Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Kraina Jezior
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kraina Jezior
Kraina Jezior to jedno z najlepszych miejsc w Anglii na spędzenie wakacji, oderwania się od przytłaczającej codzienności. Tuż pod granicami ze Szkocją, praktycznie odludnych terenach można odpocząć od hałasu samochodów, widoku drapaczy chmur czy ludzi wciąż ze sobą rywalizujących, skupionych na własnej karierze i sprawach doczesnych. Osoby obdarzone choć odrobiną artystycznej duszy z pewnością docenią uroki Lakes, wszak zbiorowisko akwenów znajduje się na włościach Fawleyów, jednych z najbardziej rozmiłowanych w sztuce i potrafiących docenić piękno magicznych rodów. Nic w tym dziwnego, gdy potomkowie dorastają na takich terenach! Kraina Jezior to nie tylko wszechobecna woda i malownicze lasy pełne dębów i sosen. Tutaj niewinne niziny, łąki osiągają rozmiary potężnych oraz stromych szczytów, które przyciągają miłośników górskiej wspinaczki i aktywnego wypoczynku; pasjonaci niższych terenów na pewno zachwycą się bezkresnymi wrzosowiskami. Niezależnie od pory roku woda w jeziorach ulokowanych w głębokich kotlinach jest lodowata. Choć zdecydowana większość wypoczywających ogranicza się do plażowania tuż poniżej zboczy, na których wypasane są owce, pozostała część zażywa niezapomnianych kąpieli. Wieczorami czarodzieje powracają do namiotów, przy których biwakują, a w rytm celtyckich melodii wyśpiewywane są historie o Pani z Jeziora, umilające czas przy ogniskach.
Na mniej zatłoczonych częściach można napotkać spokojne konie dziesiątkami przebiegające przez wody Krainy Jezior lub pasące się tuż przy zboczach w pobliżu brzegu. Niech to jednak nie zmyli nierozważnych śmiałków! Pomimo licznych ostrzeżeń i informacji wciąż zdarzają się przypadki porwania przez kelpie w głębokie tonie, gdy tylko zdejmie się magiczne wędzidła okiełzujące te zapierające dech w piersi stworzenia.
Na mniej zatłoczonych częściach można napotkać spokojne konie dziesiątkami przebiegające przez wody Krainy Jezior lub pasące się tuż przy zboczach w pobliżu brzegu. Niech to jednak nie zmyli nierozważnych śmiałków! Pomimo licznych ostrzeżeń i informacji wciąż zdarzają się przypadki porwania przez kelpie w głębokie tonie, gdy tylko zdejmie się magiczne wędzidła okiełzujące te zapierające dech w piersi stworzenia.
Rozgoryczenie i wyrzuty sumienia wracały co jakiś czas, dając się we znaki w najmniej odpowiednich momentach. Zdawała radzić sobie z nimi znakomicie, przyjmując kamienną maskę, zupełnie jakby odizolowaną od towarzyszących jej faktycznie uczuć. Być może właśnie ona stanowiła problem; być może to właśnie zamknięcie się na ludzi dobijało ją jeszcze bardziej; być może to te cholerne uzależnienie od bycia w centrum uwagi doprowadzało do tego wszystkiego. Kokieteria była częścią zbioru konwenansów, którego Blanche kurczowo się trzymała. Tak samo jak to dyganie w ramach powitania, parę słodkich komplementów, trzepotanie rzęsami i opanowana postawa, w zupełności wykluczająca przeżywanie czegokolwiek. Te wszystkie nawyki i tendencje z pewnością odebrały jej ten niewielki kawałek człowieczeństwa i indywidualności, sprowadzając ją do obrazu standardowej damy, którą przecież nie była. W istocie to dalece jej też do takiej wizji było, bowiem ta emocjonalna niestabilność czy przesadna histeria nijak wpisywały się w ramy prawdziwej lady. A już tym bardziej, dla wielu hańbiące, zachowanie podporządkowane planowi uwodzenia. Niczym wybitny strateg upatruje sobie ofiarę, okręca wokół palca, ostatecznie pozostawiwszy ze złamanym sercem. Lub też wybrakowanym majątkiem, jak to stało się przecież z mężem, którego nazwisko wciąż nosiła. Tak przynajmniej postępowała parę lat temu, kiedy to pozwalała sobie na znacznie więcej. Lubowała się w tym byciu wolnym lekkoduchem, wyzwoloną kobietą i nimfomanką, która w istocie nie potrzebuje wcale mężczyzn. Ten nieustanny flirt i zwodzenia okazał się być jednak składnikiem, z którego nie potrafiła zrezygnować, nawet jeśli definiowała samą siebie jako kobietę lojalną. Nie tylko tradycjom, ale też ludziom; finalnie sama przekonała się o swojej (nie)wierności, której przecież nikt nigdy nie kwestionował, nie poddając swojej postawy krytycznej ocenie. Stąd też ta pełna sensualności maniera towarzyszyła jej już bardzo długo, niekiedy doprowadzając do jakichś mniej lub bardziej zobowiązujących romansów. Miłostki przeważnie nie trwały jednak w nieskończoność, opierając się przede wszystkim na przynoszących spełnienie fizycznych zbliżeniach, aniżeli na metafizycznym połączeniu dwóch dusz. Pojawiał się nowy facet, poprzedni szedł w zapomnienie; w trakcie tego wszystkiego istniała również nadzieja na stworzenie normalnego, opartego o faktyczną miłość związku. Blanche natomiast niekoniecznie skłonna była wierzyć takim ideałom, ulegając coraz to kolejnym pochlebstwom ze strony przypadkowych bywalców Klubu, w którym to grywała (a aktorką z zawodu, o dziwo, nie była!).
Na wydarzenie przybyła nawet chwilę przed czasem, z tą typową dla siebie afektacją w wyglądzie i zachowaniu. Napotkawszy grupkę znajomych jej osób, wdała się w dyskusję na jakiś zupełnie prozaiczny temat. Jak to wedle konwenansów przystało, z uwagą słuchała tego zlepka bzdur, niekiedy kiwając głową twierdząco lub przecząco. Nie ukrywała swojego braku zaangażowania; uwagę wolała poświęcić podziwianiu otaczającego ją miejsca. Zamyślona wpatrywała się w jeden punkt, jakby w zamgleniu słuchając rozmowy tych snobów. Z letargu wyrwał ją obcy głos, który przerwał te burzliwe rozważania o polityce.
- Och tak? - powiedziała w pierwszej chwili, orientując się, że mężczyzna zwraca się do niej. Odwróciła się w jego stronę całkowicie, wzrok skupiając na przedmiocie leżącym na jego otwartej dłoni. - Ach tak, rzeczywiście, nawet nie zauważyłam, że go nie mam - przyznała po chwili, odbierając zgubiony kolczyk; sekundę później już miała go z powrotem w uchu. - Niezmiernie panu dziękuję... - wypowiedziała, wraz z nieznajomym stopniowo oddalając się od grupki znajomych i zgoła rozgniewanych czarodziei. Już i tak nie mogła ich słuchać.
- Pan pozwoli, że się przedstawię... - rozpoczęła, spoglądając na towarzysza. - Blanche Flume.
Na wydarzenie przybyła nawet chwilę przed czasem, z tą typową dla siebie afektacją w wyglądzie i zachowaniu. Napotkawszy grupkę znajomych jej osób, wdała się w dyskusję na jakiś zupełnie prozaiczny temat. Jak to wedle konwenansów przystało, z uwagą słuchała tego zlepka bzdur, niekiedy kiwając głową twierdząco lub przecząco. Nie ukrywała swojego braku zaangażowania; uwagę wolała poświęcić podziwianiu otaczającego ją miejsca. Zamyślona wpatrywała się w jeden punkt, jakby w zamgleniu słuchając rozmowy tych snobów. Z letargu wyrwał ją obcy głos, który przerwał te burzliwe rozważania o polityce.
- Och tak? - powiedziała w pierwszej chwili, orientując się, że mężczyzna zwraca się do niej. Odwróciła się w jego stronę całkowicie, wzrok skupiając na przedmiocie leżącym na jego otwartej dłoni. - Ach tak, rzeczywiście, nawet nie zauważyłam, że go nie mam - przyznała po chwili, odbierając zgubiony kolczyk; sekundę później już miała go z powrotem w uchu. - Niezmiernie panu dziękuję... - wypowiedziała, wraz z nieznajomym stopniowo oddalając się od grupki znajomych i zgoła rozgniewanych czarodziei. Już i tak nie mogła ich słuchać.
- Pan pozwoli, że się przedstawię... - rozpoczęła, spoglądając na towarzysza. - Blanche Flume.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jayden nauczył się wycofywania, wyciszenia, odcinania się, chociaż niegdyś zawsze epatował emocjami na prawo i lewo. Porozumiewał się dzięki nim, a teraz gdy zostały sterroryzowane w tak brutalny sposób, zobojętniał. Można było twierdzić, że przybierał maskę, której nie dało się w żaden sposób pokonać, lecz czy nie była to prawda? Że skrzywdzony tak dotkliwie badał po omacku swoje możliwości i tylko w ogólnie pojętej bierności znajdował odpowiedź. Przeżywał swoje winy wewnątrz, na zewnątrz nie ukazując nic więcej ponad zmęczoną twarz, matowe oczy i ograniczony uśmiech, który niegdyś był jego znakiem rozpoznawczym. Podobnie jak całkowite roztrzepanie. Teraz nie było w nim tego samego mężczyzny, co w dniach przeszłych. Niegdyś dziecko, teraz dojrzały czarodziej, lecz z dorosłością szła również prawda, ból i cierpienie. Czy była to kara za to, że pozostawał tak zamknięty w swoim świecie, że nie dostrzegał przez trzy dekady realności? Że nawet najczarniejsze momenty nie posiadały w sobie nic z dobra. Że ludzie byli okrutni i nic nie było w stanie ich usprawiedliwiać. Że było więcej śmierci niż kiedykolwiek i bliscy ginęli każdego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach. Że był słaby, chociaż myślał, że jest odpowiednią osobą do stania na straży bezpieczeństwa zgromadzonych w Szkole Magii i Czarodziejstwa dzieci. Że nie wystarczyło, by naprawdę tego chciał i położył na szali swoje życie. Wiedział, że poświęcenie nie zawsze szło w parze z sukcesem, bo czy gdyby mu się udało, kobieta z Ulicy Pokątnej wciąż by żyła? Ile razy w myślach odgrywał ten moment błędu, gdy zaklęcie nie zadziałało jak trzeba i cały budynek wybuchł. Gdy nie potrafił powstrzymać napastników, którzy bez litości sterroryzowali okolicę. Po tej walce był poraniony nie tylko fizycznie, lecz również i psychicznie, a gdy w szpitalu zobaczył wydanie Proroka Codziennego traktującego o jego bohaterstwie, czuł gniew. Nie tylko na pracujących w gazecie ludzi, lecz głównie na siebie. Za swoją niekompetencję, która później zrodziła się w coś znacznie gorszego...
Wspomnienie Sylwestra przemknęło przez myśli profesora wywołując u niego paraliżujący dreszcz. Na szczęście ktoś potrącił go delikatnie, a Jayden wrócił do aktualnego wydarzenia, jakim był artystyczny recital. Ile razy w ciągu trwających momentów miał uciec duchowo gdzieś indziej? Ile razy miał zostać porzuconym, poszatkowanym przez ogień i kawałki drewna we wspomnieniach odtwarzanych bez ustanku w głowie? Nie liczył już, ale wymęczenie tym wszystkim nie ustępowało, podobnie jak jego zatwardziałość w próbie dalszego funkcjonowania. Miał nie tylko rodziców u boku, lecz również uczniów w Hogwarcie, nad którymi musiał sprawować opiekę, a ta odpowiedzialność nie mogła pozostać bez nadzoru. Oddawał się więc pracy, oddawał się badaniom, żeby nie dać się pochłonąć zupełnie przez winy przeszłości. Próby zamknięcia umysłu spełzały na niczym, pomimo opanowania tej ciężkiej sztuki, jednak jak można było wyłączyć się zupełnie? Czy w ogóle na to zasługiwał? Na chociażby moment odpoczynku od cierpienia i noszenia ciężkich łańcuchów win? Nie. Wiedział, że odczuwanie tego wszystkiego pozostało mu jako symbol porażek. Że był wart tylko tego.
Czy wiedząc to wszystko, nieznajoma tak chętnie nawiązałaby z nim kontakt, wychodząc wręcz z koła zainteresowanych nią osób? Jayden nie próbował w żaden sposób tego osiągnąć. Planował zniknąć w tłumie i próbować się w nim zgubić. - Vane - odparł po krótkim momencie milczenia, zauważając, że kobieta zgrabnie wysunęła się spomiędzy swojego grona i zaraz stała obok niego. Lub właściwie powoli przesuwała się dalej. - Jayden Vane. Miło mi - Panno? Pani? Nie dodał ów formy grzecznościowej, nie mając pojęcia, gdzie leżała prawda, a delikatność podobnych kwestii była znana wszem wobec. Nawet jeśli jej nazwisko przy okazji brzmiałoby mu znajomo, nie zarejestrowałby w tym stanie tego faktu. Nie, gdy jego myśli były pochłonięte przez czarny chaos. Nie, gdy znajdował się tak naprawdę mile dalej. - Pańscy przyjaciele nie wyglądają na zadowolonych z samotności - zauważył, zerkając na chwilę przez jej ramię na zmarszczone brwi czarodziejów, przy których kobieta dopiero co stała. Nie zamierzał pozwalać jej na skazanie się na jego towarzystwo. Nie w tym stanie.
Wspomnienie Sylwestra przemknęło przez myśli profesora wywołując u niego paraliżujący dreszcz. Na szczęście ktoś potrącił go delikatnie, a Jayden wrócił do aktualnego wydarzenia, jakim był artystyczny recital. Ile razy w ciągu trwających momentów miał uciec duchowo gdzieś indziej? Ile razy miał zostać porzuconym, poszatkowanym przez ogień i kawałki drewna we wspomnieniach odtwarzanych bez ustanku w głowie? Nie liczył już, ale wymęczenie tym wszystkim nie ustępowało, podobnie jak jego zatwardziałość w próbie dalszego funkcjonowania. Miał nie tylko rodziców u boku, lecz również uczniów w Hogwarcie, nad którymi musiał sprawować opiekę, a ta odpowiedzialność nie mogła pozostać bez nadzoru. Oddawał się więc pracy, oddawał się badaniom, żeby nie dać się pochłonąć zupełnie przez winy przeszłości. Próby zamknięcia umysłu spełzały na niczym, pomimo opanowania tej ciężkiej sztuki, jednak jak można było wyłączyć się zupełnie? Czy w ogóle na to zasługiwał? Na chociażby moment odpoczynku od cierpienia i noszenia ciężkich łańcuchów win? Nie. Wiedział, że odczuwanie tego wszystkiego pozostało mu jako symbol porażek. Że był wart tylko tego.
Czy wiedząc to wszystko, nieznajoma tak chętnie nawiązałaby z nim kontakt, wychodząc wręcz z koła zainteresowanych nią osób? Jayden nie próbował w żaden sposób tego osiągnąć. Planował zniknąć w tłumie i próbować się w nim zgubić. - Vane - odparł po krótkim momencie milczenia, zauważając, że kobieta zgrabnie wysunęła się spomiędzy swojego grona i zaraz stała obok niego. Lub właściwie powoli przesuwała się dalej. - Jayden Vane. Miło mi - Panno? Pani? Nie dodał ów formy grzecznościowej, nie mając pojęcia, gdzie leżała prawda, a delikatność podobnych kwestii była znana wszem wobec. Nawet jeśli jej nazwisko przy okazji brzmiałoby mu znajomo, nie zarejestrowałby w tym stanie tego faktu. Nie, gdy jego myśli były pochłonięte przez czarny chaos. Nie, gdy znajdował się tak naprawdę mile dalej. - Pańscy przyjaciele nie wyglądają na zadowolonych z samotności - zauważył, zerkając na chwilę przez jej ramię na zmarszczone brwi czarodziejów, przy których kobieta dopiero co stała. Nie zamierzał pozwalać jej na skazanie się na jego towarzystwo. Nie w tym stanie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Maska przybierana przez Blanche emanowała emocjami. Bynajmniej jednak nie tymi negatywnymi, bowiem wychowanie, skupione na tym cholernym ukrywaniu, pozostawiło w niej ten nawyk. Tendencję do udawania, tłumienia złości czy irytacji, zasłaniania łez. Czasami nie wytrzymywała i wpadała w te żałosne histerie, przez które postrzegana była jako niezrównoważona wariatka. Do tego jednak nie dochodziło często, a jeśli już takowy kryzys następował, to tylko przy osobach, którym Flume względnie ufała. Stąd też niekiedy dochodziło do końca tych sielankowych miłostek; kochanek, niezależnie od tego, jak bardzo sympatyzował z jej wyglądem, widząc jej szał, zdecydował się zerwać kontakt. I to nie był raptem pojedynczy przypadek; jedynie Nic jakoś znosił jej kapryśne uniesienia, dbając przy tym o jej rozluźnienie oraz wyładowanie napięcia. Teraz, gdy Nicolasa Flume nie miała już przy swym boku, terapeutyczny wymiar okazały się mieć te gorące kąpiele w mieszkaniu w centrum. One działały chwilowo, Blanche też nie przesiadywała w domu całymi dniami, by tak leżeć w pachnącej i pełnej piany wannie. Nimi traktowała się zwykle wieczorem, po pracy, czasem obfitej w dziwaczne i niespodziewane zdarzenia. Od czasu do czasu (ostatnio nawet częściej) decydowała się też na lampkę (czy dwie...) czerwonego półsłodkiego wina. Tak na poprawienie trawienia i skosztowania coraz to nowych gatunków tegoż trunku. Czy słusznym byłoby nazywać ją alkoholiczką? Jeszcze zapewne nie, choć niedawno zaczęła sięgać po alkohol sama, bez towarzystwa. Nigdy wcześniej nie polewała sobie samotnie, swoją potrzebę trunków uzasadniając czyjąś propozycją lub inną okazją. Z chęcią przyjmowała kolejki od mężczyzn w pracy (i po niej też); zawsze piła razem z nimi, toteż częstego sięgania po alkohol nie mogła nazwać jakimś uzależnieniem. I teraz raczej nie powinna tego traktować w ten sposób, bowiem faktycznego problemu jeszcze nie miała, ale kto ją tam wie, czy z czasem nie przekształci się to w kolejny z rodzajów tej pieprzonej terapii. Kto wie, czy w najbliższym okresie nie zastąpi rytualnych kąpieli winem? Kto wie, czy okazyjne lampki nie przetransformują się w codzienną tendencję? Kto wie, czy któregoś dnia zawartość nie zmieni się też w którychś z mocniejszych napoi?
Nie czytała Proroka. W ogóle. Zwłaszcza od momentu, kiedy to stał się równie nielegalny, co niektóre psychoaktywne substancje. Wolała nie narażać się na niepotrzebne ryzyko; bez tej gazety potrafiła być obiektywną, nie paść ofiarą tej rządowej gadce. Zresztą polityczne kwestie były zupełnie poza granicami jej zainteresowania; dopóki nikt nie chciał jej aresztować, do całej sprawy podchodziła zgoła lekceważąco. Choć miała w sobie to ziarno empatii, która często się u niej właściwie objawiała, nie potrafiła przejąć się cudzym losem. Jej czysta krew zdawała się być chyba faktem zapewniającym w obecnej sytuacji bezpieczeństwo - i tego się trzymała. Gdyby Nicolas wciąż żył, zapewne zrobiłaby wszystko, byleby tylko uchronić go od możliwej krzywdy. Ale jego już przecież od dawna tutaj nie było, żyła sobie sama, bez potomstwa, choć z nazwiskiem mężczyzny mugolskiego pochodzenia. Och, gdyby zaszła taka potrzeba, to i ta przybrana po ukochanym godność uległaby zmianom; gdyby zaszła potrzeba, Blanche wstąpiłaby nawet do którejś z organizacji, o których tyle plotek już słyszała. Oczywistym było, że nie miała ochoty ryzykować swojego zdrowia dla jakiegokolwiek stowarzyszenia, niezależnie od tego, w imię jakiej idei by walczyła; oczywistym było też to, że nie czuła się do tego zobowiązana przez jakieś niewidzialne liny obywatelskiego obowiązku. Jej ojczyzną była Francja, to stamtąd pochodziła i to tenże właśnie francuski akcent pojawiał się w jej głosie, gdy przestawała się kontrolować. Za swój kraj też pewnie niczym nie chciałaby ryzykować, była tchórzem i egoistką; bynajmniej nie czuła jednak żadnej powinności względem przeprowadzania ryzykownych rewolucji tutaj, w Wielkiej Brytanii.
Chyba nie miała tego wyczucia. Tej dziwnie nieokreślonej intuicji co do ludzi. Do wszystkich podchodziła z serdecznym nastawieniem; nie polegała też na pierwszym wrażeniu, choć miało one swój procent udziału w jej ocenie.
- Och trudno, myślę, że sobie beze mnie poradzą - mruknęła, coraz to bardziej oddalając się do kółka zadziwionych dyskutujących. Nie sądziła, że towarzystwo nowego znajomego, pana Vane'a, okaże się przecież taką porażką. Na pewno nie będzie większą od tego, które miała zafundowane do tej pory.
Nie czytała Proroka. W ogóle. Zwłaszcza od momentu, kiedy to stał się równie nielegalny, co niektóre psychoaktywne substancje. Wolała nie narażać się na niepotrzebne ryzyko; bez tej gazety potrafiła być obiektywną, nie paść ofiarą tej rządowej gadce. Zresztą polityczne kwestie były zupełnie poza granicami jej zainteresowania; dopóki nikt nie chciał jej aresztować, do całej sprawy podchodziła zgoła lekceważąco. Choć miała w sobie to ziarno empatii, która często się u niej właściwie objawiała, nie potrafiła przejąć się cudzym losem. Jej czysta krew zdawała się być chyba faktem zapewniającym w obecnej sytuacji bezpieczeństwo - i tego się trzymała. Gdyby Nicolas wciąż żył, zapewne zrobiłaby wszystko, byleby tylko uchronić go od możliwej krzywdy. Ale jego już przecież od dawna tutaj nie było, żyła sobie sama, bez potomstwa, choć z nazwiskiem mężczyzny mugolskiego pochodzenia. Och, gdyby zaszła taka potrzeba, to i ta przybrana po ukochanym godność uległaby zmianom; gdyby zaszła potrzeba, Blanche wstąpiłaby nawet do którejś z organizacji, o których tyle plotek już słyszała. Oczywistym było, że nie miała ochoty ryzykować swojego zdrowia dla jakiegokolwiek stowarzyszenia, niezależnie od tego, w imię jakiej idei by walczyła; oczywistym było też to, że nie czuła się do tego zobowiązana przez jakieś niewidzialne liny obywatelskiego obowiązku. Jej ojczyzną była Francja, to stamtąd pochodziła i to tenże właśnie francuski akcent pojawiał się w jej głosie, gdy przestawała się kontrolować. Za swój kraj też pewnie niczym nie chciałaby ryzykować, była tchórzem i egoistką; bynajmniej nie czuła jednak żadnej powinności względem przeprowadzania ryzykownych rewolucji tutaj, w Wielkiej Brytanii.
Chyba nie miała tego wyczucia. Tej dziwnie nieokreślonej intuicji co do ludzi. Do wszystkich podchodziła z serdecznym nastawieniem; nie polegała też na pierwszym wrażeniu, choć miało one swój procent udziału w jej ocenie.
- Och trudno, myślę, że sobie beze mnie poradzą - mruknęła, coraz to bardziej oddalając się do kółka zadziwionych dyskutujących. Nie sądziła, że towarzystwo nowego znajomego, pana Vane'a, okaże się przecież taką porażką. Na pewno nie będzie większą od tego, które miała zafundowane do tej pory.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Emocje kiedyś były dla niego czymś tak naturalnym jak powietrze. Każdy, kto znał Jaydena chociaż odrobinę, wiedział, że mężczyzna wręcz epatował uczuciami i nie dało się być obojętnym na tak silną falę poruszenia. Widząc jego postać, można było niemal poczuć to ciepło, szczęście i bezkompromisową pociechę — bycie beztroskim było wszak banalnie proste. Przez całe trzydzieści lat swojego życia taki właśnie był. Trwał w wydłużonym dzieciństwie, nie pozwalając na to, by ból zagarnął i przejął władzę nad jego życiem. Nie chciał być taki, jak inni, którzy tylko wyczekiwali smutku, nie potrafiąc się cieszyć z tego co było. Co trwało i było najważniejsze. Dlatego też nie myślał o konsekwencjach daleko wybiegających w przyszłość, doceniając najmniejszy z detali aktualnego dnia. Oczywiście, że nie był osobą, która całkowicie nie interesowała się następstwami, bo czy wtedy tak bardzo zależałoby mu na edukacji młodego pokolenia? Lub walki o równość, która była zagrożona w ich świecie? Chciał rozprzestrzeniać dobro wydobywające się z jego wnętrza i bronić wartości tak trwale przekazywanych mu przez rodziców. Pomimo że koniec końców odszedł z Zakonu Feniksa, pozwalając na całkowite wymazanie jego pamięci ze wspomnień związanych z tą organizacją, nie zaprzestał wierzyć w podstawowe filary budujące jego tożsamość. Zamierzał przeciwstawiać się tym, którzy próbowali narzucić jeden punkt widzenia na rzeczywistość i chociaż równało się to z niebezpieczeństwem, nie chciał odpuszczać. Widział, że ta walka niszczyła relacje między nim a najważniejszymi osobami w ego życiu, ale nie mógł odpuszczać. Przyjaźnie, miłości rozsypywały się, jednak to nie mogło być rozdarte bez powodu. Potrzebował widzieć przed sobą cel i dążyć do niego, nieważne jak bardzo miał się dla niego poświęcić. Kiedyś też tak było, chociaż dawny Jayden był już jedynie wspomnieniem podświadomości astronoma. Wyciszonym i zepchniętym na kraniec rozumu. I mimo że tak bardzo te dwie wersje jego osoby się od siebie różniły, i wtedy i teraz Vane nie przywiązywał wagi do tego, by uważać na słowa czy powstrzymywać się przed działaniami, które uważał za słuszne. Zawsze miał w sobie coś ze zbawcy świata i nie można było go przed tym powstrzymać. Bo jeśli nawet zwyczajni czarodzieje bali się bronić swoich wierzeń, to tak naprawdę kto miał mieć siłę, by to zrobić?
Przebywając na uroczystości takiej, jak ta, Jayden czuł się jeszcze bardziej zagubiony niż kiedykolwiek. Kiedyś celebrowałby urwane momenty, ale mając na sercu tak wiele ran, nie umiał się tym cieszyć. Dostrzegając znamiona wojny, która panoszyła się dokoła, nie był w stanie o niej zapomnieć i nie myśleć o jej ofiarach nie tylko fizycznych, ale też i mentalnych. Bo ta walka nie działa się jedynie podczas pojedynków. Wystarczyło dostrzec, że pole walki znajdowało się również i głównie między ludzkimi relacjami. Wszak i on sam padł pod ciosem ukochanej osoby, która była ostatnim człowiekiem, od którego spodziewał się uniesienia ostrza w jego kierunku. Co więc było trwałe i znaczące, skoro bliscy stawali przeciwko sobie? Czy oddawanie się przepychowi w Krainie Jezior nie ukazywali swojego lekceważenia w stosunku do tych spraw? Czy to w ogóle było potrzebne? Czy nie czyniło z nich kogoś, kto znieczulał się na krzywdę? Czy jego towarzyszka zadawała sobie sprawę z jak smutnym człowiekiem przyszło jej właśnie obcować? Uśmiechnął się blado, słysząc jej odpowiedź. Chciał uciec, być jak najdalej od ludzi, a jeden gest grzeczności sprawił, że znajdował się na świeczniku bardziej niż tego pragnął. Wiedział jednak, że własne humory to była jedna część, drugą stanowiło wychowanie, które w odpowiedni sposób przyjął i nie mógł tak po prostu zlekceważyć drobnego gestu bliskości, której postanowiła się podjąć czarownica. - Chyba nie jest pani stąd, prawda? - spytał po dłuższej chwili ciszy, gdy wspólnie przemierzali kolejne dekoracje, zostawiając zgęstniały tłum za plecami. Jayden potrzebował oddechu, nawet jeśli oznaczało to po prostu wydostanie się ze zgromadzonych kobiet i mężczyzn i znalezienie drogi ku jednemu z brzegów jeziora. Jego towarzyszka w każdym momencie mogła zawrócić, lecz tego nie robiła. Pozwalała na to, by jedynie gwiazdy i księżyc szły wraz z nimi. - Jeśli się mylę to proszę wybaczyć, ale pani akcent jest... Wyróżnia się - uzupełnił swoją wypowiedź. Nie rozumiał ludzi, którzy napływali do Wielkiej Brytanii w chwilach wielkiego terroru. Dlaczego to robili? Skąd nachodziła ich motywacja? Przebywając u boku Blanche, miał nikłą szansę na poznanie jej punktu widzenia.
Przebywając na uroczystości takiej, jak ta, Jayden czuł się jeszcze bardziej zagubiony niż kiedykolwiek. Kiedyś celebrowałby urwane momenty, ale mając na sercu tak wiele ran, nie umiał się tym cieszyć. Dostrzegając znamiona wojny, która panoszyła się dokoła, nie był w stanie o niej zapomnieć i nie myśleć o jej ofiarach nie tylko fizycznych, ale też i mentalnych. Bo ta walka nie działa się jedynie podczas pojedynków. Wystarczyło dostrzec, że pole walki znajdowało się również i głównie między ludzkimi relacjami. Wszak i on sam padł pod ciosem ukochanej osoby, która była ostatnim człowiekiem, od którego spodziewał się uniesienia ostrza w jego kierunku. Co więc było trwałe i znaczące, skoro bliscy stawali przeciwko sobie? Czy oddawanie się przepychowi w Krainie Jezior nie ukazywali swojego lekceważenia w stosunku do tych spraw? Czy to w ogóle było potrzebne? Czy nie czyniło z nich kogoś, kto znieczulał się na krzywdę? Czy jego towarzyszka zadawała sobie sprawę z jak smutnym człowiekiem przyszło jej właśnie obcować? Uśmiechnął się blado, słysząc jej odpowiedź. Chciał uciec, być jak najdalej od ludzi, a jeden gest grzeczności sprawił, że znajdował się na świeczniku bardziej niż tego pragnął. Wiedział jednak, że własne humory to była jedna część, drugą stanowiło wychowanie, które w odpowiedni sposób przyjął i nie mógł tak po prostu zlekceważyć drobnego gestu bliskości, której postanowiła się podjąć czarownica. - Chyba nie jest pani stąd, prawda? - spytał po dłuższej chwili ciszy, gdy wspólnie przemierzali kolejne dekoracje, zostawiając zgęstniały tłum za plecami. Jayden potrzebował oddechu, nawet jeśli oznaczało to po prostu wydostanie się ze zgromadzonych kobiet i mężczyzn i znalezienie drogi ku jednemu z brzegów jeziora. Jego towarzyszka w każdym momencie mogła zawrócić, lecz tego nie robiła. Pozwalała na to, by jedynie gwiazdy i księżyc szły wraz z nimi. - Jeśli się mylę to proszę wybaczyć, ale pani akcent jest... Wyróżnia się - uzupełnił swoją wypowiedź. Nie rozumiał ludzi, którzy napływali do Wielkiej Brytanii w chwilach wielkiego terroru. Dlaczego to robili? Skąd nachodziła ich motywacja? Przebywając u boku Blanche, miał nikłą szansę na poznanie jej punktu widzenia.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczucie zaniepokojenia było jej obce. Zwykle pewna siebie, świadoma swojej wartości, brylowała między stolikami Klubu Piórko Feniksa, rzucając zalotne spojrzenia w stronę dzianych i przystojnych mężczyzn. Wzbudzała zawstydzenie wśród innych za pomocą tego eterycznego głosu, niewinnych uśmiechów, zalotnych spojrzeń i paru komplementów; sama jednak nie ulegała tym gierkom, nawet jeśli lubiła w nich tkwić i oczekiwała tego samego od swojego rozmówcy. Nie rumieniła się jak niedojrzała nastolatka podczas tych sensualnych zabaw słowem i gestem; pewnie prowadziła te konwersacje, świadomie w nich uczestniczyła, czasem dla zabawy, czasem z nadzieją na jakieś inne, bardziej satysfakcjonujące ekscesy. Ale nigdy nie padła ofiarą czyichś słówek lub dotyku. Mogła być nimi zafascynowana, aczkolwiek nie należało się spodziewać od niej cnotliwej skromności i chichotu. Po prostu była stanowcza i bezpośrednia, nauczona, jak winna mężczyzn kontrolować i nimi manipulować. Przyzwyczajona do tego, że ta perswazja zawsze okazywała się być niezwykle skuteczną. Przebywając w towarzystwie nowo poznanego Jaydena Vane'a nie była sobą. Czuła otaczającą go smętną aurę, przygnębienie, niepokój i brak pewności siebie. Może i nie miała jakiegoś wyjątkowej intuicji względem ludzi ani żadnej wiedzy z dziedziny psychologii, ale miała to przeczucie. Z pewnością daleki był jej nieszczerym postawom, które opierały się na sztucznych uśmiechach. Niezdolny był chyba do tak zręcznego maskowania swoich uczuć i problemów; lub wręcz przeciwnie, był na tyle beznamiętny, że Blanche przypisała mu całe te depresyjne zobrazowanie. Nie chciała jednak wypytywać go o nic, wszakże uznała to za zupełnie niepotrzebny element tego wieczora. Przyjechała tutaj na recital, nie po to, by zajmować się czyimś cudzym życiem. Mogłaby go wysłuchać, pewnie nawet coś na to poradzić, ale nikt o zdrowych zmysłach nie zwierzałby się przecież ledwie sobie znanej osobie o wątpliwym zaufaniu. Stąd też zachowała dystans i nie decydowała się na żadne ruchy typowe dla jej kokieteryjnej pozy; pozostała neutralną, zupełnie niezainteresowaną (bynajmniej pod względem tych bałamutnych zaczepek) swoim rozmówcą ani pozostawioną w tyle grupą czarodziejów dumających na tematy polityczne.
- W rzeczy samej - przytaknęła, potrząsając głową twierdząco. Zwykle nie zdawała sobie sprawy z obecności swojego francuskiego akcentu; przybierał on na mocy w sytuacjach niestandardowych i stresujących, kiedy to nie była w stanie całkowicie nad sobą zapanować. Być może jednak ucho pana Vane'a okazało się na tyle wprawne, że wyłapało obce elementy w jej mowie. I nawet jeśli towarzysz oczekiwał jej odejścia, wydawało się, że jest to możliwość daleka od prawdy. Nie planowała opuszczać go w najbliższym czasie. - Tu n'as pas tort* - dodała w swoim rodzimym języku. Od dawna nie posługiwała się nim już w żadnej z zaistniałych sytuacji; teraz jednak czuła potrzebę wypowiedzenia tych słów właśnie po francusku, traktując to jako rodzaj nagrody za tę czujność. - Mieszkam tu tyle lat, a wciąż zdaję się mówić jak pierwszy lepszy turysta - odparła zmieszana, poprawiwszy burzę loków. Spojrzała również na zegarek, po czym powiedziała:
- Recital już powinien się zacząć. Może zajmiemy któreś z miejsc?
*Tu n'as pas tort. - Nie mylisz się.
- W rzeczy samej - przytaknęła, potrząsając głową twierdząco. Zwykle nie zdawała sobie sprawy z obecności swojego francuskiego akcentu; przybierał on na mocy w sytuacjach niestandardowych i stresujących, kiedy to nie była w stanie całkowicie nad sobą zapanować. Być może jednak ucho pana Vane'a okazało się na tyle wprawne, że wyłapało obce elementy w jej mowie. I nawet jeśli towarzysz oczekiwał jej odejścia, wydawało się, że jest to możliwość daleka od prawdy. Nie planowała opuszczać go w najbliższym czasie. - Tu n'as pas tort* - dodała w swoim rodzimym języku. Od dawna nie posługiwała się nim już w żadnej z zaistniałych sytuacji; teraz jednak czuła potrzebę wypowiedzenia tych słów właśnie po francusku, traktując to jako rodzaj nagrody za tę czujność. - Mieszkam tu tyle lat, a wciąż zdaję się mówić jak pierwszy lepszy turysta - odparła zmieszana, poprawiwszy burzę loków. Spojrzała również na zegarek, po czym powiedziała:
- Recital już powinien się zacząć. Może zajmiemy któreś z miejsc?
*Tu n'as pas tort. - Nie mylisz się.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie winił swojej towarzyszki za to, że nie widziała w nim odpowiedniego człowieka do rozmów. Sam nie chciałby przebywać w swoim otoczeniu. A przynajmniej nie w takowym momencie jego życia, bo nie miał sobą nic do zaoferowania prócz posępnego oblicza o ostrych rysach, które niegdyś rozjaśniał nieustanny uśmiech. To wydawało się być odleglejsze niż nawet rozpoczęcie wojny, chociaż kryło się w niecałych miesiącach, tygodniach wstecz. Gdyby to od niego zależało, zamknąłby się wśród murów znaczącej Wieży Astronomicznej, oddając się obliczeniom oraz pasji, byle tylko zapomnieć o świecie poza granicami obserwatorium, które zarówno stało się jego domem jak i więzieniem. Hogwart nie był już tym samym miejscem co dawniej — nie dla niego przynajmniej. W końcu widząc doskonale znaną sobie, przemykającą po jego korytarzach postać, nie mógł uznawać, że było to odpowiednie. Że było to dobre. Tyle lat siadali ramię w ramię na posiłkach w Wielkiej Sali, a teraz Jayden unikał ich jak ognia, bojąc się tego spotkania. Dawniej byli przyjaciółmi, teraz nie wiedział, jak miał ich nazywać. Tęsknił za nią, chciał widzieć ten ciepły uśmiech, który witał go już tyle czasu dzień w dzień, gdy zaspany wturlał się na śniadanie i pozdrawiał dyrektora oraz pozostałych nauczycieli nieprzytomnym wzrokiem. Aktualnie już tego nie było i nie było szansy na odzyskanie tamtych dni. Należały one do przeszłości podobnie zresztą jak i on sam. Kiedyś spotkanie z przypadkową kobietą wyglądałoby zupełnie inaczej, ale Jayden nie zamierzał się nikomu przypodobać. Nie zamierzał równocześnie nakładać maski, by zadowolić pozostałych gości. Chciał być sam, dlatego nie mamił Blanche kolejnymi trywialnymi żartami czy pustymi słowami. Tych było już powiedzianych zbyt wiele w Krainie Jezior.
- Nie powiedziałbym - odparł, równocześnie zaprzeczając temu, co powiedziała o swoim akcencie oraz języku kobieta. Nie robił tego przez grzeczność i musiała to wyczuć, bo chociaż wyszukał inne dźwięki w jej mowie, nie znajdował błędów. Jego matka dbała, by nie tylko wychowywał się wśród muzyki, lecz równocześnie skupiał się na małych detalach, a takich rzeczy się nie zapominało. - Proszę uprzejmie - powiedział, przystając na propozycję i przepuszczając kobietę przodem, by znalazła dla siebie odpowiednie miejsce między rzędami krzeseł ustawionych w kierunku sceny. To było piękne wydarzenie, jednak Vane nie umiał się nim odpowiednio cieszyć. Nie w sposób, w jaki by tego pragnął. Tęsknota za bliskością miękkiego ciała nie odchodziła, a wspomnienia grudniowej nocy nawiedzały go nawet i w tym miejscu. Bo ile by dał, żeby u jego boku znajdowała się właśnie czarownica pachnąca ziołami oraz w brudnym od ziemi fartuszku? - Czym zajmuje się pani w wolnym czasie? - spytał nagle Flume, nie przejmując się pewną innością oraz odmiennością ów pytania. Chciał przekonać się, co mogło się kryć za jego toczącymi się myślami i nie testował w żaden sposób kobiety obok siebie. Sprawdzał samego siebie, nie zdając sobie z tego do końca sprawy.
- Nie powiedziałbym - odparł, równocześnie zaprzeczając temu, co powiedziała o swoim akcencie oraz języku kobieta. Nie robił tego przez grzeczność i musiała to wyczuć, bo chociaż wyszukał inne dźwięki w jej mowie, nie znajdował błędów. Jego matka dbała, by nie tylko wychowywał się wśród muzyki, lecz równocześnie skupiał się na małych detalach, a takich rzeczy się nie zapominało. - Proszę uprzejmie - powiedział, przystając na propozycję i przepuszczając kobietę przodem, by znalazła dla siebie odpowiednie miejsce między rzędami krzeseł ustawionych w kierunku sceny. To było piękne wydarzenie, jednak Vane nie umiał się nim odpowiednio cieszyć. Nie w sposób, w jaki by tego pragnął. Tęsknota za bliskością miękkiego ciała nie odchodziła, a wspomnienia grudniowej nocy nawiedzały go nawet i w tym miejscu. Bo ile by dał, żeby u jego boku znajdowała się właśnie czarownica pachnąca ziołami oraz w brudnym od ziemi fartuszku? - Czym zajmuje się pani w wolnym czasie? - spytał nagle Flume, nie przejmując się pewną innością oraz odmiennością ów pytania. Chciał przekonać się, co mogło się kryć za jego toczącymi się myślami i nie testował w żaden sposób kobiety obok siebie. Sprawdzał samego siebie, nie zdając sobie z tego do końca sprawy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyczuwała tę posępną aurę - w głosie, na skórze i w powietrzu. Zagęszczała otoczenie tego nadętego środowiska, rozrzedzała lekkość zastanej sytuacji. Nie znała przyczyn tego deficytu entuzjazmu, na który ewidentnie cierpiał jej towarzysz, choć w pewnej chwili refleksja ta zaczęła dotyczyć jej osoby. Być może wcale nie miał ochoty wysłuchiwać jakiejś obcej kobiety, grzecznościowo odpowiadać na jej pytania i w ogóle podtrzymywać tejże konwersacji. Doprawdy niesłychane. Taka niechęć ze strony mężczyzn była wyjątkowo rzadka, zwykle podyktowana faktem posiadania żony, partnerki lub nawet kochanki. Poza tymi ewenementami nie znajdywała nigdy odrzucenia - niejako z powodu jej uwodzicielskiej formy, połączonej z niezaprzeczalną urodą; niejako też ze względu na otaczającą ją anielską aurę, która kwestionowała opcję wzgardzenia. Stąd też bezwstydnie prowadziła swoje zawiłe gry zakrawające o grząski grunt flirtu - niekiedy zbyt niestabilny przy nierozbudowanych relacjach z ledwie jej znanymi mężczyznami. Lubowała się w byciu adorowaną, choć bynajmniej nie pragnęła jednostkowości w traktowaniu - nie zależało jej na byciu tą jedyną różą wśród ogrodowych chwastów, mogła stanowić za element składający się na cały bukiet. Najprawdopodobniej nie godziło się to z nieznaną jej moralnością kochania - szacunkiem, wartościowaniem uczucia, postrzeganiem go jako te wyjątkowe; niemniej jednak nie odczuwała presji podporządkowania się konwenansom i temu, co obiektywnie etyczne i prawidłowe. W tej kwestii była cyniczną nimfomanką, dosadną i stanowczą w swych działaniach. W rozmowie z panem Vane nie podjęła się jeszcze żadnych ryzykownych prób; bynajmniej nie zamierzała też robić tego w bliskiej przyszłości. Nie z powodu zwykłej przyzwoitości i obrączki, którą za sprawą światła zdołała dostrzec na palcu; prędzej chodziło w tym wszystkim o tego posępnego ducha i depresyjny ton. Czyżby robiła coś nie tak? A może ten depresyjny humor nijak miał się do jej towarzystwa? Czuła, że być może winna po prostu dać mu spokój. Pozostawić towarzysza na samotną afirmację krajobrazu, muzyki i wszystkiego innego, tylko nie jej. Nie chciała od tego uciekać, a jednak odczuwała drzemiącą wewnątrz potrzebę pozostawienia swego znajomego. Dla niego. Ostatecznie jednak tego nie zrobiła; co najwyżej postawiła sobie konkretne granice. W milczeniu odnalazła odpowiednie miejsce, zajęła je, zerkając ukradkiem na mężczyznę. Nie spodziewała się ujrzeć entuzjazmu ani zachwytu, co najwyżej beznamiętność. Pytanie ją zaskoczyło; właściwie to nie wiedziała nawet jak winna na nie odpowiedzieć. W wolnym czasie chodziła na schadzki, piła wino, biorąc przy tym długie kąpiele, ewentualnie jeszcze próbowała poszerzać swą wiedzę na temat wróżbiarstwa. Nic wzniosłego, nic chlubnego, nic odpowiedniego - tak właśnie prezentowały się te jej zainteresowania. Czy chciała o nich mówić? Nie sądziła, by miała czym się przed nim chwalić.
- Właściwie to samo, co w pracy. Ćwiczę wokal i grę na pianinie - odrzekła w końcu, spojrzenie koncentrując na muzycznym wydarzeniu. Właśnie się rozpoczęło.
- Właściwie to samo, co w pracy. Ćwiczę wokal i grę na pianinie - odrzekła w końcu, spojrzenie koncentrując na muzycznym wydarzeniu. Właśnie się rozpoczęło.
nie obiecuję ci wiele
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
bo tyle co prawie nic
najwyżej wiosenną zieleń
i pogodne dni
najwyżej uśmiech na twarzy
i dłoń w potrzebie
nie obiecuję ci wiele
bo tylko po prostu siebie.
Blanche Flume
Zawód : gra, śpiewa i trochę dramatyzuje
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
jestem kobietą
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie
wolna jak rzeka, nigdy nie poddam się
jestem kobietą
jestem wodą, jestem ogniem,
j a w ą i s n e m
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dostrzegał jej urody. Nieważne co by robiła, wciąż pozostałby na nią całkowicie obojętny i pusty. Kiedyś doceniał najmniejszy element piękna, umiejąc wyłuskać je z czegoś, co pozornie dla wszystkich innych było niczym więcej nad szkaradą. Nie patrzył na to w ten sposób. Lecz kiedyś było inaczej. Kiedyś był inny, a jego serce biło jako część większego systemu wszechświata, przelewając międzyplanetarny pył w żyłach czarodzieja. Kiedyś wrażliwość profesora pozwalała na zachwyt oraz drżenie warg w grymasie uśmiechu. Kiedyś to, co nieznaczące, było wielkie. To było jednak kiedyś... Teraz to, co czuło, zobojętniało i uodporniło się na wszelkie piękno, które w oczach estety wyszarzało, zlewając się z otoczeniem. Nie było w tym cudowności ani życia — była jedynie dwuwymiarowa nicość. Egzystencja zamiast walki, hibernacja zamiast oddechu. Jak w momentach odizolowania się od uczuć, gdy starał się opanować najistotniejszą podstawę oklumencji oraz panowanie nad własnym umysłem. Wtedy również wszystko stawało się niczym, a nic wszystkim. Niektórzy uważali to za gest godny podziwu — osiągnięcie ów pułapu i zdanie sobie sprawy z tej prostej zasady równowagi, która na papierze wydawała się banalna w swej teorii. Lecz dopiero zaznając całkowitej rozpaczy, ciemności oraz krzywdy, Jayden był w stanie osiągnąć ów perfekcję. Wypruwanie się z emocji dla jednych stanowiło oczywistość, inni całe dekady nie zbliżali się do niej, nie mogąc odstawić budujących człowieka uczuć na bok. Kiedyś Vane'owi zdawało się, że wystarczyła silna wola, by osiągnąć to, czego się pragnęło. Jak w każdej płaszczyźnie, życie i czas udowadniały mu, jak bardzo był w tej kwestii naiwny. Udało mu się, zdobył cenną umiejętność zamykania umysłu przed innymi czarodziejami, lecz cena, którą musiał zapłacić, była wielka. Astronom pozostawał ślepy na wszystko, co nie było nią. Co nie było snującą się postacią, po której pozostawał cudowny zapach unoszący się w pokoju i przypominający o świeżości ziemi, lecz również i bólu. Ludzie dokoła niego byli jak duchy, zlewali się w całość, a on wałęsał się między nimi, czując dotykającą go coraz mocniej transparencję. Znikał, odżywając tylko, gdy zdawało mu się, że w pobliżu znajdowało się coś, co przypominało mu o tej ukochanej figurze. Podrywał się wtedy z bijącym sercem, przeszukując wzrokiem okolicę i chociaż miało się to równać z otwarciem niezagojonych ran, ignorował to. Bo ona dawała mu życie i równocześnie krzywdziła, a on nie umiał bez niej funkcjonować. Znów łączyli w sobie dwa przeciwieństwa, które stawały się oczywistością i namacalną realnością.
Nie. Nie przeszkadzało mu towarzystwo Blanche. Po prostu pozostawała kolejnym cieniem na jego drodze. Musiała się pomylić, bo na palcu profesora nie widniała obrączka ani żaden inny pierścień. Nie był żonaty i chociaż miało się to wydarzyć w niedalekiej przyszłości, podczas ponurych dni lutego nikt nie mógł tego przewidzieć ani się tego domyślić. Na razie zamknięte dni przed nimi pozostawały zasnute za gęstą mgłą nieświadomości i to przeszłość wraz z przejmującym smutkiem opanowywały teraźniejszość. Siadając przy kobiecym boku, milczał. Milczał, wiedząc, że słowa jego towarzyszki oraz muzyka osnuwały go, lecz tak naprawdę ich nie słyszał. Zupełnie jak przepływały przez niego i szybko znikały, wsiąkając w ziemię. Nie chciał tego. Nie chciał być taki, ale nie potrafił tego zmienić. Nie potrafił. Nawet niebo nie cieszyło go tak jak kiedyś, a gwiazdy uparcie milczały, wystawiając swego przyjaciela na próbę. To bolało... Wszystko w nim cierpiało... Zanim wystąpienie się zakończyło, niepostrzeżenie ulotnił się spoza grona słuchaczy, zlewając się z ciemnością kumbryjskiego nieba i zostawiając Krainę Jezior za sobą.
|zt
Nie. Nie przeszkadzało mu towarzystwo Blanche. Po prostu pozostawała kolejnym cieniem na jego drodze. Musiała się pomylić, bo na palcu profesora nie widniała obrączka ani żaden inny pierścień. Nie był żonaty i chociaż miało się to wydarzyć w niedalekiej przyszłości, podczas ponurych dni lutego nikt nie mógł tego przewidzieć ani się tego domyślić. Na razie zamknięte dni przed nimi pozostawały zasnute za gęstą mgłą nieświadomości i to przeszłość wraz z przejmującym smutkiem opanowywały teraźniejszość. Siadając przy kobiecym boku, milczał. Milczał, wiedząc, że słowa jego towarzyszki oraz muzyka osnuwały go, lecz tak naprawdę ich nie słyszał. Zupełnie jak przepływały przez niego i szybko znikały, wsiąkając w ziemię. Nie chciał tego. Nie chciał być taki, ale nie potrafił tego zmienić. Nie potrafił. Nawet niebo nie cieszyło go tak jak kiedyś, a gwiazdy uparcie milczały, wystawiając swego przyjaciela na próbę. To bolało... Wszystko w nim cierpiało... Zanim wystąpienie się zakończyło, niepostrzeżenie ulotnił się spoza grona słuchaczy, zlewając się z ciemnością kumbryjskiego nieba i zostawiając Krainę Jezior za sobą.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1.11?
Popołudnie było chłodne, a Michael otulił się szczelniej płaszczem. Samotne patrole nigdy nie były dobrym pomysłem, ale aurorom brakowało rąk do pracy. I pieniędzy. Odkąd rozwiązano Biuro Aurorów w Ministerstwie, harowali w końcu właściwie za darmo. Harold Longbottom zorganizował Biuro z powrotem, tym razem pod komendą buntowników, ale lordowie Northumberland nie mieli tyle pieniędzy, by utrzymywać całą placówkę. Z pracowników stali się ochotnikami, a choć Michael nigdy nie wybrałby innej kariery ani nie porzucił swojego powołania, to z każdym tygodniem było coraz ciężej. Najpierw najdotkliwiej odczuwał brak eliksiru tojadowego i niepewność podczas każdej pełni. Potem zaczęło mu brakować wizyt w Mungu i regularnego dostępu do środków leczniczych. Na szczęście, członek Zakonu Feniksa prowadził lecznicę w Dolinie Godryka, ale Tonksowi głupio tam było udawać się z każdą drobnostką. Od października zaczęło zaś brakować nawet jedzenia. Najpierw kawy, za którą Tonks od razu zatęsknił. A teraz nawet mięsa.
Wilk w jego wnętrzu buntował się coraz mocniej, ale Mike starał się trzymać go na smyczy. Może zainwestuje w kuszę, spróbuje polować.
Może znów trafi w lesie na znęcających się nad mugolami szmalcowników i posmakuje ich krwi. We wrześniu stracił kontrolę nad swoją wilczą naturą i wspomnienie najpierw budziło w nim grozę, a teraz... już chyba tylko głód.
Przygryzł mocno wargę. Nie mógł o tym myśleć. Musiał się skupić. Okolica wydawała się spokojna, odludna. Brzeg jeziora był piękny, a pobliskie wrzosowisko kojarzyło się Michaelowi z domem. Pozory mogły jednak mylić - trwała wojna, okrutna i rozprzestrzeniająca się na całą Anglię. Nie był tutaj po to, by podziwiać widoki, a po to, by dyskretnie patrolować granicę ze Szkocją i z ziemiami Longbottomów. Rozglądał się uważnie, podświadomie spodziewając się niebezpieczeństw. Właściwie, już od bardzo dawna nie czuł się spokojnie ani bezpiecznie. Stres pożerał go od środka, i w terenie i w domu. Może i pracował jako auror od piętnastu lat, ale służba czasem się kończyła. Wojna nigdy.
Siostra opowiadała mu o mugolskich żołnierzach, o jakiejś chorobie, która niszczyła ich psychikę z powodu wojennych traum. Ale przecież nie był mugolem, tylko wilkołakiem z... niechcianym lokatorem z tyłu głowy. Musiał być silny. Pił eliksiry uspokajające, regularnie, przez cały październik, a upiorne wspomnienia z wrześniowej wyprawy do Azkabanu powoli odchodziły. Wziął się w garść. Chyba.
Dojrzał w oddali jakąś jasnowłosą postać. Kobietę. Odruchowo ścisnął mocniej różdżkę, którą cały czas miał w ręce, jakby spodziewając się ataku. Niegdyś nie spodziewałby się zagrożenia od jasnowłosych niewiast, ale wszystko się przecież zmieniło. Przyśpieszył kroku, zmrużył oczy. Rozluźnił mięśnie dopiero, gdy dojrzał jej twarz. Miał pamięć do twarzy i mógłby przysiąc, że tą widział w Dolinie Godryka.
-Przepraszam... czy my się znamy? - niegdyś byłby to żałosny tekst na podryw, a obecnie jedynie próba upewnienia się, czy wszystko w porządku. I dania jej znać, że sam nie jest intruzem, choć spotkali się daleko od własnej okolicy. Co ona tu robi? Tu może być niebezpiecznie.
Popołudnie było chłodne, a Michael otulił się szczelniej płaszczem. Samotne patrole nigdy nie były dobrym pomysłem, ale aurorom brakowało rąk do pracy. I pieniędzy. Odkąd rozwiązano Biuro Aurorów w Ministerstwie, harowali w końcu właściwie za darmo. Harold Longbottom zorganizował Biuro z powrotem, tym razem pod komendą buntowników, ale lordowie Northumberland nie mieli tyle pieniędzy, by utrzymywać całą placówkę. Z pracowników stali się ochotnikami, a choć Michael nigdy nie wybrałby innej kariery ani nie porzucił swojego powołania, to z każdym tygodniem było coraz ciężej. Najpierw najdotkliwiej odczuwał brak eliksiru tojadowego i niepewność podczas każdej pełni. Potem zaczęło mu brakować wizyt w Mungu i regularnego dostępu do środków leczniczych. Na szczęście, członek Zakonu Feniksa prowadził lecznicę w Dolinie Godryka, ale Tonksowi głupio tam było udawać się z każdą drobnostką. Od października zaczęło zaś brakować nawet jedzenia. Najpierw kawy, za którą Tonks od razu zatęsknił. A teraz nawet mięsa.
Wilk w jego wnętrzu buntował się coraz mocniej, ale Mike starał się trzymać go na smyczy. Może zainwestuje w kuszę, spróbuje polować.
Może znów trafi w lesie na znęcających się nad mugolami szmalcowników i posmakuje ich krwi. We wrześniu stracił kontrolę nad swoją wilczą naturą i wspomnienie najpierw budziło w nim grozę, a teraz... już chyba tylko głód.
Przygryzł mocno wargę. Nie mógł o tym myśleć. Musiał się skupić. Okolica wydawała się spokojna, odludna. Brzeg jeziora był piękny, a pobliskie wrzosowisko kojarzyło się Michaelowi z domem. Pozory mogły jednak mylić - trwała wojna, okrutna i rozprzestrzeniająca się na całą Anglię. Nie był tutaj po to, by podziwiać widoki, a po to, by dyskretnie patrolować granicę ze Szkocją i z ziemiami Longbottomów. Rozglądał się uważnie, podświadomie spodziewając się niebezpieczeństw. Właściwie, już od bardzo dawna nie czuł się spokojnie ani bezpiecznie. Stres pożerał go od środka, i w terenie i w domu. Może i pracował jako auror od piętnastu lat, ale służba czasem się kończyła. Wojna nigdy.
Siostra opowiadała mu o mugolskich żołnierzach, o jakiejś chorobie, która niszczyła ich psychikę z powodu wojennych traum. Ale przecież nie był mugolem, tylko wilkołakiem z... niechcianym lokatorem z tyłu głowy. Musiał być silny. Pił eliksiry uspokajające, regularnie, przez cały październik, a upiorne wspomnienia z wrześniowej wyprawy do Azkabanu powoli odchodziły. Wziął się w garść. Chyba.
Dojrzał w oddali jakąś jasnowłosą postać. Kobietę. Odruchowo ścisnął mocniej różdżkę, którą cały czas miał w ręce, jakby spodziewając się ataku. Niegdyś nie spodziewałby się zagrożenia od jasnowłosych niewiast, ale wszystko się przecież zmieniło. Przyśpieszył kroku, zmrużył oczy. Rozluźnił mięśnie dopiero, gdy dojrzał jej twarz. Miał pamięć do twarzy i mógłby przysiąc, że tą widział w Dolinie Godryka.
-Przepraszam... czy my się znamy? - niegdyś byłby to żałosny tekst na podryw, a obecnie jedynie próba upewnienia się, czy wszystko w porządku. I dania jej znać, że sam nie jest intruzem, choć spotkali się daleko od własnej okolicy. Co ona tu robi? Tu może być niebezpiecznie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Wciąż nie była przekonana, że dobrze robią. A już najbardziej to jej rodzice uważali, że to wielki błąd, żeby nie tylko ich syn, ale również i córka angażowali się w takie akcje. Jednak czy było inne wyjście? Kiedy Castor poprosił o pomoc w przetransportowaniu kilku ludzi do Doliny Godryka, nie mogła odmówić. Nie potrafił określić ich stanu — być może byli wśród nich ranni, wymagaliby więc pomocy medycznej. A Castor nie ufał nikomu bardziej niż własnej siostrze. A ona ufała wujkowi. Wiedziała, że sama nie podoła, że sama nie będzie wiedzieć, co ma zrobić, dokąd pójść, żeby nie wpaść w tarapaty.
Po powrocie z Irlandii nie przywykła wciąż do wojennej zawieruchy, chociaż atmosfera bez wątpienia była ciężka. I wisiała nad nimi, jak ciężkie grafitowe chmury, które zwiastowały nadchodzące pogorszenie pogody.
Tutaj na zupełnym odludziu, miała jednak w głowie dziwną myśl, która uporczywie, ale też niestety tragikomicznie nie chciała opuścić jej głowy. Jakby to było rzeczywiście teraz najważniejsze.
- Myśli wujek, że w tych czasach ma czas i chęci na świętowanie? - Zapytała kroczącego obok niej mężczyznę. Ostatecznie wczoraj było Święto Duchów. Pamiętała jeszcze ucztę w Hogwarcie i szczególnie dumne z faktu swej śmierci połyskujące perłowo Duchy.
Głos Aurory był niewyraźny, skryła bowiem usta w wysoko postawionym kołnierzu, który nieco wygłuszał wypowiadane przez nią słowa. Ale z drugiej strony, wokół nich były jedynie wrzosowiska na brzegu jeziora i pojedyncze domostwo na tle ciemnego lasu.
Aurora widziała jarzące się w środku światło, które sprawiało, że miała ochotę wejść do środka i rozgrzać się chociaż odrobinę. Nieprzyjemny wiatr ciągnął od strony jeziora, a ona zupełnie nieroztropnie, nie wzięła nic cieplejszego. Raz po raz chuchała więc w dłonie, żeby potem skryć je w kieszeniach. Chciała dodać jeszcze, że następnym razem ma nadzieję na transport z jakiegoś cieplejszego zakątka świata, gdy nagle usłyszeli krzyk.
Gdy usłyszała od wujka, że ma się nie ruszać, skinęła powoli głową, dając znak, że zrozumiała. Zawsze była dobra w wykonywaniu rozkazów. Wychodziło jednak na to, że brakowało jej chyba spostrzegawczości, bo gdy chodziła wzdłuż linii drzew, to w jedną, to w drugą stronę, nagle usłyszała koło siebie głos. Chyba nawet dość znajomy.
Nie uspokoiło ją to jednak w żaden sposób.
Miała powiedzieć o całej akcji jedynie wujowi, a tu się okazuje, że trafili na spacerniak. I jeszcze ten krzyk? Czy to jakaś pułapka?
Odwróciła się w stronę mężczyzny, ale potrzebowała chwili, by połączyć głos z okolicznościami. Znali się z Doliny Godryka, co pozwalało jej przypuszczać, że może nie zginie z jego rąk w ciągu najbliższych kilku minut. Pytanie, co na to wszystko wujek?
- Tak. Trochę tak. - Odparła, ciesząc się tym razem, że wciąż może kryć się za kołnierzem. Z nerwów przygryzła nieco zbyt mocno spierzchnięte wargi. Dla uspokojenia wymieniła w głowie 10 najpowszechniej występujących drzew na wyspach Brytyjskich. - Z Doliny Godryka. - Dodała tylko tyle, bo właśnie w tym momencie wybiegł na nich przerażony mężczyzna o przerażonych oczach, a zaraz za nim pojawił się wujek Steve. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, co mówi mężczyzna — zdyszany, wyraźnie przestraszony opowiadał coś z dość silnym akcentem, ale po spojrzeniu jej towarzyszy, szybko pojęła, że w domu nieopodal, tym samym, gdzie chciała się ogrzać, w rzeczywistości nie było tylko ciepło. Tam rozpętało się prawdziwe piekło.
Po powrocie z Irlandii nie przywykła wciąż do wojennej zawieruchy, chociaż atmosfera bez wątpienia była ciężka. I wisiała nad nimi, jak ciężkie grafitowe chmury, które zwiastowały nadchodzące pogorszenie pogody.
Tutaj na zupełnym odludziu, miała jednak w głowie dziwną myśl, która uporczywie, ale też niestety tragikomicznie nie chciała opuścić jej głowy. Jakby to było rzeczywiście teraz najważniejsze.
- Myśli wujek, że w tych czasach ma czas i chęci na świętowanie? - Zapytała kroczącego obok niej mężczyznę. Ostatecznie wczoraj było Święto Duchów. Pamiętała jeszcze ucztę w Hogwarcie i szczególnie dumne z faktu swej śmierci połyskujące perłowo Duchy.
Głos Aurory był niewyraźny, skryła bowiem usta w wysoko postawionym kołnierzu, który nieco wygłuszał wypowiadane przez nią słowa. Ale z drugiej strony, wokół nich były jedynie wrzosowiska na brzegu jeziora i pojedyncze domostwo na tle ciemnego lasu.
Aurora widziała jarzące się w środku światło, które sprawiało, że miała ochotę wejść do środka i rozgrzać się chociaż odrobinę. Nieprzyjemny wiatr ciągnął od strony jeziora, a ona zupełnie nieroztropnie, nie wzięła nic cieplejszego. Raz po raz chuchała więc w dłonie, żeby potem skryć je w kieszeniach. Chciała dodać jeszcze, że następnym razem ma nadzieję na transport z jakiegoś cieplejszego zakątka świata, gdy nagle usłyszeli krzyk.
Gdy usłyszała od wujka, że ma się nie ruszać, skinęła powoli głową, dając znak, że zrozumiała. Zawsze była dobra w wykonywaniu rozkazów. Wychodziło jednak na to, że brakowało jej chyba spostrzegawczości, bo gdy chodziła wzdłuż linii drzew, to w jedną, to w drugą stronę, nagle usłyszała koło siebie głos. Chyba nawet dość znajomy.
Nie uspokoiło ją to jednak w żaden sposób.
Miała powiedzieć o całej akcji jedynie wujowi, a tu się okazuje, że trafili na spacerniak. I jeszcze ten krzyk? Czy to jakaś pułapka?
Odwróciła się w stronę mężczyzny, ale potrzebowała chwili, by połączyć głos z okolicznościami. Znali się z Doliny Godryka, co pozwalało jej przypuszczać, że może nie zginie z jego rąk w ciągu najbliższych kilku minut. Pytanie, co na to wszystko wujek?
- Tak. Trochę tak. - Odparła, ciesząc się tym razem, że wciąż może kryć się za kołnierzem. Z nerwów przygryzła nieco zbyt mocno spierzchnięte wargi. Dla uspokojenia wymieniła w głowie 10 najpowszechniej występujących drzew na wyspach Brytyjskich. - Z Doliny Godryka. - Dodała tylko tyle, bo właśnie w tym momencie wybiegł na nich przerażony mężczyzna o przerażonych oczach, a zaraz za nim pojawił się wujek Steve. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, co mówi mężczyzna — zdyszany, wyraźnie przestraszony opowiadał coś z dość silnym akcentem, ale po spojrzeniu jej towarzyszy, szybko pojęła, że w domu nieopodal, tym samym, gdzie chciała się ogrzać, w rzeczywistości nie było tylko ciepło. Tam rozpętało się prawdziwe piekło.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W Kumbrii zjawił się na prośbę Aurory. Ten mały brzdąc co jeszcze przed chwilą przychodził z mamą, by przynieść trochę jabłek, teraz był już całkiem dorosły. Jak go pamięć nie myliła, a ta przecież szwankowała czasem, to Aurora i Trixie nawet się polubiły. Co prawda zdążyły czasem zmarnować nawet kilogram pomidorów, rzucając nimi w siebie. Wtedy nikt na to nie patrzył, inne czasy były. Teraz kilogram pomidorów był cenniejszy niż złoto.
- Pewnie, że tak - uśmiechnął się smętnie. - Niedługo wesele, będą tańce. Trochę radości w życiu się przydaje, Auroro. Co niektórzy co prawda, to popadają w jakieś kompletne pijaństwo i mówią, że to dla zabawy, ale życie już nauczyło mnie, że to by zapomnieć. Czasem zresztą też bym wolał zapomnieć, ale lepiej nie korzystać do tego z alkoholu - mrugnął porozumiewawczo.
Wujkiem był dla niemal połowy Doliny Godryka. Tyle biednych dzieciaków potraciło swoich rodziców, dziadków, tylu z nich zaginęli... Ciężkie czasy nastały i trzeba było się wspierać, a jak to mówiła kiedyś stara pani Beckett. Jak trzeba pomóc, to trzeba pomóc. Zjawili się w Kumbrii by przetransportować jakiś ludzi. Stevie upewnił się tylko kim Ci uciekinierzy byli i ruszył na pomoc. Nie chciał angażować się w walki, ale jeśli cokolwiek potrafił równie dobrze jak robić świstokliki, to planować ucieczkę nimi. Wokół zdawało się być kompletnie cicho, ale ciszę przerwał krzyk. Pisk potrafiący rozerwać bębenki w uszach, niosący się głucho po terenie jezior. Nie był pewien do kogo mógł należeć, ale na wszelki wypadek wyciągnął różdżkę z kieszeni.
- Wyciągnij różdżkę i zostań tu, jeśli bym nie wrócił za 5 minut to wiej - powiedział szybko i przyspieszył kroku, wychodząc w gęsty las.
Serce dudniło mu w piersi, gdy przeszukiwał krzaki, ale źródła krzyku zwyczajnie nie mógł zlokalizować. Dopiero wtedy go dostrzegł. Młody mężczyzna, góra 40 lat, biegł w jego stronę. Wydawał się być zmęczony i kompletnie szary na twarzy, a jego ubranie ozdabiały zeschnięte plamy krwi. Co za makabra musiała się wydarzyć?
- Stój, stój! - powiedział tylko celując w niego różdżką.
- Pomocy, błagam... Nie damy już rady, wykończą nas tam - dyszał ciężko i biegł dalej, prosto w stronę Aurory.
Mężczyzna był zmęczony, ale widocznie młodszy i chyba sprawniejszy od Steviego. Gnał ile sił w nogach i nie zatrzymywał się, Beckett pobiegł więc za nim, na wszelki wypadek wciąż celując mu w plecy różdżką. Wydawał się jednak potrzebujący, a potrzebującym trzeba było pomóc.
- Stój! - krzyknął po raz ostatni gdy wybiegli z lasu, a ich oczom okazała się Aurora, która rozmawiała z kimś... Czy to był Michael Tonks? Oh, chwała Merlinowi. - Stój... Poczekaj - obcy mężczyzna w końcu przystanął. - To dopiero spotkanie - kiwnął tylko głową Michaelowi. - Ten pan...
- ...Nathan... - dokończył za niego obcy. - Błagam o pomoc. Napadają na nas, już mam dość. W zeszłym tygodniu wynieśli wszystkie zapasy, a idzie sroga zima i nie wiem jak ją przetrwamy - wydawało się jakby zaraz miał się rozpłakać. - Jesteście moją nadzieją, wiem gdzie się kryją, ale nikt nie chce mi pomóc. Boją się ich. Dam Wam nagrodę, proszę - sapał, wyrzucając z siebie potok słów.
Beckett spojrzał tylko na Tonksa, świadomy, że nie mieli już wyjścia. Jeśli od tego zależało ludzkie życie, to należało to ludzkie życie ratować.
- Auroro, jeśli chcesz to uciekaj stąd. Powinniśmy sobie poradzić - powiedział do dziewczyny, licząc na to, że Michael zgodzi się ruszyć razem z nim na łupieżców.
idziemy do szafki
- Pewnie, że tak - uśmiechnął się smętnie. - Niedługo wesele, będą tańce. Trochę radości w życiu się przydaje, Auroro. Co niektórzy co prawda, to popadają w jakieś kompletne pijaństwo i mówią, że to dla zabawy, ale życie już nauczyło mnie, że to by zapomnieć. Czasem zresztą też bym wolał zapomnieć, ale lepiej nie korzystać do tego z alkoholu - mrugnął porozumiewawczo.
Wujkiem był dla niemal połowy Doliny Godryka. Tyle biednych dzieciaków potraciło swoich rodziców, dziadków, tylu z nich zaginęli... Ciężkie czasy nastały i trzeba było się wspierać, a jak to mówiła kiedyś stara pani Beckett. Jak trzeba pomóc, to trzeba pomóc. Zjawili się w Kumbrii by przetransportować jakiś ludzi. Stevie upewnił się tylko kim Ci uciekinierzy byli i ruszył na pomoc. Nie chciał angażować się w walki, ale jeśli cokolwiek potrafił równie dobrze jak robić świstokliki, to planować ucieczkę nimi. Wokół zdawało się być kompletnie cicho, ale ciszę przerwał krzyk. Pisk potrafiący rozerwać bębenki w uszach, niosący się głucho po terenie jezior. Nie był pewien do kogo mógł należeć, ale na wszelki wypadek wyciągnął różdżkę z kieszeni.
- Wyciągnij różdżkę i zostań tu, jeśli bym nie wrócił za 5 minut to wiej - powiedział szybko i przyspieszył kroku, wychodząc w gęsty las.
Serce dudniło mu w piersi, gdy przeszukiwał krzaki, ale źródła krzyku zwyczajnie nie mógł zlokalizować. Dopiero wtedy go dostrzegł. Młody mężczyzna, góra 40 lat, biegł w jego stronę. Wydawał się być zmęczony i kompletnie szary na twarzy, a jego ubranie ozdabiały zeschnięte plamy krwi. Co za makabra musiała się wydarzyć?
- Stój, stój! - powiedział tylko celując w niego różdżką.
- Pomocy, błagam... Nie damy już rady, wykończą nas tam - dyszał ciężko i biegł dalej, prosto w stronę Aurory.
Mężczyzna był zmęczony, ale widocznie młodszy i chyba sprawniejszy od Steviego. Gnał ile sił w nogach i nie zatrzymywał się, Beckett pobiegł więc za nim, na wszelki wypadek wciąż celując mu w plecy różdżką. Wydawał się jednak potrzebujący, a potrzebującym trzeba było pomóc.
- Stój! - krzyknął po raz ostatni gdy wybiegli z lasu, a ich oczom okazała się Aurora, która rozmawiała z kimś... Czy to był Michael Tonks? Oh, chwała Merlinowi. - Stój... Poczekaj - obcy mężczyzna w końcu przystanął. - To dopiero spotkanie - kiwnął tylko głową Michaelowi. - Ten pan...
- ...Nathan... - dokończył za niego obcy. - Błagam o pomoc. Napadają na nas, już mam dość. W zeszłym tygodniu wynieśli wszystkie zapasy, a idzie sroga zima i nie wiem jak ją przetrwamy - wydawało się jakby zaraz miał się rozpłakać. - Jesteście moją nadzieją, wiem gdzie się kryją, ale nikt nie chce mi pomóc. Boją się ich. Dam Wam nagrodę, proszę - sapał, wyrzucając z siebie potok słów.
Beckett spojrzał tylko na Tonksa, świadomy, że nie mieli już wyjścia. Jeśli od tego zależało ludzkie życie, to należało to ludzkie życie ratować.
- Auroro, jeśli chcesz to uciekaj stąd. Powinniśmy sobie poradzić - powiedział do dziewczyny, licząc na to, że Michael zgodzi się ruszyć razem z nim na łupieżców.
idziemy do szafki
wracamy z tarczą
Dwóch przeciwników ma żywotność 0, trzeci jest spetryfikowany, skuty Esposas, trafiony Lamino i ma żywotność 7 (straci przytomność w ciągu 3 tur)
Nathan spojrzał z niedowierzaniem na pokonanych łupieżców, a później na trójkę niespodziewanych sprzymierzeńców. Nie znał tożsamości tych czarodziejów, ale blondynka wykazała się zadziwiającym (jak na kobietę, bowiem te z wioski Nathana nie zajmowały się walką) hartem, starszy pan przywoływał niemalże śmiercionośne piaski, a blondyn wzmocnił wszystkich bardzo skutecznie i na koniec niemalże rozpłatał jednego z łotrów potężnym Lamino. Trochę się bał, czy ta przypadkowa grupa podoła groźnym zbójom, ale trafiła kosa na kamień! Cieszył się, że podjął słuszną decyzję i z nieskrywaną satysfakcją przyglądał się spetryfikowanym mężczyznom. Dwóch straciło przytomność, trzeci, skuty łańcuchami,, powoli się wykrwawiał. Nathan nie był wprawiony w walce i pewnie w normalnej sytuacji odczuwałby lekkie obrzydzenie, może nawet współczucie... ale ci łotrzy ukradli jego rodzinie niemalże wszystkie zapasy. Zabili jego kuzyna, gdy próbował się im postawić. Mógł czuć jedynie gorzką satysfakcję.
-Ja... dziękuję! Wrócimy tutaj z ludźmi z wioski, by się nimi... zajęli. - w jego oczach rozbłysło coś mrocznego, gdy zerkał na dławiącego się krwią Richarda.
Michael wciąż celował w Richarda różdżką i podchwycił spojrzenie Nathana. Uniósł pytająco brew, jakby pytając, czy ma dobić złoczyńcę, ale Nathan pokręcił głową. Najwyraźniej sam miał z nimi porachunki.
-Proszę, wróćcie do wioski, powiedzcie mojej żonie, co zaszło. Nie możemy odwdzięczyć się hojnie, ale... mamy świeże jabłka, teraz już nikt nam ich nie ukradnie. Lubi panienka szarlotkę? - spytał Nathan Aurory, z nadzieją.
Michael spoglądał na pokonanych łotrów z pozornym spokojem, choć gorąca krew wciąż buzowała mu w żyłach.
Zasłużył na to. - jak zahipnotyzowany, nie mógł oderwać wzroku od wykrwawiającego się Richarda, a warczący wilk w jego duszy jedynie podsycał dziwną satysfakcję. Nie miał powodu nienawidzić tych konkretnych ludzi, w przeciwieństwie do Nathana, któremu odebrali jedzenie i życie bliskiego człowieka. Za to zaczynał nienawidzić tych, którzy walczyli po przeciwnej stronie w tej wojnie. Tych, którzy wykorzystywali najsłabszych. W lipcu bez zawahania zabił szantażystę, który chciał zasabotować szlak uciekinierów, organizowany przez Zakon Feniksa. Teraz też nie czuł wyrzutów sumienia.
Z początku - bo gdy Nathan zwrócił się bezpośrednio do Aurory, Tonks przypomniał sobie, kto był świadkiem całej walki. Dziewczyna wykazała się nie lada odwagą i solidnymi zdolnościami, ale Michael nie kojarzył jej z Zakonu Feniksa, wątpił, by regularnie brała udział w potyczkach. Stevie pewnie widział w życiu niejedno, ale ona...?
Z nagłą troską i irytującym ukłuciem sumienia przeniósł wzrok na blondynkę.
-Jak się masz? Byłaś bardzo odważna. - zapytał Aurorę łagodnym tonem, nieprzystającym do kogoś, kto chwilę wcześniej rzucał Lamino z żądzą mordu w oczach. -Chodźmy stąd, do wioski. - zgodził się z Nathanem. Lepiej, niech dziewczyna stąd wyjdzie, nie patrzy dłużej na to pobojowisko. -Mogę zostać, dopóki nie przyjdzie tu więcej ludzi. - zaproponował mężczyźnie, by ten mógł się oddalić wraz z Aurorą i Steviem, ale ten tylko pokręcił głową, najwyraźniej mając własne plany dla dogorywającego Richarda. -Nie, nie, zwołajcie pomoc, ja tutaj zostanę. Opowiedzcie o wszystkim mojej żonie!
Dwóch przeciwników ma żywotność 0, trzeci jest spetryfikowany, skuty Esposas, trafiony Lamino i ma żywotność 7 (straci przytomność w ciągu 3 tur)
Nathan spojrzał z niedowierzaniem na pokonanych łupieżców, a później na trójkę niespodziewanych sprzymierzeńców. Nie znał tożsamości tych czarodziejów, ale blondynka wykazała się zadziwiającym (jak na kobietę, bowiem te z wioski Nathana nie zajmowały się walką) hartem, starszy pan przywoływał niemalże śmiercionośne piaski, a blondyn wzmocnił wszystkich bardzo skutecznie i na koniec niemalże rozpłatał jednego z łotrów potężnym Lamino. Trochę się bał, czy ta przypadkowa grupa podoła groźnym zbójom, ale trafiła kosa na kamień! Cieszył się, że podjął słuszną decyzję i z nieskrywaną satysfakcją przyglądał się spetryfikowanym mężczyznom. Dwóch straciło przytomność, trzeci, skuty łańcuchami,, powoli się wykrwawiał. Nathan nie był wprawiony w walce i pewnie w normalnej sytuacji odczuwałby lekkie obrzydzenie, może nawet współczucie... ale ci łotrzy ukradli jego rodzinie niemalże wszystkie zapasy. Zabili jego kuzyna, gdy próbował się im postawić. Mógł czuć jedynie gorzką satysfakcję.
-Ja... dziękuję! Wrócimy tutaj z ludźmi z wioski, by się nimi... zajęli. - w jego oczach rozbłysło coś mrocznego, gdy zerkał na dławiącego się krwią Richarda.
Michael wciąż celował w Richarda różdżką i podchwycił spojrzenie Nathana. Uniósł pytająco brew, jakby pytając, czy ma dobić złoczyńcę, ale Nathan pokręcił głową. Najwyraźniej sam miał z nimi porachunki.
-Proszę, wróćcie do wioski, powiedzcie mojej żonie, co zaszło. Nie możemy odwdzięczyć się hojnie, ale... mamy świeże jabłka, teraz już nikt nam ich nie ukradnie. Lubi panienka szarlotkę? - spytał Nathan Aurory, z nadzieją.
Michael spoglądał na pokonanych łotrów z pozornym spokojem, choć gorąca krew wciąż buzowała mu w żyłach.
Zasłużył na to. - jak zahipnotyzowany, nie mógł oderwać wzroku od wykrwawiającego się Richarda, a warczący wilk w jego duszy jedynie podsycał dziwną satysfakcję. Nie miał powodu nienawidzić tych konkretnych ludzi, w przeciwieństwie do Nathana, któremu odebrali jedzenie i życie bliskiego człowieka. Za to zaczynał nienawidzić tych, którzy walczyli po przeciwnej stronie w tej wojnie. Tych, którzy wykorzystywali najsłabszych. W lipcu bez zawahania zabił szantażystę, który chciał zasabotować szlak uciekinierów, organizowany przez Zakon Feniksa. Teraz też nie czuł wyrzutów sumienia.
Z początku - bo gdy Nathan zwrócił się bezpośrednio do Aurory, Tonks przypomniał sobie, kto był świadkiem całej walki. Dziewczyna wykazała się nie lada odwagą i solidnymi zdolnościami, ale Michael nie kojarzył jej z Zakonu Feniksa, wątpił, by regularnie brała udział w potyczkach. Stevie pewnie widział w życiu niejedno, ale ona...?
Z nagłą troską i irytującym ukłuciem sumienia przeniósł wzrok na blondynkę.
-Jak się masz? Byłaś bardzo odważna. - zapytał Aurorę łagodnym tonem, nieprzystającym do kogoś, kto chwilę wcześniej rzucał Lamino z żądzą mordu w oczach. -Chodźmy stąd, do wioski. - zgodził się z Nathanem. Lepiej, niech dziewczyna stąd wyjdzie, nie patrzy dłużej na to pobojowisko. -Mogę zostać, dopóki nie przyjdzie tu więcej ludzi. - zaproponował mężczyźnie, by ten mógł się oddalić wraz z Aurorą i Steviem, ale ten tylko pokręcił głową, najwyraźniej mając własne plany dla dogorywającego Richarda. -Nie, nie, zwołajcie pomoc, ja tutaj zostanę. Opowiedzcie o wszystkim mojej żonie!
Can I not save one
from the pitiless wave?
To nie było dla niej coś powszedniego — jak długo w jej ciele krążyła adrenalina, tak miała siłę, by móc utrzymać jakiś fason, ale jak tylko walka się zakończyła, Aurora poczuła, jak momentalnie słabną jej wszystkie części ciała. Puszczono luźno dłoń z różdżką, ledwo mogła utrzymać drewniany ciężar, chociaż jeszcze chwilę temu smagała zaklęciami, jak w transie.
Skorzystała z tego, że mężczyźni zajęli się rozmową, by dłonią odnaleźć kant regału i wesprzeć się nań. Nigdzie nie widziała krzesła, ale oparcie się o coś już samo w sobie pomogło. Oddychało jej się ciężko, a głosy dochodziły do niej zza przedziwnej bariery z szumiącej jej w uszach krwi. Może właśnie dlatego nie usłyszała w pierwszej chwili głosu mężczyzny z doliny Godryka, wstyd się przyznać, ale nie mogła przypomnieć sobie w żaden sposób jego imienia.
- Słucham? - Podniosła na niego nieco rozedrgane spojrzenie, a słowa, czy raczej ich sens, dotarł dopiero po chwili do jej świadomości. - A… dobrze, dobrze. A Ty? - Widać było, że dobrze odparła automatycznie, jak za każdym razem, gdy ktoś na ulicy pyta, jak się masz, a ty odpowiadasz, że ok, bo przecież nie będziesz wtajemniczał kogoś z tego, co się dzieje, gdy złapie cię pomiędzy zakupem składników na eliksiry a dokupieniem atramentu na listy. I dopiero wtedy zrozumiała, że ktoś pytał o szarlotkę. Czy lubiła szarlotkę? Na rany Albusa, czy ci ludzie powariowali? Jaka szarlotka? Jakie preferencje, jeśli ona przed chwilą prawie zabiła człowieka, czy raczej przyczyniła się pośrednio do tego.
Wiedziała, że byli źli, że krzywdzili tych ludzi, ale byli tylko owocem swoich czasów i otoczenia. Czasem nie wiedzieli, że można inaczej, a przecież gdyby oni ich zabili, czy różniliby się bardziej od nich, skoro pozbawiliby kogoś życia, tylko w imię idei, które dla nich wydawały się słuszne?
- T-tak… lubię. - Odparła wreszcie do Nathana, próbując się uśmiechnąć, bo przecież nie miała zamiaru mącić ich szczęścia, tylko przez to, że ją samą zżerały wyrzuty sumienia.
Ale rzeczywiście chciała stąd wyjść.
- Potrzebuję trochę powietrza, przepraszam… - Powiedziała drżącym głosem i odbiła się od blatu, który wcześniej służył jej za podpórkę. Nie patrzyła już na mężczyzn leżących na podłodze, nie patrzyła na całe pobojowisko, jakie zostawiali ze sobą.
Na zewnątrz owiał ją zimny wiatr, podrywając na krótką chwilę jej jasne włosy, a ona zaciągnęła się chłodnym powietrzem, kilka głębokich razy. Wsparła dłonie na kolanach, jakby jednocześnie chcąc zapobiec drżeniu ramion, a do tego szukała oparcia dla całej górnej części ciała. Czuła się żałośnie, bo przecież ludzie wokół doświadczali gorszych i straszniejszych rzeczy, a ją mdliło na samą myśl o tym, że zamiast pomóc, mogła komuś zaszkodzić aż tak.
Może niepotrzebnie wracała z Irlandii?
Miała wrażenie, że ktoś wyszedł z chatki, dlatego spróbowała się wyprostować, może nawet uśmiechnąć się, chociaż bladość skóry zdradzała, że jeszcze nadal nie wszystko z nią w porządku.
- No to teraz prawdziwe wyzwanie… Znaleźć jabłka na dobrą szarlotkę? - Spróbowała zabrzmieć, jakby mówiła dobry żart. Wychodziło jednak, że była nie tylko mistrzynią sucharów, ale i zakalców, bo nie było to śmieszne, ani trochę.
Skorzystała z tego, że mężczyźni zajęli się rozmową, by dłonią odnaleźć kant regału i wesprzeć się nań. Nigdzie nie widziała krzesła, ale oparcie się o coś już samo w sobie pomogło. Oddychało jej się ciężko, a głosy dochodziły do niej zza przedziwnej bariery z szumiącej jej w uszach krwi. Może właśnie dlatego nie usłyszała w pierwszej chwili głosu mężczyzny z doliny Godryka, wstyd się przyznać, ale nie mogła przypomnieć sobie w żaden sposób jego imienia.
- Słucham? - Podniosła na niego nieco rozedrgane spojrzenie, a słowa, czy raczej ich sens, dotarł dopiero po chwili do jej świadomości. - A… dobrze, dobrze. A Ty? - Widać było, że dobrze odparła automatycznie, jak za każdym razem, gdy ktoś na ulicy pyta, jak się masz, a ty odpowiadasz, że ok, bo przecież nie będziesz wtajemniczał kogoś z tego, co się dzieje, gdy złapie cię pomiędzy zakupem składników na eliksiry a dokupieniem atramentu na listy. I dopiero wtedy zrozumiała, że ktoś pytał o szarlotkę. Czy lubiła szarlotkę? Na rany Albusa, czy ci ludzie powariowali? Jaka szarlotka? Jakie preferencje, jeśli ona przed chwilą prawie zabiła człowieka, czy raczej przyczyniła się pośrednio do tego.
Wiedziała, że byli źli, że krzywdzili tych ludzi, ale byli tylko owocem swoich czasów i otoczenia. Czasem nie wiedzieli, że można inaczej, a przecież gdyby oni ich zabili, czy różniliby się bardziej od nich, skoro pozbawiliby kogoś życia, tylko w imię idei, które dla nich wydawały się słuszne?
- T-tak… lubię. - Odparła wreszcie do Nathana, próbując się uśmiechnąć, bo przecież nie miała zamiaru mącić ich szczęścia, tylko przez to, że ją samą zżerały wyrzuty sumienia.
Ale rzeczywiście chciała stąd wyjść.
- Potrzebuję trochę powietrza, przepraszam… - Powiedziała drżącym głosem i odbiła się od blatu, który wcześniej służył jej za podpórkę. Nie patrzyła już na mężczyzn leżących na podłodze, nie patrzyła na całe pobojowisko, jakie zostawiali ze sobą.
Na zewnątrz owiał ją zimny wiatr, podrywając na krótką chwilę jej jasne włosy, a ona zaciągnęła się chłodnym powietrzem, kilka głębokich razy. Wsparła dłonie na kolanach, jakby jednocześnie chcąc zapobiec drżeniu ramion, a do tego szukała oparcia dla całej górnej części ciała. Czuła się żałośnie, bo przecież ludzie wokół doświadczali gorszych i straszniejszych rzeczy, a ją mdliło na samą myśl o tym, że zamiast pomóc, mogła komuś zaszkodzić aż tak.
Może niepotrzebnie wracała z Irlandii?
Miała wrażenie, że ktoś wyszedł z chatki, dlatego spróbowała się wyprostować, może nawet uśmiechnąć się, chociaż bladość skóry zdradzała, że jeszcze nadal nie wszystko z nią w porządku.
- No to teraz prawdziwe wyzwanie… Znaleźć jabłka na dobrą szarlotkę? - Spróbowała zabrzmieć, jakby mówiła dobry żart. Wychodziło jednak, że była nie tylko mistrzynią sucharów, ale i zakalców, bo nie było to śmieszne, ani trochę.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pojedynek poszedł szybko, o wiele szybciej niż Stevie mógł to zakładać na samym początku. Co prawda decyzja o wyruszeniu do łupieżców, razem z Nathanem, była szybka, tak teraz nie żałował. Czuł jak poziom adrenaliny się w nim podniósł, a i w końcu był w stanie dać upust pewnym emocjom, które dręczyły go od jakiegoś czasu. Nie... To było złe. Nie powinien w ogóle tak myśleć. Bądź co bądź, to też byli ludzie, nawet jeśli przesiąknięci łajdactwem do szpiku kości.
Lubił korzystać z transmutacji, wdzięczny, że i tym razem właściwie go nie zawiodła. Jedno nieudane zaklęcie mógł wliczyć w poczet rozproszenia, zwłaszcza po ostatniej nocy. Zwłaszcza po wielu innych nocach wcześniej, kiedy to bił się z własnymi myślami, usilnie starając się doprowadzić do tego, by te najgorsze znikły. Przynajmniej mógł poczuć się młodziej. Ale jakim kosztem...? W ruchomych piaskach Duny wiele z sił bandytów, czarodziej mógł liczyć jedynie na to, że nie zakopały one pewnej niewinności Aurory, a ta wcale nie wyglądała najlepiej.
Zapatrzył się na nią, gdy opierała się o kant regału, wyglądając jakby za chwilę miała się przewrócić, gdy Nathan ofiarował jej jadła i wspomniał o szarlotce.
- Pójdziemy, ale jak nazywa się Pana żona? - zapytał jeszcze, na wszelki wypadek kontrolując czy Sprout nie przewróci się na ziemie, by ewentualnie zamortyzować jej upadek własnym ciałem i przytrzymać w górze. W końcu odbiła się od stołu na którym się oparła i niemal wyfrunęła na świeże powietrze. Faktycznie była bardzo odważna, Pan Tonks miał rację. Beckett upewnił się jeszcze z Nathanem, że wszystkie skradzione zapasy są w miejscu w którym bandyci mieszkali przez ostatni czas. Oprócz tych które zapewne sami już dawno zjedli albo przehandlowali, według mężczyzny było wszystko.
- Auroro, nie myśl już o tym... - powiedział jeszcze w odpowiedzi na wcześniejsze reakcje jej organizmu. - To źli ludzie. Zapewne usuną im pamięć i puszczą wolno... - powiedział jeszcze, chociaż słabo w to wierzył. Wydawało się, że Nathan i jego ludzie zrobią porządek z tymi złodziejami. Porządek o wiele większy niż tylko czystki ich wspomnień. - Jest coraz mniej dostaw... - powiedział na wspomnienie o szarlotce, chociaż chyba nie zrozumiał żartu. - Ostatnio słyszałem o sytuacji, że w Kent zamordowali pół wsi, która dostarczała warzywa na połowę Dover. Straszna zbrodnia - pokręcił głową spoglądając jeszcze na Tonksa. - A ta mugolaczka z Somerset? Zaginęła we wrześniu, a my mamy listopad... Listopad! Dalej słuch o niej zaginął. Straszliwa jest ta wojna, powiadam, straszliwa. Mi też brak już pyłów, chociaż kiedyś miałem ich pełne regały - pokręcił głową idąc w górę wzgórza, które wskazał Nathan jako kierunek do jego domu. Wiatr był coraz mocniejszy i po sierpniowym upalnym słońcu nie zostało nic. Pozostało tylko czekać na pierwsze ostrzejsze przymrozki i błagać Merlina, by uchował przed śmiercią wszystkich tych, którym nie dane było znaleźć ciepłe schronienie i pożywienie na zimę. Oczywiście cholerne Ministerstwo Magii i cholerny Cronus Malfoy, nie robili w tym kierunku nic, wciąż pławiąc się we własnych luksusach i wyszukanych willach. Ludzie ludziom zgotowali ten los.
Jeśli jednak on, Tonks i Aurora, mogli przysłużyć się do pomocy i uratować jakąś, nawet najmniejszą społeczność, przed ciągłymi atakami trzech opryszków, to aż żal było nie skorzystać z okazji. Nie robił tego z zemsty, czy ze zwykłej potrzeby wyżycia się. Od tego miał swój ogród i swoje pomidory. Wciąż jednak Becketta trzymały emocje po tym pojedynku, dyszał nieco ciężej. Zdrowie już nie to i kondycja już nie ta, ale nie o to chodziło. W głowie układało mu się zbyt dużo. Powinien pojechać do rodzinnego domu, nawet jeśli od dawna nie było już tam jego rodziców. Pojechać nawet tylko po to by zobaczyć czy dom jeszcze stoi. W końcu niemal 60 lat temu przyszedł w nim na świat.
Lubił korzystać z transmutacji, wdzięczny, że i tym razem właściwie go nie zawiodła. Jedno nieudane zaklęcie mógł wliczyć w poczet rozproszenia, zwłaszcza po ostatniej nocy. Zwłaszcza po wielu innych nocach wcześniej, kiedy to bił się z własnymi myślami, usilnie starając się doprowadzić do tego, by te najgorsze znikły. Przynajmniej mógł poczuć się młodziej. Ale jakim kosztem...? W ruchomych piaskach Duny wiele z sił bandytów, czarodziej mógł liczyć jedynie na to, że nie zakopały one pewnej niewinności Aurory, a ta wcale nie wyglądała najlepiej.
Zapatrzył się na nią, gdy opierała się o kant regału, wyglądając jakby za chwilę miała się przewrócić, gdy Nathan ofiarował jej jadła i wspomniał o szarlotce.
- Pójdziemy, ale jak nazywa się Pana żona? - zapytał jeszcze, na wszelki wypadek kontrolując czy Sprout nie przewróci się na ziemie, by ewentualnie zamortyzować jej upadek własnym ciałem i przytrzymać w górze. W końcu odbiła się od stołu na którym się oparła i niemal wyfrunęła na świeże powietrze. Faktycznie była bardzo odważna, Pan Tonks miał rację. Beckett upewnił się jeszcze z Nathanem, że wszystkie skradzione zapasy są w miejscu w którym bandyci mieszkali przez ostatni czas. Oprócz tych które zapewne sami już dawno zjedli albo przehandlowali, według mężczyzny było wszystko.
- Auroro, nie myśl już o tym... - powiedział jeszcze w odpowiedzi na wcześniejsze reakcje jej organizmu. - To źli ludzie. Zapewne usuną im pamięć i puszczą wolno... - powiedział jeszcze, chociaż słabo w to wierzył. Wydawało się, że Nathan i jego ludzie zrobią porządek z tymi złodziejami. Porządek o wiele większy niż tylko czystki ich wspomnień. - Jest coraz mniej dostaw... - powiedział na wspomnienie o szarlotce, chociaż chyba nie zrozumiał żartu. - Ostatnio słyszałem o sytuacji, że w Kent zamordowali pół wsi, która dostarczała warzywa na połowę Dover. Straszna zbrodnia - pokręcił głową spoglądając jeszcze na Tonksa. - A ta mugolaczka z Somerset? Zaginęła we wrześniu, a my mamy listopad... Listopad! Dalej słuch o niej zaginął. Straszliwa jest ta wojna, powiadam, straszliwa. Mi też brak już pyłów, chociaż kiedyś miałem ich pełne regały - pokręcił głową idąc w górę wzgórza, które wskazał Nathan jako kierunek do jego domu. Wiatr był coraz mocniejszy i po sierpniowym upalnym słońcu nie zostało nic. Pozostało tylko czekać na pierwsze ostrzejsze przymrozki i błagać Merlina, by uchował przed śmiercią wszystkich tych, którym nie dane było znaleźć ciepłe schronienie i pożywienie na zimę. Oczywiście cholerne Ministerstwo Magii i cholerny Cronus Malfoy, nie robili w tym kierunku nic, wciąż pławiąc się we własnych luksusach i wyszukanych willach. Ludzie ludziom zgotowali ten los.
Jeśli jednak on, Tonks i Aurora, mogli przysłużyć się do pomocy i uratować jakąś, nawet najmniejszą społeczność, przed ciągłymi atakami trzech opryszków, to aż żal było nie skorzystać z okazji. Nie robił tego z zemsty, czy ze zwykłej potrzeby wyżycia się. Od tego miał swój ogród i swoje pomidory. Wciąż jednak Becketta trzymały emocje po tym pojedynku, dyszał nieco ciężej. Zdrowie już nie to i kondycja już nie ta, ale nie o to chodziło. W głowie układało mu się zbyt dużo. Powinien pojechać do rodzinnego domu, nawet jeśli od dawna nie było już tam jego rodziców. Pojechać nawet tylko po to by zobaczyć czy dom jeszcze stoi. W końcu niemal 60 lat temu przyszedł w nim na świat.
Kraina Jezior
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland