Humorzasta polana, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Humorzasta polana
Niedaleko Cardiff mieści się legendarna polana, o której niechętnie mówią mieszkańcy. Najpewniej chcą ją zachować z dala od turystów, nieuważających na delikatne kwiaty. Polana nie znajduje się na żadnej mapie, więc nie mają do niej dostępu mugole, dodatkowo chroniona jest zaklęciami. Najczęściej mieszkańcy przychodzą tu, aby zmierzyć się ze swoimi emocjami, bowiem polana posiada pewien sekret; pogoda panująca na jej obszarze dostosowuje się pod humor odwiedzających. Jednak nie mówi się o tym otwarcie, a każdy kto jeszcze tutaj nie był, odkrywa burzę czy upalne słońce na swojej skórze po raz pierwszy. Zazwyczaj dopiero po chwili łączy zjawiska pogodowe ze swoim humorem. Jeśli przyjdziesz tu szczęśliwy, kwiaty będą otulone przyjemnym słońcem, a twoje włosy będą tańczyć z wiatrem. Zobaczysz najpiękniejsze kolory nieba, a zapach wiosenno - letniej łąki będzie pieścił twoje zmysły. Jednak jeśli gniew tobą kieruje, polana zrobi wszystko, aby cię zniechęcić do przebywania na jej terenie. Grzmoty nie pozwolą ci skupić żadnych myśli, a deszcz tworzący się tylko wokół twojej osoby, zmoczy cię doszczętnie. Depresja objawia się tutaj ponurym, zniechęcającym, późnojesiennym krajobrazem, często z opadami deszczu. Musisz uważać na swój humor, ponieważ każda gwałtowna zmiana negatywnie wpływa na rosnącą tu florę.
The member 'Alan Bennett' has done the following action : rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Słysząc słowa Alana, uśmiechnął się szerzej - choć w jego przypadku oznaczało to wyłącznie niemrawe drgnięcie jednego z kącików ust, uniesienie go jedynie nieznacznie ponad linię bladych ust. Nie miał nastroju do żartów - ale czy ktokolwiek z nich mógł mieć?
- A Gwardzistów? - spytał niewylewnie, znajdując w sobie resztki pokładów beztroski - na (nie)szczęście wystarczające, by umiał wysilić się na ulotną chwilę tragikomicznej nonszalancji. Po chwili ta jednak zgasła, jakby Garrett utracił umiejętność droczenia się dłużej niż przez kilkanaście mknących szaleńczo sekund. W jakiś sposób tknęło go to, co usłyszał; każdego dnia zatracając się w walkach, które w duszy nazywał niezbędnymi bataliami do zadbania o lepsze jutro, zapominał, że nie dotyczyły one wszystkich - a przynajmniej nie tak bezpośrednio.
Chciał zaśmiać się: może lekko, może beztrosko, może z ironią, może po to, by oddychać skrajnym cynizmem; wypuścił jednak tylko nosem powietrze, jakby w geście niemego westchnienia. Był zmęczony - ostatnie wydarzenia odznaczały się bolesnym piętnem na duszach ich wszystkich, cięły ostrzem nie tylko ich nadgarstki, ale też wiarę w to, że będzie dobrze. Ale jakkolwiek nienawidził wojny, nie tęsknił za pokojem; wszak to właśnie w trakcie niego rodziły się największe intrygi, te, które sadowiły kanalie takie jak Grindelwald na stanowiskach dyrektorów edukacyjnych placówek, te, które sprawiały, że wysoko postawione osoby (omamione galeonami, szkodliwą ideologią, zaklęciami?) zachowywały się, jakby postradały zmysły. Alan miał rację - ich definicja słowa proste uległa przeinaczeniu, stała się hybrydą, utraciła pierwotny sens. Zmagali się z siłami, które przewyższały ich pod każdym względem; łaknęli konfrontacji z potęgą, której nie znali; skazywali się na samobójcze misje z własnej woli, dążąc do naprawy świata kruszejącego u podstaw. Nie był zły na własną lekkomyślność - nie mógł, bo gdzieś podskórnie, nawet jeśli tłumił to nawarstwiającym się rozsądkiem, wierzył, że ich działania mogły ostatecznie zakończyć się powodzeniem. Lub chociaż jego substytutem.
- Czy cokolwiek jest teraz proste? - spytał retorycznie, nawet nie zauważając momentu, w którym zaczęli chwiać się na niestabilnym podłożu rozmowy zbudowanej z metafor, filozofii i niedopowiedzeń. Pokręcił głową, zaśmiał się w głos - znaczył jednak swój ton jakąś niedosłowną goryczą. - Myślisz, że zbierając siły, pokonaliśmy wszystkie z najcięższych przeszkód? Że najgorsze jest już za nami? - Nie, nie był zły, a już na pewno nie na Alana - jego słowa nie brzmiały złośliwością ani rozczarowaniem, a jedynie czymś na kształt bliżej nieokreślonego zmęczenia. Jakkolwiek się czuł, nie śmiał tego okazać; przedstawiał wyłącznie preludium do sporów, jakie niekiedy zdarzało mu się toczyć z samym sobą. - Dobrze wiesz, Alanie, na co wszyscy się piszemy. I jaką cenę przyjdzie niektórym z nas za to zapłacić - rzucił, opuszczając różdżkę; patrzył jeszcze, jak promień jego zaklęcia rozbija się na mocnej tarczy wyczarowanej przez Bennetta. - Ci, którzy nie są na to gotowi, nie zasililiby szeregów... - Zakonu, zatańczyło mu na końcu języka, ale z jakiegoś powodu powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos; kto wie, kto ich słuchał? - nie zasililiby naszych szeregów. - Znów uniósł różdżkę, jakby powoli przygotowując się do przyjęcia postawy pojedynkowej. - Cokolwiek się nie stanie, będziemy gotowi, nawet jeśli będzie wymagać to - zawahał się, ale być może tylko dlatego, że poszukiwał odpowiednich słów - ostatecznego poświęcenia. A ty, Alan? - spytał, unosząc na niego spojrzenie, które do tej pory błądziło niekiedy wśród zieleni uginających się źdźbeł traw, by zaraz pomknąć ku bezbrzeżnej szarości woalu ciemniejącego nieba. - Czy ty jesteś gotów? - I zaraz po tym wykonał pospieszny, choć dbały ruch nadgarstkiem, by rzucić zaklęcie. - Jinx - wypowiedział inkantację, końcem różdżki wskazując Bennetta.
- A Gwardzistów? - spytał niewylewnie, znajdując w sobie resztki pokładów beztroski - na (nie)szczęście wystarczające, by umiał wysilić się na ulotną chwilę tragikomicznej nonszalancji. Po chwili ta jednak zgasła, jakby Garrett utracił umiejętność droczenia się dłużej niż przez kilkanaście mknących szaleńczo sekund. W jakiś sposób tknęło go to, co usłyszał; każdego dnia zatracając się w walkach, które w duszy nazywał niezbędnymi bataliami do zadbania o lepsze jutro, zapominał, że nie dotyczyły one wszystkich - a przynajmniej nie tak bezpośrednio.
Chciał zaśmiać się: może lekko, może beztrosko, może z ironią, może po to, by oddychać skrajnym cynizmem; wypuścił jednak tylko nosem powietrze, jakby w geście niemego westchnienia. Był zmęczony - ostatnie wydarzenia odznaczały się bolesnym piętnem na duszach ich wszystkich, cięły ostrzem nie tylko ich nadgarstki, ale też wiarę w to, że będzie dobrze. Ale jakkolwiek nienawidził wojny, nie tęsknił za pokojem; wszak to właśnie w trakcie niego rodziły się największe intrygi, te, które sadowiły kanalie takie jak Grindelwald na stanowiskach dyrektorów edukacyjnych placówek, te, które sprawiały, że wysoko postawione osoby (omamione galeonami, szkodliwą ideologią, zaklęciami?) zachowywały się, jakby postradały zmysły. Alan miał rację - ich definicja słowa proste uległa przeinaczeniu, stała się hybrydą, utraciła pierwotny sens. Zmagali się z siłami, które przewyższały ich pod każdym względem; łaknęli konfrontacji z potęgą, której nie znali; skazywali się na samobójcze misje z własnej woli, dążąc do naprawy świata kruszejącego u podstaw. Nie był zły na własną lekkomyślność - nie mógł, bo gdzieś podskórnie, nawet jeśli tłumił to nawarstwiającym się rozsądkiem, wierzył, że ich działania mogły ostatecznie zakończyć się powodzeniem. Lub chociaż jego substytutem.
- Czy cokolwiek jest teraz proste? - spytał retorycznie, nawet nie zauważając momentu, w którym zaczęli chwiać się na niestabilnym podłożu rozmowy zbudowanej z metafor, filozofii i niedopowiedzeń. Pokręcił głową, zaśmiał się w głos - znaczył jednak swój ton jakąś niedosłowną goryczą. - Myślisz, że zbierając siły, pokonaliśmy wszystkie z najcięższych przeszkód? Że najgorsze jest już za nami? - Nie, nie był zły, a już na pewno nie na Alana - jego słowa nie brzmiały złośliwością ani rozczarowaniem, a jedynie czymś na kształt bliżej nieokreślonego zmęczenia. Jakkolwiek się czuł, nie śmiał tego okazać; przedstawiał wyłącznie preludium do sporów, jakie niekiedy zdarzało mu się toczyć z samym sobą. - Dobrze wiesz, Alanie, na co wszyscy się piszemy. I jaką cenę przyjdzie niektórym z nas za to zapłacić - rzucił, opuszczając różdżkę; patrzył jeszcze, jak promień jego zaklęcia rozbija się na mocnej tarczy wyczarowanej przez Bennetta. - Ci, którzy nie są na to gotowi, nie zasililiby szeregów... - Zakonu, zatańczyło mu na końcu języka, ale z jakiegoś powodu powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos; kto wie, kto ich słuchał? - nie zasililiby naszych szeregów. - Znów uniósł różdżkę, jakby powoli przygotowując się do przyjęcia postawy pojedynkowej. - Cokolwiek się nie stanie, będziemy gotowi, nawet jeśli będzie wymagać to - zawahał się, ale być może tylko dlatego, że poszukiwał odpowiednich słów - ostatecznego poświęcenia. A ty, Alan? - spytał, unosząc na niego spojrzenie, które do tej pory błądziło niekiedy wśród zieleni uginających się źdźbeł traw, by zaraz pomknąć ku bezbrzeżnej szarości woalu ciemniejącego nieba. - Czy ty jesteś gotów? - I zaraz po tym wykonał pospieszny, choć dbały ruch nadgarstkiem, by rzucić zaklęcie. - Jinx - wypowiedział inkantację, końcem różdżki wskazując Bennetta.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Poniekąd nie był zdziwiony, gdy odpowiedź została mu udzielona i dotarła do niego. Mimo tego po jego twarzy przez chwilę przemknęło zaskoczenie, które szybko zastąpił lekki, ciepły uśmiech. Gwardzista. Przecież dobrze wiedział, że Garrett nim zostanie (został?). Z wszystkich członków Zakonu Feniksa, z wszystkich innych znanych mu osób - przy nikim nie był tak pewien jak przy tym Weasleyu, którego po cichu uznawał za autorytet i przywódcę. Mimo tego zaskoczenie towarzyszyło mu przez krótki moment, choć wywołane nie informacją o tym, iż Garrett przeszedł próbę, a bardziej połączeniem nowego patronusa z wyjaśnieniem. W pierwszej chwili poczuł jednak rozczarowanie, może nawet złość. Dlaczego wiedza ta nie została udostępniona innym, nawet tym, którzy nie przeszli próby? Wyjaśnienie natomiast przyszło do niego szybko, nie potrzebując ubierania go w słowa. A po nim pojawiło się pytanie - jak wiele musieli z siebie oddać, by zgłębić tę wiedzę i zdobyć tę umiejętność?
- Masz ten przywilej bycia pierwszym Gwardzistą, którego widzę w akcji. - I o którym wiem, że jest Gwardzistą. Lekki uśmiech przyozdobił jego twarz, a wzrok na chwilę uniósł się ku górze, gdy z zaciekawieniem obserwował powolną, jakby niepewną wędrówkę chmur. Skoro pogoda odzwierciedlała ich uczucia i emocje - jak najbardziej miała prawo być niepewna. Pozwolił sobie na tę chwilę wyciszenia, a w międzyczasie między nimi zawisły słowa. Słowa pełne metafor, ukrytych znaczeń, może niezrozumienia? Owszem, czasy w których żyli były ciężkie; owszem, jego wiedza i świadomość była zaledwie ułamkiem tego, co wiedział Garrett i inni, podobnie jak umiejętności. Nie czuł się jednak dobrze z poczuciem, iż przy nim jest maleńki niczym pestka i może zostać w każdym momencie zdeptany. Nie czuł się dobrze z faktem, iż czuł się niczym dziecko i czuł się traktowany niczym dziecko. Gorycz wlewała się do niego powoli, w miarę im więcej słów Weasley z siebie wyrzucał. Choć podświadomie wiedział, że ten poniekąd miał rację. Jak chyba większość w myślach idealizował swoją osobę, stawiając się w różnych sytuacjach i zawsze wychodząc z nich bohatersko. Idealizował swoje możliwości, idealizował możliwości zakonu, ich wszystkich. A jak naprawdę było? I czy aby się o tym przekonać musieli stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem, które mogło odebrać im to, co mieli najcenniejsze - życia?
Pozwolił mu mówić do samego końca.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Garrettcie - odpowiedział dość ciepło, skutecznie uciszając gorycz, która wlała się w niego przed paroma chwilami. - Zdaję sobie sprawę z faktu, iż ciągle jesteśmy mali, nieświadomi, niczym dzieci bawiące się w piaskownicy. Wiem, że przeceniam nasze możliwości, wiem, że robię to nie tylko ja, ale... ale cóż innego możemy robić zamiast trwać, czekać i zbliżać się do siebie, by w momencie kulminacyjnym nie być pojedynczymi kamykami, a silną, twardą skałą? - Spojrzał na niego pytająco, kopiąc jakiś kamyk, który akurat znalazł się pod jego stopą. Ale czy tak naprawdę oczekiwał odpowiedzi na swoje słowa? - Wiem jak bardzo jestem nieświadom wielu rzeczy. I nic na to nie poradzę, mogę mieć tylko nadzieję na to, iż ta nieświadomość nie zabije ani mnie, ani nikogo z nas. - Zmrużył oczy, gdy na myśl od razu przyszły mu imiona i nazwiska tych, którzy odeszli. Czy ich także zabiła nieświadomość?
- Wydaje mi się, że jestem, ale czy na pewno? - mruknął nieco ciszej, ponownie przenosząc wzrok nad chmury. Te coraz gęściej kłębiły się nad ich głowami, ciemniejąc i niosąc mrok. I choć za ich sprawą atmosfera stawała się jeszcze bardziej ponura - myślał, że może polubić te miejsce. - Wydaje mi się, że to także jeden z powodów, przez który nie zostałem dopuszczony do próby. Nie mam nic do stracenia, Garrettcie. Nie mam nikogo, kogo chciałbym chronić nie dołączając do Gwardii. Lecz wydaje mi się, że właśnie ma niewiedza i nieświadomość są tym, przez co jeszcze nie powinienem do niej dołączyć. - Zaklęcie poszybowało i odbiło się od tarczy. Może wcale nie potrzebował ćwiczyć zaklęć obronnych?
- Protego! - Ponownie wykonał ruch dłonią, który odkąd zjawili się na polanie stawał się coraz mu bliższy. Nie dał się zaskoczyć, nauczony już, iż uważna, ciągła obserwacja może uratować mu skórę. A przynajmniej w przyszłości, bo w tym momencie ratować miała pośladki.
- Masz ten przywilej bycia pierwszym Gwardzistą, którego widzę w akcji. - I o którym wiem, że jest Gwardzistą. Lekki uśmiech przyozdobił jego twarz, a wzrok na chwilę uniósł się ku górze, gdy z zaciekawieniem obserwował powolną, jakby niepewną wędrówkę chmur. Skoro pogoda odzwierciedlała ich uczucia i emocje - jak najbardziej miała prawo być niepewna. Pozwolił sobie na tę chwilę wyciszenia, a w międzyczasie między nimi zawisły słowa. Słowa pełne metafor, ukrytych znaczeń, może niezrozumienia? Owszem, czasy w których żyli były ciężkie; owszem, jego wiedza i świadomość była zaledwie ułamkiem tego, co wiedział Garrett i inni, podobnie jak umiejętności. Nie czuł się jednak dobrze z poczuciem, iż przy nim jest maleńki niczym pestka i może zostać w każdym momencie zdeptany. Nie czuł się dobrze z faktem, iż czuł się niczym dziecko i czuł się traktowany niczym dziecko. Gorycz wlewała się do niego powoli, w miarę im więcej słów Weasley z siebie wyrzucał. Choć podświadomie wiedział, że ten poniekąd miał rację. Jak chyba większość w myślach idealizował swoją osobę, stawiając się w różnych sytuacjach i zawsze wychodząc z nich bohatersko. Idealizował swoje możliwości, idealizował możliwości zakonu, ich wszystkich. A jak naprawdę było? I czy aby się o tym przekonać musieli stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem, które mogło odebrać im to, co mieli najcenniejsze - życia?
Pozwolił mu mówić do samego końca.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Garrettcie - odpowiedział dość ciepło, skutecznie uciszając gorycz, która wlała się w niego przed paroma chwilami. - Zdaję sobie sprawę z faktu, iż ciągle jesteśmy mali, nieświadomi, niczym dzieci bawiące się w piaskownicy. Wiem, że przeceniam nasze możliwości, wiem, że robię to nie tylko ja, ale... ale cóż innego możemy robić zamiast trwać, czekać i zbliżać się do siebie, by w momencie kulminacyjnym nie być pojedynczymi kamykami, a silną, twardą skałą? - Spojrzał na niego pytająco, kopiąc jakiś kamyk, który akurat znalazł się pod jego stopą. Ale czy tak naprawdę oczekiwał odpowiedzi na swoje słowa? - Wiem jak bardzo jestem nieświadom wielu rzeczy. I nic na to nie poradzę, mogę mieć tylko nadzieję na to, iż ta nieświadomość nie zabije ani mnie, ani nikogo z nas. - Zmrużył oczy, gdy na myśl od razu przyszły mu imiona i nazwiska tych, którzy odeszli. Czy ich także zabiła nieświadomość?
- Wydaje mi się, że jestem, ale czy na pewno? - mruknął nieco ciszej, ponownie przenosząc wzrok nad chmury. Te coraz gęściej kłębiły się nad ich głowami, ciemniejąc i niosąc mrok. I choć za ich sprawą atmosfera stawała się jeszcze bardziej ponura - myślał, że może polubić te miejsce. - Wydaje mi się, że to także jeden z powodów, przez który nie zostałem dopuszczony do próby. Nie mam nic do stracenia, Garrettcie. Nie mam nikogo, kogo chciałbym chronić nie dołączając do Gwardii. Lecz wydaje mi się, że właśnie ma niewiedza i nieświadomość są tym, przez co jeszcze nie powinienem do niej dołączyć. - Zaklęcie poszybowało i odbiło się od tarczy. Może wcale nie potrzebował ćwiczyć zaklęć obronnych?
- Protego! - Ponownie wykonał ruch dłonią, który odkąd zjawili się na polanie stawał się coraz mu bliższy. Nie dał się zaskoczyć, nauczony już, iż uważna, ciągła obserwacja może uratować mu skórę. A przynajmniej w przyszłości, bo w tym momencie ratować miała pośladki.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alan Bennett' has done the following action : rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Zapewne powinien zażartować, że jest to dla niego zaszczytem - uśmiechnąć się inaczej niż pokątnie i odetchnąć pełną piersią. Ponoć to ból przypomina nam, że żyjemy; rozpaczliwe pieczenie rozoranych przedramion skrytych pod bandażem kotwiczyło go w rzeczywistości, nie pozwalając jego myślom czmychać ku rzeczom, które bałby się roztrząsać. Kiedyś znaczyły dla niego zbyt wiele - grubą kreską wyzbytą wątpliwości oddzielał wczorajsze dni od tego, kim był teraz, uznając Próbę za przełom. Przełom, który go skruszył - ale tylko po to, by wymodelować z niego osobę gotową do największych poświęceń.
Błądząc w aktualnych dylematach, nie miał racji - gubił się w otchłaniach nieodgadnionego nonsensu, nie rozumiejąc paradoksalnie wypełniającej go pustki. Jego myśli zdawały się odbijać echem; oddechy pobrzmiewały pogłosem. Błądził, choć do błądzenia nigdy nie potrafił się przyznać - uznawał za słabość kakofonie potknięć i zwątpień, starał się rozdzielać świat na czerń i biel, instynktownie ignorując wszystko, co znalazło się pomiędzy; nie mógł nie dostrzec jednak szarości, w których się zatracał, gubiąc to, kim właściwie był.
Może właśnie to było miarą poświęcenia - wyzbycie się samego siebie.
I tym razem w milczeniu wbijał spojrzenie w Alana, jednocześnie słuchając go i mając wrażenie, że słowa te przemykają gdzieś obok; nie miały znaczenia, znacząc jednak wiele i wyzbyte zostały sensu, w tej samej chwili go zachowując.
Nie wiedział - jednocześnie chcąc tego i nie pragnąc niczego mniej, szukając czegoś, czego i tak nie mógł znaleźć, dzieląc to, co było nierozłączne. Zatracanie się w paradoksach nigdy nie przychodziło mu z taką łatwością jak teraz; czuł się skłonny do czynienia rzeczy, o których nie chciał myśleć, postępowania wbrew własnej moralności i niezgodnie z tym, co było dla niego rozsądne. Przekraczając nieprzekraczalne, niemo zgodził się na poszukiwanie dalszych granic - więc naginał własne jestestwo do granic możliwości, mając nadzieję, że kiedyś je złamie; mogłoby to oznaczać, że oprócz pustej skorupy wyznawcy sprawiedliwości pozostała w nim krztyna człowieczeństwa. A co do tego wciąż miał wątpliwości - wątpliwości, które rozwieją się z czasem, rozejdą jak dym o wietrznym poranku; teraz jednak, gdy rany wciąż się jątrzyły, a Garrett nie znał niczego oprócz niepewności, zdawało mu się, że był to stan permanentny. Że zmienił się na stałe - że wcale nie upadł tylko po to, by w końcu się podnieść. To taka ironia, to taka gra słów; zagadka bez rozwiązania, historia bez puenty, cierpienie bez celu i gaśnięcie w ciemnościach - nigdy wcześniej nie czuł się tak bezbronny.
Samotność nie była tak piękna, jak malował ją Alan - a cierpienie tak zbawcze, jak sądził Garrett. Czuł się jak w pantomimie: brakowało mu słów, a jednocześnie wiedział, że i tak nie może ich wypowiedzieć. Chciał mówić i milczeć; czuć i wyzbyć się wszystkiego; tęsknić i ruszyć naprzód. Alan nie miał pojęcia, o czym mówi - a Garry wiedział, że byłby hipokrytą, gdyby zdecydował się mu to wytknąć.
- Niepotrzebna nam różdżka, która zawaha się przed rzuceniem zaklęcia - powiedział, lustrując go spojrzeniem; rany w skórze paliły, blizna nad brwią także nie zdołała się zagoić, a brak koniuszka małego palca doskwierał - do tego też będzie musiał się przyzwyczaić, jak do całej lawiny zmian. - Potrzeba ci nie ćwiczeń, a czasu. Tego osobiście nie mogę ci zaoferować - dodał ciszej, bez celu. Sam też już był zmęczony - nie tylko fizycznie, choć zmuszanie do walki wciąż wycieńczonego organizmu było błędem; brzemię tej rozmowy zaczynało na nim ciążyć i miał nadzieję, że Alan doświadczył czegoś podobnego - że gorzkie słowa, które padły, dadzą mu do myślenia.
- Protego - wypowiedział inkantację po raz ostatni, chcąc odbić promień własnego zaklęcia, które znów pomknęło w jego kierunku - a potem mając zamiar ostatecznie opuścić różdżkę. Z każdą chwilą coraz mocniej zaczynał podejrzewać, że Alan poprosił go o spotkanie nie przez wzgląd na walkę; trując się świadomością, że ktoś mógłby polegać na jego zdaniu, poczuł się słabiej. Nigdy nie pisał się na tego typu odpowiedzialność.
Błądząc w aktualnych dylematach, nie miał racji - gubił się w otchłaniach nieodgadnionego nonsensu, nie rozumiejąc paradoksalnie wypełniającej go pustki. Jego myśli zdawały się odbijać echem; oddechy pobrzmiewały pogłosem. Błądził, choć do błądzenia nigdy nie potrafił się przyznać - uznawał za słabość kakofonie potknięć i zwątpień, starał się rozdzielać świat na czerń i biel, instynktownie ignorując wszystko, co znalazło się pomiędzy; nie mógł nie dostrzec jednak szarości, w których się zatracał, gubiąc to, kim właściwie był.
Może właśnie to było miarą poświęcenia - wyzbycie się samego siebie.
I tym razem w milczeniu wbijał spojrzenie w Alana, jednocześnie słuchając go i mając wrażenie, że słowa te przemykają gdzieś obok; nie miały znaczenia, znacząc jednak wiele i wyzbyte zostały sensu, w tej samej chwili go zachowując.
Nie wiedział - jednocześnie chcąc tego i nie pragnąc niczego mniej, szukając czegoś, czego i tak nie mógł znaleźć, dzieląc to, co było nierozłączne. Zatracanie się w paradoksach nigdy nie przychodziło mu z taką łatwością jak teraz; czuł się skłonny do czynienia rzeczy, o których nie chciał myśleć, postępowania wbrew własnej moralności i niezgodnie z tym, co było dla niego rozsądne. Przekraczając nieprzekraczalne, niemo zgodził się na poszukiwanie dalszych granic - więc naginał własne jestestwo do granic możliwości, mając nadzieję, że kiedyś je złamie; mogłoby to oznaczać, że oprócz pustej skorupy wyznawcy sprawiedliwości pozostała w nim krztyna człowieczeństwa. A co do tego wciąż miał wątpliwości - wątpliwości, które rozwieją się z czasem, rozejdą jak dym o wietrznym poranku; teraz jednak, gdy rany wciąż się jątrzyły, a Garrett nie znał niczego oprócz niepewności, zdawało mu się, że był to stan permanentny. Że zmienił się na stałe - że wcale nie upadł tylko po to, by w końcu się podnieść. To taka ironia, to taka gra słów; zagadka bez rozwiązania, historia bez puenty, cierpienie bez celu i gaśnięcie w ciemnościach - nigdy wcześniej nie czuł się tak bezbronny.
Samotność nie była tak piękna, jak malował ją Alan - a cierpienie tak zbawcze, jak sądził Garrett. Czuł się jak w pantomimie: brakowało mu słów, a jednocześnie wiedział, że i tak nie może ich wypowiedzieć. Chciał mówić i milczeć; czuć i wyzbyć się wszystkiego; tęsknić i ruszyć naprzód. Alan nie miał pojęcia, o czym mówi - a Garry wiedział, że byłby hipokrytą, gdyby zdecydował się mu to wytknąć.
- Niepotrzebna nam różdżka, która zawaha się przed rzuceniem zaklęcia - powiedział, lustrując go spojrzeniem; rany w skórze paliły, blizna nad brwią także nie zdołała się zagoić, a brak koniuszka małego palca doskwierał - do tego też będzie musiał się przyzwyczaić, jak do całej lawiny zmian. - Potrzeba ci nie ćwiczeń, a czasu. Tego osobiście nie mogę ci zaoferować - dodał ciszej, bez celu. Sam też już był zmęczony - nie tylko fizycznie, choć zmuszanie do walki wciąż wycieńczonego organizmu było błędem; brzemię tej rozmowy zaczynało na nim ciążyć i miał nadzieję, że Alan doświadczył czegoś podobnego - że gorzkie słowa, które padły, dadzą mu do myślenia.
- Protego - wypowiedział inkantację po raz ostatni, chcąc odbić promień własnego zaklęcia, które znów pomknęło w jego kierunku - a potem mając zamiar ostatecznie opuścić różdżkę. Z każdą chwilą coraz mocniej zaczynał podejrzewać, że Alan poprosił go o spotkanie nie przez wzgląd na walkę; trując się świadomością, że ktoś mógłby polegać na jego zdaniu, poczuł się słabiej. Nigdy nie pisał się na tego typu odpowiedzialność.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Nie odpowiedział nic, choć początkowo poczuł się uderzony słowami, które wyleciały z gardła Garretta. Różdżka, która zawaha się przed rzuceniem zaklęcia rzeczywiście była różdżką na tyle nieprzewidywalną, niegodną zaufania, że wręcz stanowiącą balast, coś niepotrzebnego. Nie chciał być taką różdżką, lecz teraz zdał sobie sprawę z faktu, że prawdopodobnie w tym momencie byłby takową, gdyby spróbował dołączyć do Gwardii. Chciał wierzyć, że byłby najlepszą różdżką; taką, która rzuci każde zaklęcie z pożądanym, idealnym wręcz skutkiem. Ale nie był. Przez długo chciał wierzyć, że Zakon to ucieleśnienie dobra; dobra, które wystarczyło do naprawy świata. Ufał, że wystarczą ciche uczynki, ciche akcje, które nie ponosiły ofiar, a czyniły świat lepszym. Ostatnio jednak coraz dotkliwiej zdawał sobie sprawę z faktu, że walka o dobro znaczyła czasem wyzbycie się bezgranicznego dobra, skrzywdzenie kogoś lub odebranie mu życia. Nie był na to gotów i wiedział, że prawdopodobnie nie byłby w stanie rzucić zaklęcia, które miałoby kogoś zabić - jakkolwiek zła byłaby ta osoba.
Zacisnął więc usta w wąską linię, lecz nie odpowiedział nic, absolutnie nic. Początkowo chciał rzucić pełne determinacji ,,a więc stanę się dobrą różdżką", lecz powstrzymał się, nie chcąc rzucać słów na wiatr, gdy niepewność uderzyła w niego znienacka. Potem tylko uśmiechnął się lekko, spoglądając na Garretta i jego rude, przydługie kosmyki włosów, które wichrował wiatr krążący po polanie.
- Nie prosiłem o to spotkanie tylko po to, by ćwiczyć w celu nabycia praktyki potrzebnej do przejścia Próby. Chciałem ćwiczyć, by móc obronić siebie i innych jeżeli nadejdzie taka potrzeba. - Nieświadomie przekręcił głowę w bok, patrząc na Garretta i pozwalając, by cisza omiotła ich na kilka chwil. - Potrzebuję czasu i dam go sobie.
Odbił lecące w jego stronę zaklęcie; jasny promień magii znów poszybował w stronę Gwardzisty, jak gdyby chcąc wrócić do różdżki, która go stworzyła. Alan sam zdziwiony był swoimi umiejętnościami, choć było to jedynie protego. Jeszcze bardziej natomiast zdziwił się, gdy tarcza wyczarowana przez Weasleya nie zadziałała i jego własne zaklęcie ugodziło go, zwalając z nóg. Podszedł do niego i podał mu dłoń, pomagając podnieść się z ziemi.
- Następnym razem zgłoszę się do Ciebie na trening z zaklęć. - Schował różdżkę do kieszeni. - Albo miałem szczęście, albo sztuka rzucania zaklęć obronnych nie wypadła mi z głowy tak, jak sądziłem, a rzucałem je ostatnio w Hogwarcie. - - Uśmiechnął się, dość zadowolony z własnych wyników. - No, oprócz ostatniego spotkania klubu pojedynków.
Na dzisiaj koniec, na dzisiaj starczyło. Musiał odejść, przemyśleć sobie wszystko, wyciągnąć wnioski, przypomnieć słowa Garretta. Musiał pozwolić, by ubiegający i jakże potrzebny mu teraz czas, pomógł mu zebrać myśli i poukładać je. Bo bez tego jutro mogło nie nadejść.
zt
Zacisnął więc usta w wąską linię, lecz nie odpowiedział nic, absolutnie nic. Początkowo chciał rzucić pełne determinacji ,,a więc stanę się dobrą różdżką", lecz powstrzymał się, nie chcąc rzucać słów na wiatr, gdy niepewność uderzyła w niego znienacka. Potem tylko uśmiechnął się lekko, spoglądając na Garretta i jego rude, przydługie kosmyki włosów, które wichrował wiatr krążący po polanie.
- Nie prosiłem o to spotkanie tylko po to, by ćwiczyć w celu nabycia praktyki potrzebnej do przejścia Próby. Chciałem ćwiczyć, by móc obronić siebie i innych jeżeli nadejdzie taka potrzeba. - Nieświadomie przekręcił głowę w bok, patrząc na Garretta i pozwalając, by cisza omiotła ich na kilka chwil. - Potrzebuję czasu i dam go sobie.
Odbił lecące w jego stronę zaklęcie; jasny promień magii znów poszybował w stronę Gwardzisty, jak gdyby chcąc wrócić do różdżki, która go stworzyła. Alan sam zdziwiony był swoimi umiejętnościami, choć było to jedynie protego. Jeszcze bardziej natomiast zdziwił się, gdy tarcza wyczarowana przez Weasleya nie zadziałała i jego własne zaklęcie ugodziło go, zwalając z nóg. Podszedł do niego i podał mu dłoń, pomagając podnieść się z ziemi.
- Następnym razem zgłoszę się do Ciebie na trening z zaklęć. - Schował różdżkę do kieszeni. - Albo miałem szczęście, albo sztuka rzucania zaklęć obronnych nie wypadła mi z głowy tak, jak sądziłem, a rzucałem je ostatnio w Hogwarcie. - - Uśmiechnął się, dość zadowolony z własnych wyników. - No, oprócz ostatniego spotkania klubu pojedynków.
Na dzisiaj koniec, na dzisiaj starczyło. Musiał odejść, przemyśleć sobie wszystko, wyciągnąć wnioski, przypomnieć słowa Garretta. Musiał pozwolić, by ubiegający i jakże potrzebny mu teraz czas, pomógł mu zebrać myśli i poukładać je. Bo bez tego jutro mogło nie nadejść.
zt
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
12.11
Jeszcze w październiku Michael tęsknił do akcji w terenie. Miał dość porządkowania archiwum w klaustrofobicznych, tymczasowych kwaterach Biura Aurorów, albo prowadzenia błahych spraw w stylu „matka podejrzewa, że astronomiczny dziennik jej syna jest czarnomagiczny.” Wtedy perspektywa wypadu do Walii wydałaby mu się ekscytująca.
Ale teraz padało jak z cebra, a on był wysłany do lasu, w którym miał ścigać jakąś zielarkę, podobno sprzyjającą Grindelwaldowi. Jakby Biuro Aurorów nie miało jednak ważniejszych spraw. Pomaganie zaniepokojonym matkom młodych astronomów odbywało się jednak w Londynie. ZdaniemMinistra Malfoya najwyraźniej nie mieli nic lepszego do roboty, niż moknąć na walijskich łąkach.
W dodatku jego partnerem w sprawie został Richard Crabbe, zadufany dupek, który chełpił się swoją czystą krwią i miał mugolaka wyraźnie w pogardzie. Był jedyną osobą z Biura, której Mike szczerze nie znosił i sparowanie ich w akcji wydawało się ironią losu, lub po prostu złośliwością odpowiedzialnych za przydział zadań. Był z nimi jeszcze Peter, świeżak, który skończył kurs niecały rok temu. Michael miał biurko obok niego i całkiem się polubili - chyba był dla chłopaka swego rodzaju mentorem. Peter podlizywał się też trochę Crabbe’owi i pełnił mediatora dla nich obojga.
W trakcie koszmarnej podróży w burzy, porozumiewali się głównie za pośrednictwem młodzika. Anonimowy donos zapewnił im mapę do kryjówki czarownicy. W Ministerstwie nie byli pewni, czy to nie pułapka i dlatego wysłano tam aż trzech aurorów. Michael podejrzewał, że zastaną - w najlepszym razie - pustą chatę.
Droga wiodła przez Humorzastą Polanę, na której padał deszcz i rozbrzmiewały grzmoty. Tonks nie był pewien, czy szalejąca burza przyćmiła magię polany, czy też odzwierciedla ich stan ducha. Żaden z nich nie chciał tu być. Crabbe i Mike byli poirytowani i pełni zwątpienia, a Peter trochę przestraszony. Doszli na skraj polany, idąc dalej w las, który nie osłaniał ich dostatecznie przed deszczem
-Oznaczenie, takie jak na mapie! - wykrzyknął nagle młodzik, wskazując na symbol wyryty na pniu drzewa. Mike zmarszczył brwi - czyżby trop był prawdziwy?
Podążali za krętą ścieżką, wyznaczaną symbolami. Nikt nie potrzebował chyba oznaczeń, aby trafić do własnej chaty, ale jeśli wierzyć donosowi, u zielarki spotykali się zwolennicy Grindelwalda. Podobno przybywali tam też po zapasy czarnomagicznych mikstur. Może ułatwiła w ten sposób dostęp do siebie klientom.
Znaleźli w końcu niewielką ruderę. Gdyby zielarka miała trochę oleju w głowie, już dawno ulotniłaby się z całym majątkiem. Dlatego, gdy Tonks sprawnie otworzył drzwi Alohomorą, spodziewał się ujrzeć puste pomieszczenie. Dobrze, że trzymał w dłoniach różdżkę, bo pomimo zaskoczenia, od razu wycelował ją w stojącą na środku pomieszczenia czarownicę.
Stała nad dymiącym kociołkiem, a czarne, splątane włosy spływały jej po ramionach aż do talii. Jej szaty wyglądały na stare i znoszone, ale ona sama była młoda, dużo młodsza niż się spodziewał. Na ich widok uśmiechnęła się upiornie.
-Widziałam wasze przybycie, psy Ministerstwa. Biegu wydarzeń nie da się czasem zmienić. - wydęła pogardliwie wargi, wpatrując się prosto w Tonksa i ignorując pozostałą dwójkę.
Michael mógł wywnioskować z jej słów, że jest jasnowidzką, ale skupił się na czymś innym. Czymś, co nagle wzbudziło w nim przerażenie. Na zapachu. Peter i Crabbe tego nie czuli, a nawet jeśli, nie powiązaliby go z niczym. Tak pachniała piwnica Tonksa po pełni. Tak śmierdziały eliksiry tojadowe. Najwięcej zapachu gromadziło się jednak przy czarownicy, osiadając na jej włosach, wypływając z jej skóry. Patrzyła mu wyzywająco w oczy, nazwała go psem. Ona też czuła jego zapach, a może widziała w wizjach coś jeszcze. Ona też wiedziała.
-Rzuć różdżkę i poddaj się! - przerwał ciszę Crabbe. Celowali w nią wszyscy trzej. Ona w nich nie, ale trzymała różdżkę w ręku, skierowaną w dół.
-Biuro Aurorów, jesteś aresztowana w celu przesłuchania. - dodał przytomnie Michael. Nie mieli twardych dowodów na jej udział w zbrodniach Grindelwalda, ale chcieli zabrać ją do Londynu i poznać nazwiska jego innych sojuszników, jej klientów. Nie spodziewali się akcji w tym miejscu, spodziewali się niczego. Ale jeśli już, to miała być prosta akcja.
-Widziałam przeszłość, od której tchórzliwie uciekłeś, przeszłość, która dopadnie cię w najmniej spodziewanym momencie i nie zniesie kłamstwa…Widziałam, że byłbyś z nią szczęśliwy, gdybyś wtedy nie spisał wszystkiego na straty. - czarownica puściła mimo uszu ich słowa, recytując własne monotonnym tonem. Spojrzenie wlepiała w kociołek, tak jakby dym i woda układały się w przedziwne obrazy. Nie patrzyła na Tonksa, ale Michael był przekonany, że mówi do niego. Chyba nawet wiedział o czym, ale miał nadzieję, że to tylko jego paranoja, a czarownica blefuje, chcąc zyskać na czasie. Każdy miał jakąś dawną miłostkę, a jako doświadczona wróżbitka wiedziała zapewne, że wspomnienie nieszczęśliwej miłości we wszystkich poruszy czułą stronę. Nieskonsumowane, nagle przerwane zauroczenia, zawsze pozostawały w pamięci jako intensywne i idealne. Nie wkradały się do nich konflikty, nuda i codzienność. W sferze niespełnienia można było gdybać i roztrząsać alternatywne wersje rzeczywistości. Michael nie miał zamiaru. Zielarka chciała go tylko zdezorientować, więc gdy błyskawicznie podniosła rękę z różdżką - był gotowy.
-Petrificus Totalus!
-Avada Kedavra! - nie on jeden zachował czujność. Jego Petrificus trafił wiedźmę w tym samym momencie, co zielona wiązka z różdżki…Petera. Kobieta osunęła się na ziemię, a oni już nigdy nie dowiedzą się, jakie zaklęcie chciała na nich rzucić. Ani czy mogłaby powiedzieć im coś nowego o Grindelwaldzie.
Michael spojrzał na młodego aurora zszokowany. Takiej bezwzględności spodziewałby się prędzej po Crabbie. Był świadom, że od rządów Longbottoma aurorzy mogą używać Avady, ale myślał o tym w kategorii wyjątkowych przypadków, a ta sprawa była taka…błaha. Miał ją pod kontrolą, zdążyliby obezwładnić czarownicę zanim rzuciłaby swoje zaklęcie.
Peter nie wydawał się jednak zmieszany, tylko trochę przestraszony. Widząc, że wszyscy (poza denatką) są cali, posłał Tonskowi niepewny uśmiech. Mike wzdrygnąłby się, ale przypomniało mu się, jak we wrześniu sam zalecał Peterowi ostrożność i brak sentymentów. Nie spodziewał się, że młodzik tak szybko zrobi się bezwzględny.
-Oszaleliście?! Co z przesłuchaniem? - warknął na nich Crabbe, nieco poirytowany również tym, że jako jedyny z trójki nie zdążył zareagować.
-Daj młodemu spokój, to była samoobrona. - pomimo irracjonalnych i narastających wyrzutów sumienia po śmierci jasnowidzki, Michael stanął w obronie młodszego aurora. Podniosła różdżkę, chciała ich zaatakować, takie jest prawo. Musieli tylko…musieli tylko znaleźć dowody na czarną magię, żeby nie okazało się nagle, że prawo nie jest po ich stronie.
-Przeszukajmy chatę, może znajdziemy obciążające ją dowody i listę klientów. - zarządził Mike i aurorzy zabrali się do pracy. Tonks szedł za zapachem. Pierwszym, co przykuło jego uwagę, był zapas tojadu. Pozostali dwaj aurorzy byli pochłonięci pracą, więc szybko zwinął akonit do torby. Wciąż było mu głupio, że wiedźma była taka sama jak on, ale naiwnie nie chciał opierać tych wniosków na samym zapachu. Skonsultuje z kimś te składniki, a jeśli jego przypuszczenia były słuszne - pogrzebie sekret tej wiedźmy. Zostanie zapamiętana jako zwolenniczka Grindelwalda, nie potrzebuje gwoździa do trumny w postaci likantropii.
Przeszukiwał metodycznie laboratorium, znajdując trucizny oraz składniki przypuszczalnie stosowane do ich użycia. A także próbki czegoś, co wyglądało jak jad węża. Może spyta o to Elyon, dobrą znajomą swojej siostry?
-Księga czarnomagicznych zaklęć… - obwieścił Crabbe.
-…i list od czarnoksiężnika, którego zamknęliśmy w lipcu. - pochwalił się znaleziskiem Peter. Zielarka była zamieszana w czarną magię i powiązana z Grindelwaldem. Na pewno miała wobec nich złe zamiary. Dorwali i zabili dobrą osobę. Tylko dlaczego Michealowi było z tego powodu tak dziwnie ciężko do sercu?
Wracali przez polanę w posępnym milczeniu, niosąc ostrożnie torby z kruchymi (w przypadku mikstur) dowodami. Grzmoty umilkły, teraz padał na nich tylko rzęsisty deszcz. Spływając po policzkach, wydał się Michaelowi dziwnie słony. Jak łzy.
/zt
Jeszcze w październiku Michael tęsknił do akcji w terenie. Miał dość porządkowania archiwum w klaustrofobicznych, tymczasowych kwaterach Biura Aurorów, albo prowadzenia błahych spraw w stylu „matka podejrzewa, że astronomiczny dziennik jej syna jest czarnomagiczny.” Wtedy perspektywa wypadu do Walii wydałaby mu się ekscytująca.
Ale teraz padało jak z cebra, a on był wysłany do lasu, w którym miał ścigać jakąś zielarkę, podobno sprzyjającą Grindelwaldowi. Jakby Biuro Aurorów nie miało jednak ważniejszych spraw. Pomaganie zaniepokojonym matkom młodych astronomów odbywało się jednak w Londynie. Zdaniem
W dodatku jego partnerem w sprawie został Richard Crabbe, zadufany dupek, który chełpił się swoją czystą krwią i miał mugolaka wyraźnie w pogardzie. Był jedyną osobą z Biura, której Mike szczerze nie znosił i sparowanie ich w akcji wydawało się ironią losu, lub po prostu złośliwością odpowiedzialnych za przydział zadań. Był z nimi jeszcze Peter, świeżak, który skończył kurs niecały rok temu. Michael miał biurko obok niego i całkiem się polubili - chyba był dla chłopaka swego rodzaju mentorem. Peter podlizywał się też trochę Crabbe’owi i pełnił mediatora dla nich obojga.
W trakcie koszmarnej podróży w burzy, porozumiewali się głównie za pośrednictwem młodzika. Anonimowy donos zapewnił im mapę do kryjówki czarownicy. W Ministerstwie nie byli pewni, czy to nie pułapka i dlatego wysłano tam aż trzech aurorów. Michael podejrzewał, że zastaną - w najlepszym razie - pustą chatę.
Droga wiodła przez Humorzastą Polanę, na której padał deszcz i rozbrzmiewały grzmoty. Tonks nie był pewien, czy szalejąca burza przyćmiła magię polany, czy też odzwierciedla ich stan ducha. Żaden z nich nie chciał tu być. Crabbe i Mike byli poirytowani i pełni zwątpienia, a Peter trochę przestraszony. Doszli na skraj polany, idąc dalej w las, który nie osłaniał ich dostatecznie przed deszczem
-Oznaczenie, takie jak na mapie! - wykrzyknął nagle młodzik, wskazując na symbol wyryty na pniu drzewa. Mike zmarszczył brwi - czyżby trop był prawdziwy?
Podążali za krętą ścieżką, wyznaczaną symbolami. Nikt nie potrzebował chyba oznaczeń, aby trafić do własnej chaty, ale jeśli wierzyć donosowi, u zielarki spotykali się zwolennicy Grindelwalda. Podobno przybywali tam też po zapasy czarnomagicznych mikstur. Może ułatwiła w ten sposób dostęp do siebie klientom.
Znaleźli w końcu niewielką ruderę. Gdyby zielarka miała trochę oleju w głowie, już dawno ulotniłaby się z całym majątkiem. Dlatego, gdy Tonks sprawnie otworzył drzwi Alohomorą, spodziewał się ujrzeć puste pomieszczenie. Dobrze, że trzymał w dłoniach różdżkę, bo pomimo zaskoczenia, od razu wycelował ją w stojącą na środku pomieszczenia czarownicę.
Stała nad dymiącym kociołkiem, a czarne, splątane włosy spływały jej po ramionach aż do talii. Jej szaty wyglądały na stare i znoszone, ale ona sama była młoda, dużo młodsza niż się spodziewał. Na ich widok uśmiechnęła się upiornie.
-Widziałam wasze przybycie, psy Ministerstwa. Biegu wydarzeń nie da się czasem zmienić. - wydęła pogardliwie wargi, wpatrując się prosto w Tonksa i ignorując pozostałą dwójkę.
Michael mógł wywnioskować z jej słów, że jest jasnowidzką, ale skupił się na czymś innym. Czymś, co nagle wzbudziło w nim przerażenie. Na zapachu. Peter i Crabbe tego nie czuli, a nawet jeśli, nie powiązaliby go z niczym. Tak pachniała piwnica Tonksa po pełni. Tak śmierdziały eliksiry tojadowe. Najwięcej zapachu gromadziło się jednak przy czarownicy, osiadając na jej włosach, wypływając z jej skóry. Patrzyła mu wyzywająco w oczy, nazwała go psem. Ona też czuła jego zapach, a może widziała w wizjach coś jeszcze. Ona też wiedziała.
-Rzuć różdżkę i poddaj się! - przerwał ciszę Crabbe. Celowali w nią wszyscy trzej. Ona w nich nie, ale trzymała różdżkę w ręku, skierowaną w dół.
-Biuro Aurorów, jesteś aresztowana w celu przesłuchania. - dodał przytomnie Michael. Nie mieli twardych dowodów na jej udział w zbrodniach Grindelwalda, ale chcieli zabrać ją do Londynu i poznać nazwiska jego innych sojuszników, jej klientów. Nie spodziewali się akcji w tym miejscu, spodziewali się niczego. Ale jeśli już, to miała być prosta akcja.
-Widziałam przeszłość, od której tchórzliwie uciekłeś, przeszłość, która dopadnie cię w najmniej spodziewanym momencie i nie zniesie kłamstwa…Widziałam, że byłbyś z nią szczęśliwy, gdybyś wtedy nie spisał wszystkiego na straty. - czarownica puściła mimo uszu ich słowa, recytując własne monotonnym tonem. Spojrzenie wlepiała w kociołek, tak jakby dym i woda układały się w przedziwne obrazy. Nie patrzyła na Tonksa, ale Michael był przekonany, że mówi do niego. Chyba nawet wiedział o czym, ale miał nadzieję, że to tylko jego paranoja, a czarownica blefuje, chcąc zyskać na czasie. Każdy miał jakąś dawną miłostkę, a jako doświadczona wróżbitka wiedziała zapewne, że wspomnienie nieszczęśliwej miłości we wszystkich poruszy czułą stronę. Nieskonsumowane, nagle przerwane zauroczenia, zawsze pozostawały w pamięci jako intensywne i idealne. Nie wkradały się do nich konflikty, nuda i codzienność. W sferze niespełnienia można było gdybać i roztrząsać alternatywne wersje rzeczywistości. Michael nie miał zamiaru. Zielarka chciała go tylko zdezorientować, więc gdy błyskawicznie podniosła rękę z różdżką - był gotowy.
-Petrificus Totalus!
-Avada Kedavra! - nie on jeden zachował czujność. Jego Petrificus trafił wiedźmę w tym samym momencie, co zielona wiązka z różdżki…Petera. Kobieta osunęła się na ziemię, a oni już nigdy nie dowiedzą się, jakie zaklęcie chciała na nich rzucić. Ani czy mogłaby powiedzieć im coś nowego o Grindelwaldzie.
Michael spojrzał na młodego aurora zszokowany. Takiej bezwzględności spodziewałby się prędzej po Crabbie. Był świadom, że od rządów Longbottoma aurorzy mogą używać Avady, ale myślał o tym w kategorii wyjątkowych przypadków, a ta sprawa była taka…błaha. Miał ją pod kontrolą, zdążyliby obezwładnić czarownicę zanim rzuciłaby swoje zaklęcie.
Peter nie wydawał się jednak zmieszany, tylko trochę przestraszony. Widząc, że wszyscy (poza denatką) są cali, posłał Tonskowi niepewny uśmiech. Mike wzdrygnąłby się, ale przypomniało mu się, jak we wrześniu sam zalecał Peterowi ostrożność i brak sentymentów. Nie spodziewał się, że młodzik tak szybko zrobi się bezwzględny.
-Oszaleliście?! Co z przesłuchaniem? - warknął na nich Crabbe, nieco poirytowany również tym, że jako jedyny z trójki nie zdążył zareagować.
-Daj młodemu spokój, to była samoobrona. - pomimo irracjonalnych i narastających wyrzutów sumienia po śmierci jasnowidzki, Michael stanął w obronie młodszego aurora. Podniosła różdżkę, chciała ich zaatakować, takie jest prawo. Musieli tylko…musieli tylko znaleźć dowody na czarną magię, żeby nie okazało się nagle, że prawo nie jest po ich stronie.
-Przeszukajmy chatę, może znajdziemy obciążające ją dowody i listę klientów. - zarządził Mike i aurorzy zabrali się do pracy. Tonks szedł za zapachem. Pierwszym, co przykuło jego uwagę, był zapas tojadu. Pozostali dwaj aurorzy byli pochłonięci pracą, więc szybko zwinął akonit do torby. Wciąż było mu głupio, że wiedźma była taka sama jak on, ale naiwnie nie chciał opierać tych wniosków na samym zapachu. Skonsultuje z kimś te składniki, a jeśli jego przypuszczenia były słuszne - pogrzebie sekret tej wiedźmy. Zostanie zapamiętana jako zwolenniczka Grindelwalda, nie potrzebuje gwoździa do trumny w postaci likantropii.
Przeszukiwał metodycznie laboratorium, znajdując trucizny oraz składniki przypuszczalnie stosowane do ich użycia. A także próbki czegoś, co wyglądało jak jad węża. Może spyta o to Elyon, dobrą znajomą swojej siostry?
-Księga czarnomagicznych zaklęć… - obwieścił Crabbe.
-…i list od czarnoksiężnika, którego zamknęliśmy w lipcu. - pochwalił się znaleziskiem Peter. Zielarka była zamieszana w czarną magię i powiązana z Grindelwaldem. Na pewno miała wobec nich złe zamiary. Dorwali i zabili dobrą osobę. Tylko dlaczego Michealowi było z tego powodu tak dziwnie ciężko do sercu?
Wracali przez polanę w posępnym milczeniu, niosąc ostrożnie torby z kruchymi (w przypadku mikstur) dowodami. Grzmoty umilkły, teraz padał na nich tylko rzęsisty deszcz. Spływając po policzkach, wydał się Michaelowi dziwnie słony. Jak łzy.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
16 kwietnia
Wiosenna Walia to miejsce bliskie sercu. Trawa rosła tu bujna i zielona, nawet jeśli zima była sroga i nieprzyjemna. Naenia martwiła się o stan drzew. Mówi się, że zima to czas śmierci - nagie, puste gałęzie, bez ptaków, bez liści przywoływały smutne obrazy. Jednak biała pani nie miała przynosić końca, była uosobieniem dającego energię snu. Jeśli sen był orzeźwiający, flora budziła się piękna i zielona. Jednak listopadowe burze zabrały drzewom mnóstwo gałęzi, raniąc drzewa do szpiku. Ich korzenie sięgały jednak głęboko, więc niestraszne były najgorsze wiatry. To one dawały dębom ich siłę, ich stałość, sprawiały, że lasy nie zmieniały się ani przez chwilę. Martwiła się, że ta zima da w kość drzewom Lancashire, jednak te obudziły się silne i zdrowe jak zwykle - mech nadal był chłodny, ale w płucach czuć było wiosnę. Najcudowniejszy zapach na świecie - zapach rodzącego się życia.
Żaden ród nie miał bliżej do Walii niż Ollivanderowie. Dzisiaj wydawało się tutaj tak spokojnie, jak niemal nigdy. Naenia nie udzielała się w konflikcie, jednak nawet gdyby to robiła, podejrzewała, że nikt by jej nie spytał czy rzeczywiście to robi. Za dużo było w niej spokoju by podejrzewać, że angażowała się w konflikty, nawet te ogromne.
Postawiła stopę na pięknej łące, pełnej wiosennych kwiatów, a trawę przeczesał łagodny, ciepły wiatr, zaczepnie szurając po materiale brązowej spódnicy. Jakby chciał się bawić. Przymknęła oczy. Niebo przysłoniła warstwa miękkich, jasnych chmur, przez które delikatnie przebijały pojedyncze promienie słońca. Wiatr był bardzo spokojny, nawet nie porywał włosów do tańca, a powietrze wypełniło się zapachem świeżej trawy. Choć niemal nie świeciło słońce, chmury nie zwiastowały deszczu. - Wiosenne spotkania nie mogą być milsze. - powiedziała, po czym odwróciła się do mężczyzny. Niesamowite, jego muśnięta słońcem skóra przyciągała jej uwagę. Trudno było przejść obok tego choćby bez spojrzenia rzuconego choćby od niechcenia. Przy nim wyglądała jakby została ulepiona z mleka. Tak, mleka z odrobiną płatków czekoladowych rzuconych przez rzeźbiarza niedbale, by przyozdobiły zbyt jasną skórę. - Czy to nie prawda, przyjacielu?
Gość
Gość
Spojrzenie jasnych, niebieskich oczu pozostawało niewzruszone na otaczającą je naturę. Było także zamknięte, by zmęczenie nie stało się temat trosk towarzyszki, choć inne symptomy tego stanu dało się zauważyć bez większego trudu. Wsparty na rękach, wystawiał twarz do słońca, siedząc tuż obok swojej towarzyszki. Fale ciepła muskały skórę, wzbudzając w nim to przyjemne uczucie spokoju, którego doznawał, gdy choć na chwilę pozwalał codziennym problemom odpłynąć i nie nękać przemęczonej świadomości. Głębokie wdechy, choć głośne, zdawały zawsze towarzyszyć Zachary'emu w takich chwilach. Dziś jednak, taktownie wyciszył je, zażywając nie tyle beztroskiej laby, co stymulującego towarzystwa lady Ollivander. Być może to fakt, że była siostrą Ulyssesa, a może samo to, kim była, działało na niego w taki sposób. Nie potrafił wyjaśnić ścieżki, którą pokonali, poznając się. Oboje zachowywali się co najmniej dziwnie, pozostając sam na sam te pierwsze kilka-, kilkanaście razy, aż osiągnęli konsensus pozwalający na swobodę ograniczoną jedynie odebranym wychowaniem.
— Jest tak spokojnie — odpowiedział, jeszcze przez chwilę nie otwierając oczu. Słyszał ją doskonale, był niemal w stanie wyobrazić sobie, gdzie stała, jakie wykonywała gesty w tej ciszy, którą obdarowała ich polana. Owy spokój uosabiał z lekkimi powiewami wiatru szarpiącym za cienki szal, wichrzącym włosy. Choć nie odmalowywało się na nim szczęście, był pewien, że słońce pozostawało zasługą Naeni. Ich dwa charaktery tworzyły magiczną równowagę przed nadmiarem gorąca jak i atakiem chłodu bądź deszczu. To w zupełności wystarczało; przynajmniej teraz, kiedy odpoczywał, kiedy nabierał ochoty położenia się w trawie i zapadnięcia w drzemkę, czego zrobić nie mógł. W zamian sięgnął ku butom z zamiarem zdjęcia ich, odstawienia na boku. Dotychczas bosą stopą doświadczał jedynie miękkich dywanów oraz ciepłych podłóg rezydencji. Tutaj rodziła się w nim obawa, lecz znikła, gdy spojrzał na Naenię oraz jej poczynania.
— Kiedy ostatni raz mieliśmy tyle swobody, Naeniu? — zapytał cicho, wstając, by zająć miejsce tuż obok niej. W niewielkiej odległości, by bliskość pozostała odczuwalna, lecz granica intymności przetrwała nienaruszona, jakby znajdowali się poza zasadami i regułami wytyczającymi ich ścieżki.
— Jest tak spokojnie — odpowiedział, jeszcze przez chwilę nie otwierając oczu. Słyszał ją doskonale, był niemal w stanie wyobrazić sobie, gdzie stała, jakie wykonywała gesty w tej ciszy, którą obdarowała ich polana. Owy spokój uosabiał z lekkimi powiewami wiatru szarpiącym za cienki szal, wichrzącym włosy. Choć nie odmalowywało się na nim szczęście, był pewien, że słońce pozostawało zasługą Naeni. Ich dwa charaktery tworzyły magiczną równowagę przed nadmiarem gorąca jak i atakiem chłodu bądź deszczu. To w zupełności wystarczało; przynajmniej teraz, kiedy odpoczywał, kiedy nabierał ochoty położenia się w trawie i zapadnięcia w drzemkę, czego zrobić nie mógł. W zamian sięgnął ku butom z zamiarem zdjęcia ich, odstawienia na boku. Dotychczas bosą stopą doświadczał jedynie miękkich dywanów oraz ciepłych podłóg rezydencji. Tutaj rodziła się w nim obawa, lecz znikła, gdy spojrzał na Naenię oraz jej poczynania.
— Kiedy ostatni raz mieliśmy tyle swobody, Naeniu? — zapytał cicho, wstając, by zająć miejsce tuż obok niej. W niewielkiej odległości, by bliskość pozostała odczuwalna, lecz granica intymności przetrwała nienaruszona, jakby znajdowali się poza zasadami i regułami wytyczającymi ich ścieżki.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
23 V 1957
Czuł, że prędzej czy później wojna stanie się jeszcze bardziej krwawa. Jeśli wszelki opór w samym Londynie ustanie, wówczas zbrodnicze działania zwyrodnialców rozleją się na cały kraj. Wcale nie był zaskoczony tym, że wróg szuka nowych sojuszników, to bardziej wybór na takowych olbrzymów jakoś mu nie pasował do konserwatywnych przekonań, jakimi ponoć kierowali się poplecznicy samozwańczego lorda. Najwidoczniej pogarda wobec rzekomo gorszych stworzeń mogła schodzić na drugi plan, jeśli istniała możliwość wykorzystania ich podczas starać. Zakon Feniksa musiał jak najszybciej położyć kres podobnym dążeniom szaleńców, jednak pokrzyżowanie im szyków było trudnym zadaniem, kiedy zostali pozbawienie dostępu do informacji skrywanych w ministerialnych archiwach. Kieran rozważał możliwość wdarcia się do Brytyjskiego Ministerstwa Magii, jednak obawiał się tego, że w przypadku niepowodzenia stanie się tym, który pogrąży towarzyszy. Podjął decyzję o wykorzystaniu znajomości, choć z pierwszym dniem kwietnia większość zaufanych ludzi pożegnała się z pracą w Ministerstwie. Jakich chorych czasów dożyli, że za przejawy moralności dobrych ludzi szkalowano. W kwietniu wysłał list do działającego z nim w ramach zdelegalizowanego Biura Aurorów Hopkirka, aby ten poprosił w jego imieniu swoją pracującą w Departamencie Kontroli Nad Magicznym Stworzeniami siostrę o zdobycie informacji na temat grupy olbrzymów z Walii. Dopiero po miesiącu otrzymał odpowiedź, uzyskując konkretne dane, które zmusiły go do ślęczenia nad mapami przez kilka godzin.
Walijskie plemię olbrzymów osiadło w obrębie Gór Kambryjskich. Nawet ministerialne organy, których zadaniem było monitowanie ruchów tych wielkich istot, nie miały całkowicie pewnych informacji odnośnie tego, gdzie dokładnie można spotkać całe plemię. Ścisły rejon ich przebywania został wytypowany na podstawie zauważenie pojedynczych przedstawiciel gatunku w okolicy. Na główną siedzibę typowany był szczyt Snowdon, który często okalały gęste mgły i gdzie można było odnaleźć wiele jaskiń.
Kwadrans przed wybiciem godziny dwudziestej trzeciej Kieran zjawił się przy jeziorze. Pod kurtką miał sweter, pod nim koszulę, a pod nią jeszcze cienki podkoszulek. Spodnie były wystarczająco grube, aby chronić przed zimnem i zarazem skrojone tak, żeby swobodnie było się ruszać. Stopy wcisnął w wełniane skarpety, potem włożył buty z grubą, twardą podeszwą, spodziewając się na wyższych partiach szczytów kamienistego podłoża. Miał ze sobą również plecak, gdzie spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Czekał chwilę, póki nie dotarł do niego trzask zwiastujący czyjeś przybycie przy wykorzystaniu teleportacji. Skierował swoje kroki ku zlewającej się z ciemnością nocy sylwetce, po zmniejszeniu dystansu
– To nie będzie łatwa droga – powtórzył to, o czym wspomniał już w liście. Nawet jeśli stwierdzał oczywistość, chciał przestrzec czarownicę przed trudami tej wędrówki. – Musimy liczyć tylko na siłę swoich nóg. – Zgonie z wiadomościami o olbrzymach, jakie padły na ostatnim spotkaniu Zakonu z ust osób bardziej obeznanych z naturą tych stworzeń, zdołał się o nich dowiedzieć, że wykazują sporą nieufność wobec magii. Najzwyczajniej w świecie bały się tego, czego nie mogły w żaden sposób kontrolować, wszak nie potrafiły dzierżyć w swych dłoniach różdżek. – Jeśli masz coś ciężkiego do niesienia, możesz to dodać mi – dodał jeszcze tuż przed wyruszeniem.
| ekwipunek: różdżka i torba, w której można znaleźć złożoną mapę, kompas, suchy prowiant, zapasowy płaszcz, eliksiry – Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106), Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117), Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 20), Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20),
etap I misji – przejście całej drogi do rejonu, gdzie może znajdować się plemię olbrzymów; od jeziora Llyn Cwellyn do szczytu Snowdon
Czuł, że prędzej czy później wojna stanie się jeszcze bardziej krwawa. Jeśli wszelki opór w samym Londynie ustanie, wówczas zbrodnicze działania zwyrodnialców rozleją się na cały kraj. Wcale nie był zaskoczony tym, że wróg szuka nowych sojuszników, to bardziej wybór na takowych olbrzymów jakoś mu nie pasował do konserwatywnych przekonań, jakimi ponoć kierowali się poplecznicy samozwańczego lorda. Najwidoczniej pogarda wobec rzekomo gorszych stworzeń mogła schodzić na drugi plan, jeśli istniała możliwość wykorzystania ich podczas starać. Zakon Feniksa musiał jak najszybciej położyć kres podobnym dążeniom szaleńców, jednak pokrzyżowanie im szyków było trudnym zadaniem, kiedy zostali pozbawienie dostępu do informacji skrywanych w ministerialnych archiwach. Kieran rozważał możliwość wdarcia się do Brytyjskiego Ministerstwa Magii, jednak obawiał się tego, że w przypadku niepowodzenia stanie się tym, który pogrąży towarzyszy. Podjął decyzję o wykorzystaniu znajomości, choć z pierwszym dniem kwietnia większość zaufanych ludzi pożegnała się z pracą w Ministerstwie. Jakich chorych czasów dożyli, że za przejawy moralności dobrych ludzi szkalowano. W kwietniu wysłał list do działającego z nim w ramach zdelegalizowanego Biura Aurorów Hopkirka, aby ten poprosił w jego imieniu swoją pracującą w Departamencie Kontroli Nad Magicznym Stworzeniami siostrę o zdobycie informacji na temat grupy olbrzymów z Walii. Dopiero po miesiącu otrzymał odpowiedź, uzyskując konkretne dane, które zmusiły go do ślęczenia nad mapami przez kilka godzin.
Walijskie plemię olbrzymów osiadło w obrębie Gór Kambryjskich. Nawet ministerialne organy, których zadaniem było monitowanie ruchów tych wielkich istot, nie miały całkowicie pewnych informacji odnośnie tego, gdzie dokładnie można spotkać całe plemię. Ścisły rejon ich przebywania został wytypowany na podstawie zauważenie pojedynczych przedstawiciel gatunku w okolicy. Na główną siedzibę typowany był szczyt Snowdon, który często okalały gęste mgły i gdzie można było odnaleźć wiele jaskiń.
Kwadrans przed wybiciem godziny dwudziestej trzeciej Kieran zjawił się przy jeziorze. Pod kurtką miał sweter, pod nim koszulę, a pod nią jeszcze cienki podkoszulek. Spodnie były wystarczająco grube, aby chronić przed zimnem i zarazem skrojone tak, żeby swobodnie było się ruszać. Stopy wcisnął w wełniane skarpety, potem włożył buty z grubą, twardą podeszwą, spodziewając się na wyższych partiach szczytów kamienistego podłoża. Miał ze sobą również plecak, gdzie spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Czekał chwilę, póki nie dotarł do niego trzask zwiastujący czyjeś przybycie przy wykorzystaniu teleportacji. Skierował swoje kroki ku zlewającej się z ciemnością nocy sylwetce, po zmniejszeniu dystansu
– To nie będzie łatwa droga – powtórzył to, o czym wspomniał już w liście. Nawet jeśli stwierdzał oczywistość, chciał przestrzec czarownicę przed trudami tej wędrówki. – Musimy liczyć tylko na siłę swoich nóg. – Zgonie z wiadomościami o olbrzymach, jakie padły na ostatnim spotkaniu Zakonu z ust osób bardziej obeznanych z naturą tych stworzeń, zdołał się o nich dowiedzieć, że wykazują sporą nieufność wobec magii. Najzwyczajniej w świecie bały się tego, czego nie mogły w żaden sposób kontrolować, wszak nie potrafiły dzierżyć w swych dłoniach różdżek. – Jeśli masz coś ciężkiego do niesienia, możesz to dodać mi – dodał jeszcze tuż przed wyruszeniem.
| ekwipunek: różdżka i torba, w której można znaleźć złożoną mapę, kompas, suchy prowiant, zapasowy płaszcz, eliksiry – Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106), Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117), Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 20), Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20),
etap I misji – przejście całej drogi do rejonu, gdzie może znajdować się plemię olbrzymów; od jeziora Llyn Cwellyn do szczytu Snowdon
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czy sądziła, że wszystko potoczy się aż tak źle? Od wielu miesięcy miała coraz czarniejsze myśli o przyszłości, jednakże rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej krwawa i okrutna od wyobrażeń Poppy. Łudziła się, że najgorsze mieli za sobą, pokonali wszak anomalie, lecz wojnę przegrywali. Ulice coraz gęściej spływały krwią. Nie potrafiła się z tym pogodzić i coraz częściej płakała.
O konieczności odnalezienia olbrzymów dowiedziała się później niż wszyscy. W kwietniu po raz pierwszy nie była obecna podczas obrad Zakonu Feniksa, przez rodzinne problemy, czego żałowała, lecz miała nadzieję, że zostanie jej to wybaczone - nie porzuciła swoich obowiązków. Kiedy tylko Kieran zwrócił się do niej w sprawie choroby olbrzymów, o których zdołał się dowiedzieć, od razu obiecała mu swoją pomoc i różdżkę.
W umówione miejsce panna Pomfrey dotarła jako druga, lecz o czasie. Nie zwykła się spóźniać. Mrok wokół niej rozpraszało światło Lumos, którego użyła jedynie po to, by odnaleźć spojrzeniem Kierana i aby on sam przekonał się z kim ma do czynienia. Prezentowała się inaczej niż zwykle. Pierwszy raz w życiu mógł ujrzeć uzdrowicielkę... w spodniach. Zdecydowała się na mugolskie ubranie, ze względu na niechęć olbrzymów do magii, a także na ten niekobiecy strój, bo Kieran ostrzegał, że przed nimi długa i trudna droga. Nie mogła wędrować po walijskich wzgórzach w spódnicy i pantoflach. Od swych mugolskich krewniaczek, pracujących na roli, pożyczyła trochę ubrań. Grube, długie spodnie, pod którymi miała rajstopy, wiązane buty za kostkę, a na grzbiecie kurtkę, pod nią sweter i koszulę. Wszystko w stonowanych barwach - zieleniach i brązach. Ciemne włosy związała w warkocz. Przez ramię miała przewieszoną sporą torbę, do której zapakowała sporo fiolek z eliksirami, maściami, różnego rodzaju ziołami i właściwie to wszystkim, co mogło im się przydać. Zabrała też ze sobą księgę o anatomii olbrzymów i kilka przyrządów, które mogła wykorzystać, by je przebadać - o ile w ogóle wyrażą na to zgodę.
- Dam sobie radę - odpowiedziała Poppy, choć wcale nie była tego taka pewna. Kondycję miała naprawdę kiepską, o ile nie beznadziejną, prędko łapała zadyszkę i przy bieganiu dostawała kolki pod żebrami. Musiała sobie jednak poradzić. Wyspała się w ciągu dnia (nie bez pomocy eliksirów, bo inaczej przez stres nie mogłaby zmrużyć oka) i zjadła porządną kolację. - Będę wdzięczna - mruknęła, podając Rineheartowi swoją torbę, która była z tym wszystkim... Ciężka. - Proszę wybaczyć, ale nie wiedziałam co może się nam przydać. Nigdy nie miałam do czynienia z tymi stworzeniami i wolałam się przygotować na każdą ewentualność... Przez ostatnie dni przetrząsnęłam biblioteki w poszukiwaniu informacji o nich. Przeczytałam wszystko co mogłam. Wielu badało naturę olbrzymów, ale właściwie niewielu udzielało im jakiejkolwiek pomocy... Zwykle wcale też wcale jej od czarodziejów nie chcieli... - mówiła cicho Poppy, gdy pod osłoną nocy ruszyli w drogę. Wygasiła światło Lumos i schowała różdżkę do kieszeni. Tak jak mówił Kieran - musieli powstrzymywać się od używania magii.
Żałowała tego zwłaszcza, gdy z nieba runął rzęsisty deszcz. Na całe szczęście już wcześniej rzuciła na swoje ubrania kilka drobnych uroków, które sprawiły, że materiały stały się nieprzemakalne i utrzymywały ciepło w tę chłodną noc. - Opisali, oczywiście, kilka chorób, do których starałam się przygotować, ale nie mamy zbyt wielu informacji o objawach, bym mogła dopasować je do którejkolwiek z nich... A może to jeszcze coś zupełnie innego... - martwiła się, spoglądając na Kierana.
W głosie Poppy rozbrzmiewała niepewność. Wiedziała, że olbrzymy są potężne, silne i odporne na czary. Do tego wyjątkowo niechętne, by obcować z czarodziejami, zaś Rineheart, choć był czarodziejem potężnym i silnym, również nie miał doświadczenia z magicznymi stworzeniami. Martwiła się jak ich dwójka sobie poradzi, bo jeśli olbrzymy zareagują agresją... Nie będzie dla aurora żadną pomocą. Musieli być jednak dobrej myśli i podjąć ryzyko - pomimo wszystko. Nie mogli pozwolić, by Rycerze Walpurgii zdobyli tak miażdżącą przewagę.
| mam przy sobie różdżkę, suchy prowiant, torbę, a w niej eliksiry, zioła, maści, księgę o anatomii olbrzymów, przyrządy medyczne
eliksiry:
- Wywar Wzmacniający (stat. 12, 2 porcje)
- Wywar ze szczuroszczeta (4 porcje, stat. 20)
- Wywar wzmacniający (2 porcji, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, E 20)
- Antidotum podstawowe (2 porcje, E 20)
O konieczności odnalezienia olbrzymów dowiedziała się później niż wszyscy. W kwietniu po raz pierwszy nie była obecna podczas obrad Zakonu Feniksa, przez rodzinne problemy, czego żałowała, lecz miała nadzieję, że zostanie jej to wybaczone - nie porzuciła swoich obowiązków. Kiedy tylko Kieran zwrócił się do niej w sprawie choroby olbrzymów, o których zdołał się dowiedzieć, od razu obiecała mu swoją pomoc i różdżkę.
W umówione miejsce panna Pomfrey dotarła jako druga, lecz o czasie. Nie zwykła się spóźniać. Mrok wokół niej rozpraszało światło Lumos, którego użyła jedynie po to, by odnaleźć spojrzeniem Kierana i aby on sam przekonał się z kim ma do czynienia. Prezentowała się inaczej niż zwykle. Pierwszy raz w życiu mógł ujrzeć uzdrowicielkę... w spodniach. Zdecydowała się na mugolskie ubranie, ze względu na niechęć olbrzymów do magii, a także na ten niekobiecy strój, bo Kieran ostrzegał, że przed nimi długa i trudna droga. Nie mogła wędrować po walijskich wzgórzach w spódnicy i pantoflach. Od swych mugolskich krewniaczek, pracujących na roli, pożyczyła trochę ubrań. Grube, długie spodnie, pod którymi miała rajstopy, wiązane buty za kostkę, a na grzbiecie kurtkę, pod nią sweter i koszulę. Wszystko w stonowanych barwach - zieleniach i brązach. Ciemne włosy związała w warkocz. Przez ramię miała przewieszoną sporą torbę, do której zapakowała sporo fiolek z eliksirami, maściami, różnego rodzaju ziołami i właściwie to wszystkim, co mogło im się przydać. Zabrała też ze sobą księgę o anatomii olbrzymów i kilka przyrządów, które mogła wykorzystać, by je przebadać - o ile w ogóle wyrażą na to zgodę.
- Dam sobie radę - odpowiedziała Poppy, choć wcale nie była tego taka pewna. Kondycję miała naprawdę kiepską, o ile nie beznadziejną, prędko łapała zadyszkę i przy bieganiu dostawała kolki pod żebrami. Musiała sobie jednak poradzić. Wyspała się w ciągu dnia (nie bez pomocy eliksirów, bo inaczej przez stres nie mogłaby zmrużyć oka) i zjadła porządną kolację. - Będę wdzięczna - mruknęła, podając Rineheartowi swoją torbę, która była z tym wszystkim... Ciężka. - Proszę wybaczyć, ale nie wiedziałam co może się nam przydać. Nigdy nie miałam do czynienia z tymi stworzeniami i wolałam się przygotować na każdą ewentualność... Przez ostatnie dni przetrząsnęłam biblioteki w poszukiwaniu informacji o nich. Przeczytałam wszystko co mogłam. Wielu badało naturę olbrzymów, ale właściwie niewielu udzielało im jakiejkolwiek pomocy... Zwykle wcale też wcale jej od czarodziejów nie chcieli... - mówiła cicho Poppy, gdy pod osłoną nocy ruszyli w drogę. Wygasiła światło Lumos i schowała różdżkę do kieszeni. Tak jak mówił Kieran - musieli powstrzymywać się od używania magii.
Żałowała tego zwłaszcza, gdy z nieba runął rzęsisty deszcz. Na całe szczęście już wcześniej rzuciła na swoje ubrania kilka drobnych uroków, które sprawiły, że materiały stały się nieprzemakalne i utrzymywały ciepło w tę chłodną noc. - Opisali, oczywiście, kilka chorób, do których starałam się przygotować, ale nie mamy zbyt wielu informacji o objawach, bym mogła dopasować je do którejkolwiek z nich... A może to jeszcze coś zupełnie innego... - martwiła się, spoglądając na Kierana.
W głosie Poppy rozbrzmiewała niepewność. Wiedziała, że olbrzymy są potężne, silne i odporne na czary. Do tego wyjątkowo niechętne, by obcować z czarodziejami, zaś Rineheart, choć był czarodziejem potężnym i silnym, również nie miał doświadczenia z magicznymi stworzeniami. Martwiła się jak ich dwójka sobie poradzi, bo jeśli olbrzymy zareagują agresją... Nie będzie dla aurora żadną pomocą. Musieli być jednak dobrej myśli i podjąć ryzyko - pomimo wszystko. Nie mogli pozwolić, by Rycerze Walpurgii zdobyli tak miażdżącą przewagę.
| mam przy sobie różdżkę, suchy prowiant, torbę, a w niej eliksiry, zioła, maści, księgę o anatomii olbrzymów, przyrządy medyczne
eliksiry:
- Wywar Wzmacniający (stat. 12, 2 porcje)
- Wywar ze szczuroszczeta (4 porcje, stat. 20)
- Wywar wzmacniający (2 porcji, stat. 20)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, E 20)
- Antidotum podstawowe (2 porcje, E 20)
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Doceniał to, że czarownica usłuchała jego rady i przygotowała się do tej wędrówki również należycie pod względem ubioru. Zapewne nie było to zbyt kulturalne, jednak dość długim spojrzeniem obdarzył wybrane przez nią buty. Na pierwszy rzut oka wydały mu się odpowiednie, wystarczająco grube podeszwy rzeczywiście mogły przetrwać w jednym kawałku przez cały kilkugodzinny marsz. Mieli przynajmniej tyle szczęścia, że wcale nie ruszali w jakieś niesamowicie wysokie szczyty, na końcu których panuje wieczna zmarzlina. Dzięki wcześniejszemu rozeznaniu Kieran wiedział jak wytyczone są ścieżki i na początku drogi zamierzał obrać tą najłagodniejszą. Również nie zamierzał wraz z uzdrowicielką nacierać na te pionowe ściany, kiedy nie mogli pozwolić sobie na korzystanie z magii podczas wspinaczki.
W poczynione przez Poppy inne przygotowania nie śmiał wątpić, bo nie był obeznany w dziedzinach, na których znała się ona. Miał jakieś wiadomości z zakresu zielarstwa i znał kilka najprostszych zaklęć leczniczych, ale to w żadnej mierze nie mogło pomóc przy ustaleniu, jaka to choroba dręczy walijskie plemię olbrzymów, a co dopiero w odnalezieniu na nią remedium. Postanowił więc, że zrobi wszystko, aby zapewnić uzdrowicielce bezpieczeństwo, chciał również jak najbardziej ułatwić jej tę wędrówkę. Bez wahania przyjął od niej torbę; dla niej mogła stanowić ogromny ciężar, dla niego wcale nie ważyła dużo. Przerzucił gruby pas przez ramię, starając się zrównoważyć spoczywające na jego barkach pakunki. – Nawet mnie cieszy ciężar tej torby, bo jakoś tak uspokaja mnie myśl, że w razie potrzeby znajdziemy w niej to, co może okazać się potrzebne – niezbyt umiejętnie dobranymi słowami chciał dodać towarzyszce otuchy.
Sama droga już i tak była wymagająca, ale gdy z nieba runął deszcz, warunki stały się jeszcze trudniejsze. Mieli poruszać się nocą, teraz jeszcze narażeni na opady. Mimo to Kieran, niezrażony stanem pogody, wyruszył w kierunku górskiego łańcucha, najpierw zamierzając obejść jezioro i wzdłuż jednego z wartkich strumieni ominąć większość wzgórz. – Sama chęć pomocy jest bardzo znacząca – odparł spokojnie na wyrażone przez czarownicę wątpliwości, choć nie bardzo wiedział, czy to jest w ogóle potrzebne. Wierzył w jej umiejętności, jego jakoś udało jej się poskładać. Tylko że on nie był olbrzymem, choć całkiem pokaźnych rozmiarów z niego jegomość. – Będziemy poruszać się doliną. Ominiemy dwa najbliższe szczyt, potem musimy przejść przez kolejny, by już ruszyć prosto na właściwą górę – zrelacjonował pokrótce ich plan działania. Chciał jak najdłużej trzymać się płaskiej powierzchni, aby przynajmniej na początku nie musieli się zbytnio męczyć. – Olbrzymy najczęściej widywane były przy Snowdon – dodał jeszcze, aby uargumentować podjętą przez siebie decyzję. Potem już niewiele mówił, skupił się na marszu. Udało im się sprawnie przejść obok jeziora, minięcie pierwszego szczytu zajęło im może jedną chwilę dłużej, niż gdyby przemierzył ten dystans sam. Starał się dostosować do spokojniejszego tempa czarownicy. Najprostszy etap mieli za sobą, dlatego Kieran przystanął na chwilę i spojrzał wprost na Poppy, aby sprawdzić jak ten na razie niewielki wysiłek na nią wpłynął. On pomimo noszonego bagażu nie złapał nawet zadyszki. – Będziemy co godzinę robić krótki postój – zapewnił ją o możliwości złapania tchu, choć nie zamierzał precyzyjnie odmierzać czasu, w razie potrzeby zawsze mogła mu zgłosić chęć przystanięcia. Mimo wszystko za kolejnym szczytem mieli wchodzić już coraz wyżej, a potem trochę zejść, by przejść na kolejną górę. – Gdybyś jednak potrzebowała chwili, mów śmiało.
Sam wyciągnął ze swojej torby metalowy termos i upił z niego wody, nim ruszył dalej. Potem maszerowali wzdłuż strumienia, póki ten nie skręcił nagle i umknął w przeciwnym kierunku niż zmierzali. W pewnym momencie Kieran wprowadził Poppy na wydeptaną ścieżkę i energicznym krokiem ruszył przed siebie, choć co chwila upewniał się, czy aby nie zostawia jej za bardzo z tyłu. Poczuł się odsłonięty na otwartej przestrzeni, kiedy walijskie stoki pozostawały nagie, pokryte wrzosowiskami i torfowiskami, gdzieniegdzie przecięte żwirowymi ścieżkami. W czasie takiego deszczu po wielkich i gładkich kamieniach tylko by się ślizgali, ale i tak musieli uważnie stawiać kroki. Nadal ograniczał ich mrok nocy, to nie miało się szybko zmienić.
Przed natarciem na pierwszy szczyt, jaki stanowił jedyną przeszkodę do następnej góry, zrobili kolejny postój. Kieran oznajmił jak blisko już są celu i ile czasu minęło. Potem przeszli bokiem ogromnego wzniesienia, wchodząc coraz wyżej, póki nie mieli dobrego widoku na Snowdon, którego górne pasmo nawet nocą okalała mgła za sprawą czarodziejskiej ingerencji, a wszystko po to, by ukryć obecność olbrzymów przed mugolami. – Jeszcze ta góra, Poppy – zakomunikował spokojnie, ścierając z twarzy krople deszczu. – Trzymasz się?
Odpoczywanie w deszczu nie było komfortowe, tak jak i jedzenia kanapki, po którą Kieran sięgnął, nie zamierzając dogadywać się z magicznymi stworzeniami z pustym żołądkiem. Napoił się wodą i po rozciągnięciu ramion znów ruszył w drogę. Im wyżej się znajdowali, tym trudniej było, nawet jeśli nie wspinali się po niezwykle stromym zboczu. Tutaj jednak pojawiało się więcej głazów, aż w końcu podłoże z roślinnego przeszło w kamienne. – Nie poślizgnij się – ostrzegł ją przezornie. W trakcie próby dotarcia prawie na samą górę napotkali jaskinię, z której wnętrza wydobywało się jakieś światło. Rineheart przystanął, zastanawiając się, czy powinni wejść od razu, póki z głębi pieczary ni wydobyło się coś na kształt żałosnego jęku przepełnionego boleścią. – Wchodzimy – zadecydował, w międzyczasie oddając Poppy jej torbę, bo miała większą wiedzą na temat tego, co w niej ma i do czego dane przedmioty mogą się przydać. Wszedł do środka pierwszy, nie wyciągając różdżki z kieszeni, choć trzymał rękę w pogotowiu. Musiał wejść głębiej, aby rozeznać się w sytuacji, rozglądał się przy tym na wszystkie strony.
| etap II misji – spotkanie z olbrzymami w jaskini
rzut na spostrzegawczość (poziom III, + 60)
W poczynione przez Poppy inne przygotowania nie śmiał wątpić, bo nie był obeznany w dziedzinach, na których znała się ona. Miał jakieś wiadomości z zakresu zielarstwa i znał kilka najprostszych zaklęć leczniczych, ale to w żadnej mierze nie mogło pomóc przy ustaleniu, jaka to choroba dręczy walijskie plemię olbrzymów, a co dopiero w odnalezieniu na nią remedium. Postanowił więc, że zrobi wszystko, aby zapewnić uzdrowicielce bezpieczeństwo, chciał również jak najbardziej ułatwić jej tę wędrówkę. Bez wahania przyjął od niej torbę; dla niej mogła stanowić ogromny ciężar, dla niego wcale nie ważyła dużo. Przerzucił gruby pas przez ramię, starając się zrównoważyć spoczywające na jego barkach pakunki. – Nawet mnie cieszy ciężar tej torby, bo jakoś tak uspokaja mnie myśl, że w razie potrzeby znajdziemy w niej to, co może okazać się potrzebne – niezbyt umiejętnie dobranymi słowami chciał dodać towarzyszce otuchy.
Sama droga już i tak była wymagająca, ale gdy z nieba runął deszcz, warunki stały się jeszcze trudniejsze. Mieli poruszać się nocą, teraz jeszcze narażeni na opady. Mimo to Kieran, niezrażony stanem pogody, wyruszył w kierunku górskiego łańcucha, najpierw zamierzając obejść jezioro i wzdłuż jednego z wartkich strumieni ominąć większość wzgórz. – Sama chęć pomocy jest bardzo znacząca – odparł spokojnie na wyrażone przez czarownicę wątpliwości, choć nie bardzo wiedział, czy to jest w ogóle potrzebne. Wierzył w jej umiejętności, jego jakoś udało jej się poskładać. Tylko że on nie był olbrzymem, choć całkiem pokaźnych rozmiarów z niego jegomość. – Będziemy poruszać się doliną. Ominiemy dwa najbliższe szczyt, potem musimy przejść przez kolejny, by już ruszyć prosto na właściwą górę – zrelacjonował pokrótce ich plan działania. Chciał jak najdłużej trzymać się płaskiej powierzchni, aby przynajmniej na początku nie musieli się zbytnio męczyć. – Olbrzymy najczęściej widywane były przy Snowdon – dodał jeszcze, aby uargumentować podjętą przez siebie decyzję. Potem już niewiele mówił, skupił się na marszu. Udało im się sprawnie przejść obok jeziora, minięcie pierwszego szczytu zajęło im może jedną chwilę dłużej, niż gdyby przemierzył ten dystans sam. Starał się dostosować do spokojniejszego tempa czarownicy. Najprostszy etap mieli za sobą, dlatego Kieran przystanął na chwilę i spojrzał wprost na Poppy, aby sprawdzić jak ten na razie niewielki wysiłek na nią wpłynął. On pomimo noszonego bagażu nie złapał nawet zadyszki. – Będziemy co godzinę robić krótki postój – zapewnił ją o możliwości złapania tchu, choć nie zamierzał precyzyjnie odmierzać czasu, w razie potrzeby zawsze mogła mu zgłosić chęć przystanięcia. Mimo wszystko za kolejnym szczytem mieli wchodzić już coraz wyżej, a potem trochę zejść, by przejść na kolejną górę. – Gdybyś jednak potrzebowała chwili, mów śmiało.
Sam wyciągnął ze swojej torby metalowy termos i upił z niego wody, nim ruszył dalej. Potem maszerowali wzdłuż strumienia, póki ten nie skręcił nagle i umknął w przeciwnym kierunku niż zmierzali. W pewnym momencie Kieran wprowadził Poppy na wydeptaną ścieżkę i energicznym krokiem ruszył przed siebie, choć co chwila upewniał się, czy aby nie zostawia jej za bardzo z tyłu. Poczuł się odsłonięty na otwartej przestrzeni, kiedy walijskie stoki pozostawały nagie, pokryte wrzosowiskami i torfowiskami, gdzieniegdzie przecięte żwirowymi ścieżkami. W czasie takiego deszczu po wielkich i gładkich kamieniach tylko by się ślizgali, ale i tak musieli uważnie stawiać kroki. Nadal ograniczał ich mrok nocy, to nie miało się szybko zmienić.
Przed natarciem na pierwszy szczyt, jaki stanowił jedyną przeszkodę do następnej góry, zrobili kolejny postój. Kieran oznajmił jak blisko już są celu i ile czasu minęło. Potem przeszli bokiem ogromnego wzniesienia, wchodząc coraz wyżej, póki nie mieli dobrego widoku na Snowdon, którego górne pasmo nawet nocą okalała mgła za sprawą czarodziejskiej ingerencji, a wszystko po to, by ukryć obecność olbrzymów przed mugolami. – Jeszcze ta góra, Poppy – zakomunikował spokojnie, ścierając z twarzy krople deszczu. – Trzymasz się?
Odpoczywanie w deszczu nie było komfortowe, tak jak i jedzenia kanapki, po którą Kieran sięgnął, nie zamierzając dogadywać się z magicznymi stworzeniami z pustym żołądkiem. Napoił się wodą i po rozciągnięciu ramion znów ruszył w drogę. Im wyżej się znajdowali, tym trudniej było, nawet jeśli nie wspinali się po niezwykle stromym zboczu. Tutaj jednak pojawiało się więcej głazów, aż w końcu podłoże z roślinnego przeszło w kamienne. – Nie poślizgnij się – ostrzegł ją przezornie. W trakcie próby dotarcia prawie na samą górę napotkali jaskinię, z której wnętrza wydobywało się jakieś światło. Rineheart przystanął, zastanawiając się, czy powinni wejść od razu, póki z głębi pieczary ni wydobyło się coś na kształt żałosnego jęku przepełnionego boleścią. – Wchodzimy – zadecydował, w międzyczasie oddając Poppy jej torbę, bo miała większą wiedzą na temat tego, co w niej ma i do czego dane przedmioty mogą się przydać. Wszedł do środka pierwszy, nie wyciągając różdżki z kieszeni, choć trzymał rękę w pogotowiu. Musiał wejść głębiej, aby rozeznać się w sytuacji, rozglądał się przy tym na wszystkie strony.
| etap II misji – spotkanie z olbrzymami w jaskini
rzut na spostrzegawczość (poziom III, + 60)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Humorzasta polana, Walia
Szybka odpowiedź