Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Kraina Jezior
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kraina Jezior
Kraina Jezior to jedno z najlepszych miejsc w Anglii na spędzenie wakacji, oderwania się od przytłaczającej codzienności. Tuż pod granicami ze Szkocją, praktycznie odludnych terenach można odpocząć od hałasu samochodów, widoku drapaczy chmur czy ludzi wciąż ze sobą rywalizujących, skupionych na własnej karierze i sprawach doczesnych. Osoby obdarzone choć odrobiną artystycznej duszy z pewnością docenią uroki Lakes, wszak zbiorowisko akwenów znajduje się na włościach Fawleyów, jednych z najbardziej rozmiłowanych w sztuce i potrafiących docenić piękno magicznych rodów. Nic w tym dziwnego, gdy potomkowie dorastają na takich terenach! Kraina Jezior to nie tylko wszechobecna woda i malownicze lasy pełne dębów i sosen. Tutaj niewinne niziny, łąki osiągają rozmiary potężnych oraz stromych szczytów, które przyciągają miłośników górskiej wspinaczki i aktywnego wypoczynku; pasjonaci niższych terenów na pewno zachwycą się bezkresnymi wrzosowiskami. Niezależnie od pory roku woda w jeziorach ulokowanych w głębokich kotlinach jest lodowata. Choć zdecydowana większość wypoczywających ogranicza się do plażowania tuż poniżej zboczy, na których wypasane są owce, pozostała część zażywa niezapomnianych kąpieli. Wieczorami czarodzieje powracają do namiotów, przy których biwakują, a w rytm celtyckich melodii wyśpiewywane są historie o Pani z Jeziora, umilające czas przy ogniskach.
Na mniej zatłoczonych częściach można napotkać spokojne konie dziesiątkami przebiegające przez wody Krainy Jezior lub pasące się tuż przy zboczach w pobliżu brzegu. Niech to jednak nie zmyli nierozważnych śmiałków! Pomimo licznych ostrzeżeń i informacji wciąż zdarzają się przypadki porwania przez kelpie w głębokie tonie, gdy tylko zdejmie się magiczne wędzidła okiełzujące te zapierające dech w piersi stworzenia.
Na mniej zatłoczonych częściach można napotkać spokojne konie dziesiątkami przebiegające przez wody Krainy Jezior lub pasące się tuż przy zboczach w pobliżu brzegu. Niech to jednak nie zmyli nierozważnych śmiałków! Pomimo licznych ostrzeżeń i informacji wciąż zdarzają się przypadki porwania przez kelpie w głębokie tonie, gdy tylko zdejmie się magiczne wędzidła okiełzujące te zapierające dech w piersi stworzenia.
Wrażenia potrafiły zbić z tropu. Albo wręcz odwrotnie. Pociągnąć za sobą szeregu alarmujących znaczników, które wzmagały czujność i rozpływały sie po skórze, łagodnie, jak krople gęstego, wypełnionym kadzidłami? powietrza. Zwodnicze zapachy rozleniwiały. Próbowały przynajmniej, wdzierając się w nozdrza, otulając mgiełką dwa ślepia, które przesuwały się od czasu do czasu po snujących się sylwetkach. Jedne otwarcie odsłaniając zamiary, inni kryli się, jak ciemne postaci przy drzewach, zapowiedź śmierci. Mogło być jednak coś więcej, coś nieuchwytnego, coś czego nie spodziewał się nikt z zebranej całkiem tłumnie gromady. Tej samej, która w równie zachłanny sposób pożerała rozlewający się alkohol i wydawane galeony, jak i szukające zagrożenia. Dla czarnomagiczne hałastry, wdarcie się na teren aurorów było niedopuszczalne i Samuel głęboko rozumiał świadomość niebezpieczeństwa, na które się narażali. Mieli powody.
Samuel nie próbował zgrywać niedostępnego. Nie w sposób, który tak bardzo rzucał się w oczy, odległego obserwatora, który nie reagował na toczące się wokół plugawe zabawy. Czuł an sobie spojrzenia kilkukrotnie i to zmotywowało go do rozluźnienia ciał. Oparty o kant jednego ze stołów, z przechyloną na bok głową, bardzo przewidywalni przyglądał się kobietom. I nawet jeśli usta kryły się pod chustą ze wzroku można było wyczytać coś więcej. I dlatego dotyk kobiecej dłoni i słodki głos, który pojawił się obok, postanowił wykorzystać. Odwrócił twarz, spoglądając na jasnowłosą i bez oporów wysuwając rękę z oparcia, by przenieść ją na talię kobiety. Przyciągnął ją bliżej, chwytając nawet ciepło ciała, które otarło się o jego własne. Wilczy uśmiech odbił się ledwie w źrenicy, gdy odezwał się do nieznajomej. Czy była zwykłą dziwką, czy też kablującym szczurem o zbyt ładnej buzi - nieważne - Wolę trójkąty - odwrócił się mocniej, odnajdując swego towarzysza - bez obrazy - zaśmiał się, pospiesznie wracając do obejmowanej kobiety. Nachylił się, odnajdując jasne włosy, by wolną dłonią, przeciągnąć palcami po bladym licu i niżej, zatrzymując się na szyi - Wierz mi, że ognia na rozgrzanie wystarczy mi na was dwie... - zawiesił głos zamiarem kontynuowania zniżonego do szeptu głosu. Nie trudno mu było wcielić się w rolę kobieciarza. Był nim. Nawet jeśli od dawna nie zakładał wpisanej w naturę maski. Jeśli były to czujki, wywinął się ze spotkania. jeśli przypadkowe "damy do towarzystwa", cóż, zdąży wywinąć się samemu. Przynajmniej w założeniu, bo spojrzenie, które na moment oderwał od kobiety, zatrzymało się na płynącym w powietrzu skrawku. Bielący się fragment, niby płatek śniegu opadał z góry, niesiony wirującym powietrzem. Nie wiedział nawet, dlaczego urywek papieru? tak bardzo przyciągnął jego wzrok i z ramieniem wciąż oplatającym kobiecą talię, odsunął się, chwytając w palce jeden z opadających na ziemię.
"Zamknęli mnie bo widziałem coś, być może moja zafascynowana nadprzyrodzonymi rzeczami głowa szwankuje, ale oczy nie potrafią kłamać, nie płatają figli. Zakapturzona postać poruszyła wargami, widziałem to, mówiła do siebie i nagle wszędzie pojawiły się węże. Krwiożercze bestie"
- Co...? - bezwiednie rozluźnił uchwyt, wypuszczając kobietę. Węże. te kojarzyły się Skamanderami z jednym. Obrzydliwe gady, które ostatnimi czasy zbyt często pojawiały się przy czarowaniu. Ale co miały wspólnego z opadającymi, niby śnieg papierkami? Spojrzał na Foxa, szukając potwierdzenia, że odnalazł cokolwiek znajomego w narastającym chaosie.
Odpowiedź przyszła wraz z nieprzyjemnym drętwieniem ciała. Z hukiem wystrzałów... broni? Mugolskiej broni. Rozdzierające powietrze głosy były inne od tych stłumionych na dyniobraniu. Ostre, gniewne, butne. I dym, może mgła, które niby cienista tancerka oplatała się wokół nóg stojących.
Zduszone przekleństwo było jednym z wyraźniejszych wrażeń, które poczuł, nim ciało zrobiło się nienawistnie miękkie, niebezpiecznie szybko zbliżając się na spotkanie z wilgotną ziemią.
Chłód, wbrew pozorom był przyjemny i właśnie tego doznania próbował się trzymać, jak tonący, który rozpaczliwie walczy o oddech, nim ciemność duszącej toni pochłonie go całkowicie.
Jeśli oklumencja ma znaczenie - to mam, jeśli nie - rzut na odporność psychiczną +39
Samuel nie próbował zgrywać niedostępnego. Nie w sposób, który tak bardzo rzucał się w oczy, odległego obserwatora, który nie reagował na toczące się wokół plugawe zabawy. Czuł an sobie spojrzenia kilkukrotnie i to zmotywowało go do rozluźnienia ciał. Oparty o kant jednego ze stołów, z przechyloną na bok głową, bardzo przewidywalni przyglądał się kobietom. I nawet jeśli usta kryły się pod chustą ze wzroku można było wyczytać coś więcej. I dlatego dotyk kobiecej dłoni i słodki głos, który pojawił się obok, postanowił wykorzystać. Odwrócił twarz, spoglądając na jasnowłosą i bez oporów wysuwając rękę z oparcia, by przenieść ją na talię kobiety. Przyciągnął ją bliżej, chwytając nawet ciepło ciała, które otarło się o jego własne. Wilczy uśmiech odbił się ledwie w źrenicy, gdy odezwał się do nieznajomej. Czy była zwykłą dziwką, czy też kablującym szczurem o zbyt ładnej buzi - nieważne - Wolę trójkąty - odwrócił się mocniej, odnajdując swego towarzysza - bez obrazy - zaśmiał się, pospiesznie wracając do obejmowanej kobiety. Nachylił się, odnajdując jasne włosy, by wolną dłonią, przeciągnąć palcami po bladym licu i niżej, zatrzymując się na szyi - Wierz mi, że ognia na rozgrzanie wystarczy mi na was dwie... - zawiesił głos zamiarem kontynuowania zniżonego do szeptu głosu. Nie trudno mu było wcielić się w rolę kobieciarza. Był nim. Nawet jeśli od dawna nie zakładał wpisanej w naturę maski. Jeśli były to czujki, wywinął się ze spotkania. jeśli przypadkowe "damy do towarzystwa", cóż, zdąży wywinąć się samemu. Przynajmniej w założeniu, bo spojrzenie, które na moment oderwał od kobiety, zatrzymało się na płynącym w powietrzu skrawku. Bielący się fragment, niby płatek śniegu opadał z góry, niesiony wirującym powietrzem. Nie wiedział nawet, dlaczego urywek papieru? tak bardzo przyciągnął jego wzrok i z ramieniem wciąż oplatającym kobiecą talię, odsunął się, chwytając w palce jeden z opadających na ziemię.
"Zamknęli mnie bo widziałem coś, być może moja zafascynowana nadprzyrodzonymi rzeczami głowa szwankuje, ale oczy nie potrafią kłamać, nie płatają figli. Zakapturzona postać poruszyła wargami, widziałem to, mówiła do siebie i nagle wszędzie pojawiły się węże. Krwiożercze bestie"
- Co...? - bezwiednie rozluźnił uchwyt, wypuszczając kobietę. Węże. te kojarzyły się Skamanderami z jednym. Obrzydliwe gady, które ostatnimi czasy zbyt często pojawiały się przy czarowaniu. Ale co miały wspólnego z opadającymi, niby śnieg papierkami? Spojrzał na Foxa, szukając potwierdzenia, że odnalazł cokolwiek znajomego w narastającym chaosie.
Odpowiedź przyszła wraz z nieprzyjemnym drętwieniem ciała. Z hukiem wystrzałów... broni? Mugolskiej broni. Rozdzierające powietrze głosy były inne od tych stłumionych na dyniobraniu. Ostre, gniewne, butne. I dym, może mgła, które niby cienista tancerka oplatała się wokół nóg stojących.
Zduszone przekleństwo było jednym z wyraźniejszych wrażeń, które poczuł, nim ciało zrobiło się nienawistnie miękkie, niebezpiecznie szybko zbliżając się na spotkanie z wilgotną ziemią.
Chłód, wbrew pozorom był przyjemny i właśnie tego doznania próbował się trzymać, jak tonący, który rozpaczliwie walczy o oddech, nim ciemność duszącej toni pochłonie go całkowicie.
Jeśli oklumencja ma znaczenie - to mam, jeśli nie - rzut na odporność psychiczną +39
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Im więcej czasu Burke spędzał pośród znajomych twarzy, im częściej migało mu przed oczami jakieś pozdrowienie, tym większą odczuwał pewność, że przyjście na święto dyniobrania było dobrą decyzją. Przemykanie pośród cieni, innych zakapturzonych postaci było zupełnie naturalne, handel śmiercią przychodził tak łatwo jak oddychanie. Ułożył już w myślach konkretny plan działania i zamierzał się go trzymać, po kolei dobijając targów z kilkoma znakomitymi osobistościami z półświatka. Słysząc jednak znajomy głos i pytanie, które najwyraźniej zostało skierowane w jego kierunku, Burke odwrócił się z zainteresowaniem. Z początku sekundę zajęło mu przypisanie twarzy mężczyzny do konkretnej osoby, bardzo prędko jednak przypomniał sobie niezwykle korzystny interes, który udało mu się ubić rok temu.
- Nie drzyj się tak, głupcze - obrzucił go zaraz nieco zirytowanym spojrzeniem. Nawet jeśli interesy z tym człowiekiem przyniosły mu kiedyś dobre zyski, nie miał zamiaru tolerować wrzasków już wstawionego bankruta. - Chcesz sam paść trupem z rąk tego, który cię zdradził? - głośne obnoszenie się z zamiarem zabójstwa mogło tylko ściągnąć na niego kłopoty. Ba, na ich obu. Nawet jeśli nie dziś, to jutro, informacja o planowaniu morderstwa mogła trafić do uszu samego zdrajcy. A jeśli dysponował on teraz fortuną tego suczego syna, który zalewał się w trupa przed Burke'm, to nie pomogą mu ani kontakty, ani zdolności, ani nawet wiedza. A jeśli o przyjęciu dowiedziały się jakieś niepowołane osoby, to lada chwila obaj mogli mieć kłopoty. Dlatego też Craig podniósł się z krzesła, nie udzielając swojemu rozmówcy oczekiwanej pomocy. Jeszcze nie. - Później cię znajdę. - poinformował go lakonicznie, niestety musiało mu to w tej chwili wystarczyć. Pijany mężczyzna zrobił z siebie zbyt wielkie widowisko, aby można było spokojnie porozmawiać o planowaniu morderstwa czy chociażby o przekazywaniu poufnych informacji o tożsamości dobrego zabójcy na zlecenie. Burke musiałby być chyba niespełna rozumu, aby ciągnąć dalej tę rozmowę.
Prędko oddalił się więc od stolika, aby uniknąć ewentualnych wrzasków, które pijany jegomość mógł jeszcze za nim posyłać. Po jakimś czasie był już pewien, że zdołał wtopić się w tłum. Kolejny plan, czyli przekazanie drobnego, przeklętego pierścienia, który miał ze sobą, poszło już jak z płatka. Trochę żal było się rozstawać z tą błyskotką, ale dług wdzięczności oraz usługi doskonałego runisty, który go nabył, były tego warte. Burke czuł się niemal jak ryba w wodzie, przemykając pomiędzy kolejnymi mordercami, zaklinaczami i dilerami, nosząc w sercu taką samą plugawość jak wszyscy oni. Handel śmiercią był tu tak naturalny, jak oddychanie. Burke nie pozwolił sobie jednak na okazanie radości ani ekscytacji. Nawet wtedy, kiedy powoli zbliżała się pora na zwyczajowy już mord oraz wycięcie serca wili. Lub, jeśli pijany bankrut miał rację, dwóch wil. Ekscytujące! Niestety właśnie wtedy, kiedy Craig postanowił zapalić papierosa z własnej papierośnicy i zrobić sobie przerwę od poszukiwań kolejnego śmiercionośnego układu, okazało się, że coś jest nie tak. Wyczuł to momentalnie. Na skórze od razu wystąpił zimny pot - nagłe obniżenie temperatury natychmiast przywołało wspomnienia o Azkabanie. Burke rozejrzał się panicznie, jednak jedyne, co dostrzegł, to powoli zbliżająca się mgła. I spadające e z nieba tysiące, tysiące karteczek. Coś tu było nie tak. Jednak to nie dementorzy. Tego mógł być pewien. I chociaż umysł to wiedział, adrenalina wciąż płynęła mu w żyłach. Spróbował się uspokoić, łapiąc jeden ze świstków i wczytując się w jego zawartość. Jednak gdy tylko odczytał litery, serce znów mu zabiło. Nieważne jakim i czyim kosztem. 19 września, Kumbria - zapamiętaj tą datę i miejsce. Chciał ruszyć się z miejsca, zniknąć wśród drzew, stać się jednym z ciemnością i odlecieć. Lecz choć wydawało mu się, że postąpił krok, okazało się że jego noga nie przesunęła się nawet o milimetr. Powoli oparł się o drzewo, powoli osuwając się na ziemię. Dobiegające zewsząd hałasy nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Ten przedziwny napis na karteczce też przestał mieć znaczenie, papierek wypadł mu z rozluźnionej dłoni. Sapnął cicho. Craig miał wielką ochotę zamknąć oczy, ale przykazał sobie, że muszą pozostać otwarte. Nie mógł tutaj zasnąć.
- Nie drzyj się tak, głupcze - obrzucił go zaraz nieco zirytowanym spojrzeniem. Nawet jeśli interesy z tym człowiekiem przyniosły mu kiedyś dobre zyski, nie miał zamiaru tolerować wrzasków już wstawionego bankruta. - Chcesz sam paść trupem z rąk tego, który cię zdradził? - głośne obnoszenie się z zamiarem zabójstwa mogło tylko ściągnąć na niego kłopoty. Ba, na ich obu. Nawet jeśli nie dziś, to jutro, informacja o planowaniu morderstwa mogła trafić do uszu samego zdrajcy. A jeśli dysponował on teraz fortuną tego suczego syna, który zalewał się w trupa przed Burke'm, to nie pomogą mu ani kontakty, ani zdolności, ani nawet wiedza. A jeśli o przyjęciu dowiedziały się jakieś niepowołane osoby, to lada chwila obaj mogli mieć kłopoty. Dlatego też Craig podniósł się z krzesła, nie udzielając swojemu rozmówcy oczekiwanej pomocy. Jeszcze nie. - Później cię znajdę. - poinformował go lakonicznie, niestety musiało mu to w tej chwili wystarczyć. Pijany mężczyzna zrobił z siebie zbyt wielkie widowisko, aby można było spokojnie porozmawiać o planowaniu morderstwa czy chociażby o przekazywaniu poufnych informacji o tożsamości dobrego zabójcy na zlecenie. Burke musiałby być chyba niespełna rozumu, aby ciągnąć dalej tę rozmowę.
Prędko oddalił się więc od stolika, aby uniknąć ewentualnych wrzasków, które pijany jegomość mógł jeszcze za nim posyłać. Po jakimś czasie był już pewien, że zdołał wtopić się w tłum. Kolejny plan, czyli przekazanie drobnego, przeklętego pierścienia, który miał ze sobą, poszło już jak z płatka. Trochę żal było się rozstawać z tą błyskotką, ale dług wdzięczności oraz usługi doskonałego runisty, który go nabył, były tego warte. Burke czuł się niemal jak ryba w wodzie, przemykając pomiędzy kolejnymi mordercami, zaklinaczami i dilerami, nosząc w sercu taką samą plugawość jak wszyscy oni. Handel śmiercią był tu tak naturalny, jak oddychanie. Burke nie pozwolił sobie jednak na okazanie radości ani ekscytacji. Nawet wtedy, kiedy powoli zbliżała się pora na zwyczajowy już mord oraz wycięcie serca wili. Lub, jeśli pijany bankrut miał rację, dwóch wil. Ekscytujące! Niestety właśnie wtedy, kiedy Craig postanowił zapalić papierosa z własnej papierośnicy i zrobić sobie przerwę od poszukiwań kolejnego śmiercionośnego układu, okazało się, że coś jest nie tak. Wyczuł to momentalnie. Na skórze od razu wystąpił zimny pot - nagłe obniżenie temperatury natychmiast przywołało wspomnienia o Azkabanie. Burke rozejrzał się panicznie, jednak jedyne, co dostrzegł, to powoli zbliżająca się mgła. I spadające e z nieba tysiące, tysiące karteczek. Coś tu było nie tak. Jednak to nie dementorzy. Tego mógł być pewien. I chociaż umysł to wiedział, adrenalina wciąż płynęła mu w żyłach. Spróbował się uspokoić, łapiąc jeden ze świstków i wczytując się w jego zawartość. Jednak gdy tylko odczytał litery, serce znów mu zabiło. Nieważne jakim i czyim kosztem. 19 września, Kumbria - zapamiętaj tą datę i miejsce. Chciał ruszyć się z miejsca, zniknąć wśród drzew, stać się jednym z ciemnością i odlecieć. Lecz choć wydawało mu się, że postąpił krok, okazało się że jego noga nie przesunęła się nawet o milimetr. Powoli oparł się o drzewo, powoli osuwając się na ziemię. Dobiegające zewsząd hałasy nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Ten przedziwny napis na karteczce też przestał mieć znaczenie, papierek wypadł mu z rozluźnionej dłoni. Sapnął cicho. Craig miał wielką ochotę zamknąć oczy, ale przykazał sobie, że muszą pozostać otwarte. Nie mógł tutaj zasnąć.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Percival
Poczułeś coś ciepłego w okolicy ramienia, ale z letargu wyrwało Cię dopiero donośnie szczeknięcie. Twoja twarz była lepka od wilgotnej trawy działając kojąco na rozgrzane, palące wręcz ciało. Stojący nad tobą czworonóg machał ogonem, a po chwili dostrzegając twój ruch, przesunął językiem wzdłuż Twojego policzka wyraźnie uradowany i pozostawił nam nim sporą ilość śliny. Był jeszcze niegroźnym szczeniakiem, a towarzystwo pnia drzewa i typowego do nokturnowskich uliczek smrodu mogło od razu zasugerować Ci skąd wzięła się ciepła, mokra plama na twym lewym barku.
Znajdowałeś się znów na polanie, powróciłeś do punktu wyjścia. Dookoła słychać było donośne krzyki, wszędzie roiło się od czarodziejów, których głowy otoczone byłby zaklęciem bąblogłowy.
-Kolejny!- wrzasnął jeden z nich i wyłonił się z tłumu. Gdy zbliżył się dostrzegłeś jego rysy, były identyczne do tego samego mężczyzny, którego jako pierwszego zobaczyłeś martwego w rzekomym, mugolskim bunkrze. Handlarz, który wciskał Ci prochy. -Dobrze, że żyjesz. Trzeba stąd spierdalać, bo znów ta anomalia wybuchnie i będzie pozamiatane. Nie wiem co to było za licho, potężne czarnomagiczne wyładowanie, ale wszyscy ochujeli. Padli jak muchy, gadali od rzeczy przez sen. Ty też bredziłeś na okrągło.- wypowiedział jednym tchem i uniósł różdżkę na wysokość twojej głowy, by wypowiedzieć zaklęcie bańki z tlenem i gdy to zrobił momentalnie nastała nawałnica, powietrze zaczęło wirować. Kolejna anomalia. -Szlag, pieprzona magia!- rzucił pod nosem wyciągając w twym kierunku rękę. -Dawaj, nie ma czasu, zobacz co tu się dzieje.- wskazał wirujące w powietrzu butelki, ławki i stoliki, które jeszcze przed całą halucynacją, koszmarną wizją, zajmowane były przez uczestników imprezy. Na moment zapadła ciemność i dopiero po chwili jej ramiona przepuściły nikłe promienie słońca, które ukazały Ci podłużne poparzenia na wewnętrznej części twych przedramion.
Sigrun
…momentalnie otworzyłaś oczy widząc te samo plugawe miejsce, w które przyszło Ci przyjść tej feralnej nocy. Gdzieniegdzie wciąż kłębiła się mgła, wyczuwałaś czarnomagiczną obecność pulsującej anomalii. Gdy tylko jedna z kobiet spostrzegła twój ruch od razu podbiegła z uniesioną różdżką i zaklęciem bąblogłowy na ustach. -Chowaj się, nie ma czasu, musimy uciekać. Źródło jest potężne, działa niczym czar Viento Somnia. Wszyscy padli ofiarą dziwnych halucynacji. Majaczyli. Udało mi się na czas zareagować, podobnie jak niewielkiej grupie, ale wy byliście zbyt blisko, nie mieliście szans.- rzuciła w Twoim kierunku skutecznie i bezproblemowo otaczając twą głowę bańką z tlenem.
Samuel, Frederick
…otworzyłeś oczy czując podmuch wiatru i promienie słoneczne, które skupiły się na twej twarzy nim chwilowo zapadła ciemność wywołana na skutek anomalii. Spostrzegłeś obok siebie wciąż nieprzytomnego, majaczącego Fredericka, który nie mógł dojść do siebie. Drgał, jego mimika wciąż ulegała zmianie przechodząc od stanu błogiego spokoju, do skupienia, aż po nienaturalne spięcie wszystkich mięśni. -Czarnowłosy!- krzyknął nieopodal Ciebie jeden z mężczyzn, którego głowa otulona była czarem bąblogłowy. -Zbieraj się, jak już się wyspałeś. Nie ma czasu na rozmowę. Zostaw go.- rzucił wskazując różdżką na Foxa. -Zaraz może być tylko gorzej. Wszyscy tutaj oszaleli.- dodał i skutecznie zapewnił Ci bańkę z tlenem, która choć niewiele pomagała w przypadku tak silnych wyładowań, to chroniła przed ich pozostałościami. -Skupisko mocy, cholerne anomalie. Były tak silne, że nawet zamknięte umysły, cholerni oklumenci poddali się, a w tym mój dobry kumpel Anthony. Wciąż nie możemy go znaleźć. Widziałeś go może wcześniej? Długa broda, czarne włosy, charakterystyczny gość. Psidwaczy syn jest metamorfomagiem i pewnie zmienił się, żeby zabawiać się z tą laleczką Sarah. Idiota, jak ja go teraz znajdę?- warknął gniewnie. -To na pewno nie ten? Znasz go?- wskazał Fredericka palcem w oczekiwaniu na odpowiedź.
Nim zdążyłeś odpowiedzieć poczułeś nieprzyjemne pieczenie w okolicy wierzchu lewej dłoni. Gdy tylko skupiłeś na niej wzrok dostrzegłeś niewielkie mieniące się nietypową, czarną barwą poparzenie w kształcie płatka róży.
Craig
Kap, kap, kap. Leniwie krople opadające z liści drzew obijały się o Twój policzek budząc Cię z letargu. Gdy tylko tworzyłeś oczy ujrzałeś rozciągającą się polanę, na którą przyszedłeś w ramach przyjęcia z okazji zakończenia Dyniobrania. Wszędzie roiło się od czarodziejów, tych biegających już z bańkami z tlenem dookoła swych głów i tych, którzy dopiero budzili się z paskudnego koszmaru. Dostrzegł Cię jeden z nich, ale nie miał różdżki i nie mógł w żaden sposób Ci pomóc, uczynił to zaś towarzyszący mu drugi mężczyzna o ostrych rysach, podrapanej twarzy i krótkich włosach. -Spokojnie, najgorsze już chyba za nami, ale wciąż jest tu niebezpiecznie.- rzucił jeden z nich po czym kucnął przy Tobie jakoby szukając jakiś ran. -Jestem Joshua, a to jest Clint, pomożemy Ci.- dodał, a czarodziej w chwili rzucenia zaklęcia bąblogłowy poczuł, jak jego oczy zakryła półprzezroczysta błona utrudniająca widzenie. -Cholera jasna, pierdolone anomalie.- warknął gniewnie łapiąc się obiema dłońmi za twarz w wyraźnym gniewie. Bańka z tlenem otoczyła twą głowę, ale wciąż towarzyszyło Ci otępienie, a w umyśle echem odbijał się głos Edgara. To były tylko halucynacje, omamy, ale tak realne, tak prawdziwe, że nie mogłeś pozbyć się okrutnego uczucia – szczególnie po bliższym spotkaniu z dementorem.
Jackie
Myślami błądziłaś w otchłani, czarnej głębi, z której pragnął wyrwać się waleczny, wytrenowany umysł. Musiałaś przebić się przez siłę zaklęcia, moc anomalii skutecznie tłumiącej zamknięte w Tobie emocje. Tylko twa odporność mogła Ci pomóc, byłaś oklumentką, ale byłaś też osłabiona, lecz miałaś szansę to wyprzeć i obudzić się wśród harmidru panującego na polanie. Jeśli Ci się to nie uda zdana będziesz na pomoc innych.
|
Dla Jackie - ST wybudzenia się to 60, do rzutu dodaje się wartość odporności psychicznej. W przypadku nieudanej próby obudzisz się dopiero dnia następnego. Jeśli nie pomoże Ci żadna postać znajdziesz się w Mungu.
Frederick obudzi się dopiero dnia następnego. Jeżeli nie pomoże Ci żadna postać znajdziesz się w Mungu.
Frederick, Jackie, Samuel oraz Percival: jako, że pokonaliście swoje demony możecie, ale oczywiście nie musicie, zmienić swojego bogina.
Percival, Samuel: na waszym ciele pozostały blizny w postaci poparzeń.
Percival: Zyskałeś czworonożnego przyjaciela, Foksteriera krótkowłosego o białym umaszczeniu.
Wszyscy:
Przez najbliższy czas dręczyć będą was koszmary, echem rozchodzące się po umyśle głosy waszych bliskich. Niekiedy przyjdzie wam widzieć sceny z ostatniej mary, gdy już zostaliście całkiem sami.
Niedługo pod zapowiedzą wydarzenia zamieszczone zostaną informacje związane z punktami za event.
Dotrwaliście do końca w jednym kawałku!
Mistrz Gry serdecznie dziękuje wam za udział w evencie, a przede wszystkim wasze zaangażowanie, kreatywność, umiejętność przystosowania wiedzy postaci względem nieznanej im mugolskiej technologii oraz całej abstrakcyjnej sytuacji, w jakiej przyszło im się znaleźć. Mam nadzieję, że bawiliście się naprawdę dobrze
Z góry także przepraszam za jakiekolwiek błędy z mojej strony.
Z chęcią poznam wasze uwagi, zastrzeżenia, bowiem nic nie pomaga bardziej jak subiektywne opinie. <3
Dziękuję raz jeszcze i... życzę waszym postaciom, aby ich sen pozbawiony był koszmarów :D
Poczułeś coś ciepłego w okolicy ramienia, ale z letargu wyrwało Cię dopiero donośnie szczeknięcie. Twoja twarz była lepka od wilgotnej trawy działając kojąco na rozgrzane, palące wręcz ciało. Stojący nad tobą czworonóg machał ogonem, a po chwili dostrzegając twój ruch, przesunął językiem wzdłuż Twojego policzka wyraźnie uradowany i pozostawił nam nim sporą ilość śliny. Był jeszcze niegroźnym szczeniakiem, a towarzystwo pnia drzewa i typowego do nokturnowskich uliczek smrodu mogło od razu zasugerować Ci skąd wzięła się ciepła, mokra plama na twym lewym barku.
Znajdowałeś się znów na polanie, powróciłeś do punktu wyjścia. Dookoła słychać było donośne krzyki, wszędzie roiło się od czarodziejów, których głowy otoczone byłby zaklęciem bąblogłowy.
-Kolejny!- wrzasnął jeden z nich i wyłonił się z tłumu. Gdy zbliżył się dostrzegłeś jego rysy, były identyczne do tego samego mężczyzny, którego jako pierwszego zobaczyłeś martwego w rzekomym, mugolskim bunkrze. Handlarz, który wciskał Ci prochy. -Dobrze, że żyjesz. Trzeba stąd spierdalać, bo znów ta anomalia wybuchnie i będzie pozamiatane. Nie wiem co to było za licho, potężne czarnomagiczne wyładowanie, ale wszyscy ochujeli. Padli jak muchy, gadali od rzeczy przez sen. Ty też bredziłeś na okrągło.- wypowiedział jednym tchem i uniósł różdżkę na wysokość twojej głowy, by wypowiedzieć zaklęcie bańki z tlenem i gdy to zrobił momentalnie nastała nawałnica, powietrze zaczęło wirować. Kolejna anomalia. -Szlag, pieprzona magia!- rzucił pod nosem wyciągając w twym kierunku rękę. -Dawaj, nie ma czasu, zobacz co tu się dzieje.- wskazał wirujące w powietrzu butelki, ławki i stoliki, które jeszcze przed całą halucynacją, koszmarną wizją, zajmowane były przez uczestników imprezy. Na moment zapadła ciemność i dopiero po chwili jej ramiona przepuściły nikłe promienie słońca, które ukazały Ci podłużne poparzenia na wewnętrznej części twych przedramion.
Sigrun
…momentalnie otworzyłaś oczy widząc te samo plugawe miejsce, w które przyszło Ci przyjść tej feralnej nocy. Gdzieniegdzie wciąż kłębiła się mgła, wyczuwałaś czarnomagiczną obecność pulsującej anomalii. Gdy tylko jedna z kobiet spostrzegła twój ruch od razu podbiegła z uniesioną różdżką i zaklęciem bąblogłowy na ustach. -Chowaj się, nie ma czasu, musimy uciekać. Źródło jest potężne, działa niczym czar Viento Somnia. Wszyscy padli ofiarą dziwnych halucynacji. Majaczyli. Udało mi się na czas zareagować, podobnie jak niewielkiej grupie, ale wy byliście zbyt blisko, nie mieliście szans.- rzuciła w Twoim kierunku skutecznie i bezproblemowo otaczając twą głowę bańką z tlenem.
Samuel, Frederick
…otworzyłeś oczy czując podmuch wiatru i promienie słoneczne, które skupiły się na twej twarzy nim chwilowo zapadła ciemność wywołana na skutek anomalii. Spostrzegłeś obok siebie wciąż nieprzytomnego, majaczącego Fredericka, który nie mógł dojść do siebie. Drgał, jego mimika wciąż ulegała zmianie przechodząc od stanu błogiego spokoju, do skupienia, aż po nienaturalne spięcie wszystkich mięśni. -Czarnowłosy!- krzyknął nieopodal Ciebie jeden z mężczyzn, którego głowa otulona była czarem bąblogłowy. -Zbieraj się, jak już się wyspałeś. Nie ma czasu na rozmowę. Zostaw go.- rzucił wskazując różdżką na Foxa. -Zaraz może być tylko gorzej. Wszyscy tutaj oszaleli.- dodał i skutecznie zapewnił Ci bańkę z tlenem, która choć niewiele pomagała w przypadku tak silnych wyładowań, to chroniła przed ich pozostałościami. -Skupisko mocy, cholerne anomalie. Były tak silne, że nawet zamknięte umysły, cholerni oklumenci poddali się, a w tym mój dobry kumpel Anthony. Wciąż nie możemy go znaleźć. Widziałeś go może wcześniej? Długa broda, czarne włosy, charakterystyczny gość. Psidwaczy syn jest metamorfomagiem i pewnie zmienił się, żeby zabawiać się z tą laleczką Sarah. Idiota, jak ja go teraz znajdę?- warknął gniewnie. -To na pewno nie ten? Znasz go?- wskazał Fredericka palcem w oczekiwaniu na odpowiedź.
Nim zdążyłeś odpowiedzieć poczułeś nieprzyjemne pieczenie w okolicy wierzchu lewej dłoni. Gdy tylko skupiłeś na niej wzrok dostrzegłeś niewielkie mieniące się nietypową, czarną barwą poparzenie w kształcie płatka róży.
Craig
Kap, kap, kap. Leniwie krople opadające z liści drzew obijały się o Twój policzek budząc Cię z letargu. Gdy tylko tworzyłeś oczy ujrzałeś rozciągającą się polanę, na którą przyszedłeś w ramach przyjęcia z okazji zakończenia Dyniobrania. Wszędzie roiło się od czarodziejów, tych biegających już z bańkami z tlenem dookoła swych głów i tych, którzy dopiero budzili się z paskudnego koszmaru. Dostrzegł Cię jeden z nich, ale nie miał różdżki i nie mógł w żaden sposób Ci pomóc, uczynił to zaś towarzyszący mu drugi mężczyzna o ostrych rysach, podrapanej twarzy i krótkich włosach. -Spokojnie, najgorsze już chyba za nami, ale wciąż jest tu niebezpiecznie.- rzucił jeden z nich po czym kucnął przy Tobie jakoby szukając jakiś ran. -Jestem Joshua, a to jest Clint, pomożemy Ci.- dodał, a czarodziej w chwili rzucenia zaklęcia bąblogłowy poczuł, jak jego oczy zakryła półprzezroczysta błona utrudniająca widzenie. -Cholera jasna, pierdolone anomalie.- warknął gniewnie łapiąc się obiema dłońmi za twarz w wyraźnym gniewie. Bańka z tlenem otoczyła twą głowę, ale wciąż towarzyszyło Ci otępienie, a w umyśle echem odbijał się głos Edgara. To były tylko halucynacje, omamy, ale tak realne, tak prawdziwe, że nie mogłeś pozbyć się okrutnego uczucia – szczególnie po bliższym spotkaniu z dementorem.
Jackie
Myślami błądziłaś w otchłani, czarnej głębi, z której pragnął wyrwać się waleczny, wytrenowany umysł. Musiałaś przebić się przez siłę zaklęcia, moc anomalii skutecznie tłumiącej zamknięte w Tobie emocje. Tylko twa odporność mogła Ci pomóc, byłaś oklumentką, ale byłaś też osłabiona, lecz miałaś szansę to wyprzeć i obudzić się wśród harmidru panującego na polanie. Jeśli Ci się to nie uda zdana będziesz na pomoc innych.
|
Dla Jackie - ST wybudzenia się to 60, do rzutu dodaje się wartość odporności psychicznej. W przypadku nieudanej próby obudzisz się dopiero dnia następnego. Jeśli nie pomoże Ci żadna postać znajdziesz się w Mungu.
Frederick obudzi się dopiero dnia następnego. Jeżeli nie pomoże Ci żadna postać znajdziesz się w Mungu.
Frederick, Jackie, Samuel oraz Percival: jako, że pokonaliście swoje demony możecie, ale oczywiście nie musicie, zmienić swojego bogina.
Percival, Samuel: na waszym ciele pozostały blizny w postaci poparzeń.
Percival: Zyskałeś czworonożnego przyjaciela, Foksteriera krótkowłosego o białym umaszczeniu.
Wszyscy:
Przez najbliższy czas dręczyć będą was koszmary, echem rozchodzące się po umyśle głosy waszych bliskich. Niekiedy przyjdzie wam widzieć sceny z ostatniej mary, gdy już zostaliście całkiem sami.
Niedługo pod zapowiedzą wydarzenia zamieszczone zostaną informacje związane z punktami za event.
- Żywotność:
- Żywotność:
1. Sigrun - 164/213 -10 (obrażenia: -35 psychiczne, -14 kąsane)
2. Craig - 177/248 -10 (obrażenia: -35 psychiczne, -36 kąsane)
3. Frederick - 155/270 -10 (obrażenia: -60 psychiczne, -25 kąsane, -30 cięte)
4. Samuel - 158/266 -15 (obrażenia: -80 psychiczne, -18 kąsane, poparzenia -10)
5. Jackie - 76/211 -20 (obrażenia: -100 psychiczne, -36 kąsane)
6. Percival - 216/266 (obrażenia: -20 kąsane, -30 poparzenia)
Dotrwaliście do końca w jednym kawałku!
Mistrz Gry serdecznie dziękuje wam za udział w evencie, a przede wszystkim wasze zaangażowanie, kreatywność, umiejętność przystosowania wiedzy postaci względem nieznanej im mugolskiej technologii oraz całej abstrakcyjnej sytuacji, w jakiej przyszło im się znaleźć. Mam nadzieję, że bawiliście się naprawdę dobrze
Z góry także przepraszam za jakiekolwiek błędy z mojej strony.
Z chęcią poznam wasze uwagi, zastrzeżenia, bowiem nic nie pomaga bardziej jak subiektywne opinie. <3
Dziękuję raz jeszcze i... życzę waszym postaciom, aby ich sen pozbawiony był koszmarów :D
Czas od samego początku nie działał na ich korzyść. A wizje?, obrazy, których był świadkiem wykręcały się, zmieniały. Przypominając bardziej wyrwane z kalejdoskopu sceny. Były i emocje, rozognione, wydarte z dawno zabliźnionych ran - w to przynajmniej wierzył. Wierzył nawet wtedy, gdy przyszło mu się zmierzyć ze swoją największa słabością, strachem, który czaił się gdzieś zawsze w pobliżu, chociaż nieuchwytnie umykając za każdym razem, gdy próbował go strącić.
- To twoja klatka i twoja wieża - nie moja. Sama ją budujesz i sama się w niej zamykasz - nie rozpoznawał swego głosu, nisko, chrapliwie i chłodno odpowiadającego. Tak, jak przystało Gwardziście - Twój wybór. Wiedziałaś że nie ma odwrotu - zamilkł, chociaż głos dudnił mu w głowie, ryjąc fantomowym bólem, tylko dobitniej przypominając, że nie było tu właścicielki, do której skierował wyrazy. Był okrutny, ale powinność postawił wyżej. Musiał. A teraz pozostała mu tylko wyznaczona literą żywa ścieżka i czerń opadających płatków, które wirowały mu przed oczami, osiadały wokół, zatrzymywały się na włosach niby popielny śnieg. W tym wyrysowanym obrazie było coś przeraźliwego... i pięknego jednocześnie, a Skamnader miał do końca zapamiętać oba wrażenia, gdy w końcu niewidzialna smuga wiatru porwała i czerń i ścieżkę, i mgłę, której pochodzenie w końcu mógł zrozumieć...
...
Ciężkie powieki rozchyliły się, gdy wiatr przesunął się po twarzy, a nikłe ciepło padającego na zarośnięty policzek, promienia, rozlało się ulotnym wrażeniem. Ciemność, która otulała nie tylko jego wzrok, ale świadomość - w końcu minęła. Dudniąca prawdziwością rzeczywistość, w końcu stanęła na piedestale. uderzyły go zawrót głowy, ale powoli, wspierając się dłonią, podniósł się do pionu, dopiero teraz dostrzegając rozciągnięta na ziemi sylwetkę Foxa - Ed...? - rzucił niewyraźnie, czując, jak język plącze mu się przy wymawianym wyrazie. Czuł ból przy każdym oddechu. Odwrócił głowę nieco zbyt gwałtownie, gdy usłyszał frazę wypowiedzianą, zdecydowanie w jego kierunku. Odnalazł spojrzeniem mężczyznę, którego głowa otulało zaklęcie bąblowgłowy - Co?.. - zaczął, ale urwał. Anomalia? Ciemność? Będzie gorzej? - kolejne fragmenty układanki zaskoczyły, przywracając Skamanderowi jasność rozumienia sytuacji - Dzięki - otrzymane zaklęcie było pomocne. Wziął głęboki wdech - Nie mogę go zostawić - skwitował krótko, nie licząc na sprzeciw. To była jego własna decyzja. Pochylił się nad przyjacielem, chwiejnie chwytając go najpierw za ramię, potem podpierając go własnym, oparł na barku. Nie mógł go tu zostawić, jednocześnie, rozglądając się nieco nieprzytomnie, za sylwetką pozostałych, szczególnie Jackie.
- Anomalia? - to miało sens. Tym bardziej, składając w całość... halucynacje, których doświadczył - Anthony - powtórzył za nieznajomym cierpko - Gundesig?... ostatnio, gdy go widziałem, uległ rozszczepieniu - zmarszczył brwi - ale nie wiem ile z tego co widziałem, będzie miało odniesienie do rzeczywistości - spojrzał na wciąż nieprzytomna sylwetkę Fredericka - Tak, znam. To na pewno nie on - pokręcił głową i wzmocnił uchwyt, mierząc siłę na dotachanie gwardzisty poza obręb szalejącej anomalii. Ale zanim to uczynił poczuł narastający ból ręki i mimowolnie spojrzał na czerniący ślad po nietypowym? poparzeniu. Bardzo jednoznaczny kształt. Czarny kwiat róży. Chociaż absurd gonił absurd, na spierzchniętych wargach pojawił się dziwny, nieco odległy, a może szalony uśmiech.
| zt i dziękuję ślicznie
- To twoja klatka i twoja wieża - nie moja. Sama ją budujesz i sama się w niej zamykasz - nie rozpoznawał swego głosu, nisko, chrapliwie i chłodno odpowiadającego. Tak, jak przystało Gwardziście - Twój wybór. Wiedziałaś że nie ma odwrotu - zamilkł, chociaż głos dudnił mu w głowie, ryjąc fantomowym bólem, tylko dobitniej przypominając, że nie było tu właścicielki, do której skierował wyrazy. Był okrutny, ale powinność postawił wyżej. Musiał. A teraz pozostała mu tylko wyznaczona literą żywa ścieżka i czerń opadających płatków, które wirowały mu przed oczami, osiadały wokół, zatrzymywały się na włosach niby popielny śnieg. W tym wyrysowanym obrazie było coś przeraźliwego... i pięknego jednocześnie, a Skamnader miał do końca zapamiętać oba wrażenia, gdy w końcu niewidzialna smuga wiatru porwała i czerń i ścieżkę, i mgłę, której pochodzenie w końcu mógł zrozumieć...
...
Ciężkie powieki rozchyliły się, gdy wiatr przesunął się po twarzy, a nikłe ciepło padającego na zarośnięty policzek, promienia, rozlało się ulotnym wrażeniem. Ciemność, która otulała nie tylko jego wzrok, ale świadomość - w końcu minęła. Dudniąca prawdziwością rzeczywistość, w końcu stanęła na piedestale. uderzyły go zawrót głowy, ale powoli, wspierając się dłonią, podniósł się do pionu, dopiero teraz dostrzegając rozciągnięta na ziemi sylwetkę Foxa - Ed...? - rzucił niewyraźnie, czując, jak język plącze mu się przy wymawianym wyrazie. Czuł ból przy każdym oddechu. Odwrócił głowę nieco zbyt gwałtownie, gdy usłyszał frazę wypowiedzianą, zdecydowanie w jego kierunku. Odnalazł spojrzeniem mężczyznę, którego głowa otulało zaklęcie bąblowgłowy - Co?.. - zaczął, ale urwał. Anomalia? Ciemność? Będzie gorzej? - kolejne fragmenty układanki zaskoczyły, przywracając Skamanderowi jasność rozumienia sytuacji - Dzięki - otrzymane zaklęcie było pomocne. Wziął głęboki wdech - Nie mogę go zostawić - skwitował krótko, nie licząc na sprzeciw. To była jego własna decyzja. Pochylił się nad przyjacielem, chwiejnie chwytając go najpierw za ramię, potem podpierając go własnym, oparł na barku. Nie mógł go tu zostawić, jednocześnie, rozglądając się nieco nieprzytomnie, za sylwetką pozostałych, szczególnie Jackie.
- Anomalia? - to miało sens. Tym bardziej, składając w całość... halucynacje, których doświadczył - Anthony - powtórzył za nieznajomym cierpko - Gundesig?... ostatnio, gdy go widziałem, uległ rozszczepieniu - zmarszczył brwi - ale nie wiem ile z tego co widziałem, będzie miało odniesienie do rzeczywistości - spojrzał na wciąż nieprzytomna sylwetkę Fredericka - Tak, znam. To na pewno nie on - pokręcił głową i wzmocnił uchwyt, mierząc siłę na dotachanie gwardzisty poza obręb szalejącej anomalii. Ale zanim to uczynił poczuł narastający ból ręki i mimowolnie spojrzał na czerniący ślad po nietypowym? poparzeniu. Bardzo jednoznaczny kształt. Czarny kwiat róży. Chociaż absurd gonił absurd, na spierzchniętych wargach pojawił się dziwny, nieco odległy, a może szalony uśmiech.
| zt i dziękuję ślicznie
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 28.02.19 16:51, w całości zmieniany 1 raz
Nie wierzyła w to, co widziała. Powtarzała sobie, że to nie może być prawda, że to jedynie wytwory umysłu zamroczonego działaniem duszącego gazu. W uszach pobrzmiewały jej szepty, najpierw Craiga, później Caelana... i rzekomej córki. Zaciskała zęby, niemal gryzła się w język, by nie udzielić im żadnej odpowiedzi. Śmierciożerca nie zwróciłby się do niej w ten sposób - najwierniejsi słudzy Pana byli utalentowanymi, potężnymi czarodziejami, którzy nie liczyli na pomoc innych, a brali sami sprawy swe ręce i wykorzystywali moc daną mu przez Niego. Jeśli nie miałaby pewności, że to nie jest prawdziwe, a odnalazła rózdżkę - wróciłaby, ale nie chciała dać się zwieść nieprawdziwym wizjom. Podążała wytrwale ścieżką, przez kręty labirynt z żywopłotu, gorączkowo poszukując wyjścia. Zarówno z niego, jak i całej tej koszmarnej wizji. Oddychała ciężko, wyraźnie zmęczona, próbując zepchnąć szepty w głowie na skraj niepamięci. Nieczuła na dziecięce krzyki dziecka, którego z okrucieństwem pozbyła się z własnego łona, dotarła do wyjścia. Wystarczyło jedno mrugnięcie, aby widziany obraz zmienił się diametralnie - znów była w Kumbrii, w krainie jezior, gdzie miało odbyć się Dyniobranie.
Co do kurwy?
Znajome, czarnomagiczne pulsowanie powietrza przywodziło Sigrun na myśl anomalię; odruchowo sięgnęła po różdżkę, która nagle znalazła się w jej dłoni, choć przed chwilą wcale jej tam nie było, gdy podbiegła do niej kobieta. Zakon Feniksa? Wróg? Ta jednak rzuciła na nią bąblogłowę, a Sigrun odetchnęła wreszcie świeżym powietrzem.
Potężna anomalia, Viento Somnia? Zmarszczyła gniewnie brwi. Anomalia podsuwała jej wizje mugolskiego świata, całej tej broni palnej i krótkofalówek? Co za absurd. Uniosła dłonie, aby sprawdzić, czy zaczarowana torba jest na swoim miejscu. Podążyła w ślad za kobietą, oddaliły się od halucynogennych mgieł, wymęczone wieczorem, który miał potoczyć się zupełnie inaczej. Sigrun znalazłszy się odpowiednio daleko wyciągnęła ze skórzanej sakwy o zaczarowanym wnętrzu i miotłę - i wzniosła się w przestworza, aby opuścić Kumbirę czym prędzej.
| zt
Co do kurwy?
Znajome, czarnomagiczne pulsowanie powietrza przywodziło Sigrun na myśl anomalię; odruchowo sięgnęła po różdżkę, która nagle znalazła się w jej dłoni, choć przed chwilą wcale jej tam nie było, gdy podbiegła do niej kobieta. Zakon Feniksa? Wróg? Ta jednak rzuciła na nią bąblogłowę, a Sigrun odetchnęła wreszcie świeżym powietrzem.
Potężna anomalia, Viento Somnia? Zmarszczyła gniewnie brwi. Anomalia podsuwała jej wizje mugolskiego świata, całej tej broni palnej i krótkofalówek? Co za absurd. Uniosła dłonie, aby sprawdzić, czy zaczarowana torba jest na swoim miejscu. Podążyła w ślad za kobietą, oddaliły się od halucynogennych mgieł, wymęczone wieczorem, który miał potoczyć się zupełnie inaczej. Sigrun znalazłszy się odpowiednio daleko wyciągnęła ze skórzanej sakwy o zaczarowanym wnętrzu i miotłę - i wzniosła się w przestworza, aby opuścić Kumbirę czym prędzej.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wyjście się zamknęło – wrażenia były prawdziwe, chociaż okoliczności wydawały się jak wyrwane z prawdziwego dramatu, z teatru, z chorej wizji przyszłości, która jakimś cudem umknęła jej zmysłom. Zatarło się poczucie upływu czasu. Dałaby sobie rękę uciąć, że jeszcze przed chwilą to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, ale wnikająca do ciał gęsta mgła wszystko wypaczyła – równie dobrze mogli znowu pozbawić ich przytomności na długie godziny i w tym czasie stracili kontrolę może nad swoimi eksperymentami, nad monstrualnym wilkołakiem, który wyrósł jak spod ziemi i wszystkich powybijał. Nie umiała złożyć wszystkiego w logiczną całość – liczyła się chwila i to, co widziały jej oczy. I fakt, że jej ciało było już zbyt osłabione, żeby poradzić sobie z ciągnięciem Samuela w bezpieczne miejsce. Był Gwardzistą, miał narzędzia podarowane mu przez moc Zakonu Feniksa, którymi ona nie operowała, do których nie miała dostępu – musiał żyć, żeby tymi narzędziami uratować tych, których uratować jeszcze było można. Zależało jej na tym, żeby go uratować.
I nawet tego nie potrafiła zrobić. Musiał stracić przytomność, zrobił się cięższy niż człowiek, który utrzymuje swój ciężar w świadomości. Nie potrafiła go podnieść, chociaż starała się ze wszystkich sił i przez zaciśnięte zęby aż warczała, porywając go do góry. Drżące mięśnie i zbyt lekki uścisk uniemożliwił jej poruszenie go w stronę pokoju, a jeśli nawet – niewiele się przesunął. Wilkołak był zdecydowanie zbyt blisko. Instynkt krzyczał, żeby się ratowała.
A myślodsiewnia mogła być świstoklikiem – czemu wcześniej o tym nie pomyślała?
Zanim w wyuczonym odruchu zanurzyła się w lśniącej wodzie, usłyszała jego głos. Głos, który doskonale znała. Głos, który pouczał i chwalił, podnosił się i mówił twarde „dobranoc”. Głos przenoszący góry i zmuszający stopy, by twardo stąpały po ziemi. Jego głos.
Po policzkach popłynęły łzy – nie chciała ich, odrzucała, ale one jej nie słuchały. Żeby zniknęły, zanurzyła twarz w myślodsiewni, ufając, że mechanizm zadziała. Ale znów wszystko poszło nie tak.
Poznała tę małą dziewczynkę, która tak uparcie, z wysuniętym do przodu językiem, próbowała łączyć oczka na hafcie. Ciotka pisała jej, że to jak z machaniem różdżką, tego nigdy się nie zapomina. Kłamała. W wieku piętnastu lat nie umiała już trzymać szydełka. Potem pojawił się ojciec z lizakiem, drobnym podarunkiem za dobre sprawowanie. Lubiła je. Ich słodki smak, uśmiechy markowane za udawanym uporem i obrażeniem. Spojrzała na niego, na ojca. Wciąż był młody, choć wypróbowany przez życie na tyle wiele razy, że dodało mu to lat i powagi. Choć przede wszystkim – żywy. To były tylko wspomnienia, była w nich poniekąd intruzem, niewidzialnym duchem, ale coś sprawiło, że chciała go dotknąć. Nim jej dłoń dotarła do jego ramienia, obraz znów się zmienił i na jego miejscu pojawił się Vincent. A obok znów ona. Pracująca na ocenę w oczach ojca od najmłodszych lat, charytatywnie spełniająca jego oczekiwania wobec niej – biła chłopców, broniła słabszych, nadstawiała drugi policzek. Palcami dotknęła swoich policzków. Tych samych, które kilka metrów od niej były posiniaczone i naznaczone łzami wyciśniętymi przez ból, lecącymi wbrew woli jako fizjologiczny bunt ciała. Gdy dłoń ojca dotknęła Vincenta, widok rozmył się jak atramentowy kleks.
Widziała siebie. Szamoczącą się w pościeli, przeżywającą koszmary, których nie rozumiała. Zmęczoną i wyczerpaną samą sobą. Chciała się wycofać. To tylko wspomnienia zaklęte w wodnistej cieczy.
Oddychała szybko, szukając w swoim umyśle otwartych bram, okien, drzwi, luftów, które należało natychmiast zamknąć. Gdy się odwróciła, znalazła się w teatrze, patrzył na nią Rest, błękitna chusta lśniła dziwnie w blasku płomieni. Ten policzek. O jak go pamiętała. Był tym, który miał przywrócić ja do porządku, a przez rozkołysanie emocji tylko jeszcze bardziej się wściekła. Ona zawsze trzymał ją w ryzach, był fundamentem, podporą, filarem. Nigdy tego nie doceniła. Twarz piekła od wymierzonego ciosu, łzy znów ciekły niepohamowanym strumieniem.
To koszmar, Jackie. A koszmary nigdy nie były większe od ciebie. To twój umysł. Wydostaniesz się stąd. Wydostaniesz i masz to zrobić natychmiast.
Nie było go z nią, ale wpoił jej tak wiele nauk, że bez problemów mogła odtworzyć jego głos w swojej głowie. Obrazy po raz kolejny stały się tylko rozmazanym, czarnym kleksem. Domyślała się, że pojawi się kolejny – jeszcze bardziej odrealniony, jeszcze bardziej uświadamiający błędy. Ale nic takiego nie nadeszło.
Zobaczyła czerń. Pustkę, którą do siebie przyciągała niemal od zawsze – dziewczynka, na której barki nałożono męskie obowiązki, przymus bycia tą odważniejszą, pewniejszą swoich decyzji, pewniejszą swoich kroków. Czuła, że stoi w samym oku cyklonu - że jeśli nie zareaguje, czerń ją pochłonie.
Znowu musiała odciąć się od tego wszystkiego, co ją otaczała, zamknąć swój umysł, swój środek. Walczyła o pobudkę, o wzięcie żywego oddechu i bicie serca. Zamykała i zasklepiała wszystkie otwarte dziury w swojej głowie. Musiała się stąd wydostać.
Nie mogła dać się zabić po tym wszystkim.
| zt; szalenie dziękuję Mistrzowi Gry, było bajerancko!!
I nawet tego nie potrafiła zrobić. Musiał stracić przytomność, zrobił się cięższy niż człowiek, który utrzymuje swój ciężar w świadomości. Nie potrafiła go podnieść, chociaż starała się ze wszystkich sił i przez zaciśnięte zęby aż warczała, porywając go do góry. Drżące mięśnie i zbyt lekki uścisk uniemożliwił jej poruszenie go w stronę pokoju, a jeśli nawet – niewiele się przesunął. Wilkołak był zdecydowanie zbyt blisko. Instynkt krzyczał, żeby się ratowała.
A myślodsiewnia mogła być świstoklikiem – czemu wcześniej o tym nie pomyślała?
Zanim w wyuczonym odruchu zanurzyła się w lśniącej wodzie, usłyszała jego głos. Głos, który doskonale znała. Głos, który pouczał i chwalił, podnosił się i mówił twarde „dobranoc”. Głos przenoszący góry i zmuszający stopy, by twardo stąpały po ziemi. Jego głos.
Po policzkach popłynęły łzy – nie chciała ich, odrzucała, ale one jej nie słuchały. Żeby zniknęły, zanurzyła twarz w myślodsiewni, ufając, że mechanizm zadziała. Ale znów wszystko poszło nie tak.
Poznała tę małą dziewczynkę, która tak uparcie, z wysuniętym do przodu językiem, próbowała łączyć oczka na hafcie. Ciotka pisała jej, że to jak z machaniem różdżką, tego nigdy się nie zapomina. Kłamała. W wieku piętnastu lat nie umiała już trzymać szydełka. Potem pojawił się ojciec z lizakiem, drobnym podarunkiem za dobre sprawowanie. Lubiła je. Ich słodki smak, uśmiechy markowane za udawanym uporem i obrażeniem. Spojrzała na niego, na ojca. Wciąż był młody, choć wypróbowany przez życie na tyle wiele razy, że dodało mu to lat i powagi. Choć przede wszystkim – żywy. To były tylko wspomnienia, była w nich poniekąd intruzem, niewidzialnym duchem, ale coś sprawiło, że chciała go dotknąć. Nim jej dłoń dotarła do jego ramienia, obraz znów się zmienił i na jego miejscu pojawił się Vincent. A obok znów ona. Pracująca na ocenę w oczach ojca od najmłodszych lat, charytatywnie spełniająca jego oczekiwania wobec niej – biła chłopców, broniła słabszych, nadstawiała drugi policzek. Palcami dotknęła swoich policzków. Tych samych, które kilka metrów od niej były posiniaczone i naznaczone łzami wyciśniętymi przez ból, lecącymi wbrew woli jako fizjologiczny bunt ciała. Gdy dłoń ojca dotknęła Vincenta, widok rozmył się jak atramentowy kleks.
Widziała siebie. Szamoczącą się w pościeli, przeżywającą koszmary, których nie rozumiała. Zmęczoną i wyczerpaną samą sobą. Chciała się wycofać. To tylko wspomnienia zaklęte w wodnistej cieczy.
Oddychała szybko, szukając w swoim umyśle otwartych bram, okien, drzwi, luftów, które należało natychmiast zamknąć. Gdy się odwróciła, znalazła się w teatrze, patrzył na nią Rest, błękitna chusta lśniła dziwnie w blasku płomieni. Ten policzek. O jak go pamiętała. Był tym, który miał przywrócić ja do porządku, a przez rozkołysanie emocji tylko jeszcze bardziej się wściekła. Ona zawsze trzymał ją w ryzach, był fundamentem, podporą, filarem. Nigdy tego nie doceniła. Twarz piekła od wymierzonego ciosu, łzy znów ciekły niepohamowanym strumieniem.
To koszmar, Jackie. A koszmary nigdy nie były większe od ciebie. To twój umysł. Wydostaniesz się stąd. Wydostaniesz i masz to zrobić natychmiast.
Nie było go z nią, ale wpoił jej tak wiele nauk, że bez problemów mogła odtworzyć jego głos w swojej głowie. Obrazy po raz kolejny stały się tylko rozmazanym, czarnym kleksem. Domyślała się, że pojawi się kolejny – jeszcze bardziej odrealniony, jeszcze bardziej uświadamiający błędy. Ale nic takiego nie nadeszło.
Zobaczyła czerń. Pustkę, którą do siebie przyciągała niemal od zawsze – dziewczynka, na której barki nałożono męskie obowiązki, przymus bycia tą odważniejszą, pewniejszą swoich decyzji, pewniejszą swoich kroków. Czuła, że stoi w samym oku cyklonu - że jeśli nie zareaguje, czerń ją pochłonie.
Znowu musiała odciąć się od tego wszystkiego, co ją otaczała, zamknąć swój umysł, swój środek. Walczyła o pobudkę, o wzięcie żywego oddechu i bicie serca. Zamykała i zasklepiała wszystkie otwarte dziury w swojej głowie. Musiała się stąd wydostać.
Nie mogła dać się zabić po tym wszystkim.
| zt; szalenie dziękuję Mistrzowi Gry, było bajerancko!!
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Ogień był wszędzie, na ścianach, regałach, porozrzucanych po posadzce ciałach – na nim; nie wyłapał momentu, w którym płomieniami zajęły się rękawy szaty, a parzące języki zaczęły spopielać skórę, ale nie miał też czasu, by je ugasić, więc po prostu pozwalał bólowi na opanowanie jego zmysłów, nawet jeżeli piekące, aż za bardzo znajome uczucie, rozlewające się po jego przedramionach, wyciągało z pamięci wspomnienia, których nie chciał już nigdy oglądać. Te najgorsze z najgorszych, oddzielone od reszty jego życia szczelnym murem, zamknięte na zawsze – czy na pewno? Zaciskał zęby, starając się jak najszybciej przeciągnąć ciężkie, bezwładne ciało, jednocześnie zmuszając się, żeby nie zamknąć oczu, mimo że z każdą sekundą coraz mocniej wciskał się do nich gryzący, łzawiący dym; nie mógł zawieść, nie tym razem – wiedział przecież, że szansa, którą otrzymał na łące pamięci, miała być tą ostatnią. Ale czy rzeczywiście kogokolwiek ratował, czy jego działania miały jakikolwiek sens?
Głos Samuela wyrwał go z otumanienia, nie spodziewał się, że auror wciąż żył – a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie miało to potrwać już długo. Zmusił się, żeby spojrzeć w jego kierunku, mimo że wcale nie chciał tego robić; nie potrzebował kolejnych trupów patrzących na niego pusto z nocnych koszmarów, wyliczających coraz dłuższą listę ludzi, których nie zdołał uratować; ale Skamander nie prosił o łaskę dla siebie. Proszę, uratuj choć Jackie; odnalazł ją spojrzeniem, drobna sylwetka i ciemne włosy, nieznajoma kobieta, której Fred kazał zaufać. Zawahał się jedynie na ułamek sekundy, nie wyglądała na ciężką – może mógłby wyciągnąć ich oboje? – ale nie, labirynt już prawie się zamykał, jeżeli teraz się zatrzyma, żadne z nich się stąd nie wydostanie.
Miał ochotę krzyczeć, ale przekleństwa pozostawały nieme, rozlegając się jedynie we wnętrzu jego czaszki; instynkt podpowiadał mu, żeby nie marnować powietrza. Wydostał się z laboratorium, docierając do zielonego korytarza w ostatniej chwili, niemal za późno – musiał wyrwać nogi Bena z ciasnych objęć gałęzi, ale i tak niewiele to dało, bo chociaż biegł, pokonując kolejne metry, to nie był w stanie prześcignąć przybliżających się ścian. Znów ogarnęło go to przerażające, klaustrofobiczne wrażenie znajdowania się w pułapce, tym razem jednak nie mógł wybić dla siebie dziury, przez którą mógłby wypełznąć na wolność. Ramiona piekły, brakowało mu oddechu, głowę wypełniała kakofonia głosów, starych wspomnień i nowych urojeń; uratuj choć Jackie; po tym wszystkim, co zrobiłeś; jak ściągnąć na siebie wieczne potępienie?
Nie mógł uwierzyć, że znów to zrobił – że znów zostawił za sobą ludzi, skazując ich na śmierć, tak samo, jak lata temu w Peru, tak samo, jak w Albury – a to wszystko i tak nie miało żadnego znaczenia, bo żywopłot oplatał go coraz ciaśniej, już nie widział dalszej drogi, już nie mógł się ruszyć; czy jego bliscy dowiedzą się kiedykolwiek, co właściwie się z nim stało?
Ocknął się gwałtownie, czując na policzku mokry język Rogogona, i w pierwszej chwili sądząc, że obudził się właśnie z kolejnego koszmaru – ale niemal natychmiast coś w tym obrazku mu zazgrzytało, docierające do niego bodźce nie składały się w całość; rynsztokowy smród na pewno nie mógł pochodzić z przytulnej sypialni na piętrze, a powierzchnia, na której leżał, była stanowczo za twarda i nierówna, żeby mogła zostać uznana za łóżko. Otworzył oczy, orientując się, że Rogogon również nie był Rogogonem, tylko nadmiernie rozentuzjazmowanym szczeniakiem o jasnym umaszczeniu – a on sam znów znalazł się na polanie w Krainie Jezior. Co do?..
Podniósł się do pozycji siedzącej, odruchowo klepiąc szczeniaka po głowie, i jeszcze nieco nieprzytomnie odnajdując wzrokiem podbiegającego do niego mężczyznę, wyczarowującego wokół jego głowy bańkę z tlenem, zanim zdążyłby chociaż zaprotestować. – Przecież ty nie żyjesz – zauważył elokwentnie, szukając na czole czarodzieja charakterystycznego otworu po mugolskiej broni – ale nic takiego nie znalazł. O co, do pieprzonego psidwaka, tutaj chodziło? Czy to była kolejna część cholernego eksperymentu? Dźwignął się na równe nogi, słuchając jednym uchem wyjaśnień udzielanych przez mężczyznę, już teraz instynktownie szukając w nich drugiego dna – ale dla odmiany jego słowa zdawały się mieć sens – zwłaszcza, że ledwie wypowiedział inkantację, znikąd pojawiła się krótkotrwała nawałnica. Pokiwał głową, co do jednego czarodziej na pewno miał rację, musiał zniknąć stąd jak najszybciej – ale zamiast od razu ruszyć w drogę powrotną, zaczął się intensywnie rozglądać. – Muszę jeszcze kogoś znaleźć – odpowiedział, i właśnie wtedy jego spojrzenie padło na ciemnowłosą kobietę, wciąż nieprzytomnie leżącą na trawie. Proszę, uratuj choć Jackie. Ruszył ku niej, zdając sobie sprawę, że istniało spore prawdopodobieństwo, że robił z siebie idiotę – ale nie potrafił pozbyć się z głowy nieznośnego echa, i był prawie pewien, że jedynym na to sposobem było spełnienie jego żądań. – Hej, żyjesz? – rzucił do kobiety, potrząsając lekko za jej ramiona, ale nie odnosząc żadnego skutku. Nie miał czasu na próby wybudzenia jej tutaj, jeżeli magia wciąż była niestabilna, to ryzykowali każdą sekundą zwłoki – więc po sekundowym zawahaniu, ignorując piekący ból w przedramionach, schylił się, by wziąć brunetkę na ręce. Dopiero wtedy zagwizdał na psa, razem z tym nietypowym towarzystwem ruszając w stronę, z której wiele godzin wcześniej przyszedł.
Zanim opuścił teren przyjęcia, kątem oka dostrzegł Samuela, który targał za sobą nieprzytomnego Freda – wciąż ze zmienioną twarzą – przyspieszył więc kroku, idąc w ich kierunku. – Sam – zawołał, zrównując się z aurorem. – Wszystko w porządku z Fr… To znaczy, z Edem? – zapytał, wskazując głową na drugiego czarodzieja. Miał nadzieję, że to rzeczywiście był Fox – a nie przypadkowy mężczyzna, którego jego ogarnięty halucynacjami umysł uznał za dawnego przyjaciela. – Nie wiem, czy widziałeś to, co ja, i czy nie wychodzę właśnie na kompletnego kretyna, ale – nie wiesz, gdzie mógłbym ją odstawić?
Naprawdę nie wiedział, jak sprawić, żeby zabrzmiało to mniej idiotycznie.
| chyba zt dla mnie i Jackie, dziękuję pięknie raz jeszcze
Głos Samuela wyrwał go z otumanienia, nie spodziewał się, że auror wciąż żył – a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie miało to potrwać już długo. Zmusił się, żeby spojrzeć w jego kierunku, mimo że wcale nie chciał tego robić; nie potrzebował kolejnych trupów patrzących na niego pusto z nocnych koszmarów, wyliczających coraz dłuższą listę ludzi, których nie zdołał uratować; ale Skamander nie prosił o łaskę dla siebie. Proszę, uratuj choć Jackie; odnalazł ją spojrzeniem, drobna sylwetka i ciemne włosy, nieznajoma kobieta, której Fred kazał zaufać. Zawahał się jedynie na ułamek sekundy, nie wyglądała na ciężką – może mógłby wyciągnąć ich oboje? – ale nie, labirynt już prawie się zamykał, jeżeli teraz się zatrzyma, żadne z nich się stąd nie wydostanie.
Miał ochotę krzyczeć, ale przekleństwa pozostawały nieme, rozlegając się jedynie we wnętrzu jego czaszki; instynkt podpowiadał mu, żeby nie marnować powietrza. Wydostał się z laboratorium, docierając do zielonego korytarza w ostatniej chwili, niemal za późno – musiał wyrwać nogi Bena z ciasnych objęć gałęzi, ale i tak niewiele to dało, bo chociaż biegł, pokonując kolejne metry, to nie był w stanie prześcignąć przybliżających się ścian. Znów ogarnęło go to przerażające, klaustrofobiczne wrażenie znajdowania się w pułapce, tym razem jednak nie mógł wybić dla siebie dziury, przez którą mógłby wypełznąć na wolność. Ramiona piekły, brakowało mu oddechu, głowę wypełniała kakofonia głosów, starych wspomnień i nowych urojeń; uratuj choć Jackie; po tym wszystkim, co zrobiłeś; jak ściągnąć na siebie wieczne potępienie?
Nie mógł uwierzyć, że znów to zrobił – że znów zostawił za sobą ludzi, skazując ich na śmierć, tak samo, jak lata temu w Peru, tak samo, jak w Albury – a to wszystko i tak nie miało żadnego znaczenia, bo żywopłot oplatał go coraz ciaśniej, już nie widział dalszej drogi, już nie mógł się ruszyć; czy jego bliscy dowiedzą się kiedykolwiek, co właściwie się z nim stało?
Ocknął się gwałtownie, czując na policzku mokry język Rogogona, i w pierwszej chwili sądząc, że obudził się właśnie z kolejnego koszmaru – ale niemal natychmiast coś w tym obrazku mu zazgrzytało, docierające do niego bodźce nie składały się w całość; rynsztokowy smród na pewno nie mógł pochodzić z przytulnej sypialni na piętrze, a powierzchnia, na której leżał, była stanowczo za twarda i nierówna, żeby mogła zostać uznana za łóżko. Otworzył oczy, orientując się, że Rogogon również nie był Rogogonem, tylko nadmiernie rozentuzjazmowanym szczeniakiem o jasnym umaszczeniu – a on sam znów znalazł się na polanie w Krainie Jezior. Co do?..
Podniósł się do pozycji siedzącej, odruchowo klepiąc szczeniaka po głowie, i jeszcze nieco nieprzytomnie odnajdując wzrokiem podbiegającego do niego mężczyznę, wyczarowującego wokół jego głowy bańkę z tlenem, zanim zdążyłby chociaż zaprotestować. – Przecież ty nie żyjesz – zauważył elokwentnie, szukając na czole czarodzieja charakterystycznego otworu po mugolskiej broni – ale nic takiego nie znalazł. O co, do pieprzonego psidwaka, tutaj chodziło? Czy to była kolejna część cholernego eksperymentu? Dźwignął się na równe nogi, słuchając jednym uchem wyjaśnień udzielanych przez mężczyznę, już teraz instynktownie szukając w nich drugiego dna – ale dla odmiany jego słowa zdawały się mieć sens – zwłaszcza, że ledwie wypowiedział inkantację, znikąd pojawiła się krótkotrwała nawałnica. Pokiwał głową, co do jednego czarodziej na pewno miał rację, musiał zniknąć stąd jak najszybciej – ale zamiast od razu ruszyć w drogę powrotną, zaczął się intensywnie rozglądać. – Muszę jeszcze kogoś znaleźć – odpowiedział, i właśnie wtedy jego spojrzenie padło na ciemnowłosą kobietę, wciąż nieprzytomnie leżącą na trawie. Proszę, uratuj choć Jackie. Ruszył ku niej, zdając sobie sprawę, że istniało spore prawdopodobieństwo, że robił z siebie idiotę – ale nie potrafił pozbyć się z głowy nieznośnego echa, i był prawie pewien, że jedynym na to sposobem było spełnienie jego żądań. – Hej, żyjesz? – rzucił do kobiety, potrząsając lekko za jej ramiona, ale nie odnosząc żadnego skutku. Nie miał czasu na próby wybudzenia jej tutaj, jeżeli magia wciąż była niestabilna, to ryzykowali każdą sekundą zwłoki – więc po sekundowym zawahaniu, ignorując piekący ból w przedramionach, schylił się, by wziąć brunetkę na ręce. Dopiero wtedy zagwizdał na psa, razem z tym nietypowym towarzystwem ruszając w stronę, z której wiele godzin wcześniej przyszedł.
Zanim opuścił teren przyjęcia, kątem oka dostrzegł Samuela, który targał za sobą nieprzytomnego Freda – wciąż ze zmienioną twarzą – przyspieszył więc kroku, idąc w ich kierunku. – Sam – zawołał, zrównując się z aurorem. – Wszystko w porządku z Fr… To znaczy, z Edem? – zapytał, wskazując głową na drugiego czarodzieja. Miał nadzieję, że to rzeczywiście był Fox – a nie przypadkowy mężczyzna, którego jego ogarnięty halucynacjami umysł uznał za dawnego przyjaciela. – Nie wiem, czy widziałeś to, co ja, i czy nie wychodzę właśnie na kompletnego kretyna, ale – nie wiesz, gdzie mógłbym ją odstawić?
Naprawdę nie wiedział, jak sprawić, żeby zabrzmiało to mniej idiotycznie.
| chyba zt dla mnie i Jackie, dziękuję pięknie raz jeszcze
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Pamiętał wyraźnie. Biegł jak szalony, jakby goniły go wszystkie diabły piekieł, chociaż tak naprawdę, ledwo przekroczył barierę jaką stanowiły zarośla, zimno nieodłącznie towarzyszące towarzystwu dementora momentalnie zmalało. Ale on biegł jak szalony - nie mógł dać się ponownie złapać. Miał serdecznie dość tego pieprzonego labiryntu, miał dość mugoli, był wściekły, był spanikowany, a głos Edgara, który nagle wybrzmiał mu w uchu, wcale nie pomógł w opanowaniu emocji.
- Zamknij się! Stul pysk, przeklęta halucynacjo! - wywarczał pod nosem, starając się jeszcze bardziej przyspieszyć swoją szaleńszą gonitwę, zupełnie jakby miało mu to pomóc uciec także przed głosem, który wciąż szeptał do jego ucha. Ale choć zmuszał nogi do tytanicznego wysiłku, oskarżycielski ton Edgara nie ucichł. Doszło nawet do tego, że Craig naprawdę zaczął się zastanawiać: czy to na pewno była halucynacja?
Ciemność, która dopadła go wkrótce potem była jednoznaczną odpowiedzią. Burke skrzywił się wyraźnie, gdy rytmiczne, powolne stukanie w czoło powoli ciągnęło jego świadomość ku przebudzeniu. Czuł się ociężały i otępiony, z jego gardła wydobył się chropowaty pomruk. Kiedy w końcu otworzył oczy, jego pierwszą myślą było, że to kolejna część jakiejś pieprzonej mary. Gaz ulatujący spod krzaków cały czas zsyła mu wizje, obrazy, których nie chciał oglądać. Tyle że tym razem... te obrazy były znacznie inne niż poprzednio. Brak jakichkolwiek ścian, sufitem były korony drzewa, przez które prześwitywało niebo. Powietrze wypełniał dym, który drapał w gardło przy każdym oddechu, a dookoła... biegali ludzie. To ostatnie było chyba najdziwniejsze, bo w żadnym z krzątających się osobników nie dostrzegł rys twoich towarzyszy. Czy to miał być kolejny chory eksperyment mugoli? Burke niemal cały się spiął, teraz już zdecydowanie bardziej przytomny, kiedy podeszła do niego dwójka mężczyzn. Starczył mu jeden rzut oka na ich twarze, aby adrenalina znów popłynęła przez jego żyły - a kiedy usłyszał ich imiona, zaklął szpetnie. I wcale nie cicho.
- Łapy przy sobie, brudne psy! Jeden z drugim! - zawołał. Szybkie rozejrzenie dookoła pozwoliło mu dostrzec pozostałych - niemal każdy z nich podnosił się już z ziemi o własnych siłach lub z pomocą jakichś ludzi. Burke, któremu bańka z powietrzem pozwoliła w końcu zaczerpnąć haust czystego powietrze, z obrzydzeniem odepchnął ręce mężczyzn, którzy i jemu najwyraźniej chcieli pomóc wstać na nogi. On jednak miał inne plany - kątem oka zarejestrował jak Sigrun wsiada na miotłę i odlatuje. I bardzo dobrze, on również miał zamiar prędko się stąd zmyć. Zaczerpnął więc ze źródła czarnej magii, przemieniając się w czarną mgłę zanim Joshua i Clint znów spróbowali mu pomóc. A potem odleciał stamtąd czym prędzej.
zt | I ja też ślicznie dziękuję za evencik
- Zamknij się! Stul pysk, przeklęta halucynacjo! - wywarczał pod nosem, starając się jeszcze bardziej przyspieszyć swoją szaleńszą gonitwę, zupełnie jakby miało mu to pomóc uciec także przed głosem, który wciąż szeptał do jego ucha. Ale choć zmuszał nogi do tytanicznego wysiłku, oskarżycielski ton Edgara nie ucichł. Doszło nawet do tego, że Craig naprawdę zaczął się zastanawiać: czy to na pewno była halucynacja?
Ciemność, która dopadła go wkrótce potem była jednoznaczną odpowiedzią. Burke skrzywił się wyraźnie, gdy rytmiczne, powolne stukanie w czoło powoli ciągnęło jego świadomość ku przebudzeniu. Czuł się ociężały i otępiony, z jego gardła wydobył się chropowaty pomruk. Kiedy w końcu otworzył oczy, jego pierwszą myślą było, że to kolejna część jakiejś pieprzonej mary. Gaz ulatujący spod krzaków cały czas zsyła mu wizje, obrazy, których nie chciał oglądać. Tyle że tym razem... te obrazy były znacznie inne niż poprzednio. Brak jakichkolwiek ścian, sufitem były korony drzewa, przez które prześwitywało niebo. Powietrze wypełniał dym, który drapał w gardło przy każdym oddechu, a dookoła... biegali ludzie. To ostatnie było chyba najdziwniejsze, bo w żadnym z krzątających się osobników nie dostrzegł rys twoich towarzyszy. Czy to miał być kolejny chory eksperyment mugoli? Burke niemal cały się spiął, teraz już zdecydowanie bardziej przytomny, kiedy podeszła do niego dwójka mężczyzn. Starczył mu jeden rzut oka na ich twarze, aby adrenalina znów popłynęła przez jego żyły - a kiedy usłyszał ich imiona, zaklął szpetnie. I wcale nie cicho.
- Łapy przy sobie, brudne psy! Jeden z drugim! - zawołał. Szybkie rozejrzenie dookoła pozwoliło mu dostrzec pozostałych - niemal każdy z nich podnosił się już z ziemi o własnych siłach lub z pomocą jakichś ludzi. Burke, któremu bańka z powietrzem pozwoliła w końcu zaczerpnąć haust czystego powietrze, z obrzydzeniem odepchnął ręce mężczyzn, którzy i jemu najwyraźniej chcieli pomóc wstać na nogi. On jednak miał inne plany - kątem oka zarejestrował jak Sigrun wsiada na miotłę i odlatuje. I bardzo dobrze, on również miał zamiar prędko się stąd zmyć. Zaczerpnął więc ze źródła czarnej magii, przemieniając się w czarną mgłę zanim Joshua i Clint znów spróbowali mu pomóc. A potem odleciał stamtąd czym prędzej.
zt | I ja też ślicznie dziękuję za evencik
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wierzyłem we własną naiwność - ani w to, że pomimo skrupulatnej batalii z samym sobą nadal pozostawałem kruchy, gdy tylko na horyzoncie materializowała się sylwetka Lovegood. Cudownie było trzymać ją znów w ramionach - choć jej ciało pozostawało zakrwawione i zmasakrowane, nie czułem odrażającego zapachu krwi, a słodką woń jej skóry. Miała nade mą władzę absolutną; władzę nad moimi marzeniami, pragnieniami, a także największymi demonami.
Być może ona sama była demonem.
Wydawało mi się, że tkwię w koszmarze, tymczasem myślodsiewnia przeniosła mnie do jednego z najsłodszych snów, jakie kiedykolwiek wyśniłem na jawie. Znów mogłem jej dotknąć, poczuć jej bliskość, usłyszeć rytm, w jakim biło jej serce - ironicznie zgrywając się z tym, które należało do mnie. A w zasadzie to nie należało.
Byłem oburzony władzą, jaką nade mną posiadała. Wobec niej pozostawałem beznadziejnie bezsilny. Żywioł Selina posiadał moc silniejszą od anomalii. I choć chciałem zamknąć się w tym momencie już na wieki, jej obraz rozmył się, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, niczym senna mara. Koszmar powrócił - i zgodnie z zapowiedzią jej słodkich ust, tym razem to ja byłem oprawcą.
Trudno było pogodzić ze sobą obrazy i wydarzenia, które nadal silnie pulsowały pod czaszką, gdy pod palcami wyczułem miękkość materiału; światło nagle wydawało się drażniące i dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że znajdowałem się w mieszkaniu Samuela. Pojawienie się aurora uznałem w pierwszej chwili za niepokojący znak. Nie pasował do elementu układanki. Nic już do siebie nie pasowało.
- Gdzie są wszyscy? Ci mugole? Gundesig? Selina...
Nie byłem świadomy tego, że trwałem w śnie - a raczej anomalii - dnia poprzedniego. Pomoc Samuela okazała się nieoceniona - a kiedy tylko w głowie udało mi się uporządkować zastany chaos, czym prędzej chciałem wrócić do siebie. A raczej - do Oscara.
Będąc pewnym - jak nigdy wcześniej - że wilkołaki wcale nie były moją największą zmorą.
dziękuję za dobrą zabawę & przepraszam za opóźnione zakończenie
Być może ona sama była demonem.
Wydawało mi się, że tkwię w koszmarze, tymczasem myślodsiewnia przeniosła mnie do jednego z najsłodszych snów, jakie kiedykolwiek wyśniłem na jawie. Znów mogłem jej dotknąć, poczuć jej bliskość, usłyszeć rytm, w jakim biło jej serce - ironicznie zgrywając się z tym, które należało do mnie. A w zasadzie to nie należało.
Byłem oburzony władzą, jaką nade mną posiadała. Wobec niej pozostawałem beznadziejnie bezsilny. Żywioł Selina posiadał moc silniejszą od anomalii. I choć chciałem zamknąć się w tym momencie już na wieki, jej obraz rozmył się, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, niczym senna mara. Koszmar powrócił - i zgodnie z zapowiedzią jej słodkich ust, tym razem to ja byłem oprawcą.
Trudno było pogodzić ze sobą obrazy i wydarzenia, które nadal silnie pulsowały pod czaszką, gdy pod palcami wyczułem miękkość materiału; światło nagle wydawało się drażniące i dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że znajdowałem się w mieszkaniu Samuela. Pojawienie się aurora uznałem w pierwszej chwili za niepokojący znak. Nie pasował do elementu układanki. Nic już do siebie nie pasowało.
- Gdzie są wszyscy? Ci mugole? Gundesig? Selina...
Nie byłem świadomy tego, że trwałem w śnie - a raczej anomalii - dnia poprzedniego. Pomoc Samuela okazała się nieoceniona - a kiedy tylko w głowie udało mi się uporządkować zastany chaos, czym prędzej chciałem wrócić do siebie. A raczej - do Oscara.
Będąc pewnym - jak nigdy wcześniej - że wilkołaki wcale nie były moją największą zmorą.
dziękuję za dobrą zabawę & przepraszam za opóźnione zakończenie
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 23 luty
Na kopercie widniało ozdobne pismo. Pergamin był wilgotny. Atrament rozmazał się w kilku miejscach. Liczyła na to, że nadawcą będzie jakiś przystojny mężczyzna, a w treści wyczyta o jego dozgonnej miłości. Chociaż właściwie bynajmniej w to nie wierzyła, wszak który kochanek godzien jej uwagi pokusiłby się o korespondencję w takim przypadku? Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie oparłby jednak swojego uczucia na zawodnych sowach. Finalnie list okazał się być zaproszeniem na muzyczny recital. W istocie nie mogła narzekać, ba! nawet wręcz przeciwnie, czuła się zaszczycona możliwością uczestniczenia w takim wydarzeniu. Pełno gwiazd z artystycznego półświatka, zgromadzonych w jednym, zupełnie niebanalnym miejscu. Nawet jeśli muzyka jej nie zachwyci, zawsze może poszukać w tym nowobogackim towarzystwie kandydata na męża (lub chociaż kochanka...). Nie podejrzewała jednak, by zdarzenie okazało się być ostatecznie muzycznym fiaskiem, toteż czekała na ten dzień z podekscytowaniem. Zawsze była to jakaś forma oderwania się od rzeczywistości, sposób na przerwanie liniowości dni, moment wprowadzenia jakiegoś urozmaicenia. Wiązało się to również z wykorzystaniem okazji do wyszykowania się jakoś gustownie; nie żeby na co dzień brakowało jej klasy, bowiem w pracy wyglądała zawsze, według jej standardów, schludnie i elegancko. Sukienki oraz inne kreacje zaliczyć można do tych z kategorii wieczorowych; do nich zawsze odpowiednie akcesoria w postaci biżuterii, kopertówki i butów na obcasie. Fryzura wiecznie nienaganna, a makijaż dopracowany i spójny z ogólną prezentacją Flume. Unoszący się wokół niej zapach słodkich perfum raczej nie przenikał przez drewniany stelaż instrumentu, na którym to grywała, choć w trakcie przerw przyciągała nim do siebie różne osobowości, kiedy to spacerowała pośród klubowych stolików.
Westchnęła, spojrzawszy w lustro w swoim mieszkaniu. Była niemal gotowa, wystarczyło tylko pozdejmować wszystkie klipsy z włosów, a później jakoś te loki rozczesać. Tak też zrobiła, postępując w pośpiechu; ten wcale nie zadziałał na jej niekorzyść, ponieważ wyglądała zjawiskowo. Nie chciała się jednak spóźnić, wszak znając odległą destynację dzisiejszej teleportacji, chwilę później opuszczała już swoje mieszkanie.
Na kopercie widniało ozdobne pismo. Pergamin był wilgotny. Atrament rozmazał się w kilku miejscach. Liczyła na to, że nadawcą będzie jakiś przystojny mężczyzna, a w treści wyczyta o jego dozgonnej miłości. Chociaż właściwie bynajmniej w to nie wierzyła, wszak który kochanek godzien jej uwagi pokusiłby się o korespondencję w takim przypadku? Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie oparłby jednak swojego uczucia na zawodnych sowach. Finalnie list okazał się być zaproszeniem na muzyczny recital. W istocie nie mogła narzekać, ba! nawet wręcz przeciwnie, czuła się zaszczycona możliwością uczestniczenia w takim wydarzeniu. Pełno gwiazd z artystycznego półświatka, zgromadzonych w jednym, zupełnie niebanalnym miejscu. Nawet jeśli muzyka jej nie zachwyci, zawsze może poszukać w tym nowobogackim towarzystwie kandydata na męża (lub chociaż kochanka...). Nie podejrzewała jednak, by zdarzenie okazało się być ostatecznie muzycznym fiaskiem, toteż czekała na ten dzień z podekscytowaniem. Zawsze była to jakaś forma oderwania się od rzeczywistości, sposób na przerwanie liniowości dni, moment wprowadzenia jakiegoś urozmaicenia. Wiązało się to również z wykorzystaniem okazji do wyszykowania się jakoś gustownie; nie żeby na co dzień brakowało jej klasy, bowiem w pracy wyglądała zawsze, według jej standardów, schludnie i elegancko. Sukienki oraz inne kreacje zaliczyć można do tych z kategorii wieczorowych; do nich zawsze odpowiednie akcesoria w postaci biżuterii, kopertówki i butów na obcasie. Fryzura wiecznie nienaganna, a makijaż dopracowany i spójny z ogólną prezentacją Flume. Unoszący się wokół niej zapach słodkich perfum raczej nie przenikał przez drewniany stelaż instrumentu, na którym to grywała, choć w trakcie przerw przyciągała nim do siebie różne osobowości, kiedy to spacerowała pośród klubowych stolików.
Westchnęła, spojrzawszy w lustro w swoim mieszkaniu. Była niemal gotowa, wystarczyło tylko pozdejmować wszystkie klipsy z włosów, a później jakoś te loki rozczesać. Tak też zrobiła, postępując w pośpiechu; ten wcale nie zadziałał na jej niekorzyść, ponieważ wyglądała zjawiskowo. Nie chciała się jednak spóźnić, wszak znając odległą destynację dzisiejszej teleportacji, chwilę później opuszczała już swoje mieszkanie.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Unikał nadmiernego myślenia o tym, że już wkrótce przyjdzie mu opuścić Hogwart. Że pożegna się z pracą, którą uwielbiał i która w dużym stopniu ukształtowała go do aktualnego stanu. Że zrobi to dobrowolnie ku zdziwieniu wszystkich — nie tylko uczniów, lecz również profesorów i samego dyrektora. Że wewnętrzny konflikt nie przestanie nigdy w nim buchać. Wiedział jednak, że było to nieuniknione w tej sytuacji, jednak nie był w stanie znaleźć innego rozwiązania. Motał się w szaleństwie przeszłości, która odbijała się echem na teraźniejszości i miała mieć wyraźny zarys również i w przyszłości. To trwało zbyt długo... Prawie dwa miesiące, które wydłużały się niemalże niczym wieczność, by odciskać piętno już po wsze czasy. Musiał podjąć decyzję czy będzie powoli znikał w rozpaczy, czy zostawi powód swojego cierpienia za sobą i spróbuje żyć dalej. I chociaż oczywiste było, że w obu opcjach szczęście nigdy nie miało już go odnaleźć, to druga z nich minimalizowała spotkania z nią do maksymalnego minimum. To było surrealistyczne. Nigdy nie myślałby, że będzie porzucał pracę w Szkole Magii i Czarodziejstwa i będzie to ucieczka przed jedną z najbliższych mu osób. Czy dawny Jayden Vane w ogóle byłby w stanie sobie coś takiego wyobrazić? Czy dawny Jayden Vane wyrzekłby się jedynej przeszłości, dla której żył? Astronom wiedział, że dawny on umarł wraz z pogrzebaniem pustych trumien. Umarł wraz z końcem wakacji, a to, co się rodziło od tamtego czasu było wszystkim bliżej nieznane. Ból, gniew, gorycz, pożądanie, niewysłowiona ekstaza — nie znał tego wcześniej. Wiadomość o śmierci najbliższych uwolniło w nim coś dotąd nieznanego, uśpionego powoli wypełzającego na powierzchnię. Coś, czego nikt nigdy się nie spodziewał. Patrząc na to, co zrobił, czarodziej dostrzegał zarówno wyrządzaną krzywdę, lecz równocześnie i opadnięcie klapek z oczu. Świat, który przez trzydzieści lat obserwował, nie wyglądał tak, jak dotąd sądził, a jak miał ratować coś, czego nawet nie widział w prawdziwych barwach? Przez ból do prawdy. Widział jak wiele kosztowała innych jego ślepota, bo czy gdyby od zawsze parł ku większej ambicji związane z czarami, nie uratowałby tej kobiety z grudniowej nocy? Czy wtedy pozwoliłby na wybuch jej cukierni? Czy wtedy byłby w stanie powstrzymać tych, którzy zmasakrowali Ulicę Pokątną? Być może tak, być może nie, lecz szanse byłyby większe i wiedząc to, nie był w stanie sobie wybaczyć. Nie chciał sobie wybaczyć. Nosił blizny po tamtych wydarzeniach nie dlatego, że nikt nie mógł mu z nimi pomóc. Nosił je, żeby pamiętać o swoich błędach i o tych, którzy na tym ucierpieli. Bo czy wymazanie śladów nie byłoby równocześnie usunięciem pamięci o ofiarach? Ofiarach, które nosił w sobie niczym skumulowane dusze.
Czy wyprawa na artystyczne zgromadzenie miała ulżyć jego duszy? Towarzysząc rodzicom, wiedział, że połączenie własnych rozmyślań z muzyką uwalniało inny świat. Smutny, posępny, lecz równocześnie mógł być wartościowy, a momentami nawet jaśniejący prawdziwym szczęściem. Nauczony od dzieciństwa najróżniejszych dźwięków wydobywających się spod matczynych palców ze współgraniem fortepianu doceniał piękno w ulotności tych chwil. Organizowane pod koniec lutego spotkanie miało być oderwaniem do codziennych zmartwień, a kolejna, wspaniała oprawa pięknych okolic miała podnosić na duchu. Bo chociaż zima wkrótce miała się zakończyć, ponure otoczenie nie wpływało zbyt dobrze na morale. Lakes było kolebką i azylem dla wyjątkowo wrażliwych dusz rozmiłowanych w sztuce i Jayden bywał tam nieraz już od wczesnego dzieciństwa, podziwiając klasyków. Niczym zaczarowany słuchał godzinami celtyckich dźwięków o Pani Jeziora, która podobno zamieszkiwała jeden z większych akwenów. Równie piękne co przerażające, bo kelpie czyhały na każdego, kto okazywał się mniej rozważny. To połączenie zawsze wprawiało ludzką wyobraźnię w ruch, a nuta prawdziwości sprawiała, że całe ciało aż elektryzowało się z ekscytacji. Tym razem jednak profesor nie skupiał się na bajdurzeniach. Odłączył się od rodziców chcąc pospacerować po terenie przeznaczonym na recital i musiał przyznać, że było to wyjątkowe przedstawienie. Lawirując między tłumem, zauważył całkiem przypadkowo, że jednej z czarownic, stojącej w otoczeniu wianuszka mężczyzn, zsunął się po sukni kolczyk i upadł w ciszy na miękkie podłoże. Nie czekając zbyt długo, podszedł spokojnym krokiem i ukucnął, by podnieść zgubę. Podniósł się, żeby zauważyć, że interesujące go grono zaczęło odchodzić. - Przepraszam najmocniej. To chyba należy do pani - wtrącił się w słowo rozmawiającym, gdy zbliżył się do nich wystarczająco. Pomimo wstępnej niegrzeczności, jaką było przerwanie dyskusji oraz wsunięcie się między nich bez wprowadzenia, jego zachowanie było wytłumaczone. Zresztą Vane znał zasady dobrego wychowania oraz etykiety, ale w tym przypadku on miał pierwszeństwo. Odczuwał na sobie gniewne spojrzenia zgromadzonych czarodziejów, lecz nie skupiał się na mężczyznach. Patrzył tylko na kobietę, wyciągając ku niej dłoń z kolczykiem.
Czy wyprawa na artystyczne zgromadzenie miała ulżyć jego duszy? Towarzysząc rodzicom, wiedział, że połączenie własnych rozmyślań z muzyką uwalniało inny świat. Smutny, posępny, lecz równocześnie mógł być wartościowy, a momentami nawet jaśniejący prawdziwym szczęściem. Nauczony od dzieciństwa najróżniejszych dźwięków wydobywających się spod matczynych palców ze współgraniem fortepianu doceniał piękno w ulotności tych chwil. Organizowane pod koniec lutego spotkanie miało być oderwaniem do codziennych zmartwień, a kolejna, wspaniała oprawa pięknych okolic miała podnosić na duchu. Bo chociaż zima wkrótce miała się zakończyć, ponure otoczenie nie wpływało zbyt dobrze na morale. Lakes było kolebką i azylem dla wyjątkowo wrażliwych dusz rozmiłowanych w sztuce i Jayden bywał tam nieraz już od wczesnego dzieciństwa, podziwiając klasyków. Niczym zaczarowany słuchał godzinami celtyckich dźwięków o Pani Jeziora, która podobno zamieszkiwała jeden z większych akwenów. Równie piękne co przerażające, bo kelpie czyhały na każdego, kto okazywał się mniej rozważny. To połączenie zawsze wprawiało ludzką wyobraźnię w ruch, a nuta prawdziwości sprawiała, że całe ciało aż elektryzowało się z ekscytacji. Tym razem jednak profesor nie skupiał się na bajdurzeniach. Odłączył się od rodziców chcąc pospacerować po terenie przeznaczonym na recital i musiał przyznać, że było to wyjątkowe przedstawienie. Lawirując między tłumem, zauważył całkiem przypadkowo, że jednej z czarownic, stojącej w otoczeniu wianuszka mężczyzn, zsunął się po sukni kolczyk i upadł w ciszy na miękkie podłoże. Nie czekając zbyt długo, podszedł spokojnym krokiem i ukucnął, by podnieść zgubę. Podniósł się, żeby zauważyć, że interesujące go grono zaczęło odchodzić. - Przepraszam najmocniej. To chyba należy do pani - wtrącił się w słowo rozmawiającym, gdy zbliżył się do nich wystarczająco. Pomimo wstępnej niegrzeczności, jaką było przerwanie dyskusji oraz wsunięcie się między nich bez wprowadzenia, jego zachowanie było wytłumaczone. Zresztą Vane znał zasady dobrego wychowania oraz etykiety, ale w tym przypadku on miał pierwszeństwo. Odczuwał na sobie gniewne spojrzenia zgromadzonych czarodziejów, lecz nie skupiał się na mężczyznach. Patrzył tylko na kobietę, wyciągając ku niej dłoń z kolczykiem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kraina Jezior
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland