. Barwa u zwierząt spełniała przecież określoną rolę, lisy zimą były białe jak śnieg, a latem ziemiste jak ziemia po roztopach. U ludzi też, to, co dziwne i niecodzienne, bywało wyszydzane. Lub zamykane w cyrkach. - Nie martw się, mała, odnajdziesz się u nas - zwrócił się do niej z zastanowieniem. - Jest piękna. I wyjątkowa. Jak udało się panu ją złapać? - Być może wchodził na zbyt grząski grunt, ale jeśli, to nie wydawał się być tego świadomy. - Może i słuszna uwaga - mruknął, bardziej do siebie, kiedy usłyszał pouczenie; stateczne ta klatka była mieszkaniem tego maleństwa, a nikt nie lubił, kiedy ktoś właził w cudzą przestrzeń bez zaproszenia. Chyba nawet nie chodziło o to, że była mała, Marcel mógł sprawiać wrażenie kogoś, kto włożyłby rękę również do klatki z lwem.
Ale na wieść o szczurach - otworzył szerzej oczy, z mdłą nadzieją, że Cillian może jednak żartował. Może o zwierzętach ogółem nie wiedział wiele, ale o szczurach całkiem sporo. Choć jego przyjaciel wynosił te stworzenia na piedestał, Marcel doskonale wiedział, że chyba nic innego nie potrafiło przenosić tyle chorób, co szczur. I to wszystko tkwiło w tej małej ranie? A on to jeszcze oblizywał...
- Świetnie - mruknął, strzepując dłoń z krwi, już nie przykładał jej do ust, ale krwotok z wolna ustawał. - To nie jest trochę okrutne? - zapytał, zdumiony podobnymi praktykami. Niewiele wiedział tak o oswajaniu, jak tresurze. - Nie będę im kazał czekać na żarcie dłużej, zabieram je. - Skinął głową, kiedy zważył sakwę, brak werbalizacji z jego strony poczytując jako przyjęcie zapłaty. Ani nie były to jego pieniądze ani jego zwierzę, ale gdyby Pan Carrington zamierzał kombinować, pewnie przysłałby na to spotkanie kogoś innego, nie jego.
- Tak zrobię - zapewnił, przytakujac na kolejne pouczenia - od razu ściągając czarną płachtę, by przysłonić nią widoczny fragment krat. Nie było potrzeby denerwować ich dłużej. - Mamy daleką drogę - zmartwił się, bo sądził, że pokonają ją szybko. - Mam nadzieję, że uda mi się nimi za dużo nie rzucać. Trochę zmaga się wiatr - rzucił, kątem oka spoglądając na kłębiące się chmury. - Może zdążymy wcześniej - dodał z zastanowieniem. Przytaknął jeszcze raz, kiedy usłyszał odpowiedź na kolejną wątpliwość. - Dzięki - Nie tylko za informację, za dobrą opiekę nad nimi też, choć mogł to zrobić wyłącznie w imieniu swojego dyrektora i przyszywanego ojca. Który nigdy by za to nie podziękował, gdyby stał tu zamiast Marcela, ale to nie miało większego znaczenia. - Załatwimy to - obiecał, wyrzucając w powietrze w miotłę, krótka komenda do mnie poderwała ją do lotu jeszcze nim zdążyła upaść na trawę. Przesunął ją w kierunku klatek. - Tu są jakieś paski, to się zaczepia o miotłę... tutaj? - Pociągnął kawałek skóry, przeplatając go z metalowym uchwytem przy witkach miotły. jeśli drugą zawiesi nieco bardziej z przodu, powinien móc utrzymać odpowiedni balans - a spięte wystarczająco blisko siebie powinny kołysać się w trakcie lotu mniej. - Mogą być tak blisko siebie? - upewnił się jeszcze. - Nie podrapią się? - Dzieliły ich dwie warstwy czarnych materiałów, ale jeśli ruch je do siebie przybliży, wszystko się mogło zdarzyć.
- Wydają się jakieś żywsze - zauważył. - Ekscytują się podróżą? - zapytał, spoglądając spode łba na Cilliana, potrafił czytać emocje zwierząt, które dobrze znał, ale obce, do tego należące do przedziwnego i raczej mało ekspresyjnego gatunku, były dla niego całkiem niezrozumiałe. Tkwił w tym jakiś niepoprawny optymizm, zupełnie jakby wierzył, że w cyrku naprawdę zajmą się nimi odpowiednio. Różnie z tym bywało - ale tak przecież było z każdym, z nim też, nikogo nie obchodziły otarcia na jego stopach i dłoniach. Liczył się tylko pieniądz. Chyba nie dla niego - z zainteresowaniem przyjrzał się czupakabrze bliżej, kiedy Macnair zaczął opowiadać o niej więcej, równie intensywnie poszukując spojrzeniem wskazanych przez niego pierścieni - nie było łatwo dostrzec je na pierwszy rzut oka, ale gdy przyglądał się we wskazanym miejscu wystarczająco długo, zdołał to uczynić. Słowa czarodzieja wyraźnie go ciekawiły. - Czy to jej przeszkadza? - zastanowił się, spoglądając raz jeszcze na łowcę. Barwa u zwierząt spełniała przecież określoną rolę, lisy zimą były białe jak śnieg, a latem ziemiste jak ziemia po roztopach. U ludzi też, to, co dziwne i niecodzienne, bywało wyszydzane. Lub zamykane w cyrkach. - Nie martw się, mała, odnajdziesz się u nas - zwrócił się do niej z zastanowieniem. - Jest piękna. I wyjątkowa. Jak udało się panu ją złapać? - Być może wchodził na zbyt grząski grunt, ale jeśli, to nie wydawał się być tego świadomy. - Może i słuszna uwaga - mruknął, bardziej do siebie, kiedy usłyszał pouczenie; stateczne ta klatka była mieszkaniem tego maleństwa, a nikt nie lubił, kiedy ktoś właził w cudzą przestrzeń bez zaproszenia. Chyba nawet nie chodziło o to, że była mała, Marcel mógł sprawiać wrażenie kogoś, kto włożyłby rękę również do klatki z lwem.
Ale na wieść o szczurach - otworzył szerzej oczy, z mdłą nadzieją, że Cillian może jednak żartował. Może o zwierzętach ogółem nie wiedział wiele, ale o szczurach całkiem sporo. Choć jego przyjaciel wynosił te stworzenia na piedestał, Marcel doskonale wiedział, że chyba nic innego nie potrafiło przenosić tyle chorób, co szczur. I to wszystko tkwiło w tej małej ranie? A on to jeszcze oblizywał...
- Świetnie - mruknął, strzepując dłoń z krwi, już nie przykładał jej do ust, ale krwotok z wolna ustawał. - To nie jest trochę okrutne? - zapytał, zdumiony podobnymi praktykami. Niewiele wiedział tak o oswajaniu, jak tresurze. - Nie będę im kazał czekać na żarcie dłużej, zabieram je. - Skinął głową, kiedy zważył sakwę, brak werbalizacji z jego strony poczytując jako przyjęcie zapłaty. Ani nie były to jego pieniądze ani jego zwierzę, ale gdyby Pan Carrington zamierzał kombinować, pewnie przysłałby na to spotkanie kogoś innego, nie jego.
- Tak zrobię - zapewnił, przytakujac na kolejne pouczenia - od razu ściągając czarną płachtę, by przysłonić nią widoczny fragment krat. Nie było potrzeby denerwować ich dłużej. - Mamy daleką drogę - zmartwił się, bo sądził, że pokonają ją szybko. - Mam nadzieję, że uda mi się nimi za dużo nie rzucać. Trochę zmaga się wiatr - rzucił, kątem oka spoglądając na kłębiące się chmury. - Może zdążymy wcześniej - dodał z zastanowieniem. Przytaknął jeszcze raz, kiedy usłyszał odpowiedź na kolejną wątpliwość. - Dzięki - Nie tylko za informację, za dobrą opiekę nad nimi też, choć mogł to zrobić wyłącznie w imieniu swojego dyrektora i przyszywanego ojca. Który nigdy by za to nie podziękował, gdyby stał tu zamiast Marcela, ale to nie miało większego znaczenia. - Załatwimy to - obiecał, wyrzucając w powietrze w miotłę, krótka komenda do mnie poderwała ją do lotu jeszcze nim zdążyła upaść na trawę. Przesunął ją w kierunku klatek. - Tu są jakieś paski, to się zaczepia o miotłę... tutaj? - Pociągnął kawałek skóry, przeplatając go z metalowym uchwytem przy witkach miotły. jeśli drugą zawiesi nieco bardziej z przodu, powinien móc utrzymać odpowiedni balans - a spięte wystarczająco blisko siebie powinny kołysać się w trakcie lotu mniej. - Mogą być tak blisko siebie? - upewnił się jeszcze. - Nie podrapią się? - Dzieliły ich dwie warstwy czarnych materiałów, ale jeśli ruch je do siebie przybliży, wszystko się mogło zdarzyć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie umknęło mu żywsze zachowanie zwierzątek, nie potrzebował zbliżać się i spoglądać za czarny materiał, który okrywał klatki. Wystarczyło posłuchać pełnej gamy dźwięków oraz zauważyć ruch wewnątrz. Spojrzał na Marcela z rozbawieniem, którego nie dał rady ukryć. Czy to nie było oczywiste? Czasami zapominał, że czarodzieje wokół niego mają małą wiedzę o rodzimej faunie, a ta egzotyczna okazywała się tym bardziej tajemnicza, lecz chłopak powinien już pojąć, co obudziło wyraźnie obie sztuki.
- Ekscytują to na pewno.- potwierdził mu, wykrzywiając wargi w nieco pogardliwym uśmieszku.- ale twoją krwią, a nie podróżą. Są głodne, więc kilka kropel, które uroniłeś oraz woń posoki w powietrzu jest dla nich wyjątkowo nęcący.- dopowiedział, sprowadzając go może brutalnie na ziemię.- Gdyby tylko klatki przypadkiem się otworzyły… miałbyś naprawdę wielkie problemy, bo przynajmniej jedna z nich zasmakowała już w twojej krwi.- jego głos nabrał groźnej nuty, jakby chciał go przestraszyć tym, co mogło się stać przez nie uwagę. Zaraz jednak parsknął cicho, skupiając się na nieco innym temacie, który tyczył się ubarwienia tych dwóch ślicznotek.- Sądzę, że nie. Zdecydowanie gorzej w naturalnym środowisku miała albinoska, była bardziej widoczna niż czarna. Zaskakujące, że udało jej się dożyć tego wieku.- naprostował ów kwestię. Ubarwienie faktycznie miało swoją określoną rolę, ale teren, na którym żyły wcześniej był jednak bardziej przyjazny ciemnej niż tej śnieżnobiałej, a jednak obie miały się dobrze i wcale nie były chętne, aby zabierać je gdziekolwiek. Słuchał, jak młody Carrington zapewnia czupakabrę, że będą jak u siebie. Pewnie miał rację, cyrk zdawał się idealny dla takich dwóch zwierzaków, odbiegających od przeciętnych. Pytanie, które padło sprawiło, że umilkł na dłuższą chwilę. Powiedzenie prawdy nie wchodziło w grę i miał tego pewność, chłopak wydawał się dość naiwny oraz zbyt pozytywnie patrzący na świat. Dlatego wiadomość, że obserwował przez pół godziny, jak zgarnięty z pobliskiego miasteczka mugolak wykrwawia się przyciągając zwierzynę… to raczej nie coś, co powinien usłyszeć. Nie miał problemu, by pozbywać się ludzi dla własnej korzyści, a gdy ów osobą była szlama, znikało nawet szczątkowe zawahanie.- Wystarczyło trochę krwi i celnie rzucona Drętwota.- zdradził, omijając bardziej szczegółowe informacje.- Działa na większość drobnych stworzeń, ale nie radzę tego próbować, nietrafione rozjusza i to mocno.- dodał, aby chłopak nie wpadł na podobny pomysł w żadnym momencie.
Wzruszył lekko ramionami, podchodząc do tego obojętnie w przeciwieństwie do Marcela.
- Nie, takie działania są praktyczne. Mają swój cel.- odparł, nie widział w tym okrucieństwa, ale czemu się dziwić, jeśli pewne zasady stosował od praktycznie zawsze. Jeszcze nim został łowcą na własną rękę, dbając o swoje interesy, robił podobnie za radą czarodziejów bardziej doświadczonych. Coś, co się sprawdza musiało pozostać.
Uniósł wzrok na niebo, również wyłapując pogarszającą się pogodę. Nie wróżyło to dobrze dla podróży na miotle, ale to był wybór chłopaka, którego nie zamierzał kwestionować, bo wraz z odebraniem zapłaty zwierzaki przestały być jego zmartwieniem, a to, co stanie się Carringtonowi po drodze było mu tym bardziej obojętne.- Nie powinna stać im się krzywda, nawet jeśli będzie mocniej bujać klatkami, ale mimo to uważaj trochę.- czasami lepiej było dmuchać na zimne.
- Zwykle nie, ale to też jakaś metoda.- paski przy klatkach co prawda służyły do mocowania, lecz zdecydowanie nie do miotły. Mimo to takie przypięcie powinno się sprawdzić, a przynajmniej tak sądził, chociaż nie dałby sobie ręki uciąć za to.
- Nie, nie podrapią się. Czupakabry raczej nie atakują swoich pobratymców.- mógł go w tym zapewnić, widząc już nie raz te zwierzątka w większych grupkach i mimo że były samotnikami, nie atakowały siebie nawzajem.
- Ekscytują to na pewno.- potwierdził mu, wykrzywiając wargi w nieco pogardliwym uśmieszku.- ale twoją krwią, a nie podróżą. Są głodne, więc kilka kropel, które uroniłeś oraz woń posoki w powietrzu jest dla nich wyjątkowo nęcący.- dopowiedział, sprowadzając go może brutalnie na ziemię.- Gdyby tylko klatki przypadkiem się otworzyły… miałbyś naprawdę wielkie problemy, bo przynajmniej jedna z nich zasmakowała już w twojej krwi.- jego głos nabrał groźnej nuty, jakby chciał go przestraszyć tym, co mogło się stać przez nie uwagę. Zaraz jednak parsknął cicho, skupiając się na nieco innym temacie, który tyczył się ubarwienia tych dwóch ślicznotek.- Sądzę, że nie. Zdecydowanie gorzej w naturalnym środowisku miała albinoska, była bardziej widoczna niż czarna. Zaskakujące, że udało jej się dożyć tego wieku.- naprostował ów kwestię. Ubarwienie faktycznie miało swoją określoną rolę, ale teren, na którym żyły wcześniej był jednak bardziej przyjazny ciemnej niż tej śnieżnobiałej, a jednak obie miały się dobrze i wcale nie były chętne, aby zabierać je gdziekolwiek. Słuchał, jak młody Carrington zapewnia czupakabrę, że będą jak u siebie. Pewnie miał rację, cyrk zdawał się idealny dla takich dwóch zwierzaków, odbiegających od przeciętnych. Pytanie, które padło sprawiło, że umilkł na dłuższą chwilę. Powiedzenie prawdy nie wchodziło w grę i miał tego pewność, chłopak wydawał się dość naiwny oraz zbyt pozytywnie patrzący na świat. Dlatego wiadomość, że obserwował przez pół godziny, jak zgarnięty z pobliskiego miasteczka mugolak wykrwawia się przyciągając zwierzynę… to raczej nie coś, co powinien usłyszeć. Nie miał problemu, by pozbywać się ludzi dla własnej korzyści, a gdy ów osobą była szlama, znikało nawet szczątkowe zawahanie.- Wystarczyło trochę krwi i celnie rzucona Drętwota.- zdradził, omijając bardziej szczegółowe informacje.- Działa na większość drobnych stworzeń, ale nie radzę tego próbować, nietrafione rozjusza i to mocno.- dodał, aby chłopak nie wpadł na podobny pomysł w żadnym momencie.
Wzruszył lekko ramionami, podchodząc do tego obojętnie w przeciwieństwie do Marcela.
- Nie, takie działania są praktyczne. Mają swój cel.- odparł, nie widział w tym okrucieństwa, ale czemu się dziwić, jeśli pewne zasady stosował od praktycznie zawsze. Jeszcze nim został łowcą na własną rękę, dbając o swoje interesy, robił podobnie za radą czarodziejów bardziej doświadczonych. Coś, co się sprawdza musiało pozostać.
Uniósł wzrok na niebo, również wyłapując pogarszającą się pogodę. Nie wróżyło to dobrze dla podróży na miotle, ale to był wybór chłopaka, którego nie zamierzał kwestionować, bo wraz z odebraniem zapłaty zwierzaki przestały być jego zmartwieniem, a to, co stanie się Carringtonowi po drodze było mu tym bardziej obojętne.- Nie powinna stać im się krzywda, nawet jeśli będzie mocniej bujać klatkami, ale mimo to uważaj trochę.- czasami lepiej było dmuchać na zimne.
- Zwykle nie, ale to też jakaś metoda.- paski przy klatkach co prawda służyły do mocowania, lecz zdecydowanie nie do miotły. Mimo to takie przypięcie powinno się sprawdzić, a przynajmniej tak sądził, chociaż nie dałby sobie ręki uciąć za to.
- Nie, nie podrapią się. Czupakabry raczej nie atakują swoich pobratymców.- mógł go w tym zapewnić, widząc już nie raz te zwierzątka w większych grupkach i mimo że były samotnikami, nie atakowały siebie nawzajem.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Westchnął, spoglądając z niekrytą rezygnacją to na klatki, to na swojego towarzysza; krwiożercze dranie żerowały na jego nieszczęściu, ale w końcu to tylko wina instynktu. Może na Arenie staną się bardziej... towarzyskie? Albo wręcz przeciwnie, różnie bywało. Zwierzęta znosiły pracę w cyrku czasem lepiej, a czasem gorzej.
- Poważnie? - dopytał, niemal odruchowo sprawdzając, czy drzwiczki klatki były porządnie zatrzaśnięte. Stworki - trudno było je nazwać inaczej - nie wydawały się bestiami, ale zwykł ufać rad bardziej doświadczonych od siebie, a ten tutaj - wyglądał na zawodowca, Marcelowi - po wszystkim, co od niego usłyszał - łatwo było uwierzyć w jego kompetencje. Wypowiadał się na ich temat jak ktoś, kto na temacie zjadł zęby - zresztą, dostarczył im dwa rzadkie egzemplarze tych stworzeń. Musiał wiedzieć dużo. - Powinno wytrzymać - mruknął bez przekonania, choć teraz to miało znaczenie jeszcze większe. Z otwartej klatki mogły przedstać się na miotłę, ale też - co chyba jednak gorsze - spaść, dyrektor by mu nie wybaczył, gdyby je utracił. - Utraciła naturalny kamuflaż? Co im właściwie zagraża? - dopytał jeszcze, ostatnim spojrzeniem przyglądając się stworzeniom; zastanawiało go, jakie zwierzę mogło zjadać te płazogady, smoki, hipogryfy, olbrzymie węże? Miał okazję sprawdzić ostrość ich zębów na własnej skórze, miał wrażenie, że każdy żołądek rozszarpałyby od środka i wydrapałby sobie wyjście na wolność. Jak w tej bajce o wielorybie. Przysłuchał się mu - naiwnie - nie sądząc, że pod tym wyzwaniem mogła kryć się brutalna prawda o makabrycznym mordzie, odruchowo przyjmując, że zanętą musiała być krew kurza, cielęca lub wołowa, generalnie - zwierzęca. Przecież wiedział, że używano jej często, w różnych celach.
- To pewnie wymaga cierpliwości - rzucił, bo nigdy nie potrafił usiedzieć w bezruchu dłużej, niż kilka chwil. Nie do końca rozumiał ludzi, którzy to potrafili - i przynajmniej poniekąd była w tym dla niego pewna... egzotyka. Przetarł gładką brodę, zastanawiając się nad jego słowami - i skinąwszy głową na znak, że je przyjął. Nie potrafił rzucić drętwoty, ale może znajdzie alternatywę. - Zaklęcie petryfikujące zadziała podobnie, prawda? - dopytał - Nie zamierzam niczego nadużywać, ale jeśli po drodze wydarzy się coś nieoczekiwanego, dobrze być przygotowanym - uznał, wzruszając lekko ramieniem. Przeniósł ku niemu spojrzenie, kiedy jego towarzysz dał popis pragmatycznego myślenia - Marcel nigdy nie myślał w ten sposób. Cel czy nie, nie każdy przecież uświęcał środki. - Jasne - mruknął, bo tez nie było ni miejsca ni czasu na dyskusję na ten temat. Nie powinien stać tu za długo, przed zmrokiem musiał dostać się do Londynu i nie zwrócić uwagi władz, wioząc dwie klatki. Powinien się zbierać.
- Dam radę - zapewnił go, w powietrzu czuł się lepiej niż na ziemi, z więcej niż jednego powodu; trudniejsze warunki nie były mu straszne, był w formie. - Ale będę na nie uważać - obiecał, naiwnie sądząc, że los zwierząt może go jednak obchodzić. Bez rozbiegu, nadzwyczaj wysoko wybił się z miejsca, wskakując na grzbiet miotły, wpierw wywijając na niej jeden - wolny - obrót, by upewnić się, że klatki były poprawnie zamocowane, a same czupakabry: nie reagowały na ruch zbyt ostro. - Czas już na nas - Skinął głową Macnairowi, podrywając miotłę nieco wyżej w górę. - Dziękuję panu w imieniu ojca. I do widzenia! - zawołał, wzbijając się ponad linię morza - omijając zamieszkałe tereny zamierzał czym prędzej wrócić do stolicy.
zt
- Poważnie? - dopytał, niemal odruchowo sprawdzając, czy drzwiczki klatki były porządnie zatrzaśnięte. Stworki - trudno było je nazwać inaczej - nie wydawały się bestiami, ale zwykł ufać rad bardziej doświadczonych od siebie, a ten tutaj - wyglądał na zawodowca, Marcelowi - po wszystkim, co od niego usłyszał - łatwo było uwierzyć w jego kompetencje. Wypowiadał się na ich temat jak ktoś, kto na temacie zjadł zęby - zresztą, dostarczył im dwa rzadkie egzemplarze tych stworzeń. Musiał wiedzieć dużo. - Powinno wytrzymać - mruknął bez przekonania, choć teraz to miało znaczenie jeszcze większe. Z otwartej klatki mogły przedstać się na miotłę, ale też - co chyba jednak gorsze - spaść, dyrektor by mu nie wybaczył, gdyby je utracił. - Utraciła naturalny kamuflaż? Co im właściwie zagraża? - dopytał jeszcze, ostatnim spojrzeniem przyglądając się stworzeniom; zastanawiało go, jakie zwierzę mogło zjadać te płazogady, smoki, hipogryfy, olbrzymie węże? Miał okazję sprawdzić ostrość ich zębów na własnej skórze, miał wrażenie, że każdy żołądek rozszarpałyby od środka i wydrapałby sobie wyjście na wolność. Jak w tej bajce o wielorybie. Przysłuchał się mu - naiwnie - nie sądząc, że pod tym wyzwaniem mogła kryć się brutalna prawda o makabrycznym mordzie, odruchowo przyjmując, że zanętą musiała być krew kurza, cielęca lub wołowa, generalnie - zwierzęca. Przecież wiedział, że używano jej często, w różnych celach.
- To pewnie wymaga cierpliwości - rzucił, bo nigdy nie potrafił usiedzieć w bezruchu dłużej, niż kilka chwil. Nie do końca rozumiał ludzi, którzy to potrafili - i przynajmniej poniekąd była w tym dla niego pewna... egzotyka. Przetarł gładką brodę, zastanawiając się nad jego słowami - i skinąwszy głową na znak, że je przyjął. Nie potrafił rzucić drętwoty, ale może znajdzie alternatywę. - Zaklęcie petryfikujące zadziała podobnie, prawda? - dopytał - Nie zamierzam niczego nadużywać, ale jeśli po drodze wydarzy się coś nieoczekiwanego, dobrze być przygotowanym - uznał, wzruszając lekko ramieniem. Przeniósł ku niemu spojrzenie, kiedy jego towarzysz dał popis pragmatycznego myślenia - Marcel nigdy nie myślał w ten sposób. Cel czy nie, nie każdy przecież uświęcał środki. - Jasne - mruknął, bo tez nie było ni miejsca ni czasu na dyskusję na ten temat. Nie powinien stać tu za długo, przed zmrokiem musiał dostać się do Londynu i nie zwrócić uwagi władz, wioząc dwie klatki. Powinien się zbierać.
- Dam radę - zapewnił go, w powietrzu czuł się lepiej niż na ziemi, z więcej niż jednego powodu; trudniejsze warunki nie były mu straszne, był w formie. - Ale będę na nie uważać - obiecał, naiwnie sądząc, że los zwierząt może go jednak obchodzić. Bez rozbiegu, nadzwyczaj wysoko wybił się z miejsca, wskakując na grzbiet miotły, wpierw wywijając na niej jeden - wolny - obrót, by upewnić się, że klatki były poprawnie zamocowane, a same czupakabry: nie reagowały na ruch zbyt ostro. - Czas już na nas - Skinął głową Macnairowi, podrywając miotłę nieco wyżej w górę. - Dziękuję panu w imieniu ojca. I do widzenia! - zawołał, wzbijając się ponad linię morza - omijając zamieszkałe tereny zamierzał czym prędzej wrócić do stolicy.
zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pokładanie zbytnich nadziei w szablonowym zachowaniu dzikich zwierząt, było śmieszne, ale z perspektywy czasu i zdobywanego doświadczenia, coraz mniej go to dziwiło. Im mniej czarodzieje mieli do czynienia z magiczną fauną, tym częściej traktowali nawet taką czupakabrę jak przeciętne zwierzątko domowo, próbując nadać jej zachowaniu cech bardziej znanych i logicznych. Prawda okazywała się jednak brutalniejsza.- Tak.- rzucił krótko, bo nie było sensu zapewniać go o tym, kolejną dawką informacji, które najpewniej ulecą z głowy młodzika za parę godzin. Obserwował, jak chłopak sprawdza czy drzwiczki klatek są dobrze zamknięte, a w tym czasie oba zwierzaki podeszły, jakby liczyły na łatwy posiłek, jeśli znów wpakuje ręce za pręty. Takie stworzenia nie przepuszczały żadnej okazji.
Dawno już nie miał do czynienia z kimś, kto zadawałby aż tyle pytań, zdradzał taką ciekawość względem tego, czemu sam poświęcał dużą część życia, robiąc to z przyjemności. Zwierzęta od zawsze go otaczały, więc ciężko było mieć do nich inny stosunek.
- Właśnie tak.- podjął. Zwierzętom takich rozmiarów kamuflaż był potrzebny, bo mimo licznych ostrych zębów, miały naturalnych wrogów.- Głownie czarodzieje, którzy zmniejszają powoli tereny ich występowania. W naturze na czupakabry polują żmijoptaki, wampusy… czasami ponoć kozłagi. Mimo krwiożerczości czupakarba jest dość delikatna, wystarczy przewrócić ją na grzbiet, aby odsłonić podatne na zranienie ciało.- wyjaśnił, ale nie wdawał się w wiele szczegółów, bo straciliby tu kilka godzin na omawianiu tylko tej jednej kwestii. Nie było na to czasu.
Czasami wolał, aby osoby z którymi dobijał interesu, wierzyły w swoją łagodną wersję wydarzeń i nie pytały o szczegóły odławiania danego zwierzęcia. Oczywiście, czasami, aby usatysfakcjonować skrzywioną część kręgosłupa moralnego, opowiadał wszystko. Chłonął wtedy z czystą satysfakcją stopniowo zmieniające się emocje towarzysza, spijał strach błyszczący w oczach, gdy orientowali się, kogo mają przed sobą. Dziś odpuścił, nawet jeśli otoczenie i dwa łaknące krwi stworzonka, były idealnym tłem dla ujawnienia ostatnich godzin życia mugolaka.- Trochę, ale idzie przywyknąć do tego.- polowanie zawsze rozlewało po ciele adrenalinę, a zakończone sukcesem budziło satysfakcję, upajającą jak najlepsze jakościowo prochy. Zastanowił się chwilę, gdy padło pytanie, nie odpowiadając szybko.
- Być może, ale przez to, że jest silniejsze, może je również zabić.- odparł w końcu, po paru sekundach ciszy. Nie wiedział, jak dokładnie zadziałałoby ów zaklęcie, dało efekt podobny czy tragiczny w skutkach.
Obserwował chłopaka, gdy ten przygotował się do powrotu. Milczał już przez cały czas, by na koniec skinąć mu jedynie głową. Powiódł za nim spojrzeniem, zostając na miejscu jeszcze chwilę, nim wrócił do siebie… do domu.
| zt
Dawno już nie miał do czynienia z kimś, kto zadawałby aż tyle pytań, zdradzał taką ciekawość względem tego, czemu sam poświęcał dużą część życia, robiąc to z przyjemności. Zwierzęta od zawsze go otaczały, więc ciężko było mieć do nich inny stosunek.
- Właśnie tak.- podjął. Zwierzętom takich rozmiarów kamuflaż był potrzebny, bo mimo licznych ostrych zębów, miały naturalnych wrogów.- Głownie czarodzieje, którzy zmniejszają powoli tereny ich występowania. W naturze na czupakabry polują żmijoptaki, wampusy… czasami ponoć kozłagi. Mimo krwiożerczości czupakarba jest dość delikatna, wystarczy przewrócić ją na grzbiet, aby odsłonić podatne na zranienie ciało.- wyjaśnił, ale nie wdawał się w wiele szczegółów, bo straciliby tu kilka godzin na omawianiu tylko tej jednej kwestii. Nie było na to czasu.
Czasami wolał, aby osoby z którymi dobijał interesu, wierzyły w swoją łagodną wersję wydarzeń i nie pytały o szczegóły odławiania danego zwierzęcia. Oczywiście, czasami, aby usatysfakcjonować skrzywioną część kręgosłupa moralnego, opowiadał wszystko. Chłonął wtedy z czystą satysfakcją stopniowo zmieniające się emocje towarzysza, spijał strach błyszczący w oczach, gdy orientowali się, kogo mają przed sobą. Dziś odpuścił, nawet jeśli otoczenie i dwa łaknące krwi stworzonka, były idealnym tłem dla ujawnienia ostatnich godzin życia mugolaka.- Trochę, ale idzie przywyknąć do tego.- polowanie zawsze rozlewało po ciele adrenalinę, a zakończone sukcesem budziło satysfakcję, upajającą jak najlepsze jakościowo prochy. Zastanowił się chwilę, gdy padło pytanie, nie odpowiadając szybko.
- Być może, ale przez to, że jest silniejsze, może je również zabić.- odparł w końcu, po paru sekundach ciszy. Nie wiedział, jak dokładnie zadziałałoby ów zaklęcie, dało efekt podobny czy tragiczny w skutkach.
Obserwował chłopaka, gdy ten przygotował się do powrotu. Milczał już przez cały czas, by na koniec skinąć mu jedynie głową. Powiódł za nim spojrzeniem, zostając na miejscu jeszcze chwilę, nim wrócił do siebie… do domu.
| zt
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wszystko co dobre musiało mieć jednak swój koniec i niebawem spotkanie dwójki zakochanych w sobie czarodziejów zostało przerwane przez nadejście osoby trzeciej. Tą osobą okazał się być nie kto inny jak jeden z braci półwili – zdawał się ledwo łapać oddech, kiedy był już blisko swojej przyrodniej siostry. Z łatwością można było wywnioskować, że gnał tu na złamanie karku, ile tylko sił miał w nogach.
– Angelico – wydyszał przejęty, po czym zamilkł na chwilę, by przestać kasłać i powiedzieć o celu swojego przybycia. – Przepraszam, że przerywam, ale to bardzo ważne. Musisz pójść ze mną. Nie uwierzysz, co się stało. – W jego oczach nadal pozostawał szok spowodowany całym wydarzeniem. Domyślał się, że Angelique trudno będzie wyrwać z upragnionej schadzki, w końcu tyle się do niej przygotowywała i tak jej wyczekiwała. Niemniej były teraz ważniejsze rzeczy, które w przeciwieństwie do jakiejś randki niezaprzeczalnie nie mogły zaczekać. To, co go tu sprowadziło, było sprawą życia i śmierci.
Przełknął ślinę, czekając na lawinę pytań i wybuch złości – bo przecież taka właśnie była Angelica. Drążyła temat, chciała wszystko wiedzieć, a kiedy nie otrzymywała odpowiedzi, denerwowała się i sprawiała, że każdy się kulił. Miała w sobie w końcu wilą krew, która pomimo oczywistych zalet niosła ze sobą wiele problemów. I jednym z nich był brak cierpliwości, szybka zmiana nastroju i nerwowość. Miał jednak w sobie troszeczkę nadziei, że dzisiaj uda mu się jakoś tego uniknąć. Nie mieli czasu do stracenia.
– Proszę, później wszystko ci wytłumaczę. Choćby i po drodze. Musimy iść – odparł pospiesznie z błagalnym wyrazem twarzy. Nie mogli sobie pozwolić na żadne spóźnienie i naprawdę z chęcią by jej to wyjaśnił od deski do deski, ale nie w tej chwili. Nie chciał jej zabierać stąd siłą, więc czekał na jej oficjalną zgodę, nim ulotnią się stąd na dobre. – Teraz – dodał z naciskiem, kładąc delikatnie szorstką rękę na jej zadbanej smukłej dłoni. Może to ją przekona? Wcześniej mu ufała, więc czemu miałoby się to zmienić? Nie przełożyłaby jakiegoś przypadkowego adoratora nad własną rodzinę, prawda? Nawet jeśli łączyłaby ich szczera prawdziwa miłość, na pewno zawsze wybrałaby krewnych, którzy latami się dla niej poświęcali.
– Angelico – wydyszał przejęty, po czym zamilkł na chwilę, by przestać kasłać i powiedzieć o celu swojego przybycia. – Przepraszam, że przerywam, ale to bardzo ważne. Musisz pójść ze mną. Nie uwierzysz, co się stało. – W jego oczach nadal pozostawał szok spowodowany całym wydarzeniem. Domyślał się, że Angelique trudno będzie wyrwać z upragnionej schadzki, w końcu tyle się do niej przygotowywała i tak jej wyczekiwała. Niemniej były teraz ważniejsze rzeczy, które w przeciwieństwie do jakiejś randki niezaprzeczalnie nie mogły zaczekać. To, co go tu sprowadziło, było sprawą życia i śmierci.
Przełknął ślinę, czekając na lawinę pytań i wybuch złości – bo przecież taka właśnie była Angelica. Drążyła temat, chciała wszystko wiedzieć, a kiedy nie otrzymywała odpowiedzi, denerwowała się i sprawiała, że każdy się kulił. Miała w sobie w końcu wilą krew, która pomimo oczywistych zalet niosła ze sobą wiele problemów. I jednym z nich był brak cierpliwości, szybka zmiana nastroju i nerwowość. Miał jednak w sobie troszeczkę nadziei, że dzisiaj uda mu się jakoś tego uniknąć. Nie mieli czasu do stracenia.
– Proszę, później wszystko ci wytłumaczę. Choćby i po drodze. Musimy iść – odparł pospiesznie z błagalnym wyrazem twarzy. Nie mogli sobie pozwolić na żadne spóźnienie i naprawdę z chęcią by jej to wyjaśnił od deski do deski, ale nie w tej chwili. Nie chciał jej zabierać stąd siłą, więc czekał na jej oficjalną zgodę, nim ulotnią się stąd na dobre. – Teraz – dodał z naciskiem, kładąc delikatnie szorstką rękę na jej zadbanej smukłej dłoni. Może to ją przekona? Wcześniej mu ufała, więc czemu miałoby się to zmienić? Nie przełożyłaby jakiegoś przypadkowego adoratora nad własną rodzinę, prawda? Nawet jeśli łączyłaby ich szczera prawdziwa miłość, na pewno zawsze wybrałaby krewnych, którzy latami się dla niej poświęcali.
I show not your face but your heart's desire
| dalszy ciąg tego
Nie mogła się doczekać, co jeszcze powie jej ukochany. Ich miłość choć wydawała się tak niezwykła i niemożliwa do spełnienia, napawała Angelicę dawno zaginioną nadzieją. Czuła, że nawet jeśli cały świat byłby przeciwko nim, ona i Bertie przeżyliby mnóstwo przygód jak bohaterowie baletów, oper i baśni, ale – w przeciwieństwie do większości postaci – wyszliby z tego cali i zdrowi… a przynajmniej żywi. Zło by ich nie dostało, a oni uciekliby do jakiegoś zapomnianego miejsca na drugiej półkuli. Do szczęśliwego zakątka wolnego od strachu, trosk i smutku.
Słodkie chwile jednak zostały przerwane przez nadejście kogoś zupełnie nieoczekiwanego. Odwróciła głowę w stronę, z której dochodziły odgłosy kroków. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Co jej przyrodni brat tutaj robił? Nie powinien być teraz w pracy albo pomagać ojcu? Była niemal pewna, że nie powinno być go w domu, a już szczególnie tutaj. Spotykali się przecież na odludziu, co więc mogło go tu sprowadzić?
– Coś się stało? – Zamrugała kilkukrotnie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Czekała, aż jej bratu uda się odzyskać oddech i uraczyć ją odpowiedzią.
W miarę jak słuchała słów swojego brata, ekspresja na jej twarzy robiła się coraz bardziej posępna. W końcu Angelique zmarszczyła brwi tak bardzo, że już nie przypominała dawnej siebie, tak promieniejącej i zadowolonej z życia. Jej zauroczenie przysłoniło niemalże na dobre zmartwienie. Jej oczy straciły blask, który miały, gdy podekscytowana przybyła na spotkanie z najdroższym.
– Jak… to? – zdążyła tylko wykrztusić, zanim całkowicie głos ugrzązł jej w gardle. Zacisnęła jedną z dłoni przy sercu. Naprawdę miała wybierać? Bertie to przecież jej odwzajemniona miłość, a stojący naprzeciwko niej brat to przecież jej rodzina…
Spuściła wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć. Co powinna zrobić? Jeśli pójdzie z jednym, odrzuci i zrani na zawsze drugiego. Zdawało jej się nawet trochę, że tkwiła w czymś w rodzaju trójkąta miłosnego. Od kiedy tylko jej urok wili stał się bardziej widoczny, nienawidziła takich sytuacji.
– Bertie, ja… – Odwróciła się do chłopaka, próbując to wszystko wyjaśnić. Przecież nie zrobiła tego specjalnie, nie zapraszała tu swojego brata. To że się tutaj pojawił, było czystym przypadkiem. Poczuła ciepłą choć szorstką dłoń na swojej wolnej ręce. I już wiedziała, że musi wybrać. – Przepraszam. Obiecuję, że jeszcze się zobaczymy – dodała w pośpiechu błagalnym tonem, zanim jej brat złapał ją zdecydowanie za rękę i pociągnął za sobą. Łzy wypełniały jej oczy, ale w porządku. Dla miłości była gotowa znieść wszystko. Wierzyła, że on będzie na nią dzielnie czekać i kiedy ona tu wróci, on dalej tu będzie – prawda?
[z/t z bratem!]
Nie mogła się doczekać, co jeszcze powie jej ukochany. Ich miłość choć wydawała się tak niezwykła i niemożliwa do spełnienia, napawała Angelicę dawno zaginioną nadzieją. Czuła, że nawet jeśli cały świat byłby przeciwko nim, ona i Bertie przeżyliby mnóstwo przygód jak bohaterowie baletów, oper i baśni, ale – w przeciwieństwie do większości postaci – wyszliby z tego cali i zdrowi… a przynajmniej żywi. Zło by ich nie dostało, a oni uciekliby do jakiegoś zapomnianego miejsca na drugiej półkuli. Do szczęśliwego zakątka wolnego od strachu, trosk i smutku.
Słodkie chwile jednak zostały przerwane przez nadejście kogoś zupełnie nieoczekiwanego. Odwróciła głowę w stronę, z której dochodziły odgłosy kroków. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Co jej przyrodni brat tutaj robił? Nie powinien być teraz w pracy albo pomagać ojcu? Była niemal pewna, że nie powinno być go w domu, a już szczególnie tutaj. Spotykali się przecież na odludziu, co więc mogło go tu sprowadzić?
– Coś się stało? – Zamrugała kilkukrotnie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Czekała, aż jej bratu uda się odzyskać oddech i uraczyć ją odpowiedzią.
W miarę jak słuchała słów swojego brata, ekspresja na jej twarzy robiła się coraz bardziej posępna. W końcu Angelique zmarszczyła brwi tak bardzo, że już nie przypominała dawnej siebie, tak promieniejącej i zadowolonej z życia. Jej zauroczenie przysłoniło niemalże na dobre zmartwienie. Jej oczy straciły blask, który miały, gdy podekscytowana przybyła na spotkanie z najdroższym.
– Jak… to? – zdążyła tylko wykrztusić, zanim całkowicie głos ugrzązł jej w gardle. Zacisnęła jedną z dłoni przy sercu. Naprawdę miała wybierać? Bertie to przecież jej odwzajemniona miłość, a stojący naprzeciwko niej brat to przecież jej rodzina…
Spuściła wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć. Co powinna zrobić? Jeśli pójdzie z jednym, odrzuci i zrani na zawsze drugiego. Zdawało jej się nawet trochę, że tkwiła w czymś w rodzaju trójkąta miłosnego. Od kiedy tylko jej urok wili stał się bardziej widoczny, nienawidziła takich sytuacji.
– Bertie, ja… – Odwróciła się do chłopaka, próbując to wszystko wyjaśnić. Przecież nie zrobiła tego specjalnie, nie zapraszała tu swojego brata. To że się tutaj pojawił, było czystym przypadkiem. Poczuła ciepłą choć szorstką dłoń na swojej wolnej ręce. I już wiedziała, że musi wybrać. – Przepraszam. Obiecuję, że jeszcze się zobaczymy – dodała w pośpiechu błagalnym tonem, zanim jej brat złapał ją zdecydowanie za rękę i pociągnął za sobą. Łzy wypełniały jej oczy, ale w porządku. Dla miłości była gotowa znieść wszystko. Wierzyła, że on będzie na nią dzielnie czekać i kiedy ona tu wróci, on dalej tu będzie – prawda?
[z/t z bratem!]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
13.01.1958
HUK.
Trzepot skrzydeł, głośne pohukiwanie...
O chuj. Czyżby... Nie, to niemożliwe. Przecież nic na niego nie mieli! Niby skąd? Zachował wszelkie środki ostrożności, nigdy nie umawiał się w pobliżu miejsca zamieszkania, zawsze trzymał głowę na karku. A może go śledzili? Cholera. Nie... Na pewno nie. Zauważyłby. Chyba, że ktoś go sprzedał? Kurwa.
Takie i inne myśli towarzyszyły Connorowi, gdy drżącą dłonią łapał za przybrudzoną zasłonkę, za chwilę napotykając złowieszcze sowie spojrzenie. Uwięziony za szybą zwierzak huknął niecierpliwie, przyprawiając tym samym Multona o dreszcze, bo chyba spełniały sie jego największe obawy - znaleźli go. Znaleźli, cholera jasna.
Wszystko trwało zaledwie chwilę. W jednej sekundzie stał przy oknie, w drugiej odskoczył jak poparzony i zabrał się do pakowania! Do niewielkiego worka wrzucał wszystko, co wpadło mu w dłonie: głównie narkotyki, rozrzucone po pomieszczeniu pieniądze i dokumenty, w tym przytulankę w postaci Nieśmiałka - wszystko co najważniejsze.
Kurwa! Mieli go, złapali go...
Tak. Na pewno! Był święcie przekonany, że Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów wysłał mu ostrzegawczą sowę, że zaraz zrobią mu wjazd na chatę, że zaraz pożegna się ze złotą wolnością, że umieszczą go w celi z jakimś wielkim brudnym osiłkiem, który to uczyni go niewolnikiem. Brrr!
Dopiero po krótkiej chwili dotarło do niego jak absurdalnie to wszystko brzmi. Nic dziwnego, że po krótkiej bitwie myśli wstał, rzucił wszystkie trzymane przedmioty w cholerę (z wyjątkiem maskotki Nieśmiałka, bo jej nie mógł w ten sposób potraktować!) i powędrował w kierunku okna, zza którego wyglądała poważnie zniecierpliwiona sówka.
I zaraz w dłoni trzymał list - list, którego się tak obawiał, a który na pierwszy rzut oka prezentował się tak żałośnie, że równie dobrze mógł nakreślić go dzieciak - na pewno nie poplecznik Ministerstwa. Widok niestarannego pisma i poprzekreślanych słów pomógł opanować nerwy, choć - jak się zaraz okazało - tylko na chwilę.
Jesteś moim najcenniejszym wspomnieniem z czasów Hogwartu...
Kurwa, wiadomo! W ciągu siedmiu lat nauki w Hogwarcie nie poznał osoby wspanialszej od samego siebie - przystojniejszej, ciekawszej i bardziej kochanej! Ale zaraz... czyim wspomnieniem? Wzrokiem natychmiast powędrował do podpisu, przez chwilę mrużąc oczy, bo nakreślone litery były pokreślone i niewyraźne. Początkowo myślał, że może to jedna z byłych szkolnych miłostek, ale potem przypomniał sobie, że żadna dziewczyna nie chciałaby do niego wrócić... Mniej więcej w tym momencie uświadomił sobie, że nakreślone imię jest raczej rodzaju męskiego! Flea... Flet... Flak... Fleamont Potter? Co kurwa?
Coraz bardziej zaintrygowany Multon wrócił do początku, z pewnym trudem odczytując kolejne linie i mrużąc oczy za każdym razem, gdy udawało mu się zobaczyć co bardziej absurdalne zdanie. Co to za pierdolenie o Merlinie? Jakiś chujowy żart? Connor trochę poczerwieniał, bo - na nieszczęście biednego Monty'ego - dawno nikt nie wytrącił go z równowagi. Skumulowane emocje narastały więc, bulgotały niczym lawa w niebezpiecznym aktywnym wulkanie, którym to od zawsze był Connor. No trochę miał problemy z agresją, ale jak inaczej mógł reagować, gdy ktoś traktował go jak tępego osiłka? Nawet jeśli czasem tym tępym osiłkiem bywał! Nie lubił, gdy ktoś sobie z niego żartuje - nigdy też na to nie pozwalał.
Między innymi dlatego pojawił się na miejscu - w celu wyjaśnienia całej tej błazenady. Prawdę mówiąc niespecjalnie się nawet do tego spotkania przygotował. Włożył na siebie najwygodniejsze ciuchy i - co zrobił dla dodania energii - wciągnął trochę wróżkowego pyłu. Znajome pieczenie nosa, krótka chwila oczekiwania na efekt i... wszystko stało się weselsze! Oczywiście dla Connora, bo na pewno nie dla Monty'ego - narkotyki jedynie napędzały Multona, tylko podgrzewając i tak duże uczucie wściekłości.
Tak więc na wybrzeże! Gdzieś z tyłu głowy miał myśl, że pewnie nikt się na miejscu nie pojawi, że będzie tylko pośmiewiskiem, ale... z drugiej strony i tak nie miał nic lepszego do roboty! Klientów brak, pieniędzy na imprezowanie brak - trzeba zająć czymś myśli, nawet jeśli miał stać się obiektem żartów to spędzenie czasu na łonie natury to zawsze jakaś forma aktywności. Szczególnie że teraz - przez mieszankę emocji i uderzające do głowy narkotyki - miał ochotę podbijać świat, szukać wrażeń. Nawet taka podróż wydawała się niezwykle ciekawa!
Wkrótce pojawił się na miejscu - krążył po tym pięknym wybrzeżu: był cały nabuzowany, wszak naprawdę nastawił się na jakieś dramy, a choć zimne powietrze sprawiało, że wróżkowy pył przestawał działać trochę szybciej, to mimo wszystko mocno go pobudzał.
Chodził w tę i w tamtą, coraz bardziej się niecierpliwiąc, bo chociaż błądził w ten sposób dobrych kilka minut, to nigdzie śladu żywej duszy.
Czyli głupi żart! Cóż, przynajmniej udało mu się obejrzeć trochę ładnych widoków, całkiem romantyczna atmosfera, musiał przyznać! Czas się oddalić, może przejdzie się do dzielnicy portowej, może na kogoś wpadnie, może rozładuje napięcie...
Ale!
Zaraz. Kto do chuja tam stoi? Dopiero teraz zauważył wpatrzonego w dal mężczyznę, może raczej chłopca, bo jak na mężczyznę wyglądał trochę zbyt niepozornie! Czyżby to on był jego dzisiejszą randką? Nagle zmotywowany do działania Connor przywołał na buźkę firmowy uśmiech numer pięć i powoli, cicho i spokojnie, ruszył w kierunku sylwetki. Wyglądał teraz całkiem niepozornie - pomijając dość umięśnioną sylwetkę, to buźkę miał jak z obrazka, szczególnie z tym miłym uśmiechem, którym zamierzał obdarzyć swojego wielbiciela.
Taki był podekscytowany, że z trudem powstrzymał chęć poskakania wzdłuż wybrzeża. Swoją obecność ujawnił dopiero w chwili, gdy dzieliła ich przepaść kilku metrów.
- Witaj, cukiereczku. Wybacz, że kazałem ci czekać... - rzucił prześmiewczo, niby żartując, choć oczy chłopaka zabłysły niebezpiecznie, tak jakby zaraz miał się na niego rzucić. I bynajmniej nie w celu złączenia ich ust w namiętnym pocałunku, och nie! Jak teraz na tego biednego Monty'ego patrzył to jeszcze bardziej się nakręcał, bo zdał sobie sprawę, że padł ofiarą żartu jakiegoś szczyla... a może to nie był żart? Może ten wariat naprawdę się w nim zakochał? W sumie to trudno mu się dziwić, ale... dziwna myśl!
Trzeba było przemówić mu do rozsądku.
- To ten moment, w którym klękasz i wyznajesz mi miłość, skarbeńku? - dodał więc, skracając nagle dzielący ich dystans, bo trochę za bardzo go nosiło.
-1 sztuka wróżkowego pyłu
Ostatnio zmieniony przez Connor Multon dnia 05.04.22 14:42, w całości zmieniany 1 raz
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1.03
Lubił spacerować po plaży - najczęściej z synem, ale równie chętnie przychodził tutaj sam, zebrać myśli. Dzisiaj wreszcie przespał całą noc i obudził się bez żywych wspomnień koszmarów. Chyba chcąc wykorzystać ten nastrój, przygotował śniadanie dla Deimosa i wyszedł na zewnątrz, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza i znaleźć się z dala od domu. Niegdyś parterowy dom w Rhyl był bezpieczną przystanią, teraz budził klaustrofobiczne, niepokojące wspomnienia. Przez tydzień nie był sobą, usiłował zabić kota sąsiadki, zatłukł brutalnie laską myszy na strychu, a gdyby napotkał we wnętrzach jakiegokolwiek intruza... nie ręczyłby za siebie. Emocje i sumienie w końcu wróciły, wraz z napadem paniki, ale wtedy zaczęły się przerażająco realne koszmary. Nie był w nich tym pustym, działającym jak automat człowiekiem, którym stał się w połowie lutego. Tamten człowiek nie miał uczuć, ale nie miał też żadnych pragnień. W snach był kimś jeszcze gorszym - wyrachowanym, okrutnym, owładniętym ambicją, chciwością i sadyzmem. Kimś, kto wciąż nie miał sumienia, ale zachował emocje i brudne pragnienia.
Odkąd nauczył się czytać i zrozumiał naturę klątwy, która dotknęła go w dzieciństwie, lękał się, że wpływ czarnej magii kiedyś da o sobie znać. Wciąż nie był pewien, czy dziwne przejścia w lutym były zgubnym wpływem ducha, czy słabością jego własnej psychiki, ale zrozumiał jedno - jak cienka granica dzieliła go od człowieka, którym nie chciał się stać. Którym mógłby być. Może i dzisiaj nie śnił koszmarów o tamtej wersji siebie, ale niepokój pozostał. Chciał go rozchodzić, pomimo bolącej nogi. Zaczerpnąć świeżego powietrza.
Zdawało się, że o poranku jest na plaży całkiem sam, ale wtem za plecami usłyszał znajomy trzask teleportacji. Obejrzał się przez ramię, mocniej ściskając laskę, ale nie sięgał po różdżkę. Czuł się w Walii bezpiecznie, tu był jego dom, tu nie dotarła wojna. Nigdy nie znalazł się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia - założył w końcu prywatną praktykę, by, w odróżnieniu od uzdrowicieli z Munga, nie leczyć w terenie (brakowało mu na to znajomości obrony przed czarną magią i pewnie kondycji) - więc choć był czujny i wrażliwy na obserwację otoczenia, to nie spodziewał się niczego złego. Teleportacja przyniosła zresztą na plażę kogoś niepozornego - młodego chłopaka. Hector zmrużył lekko oczy, przypatrując mu się uważniej. Nie znał go, a czasem wydawało się, że znał wszystkich w małym Rhyl. Uwagę zwrócił za to dziwny chód nieznajomego - z daleka nie widział jeszcze ran, ale brunet wydawał się osłabiony.
-Dzień dobry! - zawołał, bo w Rhyl ludzie się pozdrawiali, tak po prostu. -Wszystko w porządku...?
Lubił spacerować po plaży - najczęściej z synem, ale równie chętnie przychodził tutaj sam, zebrać myśli. Dzisiaj wreszcie przespał całą noc i obudził się bez żywych wspomnień koszmarów. Chyba chcąc wykorzystać ten nastrój, przygotował śniadanie dla Deimosa i wyszedł na zewnątrz, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza i znaleźć się z dala od domu. Niegdyś parterowy dom w Rhyl był bezpieczną przystanią, teraz budził klaustrofobiczne, niepokojące wspomnienia. Przez tydzień nie był sobą, usiłował zabić kota sąsiadki, zatłukł brutalnie laską myszy na strychu, a gdyby napotkał we wnętrzach jakiegokolwiek intruza... nie ręczyłby za siebie. Emocje i sumienie w końcu wróciły, wraz z napadem paniki, ale wtedy zaczęły się przerażająco realne koszmary. Nie był w nich tym pustym, działającym jak automat człowiekiem, którym stał się w połowie lutego. Tamten człowiek nie miał uczuć, ale nie miał też żadnych pragnień. W snach był kimś jeszcze gorszym - wyrachowanym, okrutnym, owładniętym ambicją, chciwością i sadyzmem. Kimś, kto wciąż nie miał sumienia, ale zachował emocje i brudne pragnienia.
Odkąd nauczył się czytać i zrozumiał naturę klątwy, która dotknęła go w dzieciństwie, lękał się, że wpływ czarnej magii kiedyś da o sobie znać. Wciąż nie był pewien, czy dziwne przejścia w lutym były zgubnym wpływem ducha, czy słabością jego własnej psychiki, ale zrozumiał jedno - jak cienka granica dzieliła go od człowieka, którym nie chciał się stać. Którym mógłby być. Może i dzisiaj nie śnił koszmarów o tamtej wersji siebie, ale niepokój pozostał. Chciał go rozchodzić, pomimo bolącej nogi. Zaczerpnąć świeżego powietrza.
Zdawało się, że o poranku jest na plaży całkiem sam, ale wtem za plecami usłyszał znajomy trzask teleportacji. Obejrzał się przez ramię, mocniej ściskając laskę, ale nie sięgał po różdżkę. Czuł się w Walii bezpiecznie, tu był jego dom, tu nie dotarła wojna. Nigdy nie znalazł się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia - założył w końcu prywatną praktykę, by, w odróżnieniu od uzdrowicieli z Munga, nie leczyć w terenie (brakowało mu na to znajomości obrony przed czarną magią i pewnie kondycji) - więc choć był czujny i wrażliwy na obserwację otoczenia, to nie spodziewał się niczego złego. Teleportacja przyniosła zresztą na plażę kogoś niepozornego - młodego chłopaka. Hector zmrużył lekko oczy, przypatrując mu się uważniej. Nie znał go, a czasem wydawało się, że znał wszystkich w małym Rhyl. Uwagę zwrócił za to dziwny chód nieznajomego - z daleka nie widział jeszcze ran, ale brunet wydawał się osłabiony.
-Dzień dobry! - zawołał, bo w Rhyl ludzie się pozdrawiali, tak po prostu. -Wszystko w porządku...?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzikie wybrzeże, Walia
Szybka odpowiedź