Louise de Voyer
Nazwisko matki: Black
Miejsce zamieszkania: Londyn, Anglia
Czystość krwi: Czysta
Status majątkowy: Średniozamożna
Zawód: Ścigająca Os z Wimbourne
Wzrost: 168cm
Waga: 52kg
Kolor włosów: Ciemny brąz
Kolor oczu: Niemal czarne
Znaki szczególne: Lodowate, przeszywające wręcz spojrzenie. Niezwykła zwinność i precyzja - zarówno w quidditchu jak i w pozostałych uprawianych sportach.
10¾ cala, dość sztywna, jakaranda, pazur garboroga
Akademia Magii Beauxbatons (Smoki)
-
Widok brutalnie mordowanego członka rodziny bądź innej bliskiej mi osoby
Zapach powietrza po burzy, morskiej bryzy, drewna orzechowego
Siebie i resztę drużyny, zdobywających puchar Mistrzostw Świata w Quidditchu
Quidditchem, Magicznymi Stworzeniami, Sztuką wszelakiego rodzaju, Czarno magicznymi Artefaktami.
Oczywiście OSOM
Latam, poluję, jeżdżę konno, pojedynkuję się, gram na pianinie, czytam, popijam wino
Każdej po trochu
Crystal Reed
Are you insane like me? Been in pain like me?
Bought a hundred dollar bottle of champagne like me?
De Voyer, jedna z najstarszych, bo sięgająca swoich korzeni roku już 1700, rodzin w północnej Francji. Niegdyś mogąca szczycić się swoją przynależnością do ścisłej grupy rodów arystokratycznych, czarodziei o błękitnej krwi, zamożnych i opływających w dostatek. Niestety na skutek działań wojenno-politycznych oraz coraz częstszemu wżenianiu się w ród panien o krwi innej niż szlachetna, de Voyerowie utracili swój herb i na zawsze zostali skreśleni z odpowiednika angielskiej listy rodów arystokratycznych. Fakt ten nieodwracalnie odmienił życie byłych członków śmietanki towarzyskiej - w efekcie przynosząc im zdolność trzeźwego myślenia i twardego stąpania po ziemi. Od tego czasu zaczęli więc nieco krytyczniej spoglądać na czarodziei niższych krwią czy rangą społeczną, dbając by dobre imię naszej rodziny nie ucierpiało już nigdy więcej. Pomimo ogromnej straty jaką odnieśli, de Voyer'owie po dziś dzień zajmują wysokie stanowiska we Francuskim Ministerstwie Magii a ich opinia na dany temat zdaje się ciągle być w cenie. Francuska rodzina stara się zachowywać pozytywne stosunki z innymi - choć czasem, nawet przy najszczerszych chęciach nie jest to łatwe.
Maj. Jeden z najpiękniejszych, wiosennych miesięcy nie tylko we Francji ale i w całej Europie. Po mroźnych, burzowych i często mglistych miesiącach występujących na początku roku, przychodzi czas na tej jeden szczególny w którym natura wraca do życia a słońce wznosi się coraz wyżej, wabiąc spragnionych ciepła swoimi promieniami i zachęcając ich do coraz częstszego opuszczania czterech ścian na rzecz przebywania na świeżym powietrzu. Tak też i moja matka Apodis, wiedziona wizją przyjemnego popołudniowego spaceru o mały włos nie wydała mnie na świat wśród różanych krzewów, zdobiących nasz ogród. Na szczęście mój ojciec, który niemal w każdej sytuacji potrafił zachować zimną krew, zjawił się w odpowiedniej chwili by ocenić, że żona w żadnym razie nie nadaje się do transportu i jednym skinieniem różdżki, wezwał magomedyków. Na świat więc przyszłam całkiem przyzwoicie, wśród poduszek, skaczącej wokół łóżka służki i niemiłosiernych krzyków mojej rodzicielki, która mimo że przeżywała właśnie swój trzeci poród, nie odczuwała różnicy pomiędzy nim a pierwszym, choć przez długi czas próbowano karmić ją opowieściami o tym, że z każdym kolejnym dzieckiem ów nieprzyjemne zdarzenie przebiega łagodniej. Kiedy jednak oddano mnie w jej ramiona, w jej głowie nie pałętała się już żadna inna myśl jak ta, że trzyma na rękach jedną z najpiękniejszych istot na ziemi. Przestałam płakać tak, szybko jak tylko mnie do siebie przytuliła a widok moich wielkich, ciemnobrązowych oczu w których głębi spokojnie mogłaby utonąć był widokiem, który sprawił że zakochała się we mnie nieodwracalnie. Dwudziesty pierwszy maj zapisał się więc w w historii jako jeden z lepszych dni życia, zarówno państwa de Voyer jak i całej rodziny.
Słodkie lata dzieciństwa upływały mi w niczym niezmąconej beztrosce i miłości pod czujnym okiem matki oraz mojej starszej siostry Colette, która niczym zaczarowana nową, malutką laleczką starała się nie opuszczać mnie ani na krok, mimo że sama była ode mnie zaledwie o kilka lata starsza. Dość szybko postawiłam swoje pierwsze kroki, wypowiedziałam pierwsze słowo a w przejawie posiadania mocy, stłukłam rodową wazę mojej matki którą wniosła razem z posagiem wychodząc za mojego ojca. Apodis - bo tak miała na imię - pochodziła z angielskiego rodu szlacheckiego, który bardziej niż korzyści płynące z zawieranych umów, cenił sobie czystość krwi płynącej w jego potomkach. Podejrzewam więc, że gdyby nie fakt, że moją ukochana matka była już czwartą córką a wizja dobrego zamążpójścia nie oddalała się z każdym następnym rokiem - nawet cały, posiadany przez mojego ojca majątek, kontakty i dobra opinia, nie byłyby mu w stanie zapewnić choćby możliwości starania się o rękę panny Black. Tak więc gdy moja droga rodzicielka zastała swój rodowy skarb w kawałkach nie większych niż ziarenka grochu, cóż powinnam tu napisać, że dostała szału, zaklęła pod nosem (choć przecież damie nie wypada) lub zachlipała bidulka nad pozostałościami pamiątki nic takiego nie miało miejsca, wystarczyło jedno spojrzenie, kiedy tylko jej wzrok napotkał parę ogromnych, ciemnobrązowych oczu, tak uparcie się w nią wpatrujących cała złość i gorycz odeszły, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia - i tak już było zawsze. Ilekroć zrobiłam coś czego nie powinnam, umyśle bądź też i nie, choć zazwyczaj górowała opcja pierwsza, ani matka ani ojciec nie potrafili się na mnie złościć, w efekcie odpuszczając mi moje małe - póki co - przewinienia.
Oczywiście w marę upływu czasu, oprócz całkiem sporej ilości win na koncie, których liczba rosła nieubłaganie z dnia na dzień, rosłam i ja. Okrągła buźka zaczynała się wysmuklać, po pućkach za które tak uwielbiali mnie tarmosić nie było już prawie śladu a moje brązowe loczki stawały się coraz dłuższe; tylko oczy pozostawały bez zmian, tak samo duże w pięknym odcieniu ciemnego brązu a ich głębia nie pozwalała rozmówcy, bądź przypadkowemu obserwatorowi skupić się na niczym innym jak właśnie na nich. Byłam niezwykle drobnym dzieckiem, wydawałam się delikatna i łatwa do uszkodzenia, może dlatego cała rodzina drżała nade mną za każdym razem gdy nowe pomysły uderzały do mojej nierozsądnej głowy.
Stawałam się jednak coraz starsza, zabawa lalkami czy psocenie rodzicom przynosić tą samą radość co wcześniej a nauka języków obcych i etykiety nie tak nudna, jak się z początku mogła wydawać. Jedynie polowania, szermierka i loty na miotle stanowiły stałą, niezmienną przyjemność. Wtedy też po raz pierwszy spojrzałam na Colette inaczej, nie jak na starszą siostrę która gania za mną pilnując bym nie zrobiła sobie krzywdy, lecz jak na autorytet, kogoś kim chciałabym się stać. Od zawsze zachowywała się tak poprawnie, grzecznie, nie przysparzała rodzicom niemal żadnych zmartwień a przynajmniej nie tych których dostarczałam im ja i zawsze ale to zawsze dostawała to czego chciała, co właściwie pociągało mnie w jej osobie najbardziej. Pragnienie zbliżenia się i bycia choć w drobnym calu podobną do niej sprawiło, że starsza siostra w zaledwie parę tygodni zmieniła się w niemożny do skalania wzór, autorytet w każdej dziedzinie a w późniejszych latach zyskała tytuł mentora. Cokolwiek bowiem nie miałam uczynić, zawsze zwracałam się o radę do Colette, nie ważna była ranga sprawy, przychodziłam do niej z każdą nawet niemającą większego znaczenia decyzją bo to jej zdanie, jej i nikogo innego z domowników, liczyło się najbardziej.
Tak jak i reszta rodzeństwa, zarówno tego starszego jak i później młodszego, uczęszczałam do prestiżowej szkoły jaką była Akademii Magii Beuxbatons położona w wysokich szczytach Alp we Francji. Już na pierwszym roku dałam popis swoich umiejętności latania, dzięki któremu to, dostałam się do szkolnej drużyny quidditcha, zajmując pozycję ścigającej. Pomimo (jak powszechnie twierdzono) wrodzonych predyspozycji do tego sportu, czekało mnie jeszcze wiele, wylanych łez, stłuczeń oraz ciężkich godzin treningu, nim osiągnę wymarzoną formę i będę mogła choćby pomarzyć o dostaniu się do drużyny krajowej. Oczywiście poza rozgrywaniem meczy i katowaniem swojego ciała na wszelakich treningach, uczęszczałam również na lekcje. Tak więc oprócz quidditcha, szczególnie upodobaniem z mojej strony, cieszyły się ONMS i Zaklęcia; jednak dla pozostałych przedmiotów również starałam poświęcać (lub choćby udawać, że to robię) jakąś część swojej uwagi. Nie będzie więc dla nikogo zaskoczeniem kiedy napiszę, że bez najmniejszego problemu przechodziłam z klasy do klasy, końcowe egzaminy niemal zawsze zdając na poziomie przynajmniej zadowalającym - dając tym samym niektórym powody do zazdrości, innym do podziwu. Nigdy bowiem nie miałam problemów z nawiązywaniem nowych znajomości, jednak wychowana w takich a nie innych wartościach które zabraniały nam lub wręcz obrzydzały kontakty z czarodziejami niższej rangą krwi niż nasza, otaczałam się wąskim, starannie wyselekcjonowanym gronem osób, wybranych już na początku rozpoczęcia nauki w Beuxbatons, które z czasem obdarzyłam dozą sympatii, wbrew temu czego powszechnie uczono nas w domu. Pomimo wielkich starań, głównie ze względu na Colette, zachowywania spokoju i ignorowania tych, którzy na moja uwagę nie zasługują, zdarzało mi się nie raz i nie dwa odwarknąć w stronę nieprzychylnych komentarzy lub po prostu, z pełną premedytacją samej rozpocząć słowny pojedynek z którego zazwyczaj wychodziłam zwycięsko. Uchodziłam więc za dość arogancką, pewną siebie dziewczynę, która nieznajomych obdarzała jedynie lodowatym, taksującym spojrzeniem a wszelakie próby nawiązania rozmowy, ucinała stanowczo już w zarodku. Trzeba było się więc mocno natrudzić, by dotrzeć do mojej obojętnej osoby i przekonać ją, że kontakt ten będzie miał w ogóle jakąś wartość. Nie wychodziłam bowiem z założenia, że w moim życiu potrzeba mi kogokolwiek więcej niż starszej siostry i kuzyna, który choć z początku nie wzbudzał mojego zainteresowania, z czasem stał się jedną z dwóch najbliższych mi osób za którymi teraz, poszłabym najgłębsze odmęty piekieł. Nie trzeba było więc być geniuszem by zorientować się, że nasza trójca stanowi swego rodzaju jedność; jesteśmy nierozłączni a więź jaka nas łączy nie jest jedynie oparta na pokrewieństwie, lecz wspólnych ideałach, celach i zrozumieniu jakiego nie dostałam nigdy od nikogo innego jak właśnie od nich. Pomimo różnicy wieku nie mieliśmy żadnego problemu z komunikacją, którą teraz moglibyśmy prowadzić jedynie za pomocą spojrzeń lecz nim do tego doszło, spędziliśmy sporo czasu razem, docierając się wzajemnie i ucząc się siebie nawzajem. Jeśli na początku byłam ich małą księżniczką, niezdarnie stawiającą pierwsze kroki w stronę dorosłości którą należało otoczyć opieką i wziąć pod swoje skrzydła, tak im bliżej było mi do ukończenia szkoły tym bardziej stawałam się im równa a w ich spojrzeniu można było dostrzec swego rodzaju dumę. Może to właśnie za sprawą mojej osobowości oraz zaufania jakim mnie darzyli, zdecydowali się odkryć przede mną swoją małą tajemnicę a zauważywszy pozytywną reakcje z mojej strony, postanowili pokazać mi w całości, uroki płynące z władania czarną magią zaraz przed tym, nim na zawsze opuścili rodzinną Francję. François bowiem ożenił się z jakąś zmanierowaną panną pochodzenia angielskiego a Colette wyszła całkiem młodziutko, ku memu ogromnemu rozczarowaniu, za niejakiego Arcady'ego Baudelaire, mężczyznę pochodzenia francuskiego, na stałe jednak mieszkającego w Anglii, który ani w jednym calu jej nie dorównywał. Nie miałam pojęcia dlaczego ojciec zrobił jej taką krzywdę, wydając ją za pierwszego lepszego który akurat się nawinął; nawet jego nielegalne interesy były tu marną wymówką, która nie docierała do mnie w ogóle. Nigdy też nie pałałam do męża siostry zbytnią sympatią, miałam mu za złe że zabrał mi moją Colette a poza tym, nie oszukujmy się, nie był godzien mojej siostry i nawet zażycie porządnej dawki substancji odurzających nie byłoby w stanie zmienić mojego zdania. Jedyne dobro jakie kiedykolwiek wynikło ze związku tych dwóch osób był mały Phillipe. To małe stworzenie już od pierwszej sekundy zawładnęło moim sercem - był po prostu w każdym calu perfekcyjny. Nigdy nie sądziłam, że tak mała istota, nie mogąca jeszcze wypowiedzieć słowa czy zrobić kroku, będzie w stanie zyskać moją sympatię samym swoim istnieniem. Był cudowny, pamiętam pierwszy raz kiedy pozwolono mi wziąć go w ramiona, nigdy wcześniej ani później nie czułam niczego podobnego. Kiedy więc Colette poprosiła mnie o zostanie matką chrzestną dla jej synka, zgodziłam się bez mrugnięcia okiem. Kto bowiem spisałby się w tej roli i zadbałby o niego lepiej niż ja? Z ulgą również zauważyłam, że mały Phillipe nie jest ani trochę podobny do swego pożal się Merline, ojca - o czym zresztą nie omieszkałam od razu poinformować wszystkich dookoła. Byłam święcie przekonana, że po prostu górę wzięły lepsze geny (czyli nasze), skąd mogłam wiedzieć, że prawda jest zupełnie inna?
Czas jednak mijał nieubłaganie, okres beztroskiego dzieciństwa już dawno odszedł do historii, teraz powoli przychodził czas i na lata szkolne. Zbliżały się egzaminy końcowe, decydujące o naszym przyszłym życiu i choć większość moich rówieśników w dalszym ciągu nie wiedziała kim chciałaby zostać i jakie przedmioty zdawać, ja już dobrze wiedziałam. Moją pasją niemal od rozpoczęcia nauki w Beuxbatons był Quidditch i to właśnie jemu zamierzałam oddać całe swoje przyszłe życie (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało). OWTMy zdałam więc powyżej oczekiwań ale czy ktokolwiek spodziewał się innych wyników?
Po szkole wróciłam prosto do domu. Przez te kilka lat spędzonych w murach Akademii wydoroślałam, nie miałam już twarzy zabłąkanego dziecka czy sylwetki wątłej dziewczyny. Wyostrzyły mi się rysy twarzy, włosy pociemniały jeszcze bardziej a moja figura wreszcie nabrała typowo kobiecych kształtów, tylko oczy pozostawały bez zmian. Po powrocie w rodzinne strony, próbowałam głównie się skupić na swojej przyszłej ścieżce zawodowej. Cały swój czas poświęcałam więc treningom, ćwicząc jeszcze ostrzej i bardziej wyczerpująco - w końcu musiałam być najlepsza. Czy wspominałam już, że jestem perfekcjonistką a wszystko co robię musi być w każdym calu idealne? Nie ma mowy o niedociągnięciach; ktoś kiedyś powiedział, że jeśli ma się coś zrobić byle jak to lepiej niech się za to nie zabiera wcale, i to własnie tej zasady trzymałam się tak kurczowo, ilekroć podejmowałam się nowego wyzwania. Poza perfekcjonizmem, cierpiałam na nieustanną potrzebę zgłębiania wiedzy, nienawidziłam stanu w którym coś było dla mnie niezrozumiałe lub nie posiadałam na dany temat żadnych informacji, nawet strzępkowe były niewystarczające - ja musiałam wiedzieć. Pomimo różnych opinii na ten temat, trzymałam się tej którą wysnuli moi rodzice - byłam ambitna. I mieli rację, nie miałam zamiaru być jedną z tych kobiet która ładnie wygląda uwieszona na ramieniu męża a cały jej świat kręci się w okół domu i dzieci. Oczywiście niektórzy preferowali właśnie taki styl bycia jednak nie ja, ja przede wszystkim pragnęłam rozwijać siebie i swoje pasje, iść w kierunku tego co kocham. Nie trzeba więc było długo czekać, by zainteresowały się mną drużyny wysokiej rangi, grające w pierwszej lidze krajowej. I tak oto, mając zaledwie dziewiętnaście lat dostałam się do Pogromców Kafla. Możecie sobie jedynie wyobrażać radość i dumę jaka rozpierała mnie od środka, kiedy w końcu ktoś dostrzegł mój talent a nie ukrywajmy - jestem cholernie dobra. Nie muszę chyba mówić, że zgodziłam się bez najmniejszego wahania i już niedługo później sunęłam w powietrzu kilkanaście metrów nad boiskiem, odziana w barwy drużyny, zdobywając kolejne punkty i wygrywając mecze. Tak też wyglądał następny rok mojego życia - na boisku lub w odwiedzinach u siostry i kuzyna w Anglii. Odległość była problemem, teleportacja na takie odległości nie wchodziła w grę a podróże były czasami aż nazbyt uciążliwe i męczące ale widok trzech najbliższych mi osób, wynagradzał wszystko. Upływający czas również nie grał większej roli, nasze relacje nie uległy rozluźnieniu a wręcz przeciwnie, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, więzy łączące naszą trójkę stawały się coraz mocniejsze, zacieśniając się wokół nas coraz wyraźniej. Myślę, że przełomowym momentem, który już na zawsze przypieczętował nasz wspólny los, było zabójstwo Arcady'ego. Może jednak zacznijmy od początku, tak aby rozwiać wszelkie możliwe wątpliwości: Pewnego razu, o ile się nie mylę było to tuż po moich dwudziestych urodzinach, kiedy to po raz kolejny przyjechałam w odwiedziny mojej ukochanej siostry i jej cudownego synka (mąż Colette znaczył mniej niż wątpliwej jakości jedzenie dla świni), byłam - zupełnie przypadkiem - świadkiem pewnej sytuacji, sytuacji która nigdy nie powinna mieć miejsca. Małżonkowie, zapewne święcie przekonani, że wraz z ich latoroślą już dawno opuściłam kamienicę, pozwolili sobie na mały pokaz sił, z którego to oczywiście pan Baudelaire wyszedł zwycięsko, zostawiając na policzku mojej siostry parszywy dowód ów (chwilowego) triumfu. W pierwszej chwili, miałam ochotę uśmiercić tą kanalię na miejscu, na szczęście zdolność trzeźwego myślenia nie zanikała u mnie nawet w podobnych sytuacjach, pozwalając mi na opanowanie wściekłości i ograniczenia się jedynie do rozkwaszenia nosa oprawcy mej siostry. Następnie swe kroki skierowałam prosto do Borgina, jedynej osoby która mogła pomóc mi w tym, co już układało się w jeden, spójny i logiczny plan. Wiedziałam, że się zgodzi. Nie musiałam go nawet prosić, kilka słów opisujących całe zdarzenie którego byłam świadkiem wystarczyło by mój kuzyn sam zaproponował rozwiązanie, które już od kilkunastu minut krążyło po mojej głowie. I tak oto, zaledwie kilka dni później pan Baudelaire zakończył swój żywot w kufrze na dnie rzeki. Słowa nie opiszą tego, jaka satysfakcję czerpałam z widoku jaki malował się przed moimi oczami, kiedy po raz kolejny rzucałam w niego zaklęcie z dziedziny czarnej magii. Naiwny... Chyba do samego końca wierzył, że darujemy mu życie... Wspomnienia tego wieczoru napawają mnie odrazą, nigdy nie sądziłam że będę musiała posunąć się do takich działań, że ktoś będzie na tyle głupi żeby skrzywdzić moją rodzinę. Pomimo sprzecznych uczuć jakie od czasu do czasu targają moją osobą, nie czuję się źle z tym co zrobiłam. Zasłużył na każdą cios jaki mu wymierzyliśmy, na każdą falę bólu jaki przeszył jego ciało, zasłużył na to by dusić się własną krwią a następnie paść martwym. Nie zginął jednak z mojej ręki, może nie jestem na tyle silną? - nie wiem czy to odpowiednie słowo ale niech tak już będzie - a więc może nie byłam na tyle silną osobą by odebrać komuś życie, zrobił to Borgin. Z zatrważającą łatwością pozbawił męża Colette życia a następnie zajął się tym, co z ciała mężczyzny zostało. O tym co nastapiło później, dowiedziałam się już tylko z jego opowieści, nie mogłam bowiem dużej znieść widoku rozlanej krwi i martwego Arcady'ego - wyszłam i pozwoliłam by mój kuzyn zajął się wszystkim. Tamtego wieczoru potwierdziliśmy jedną z rodzinnych zasad, powtarzanych przez związanych z nami krwią niemal jak mantrę. Zasada ta jednak, choć tak często powtarzana prawie nigdy nie przekraczała głośności szeptu a brzmiała ona tak: No one hurts my family and lives. No one. Dopiero tamtego wieczoru, zrozumiałam dlaczego.
Po nieszczęsnej śmierci pana Baudelaire, opuściłam słoneczną Francję by w wyrazie współczucia i wsparcia, wprowadzić się do mej siostry i jej synka. Mniej więcej w tym samym czasie przenosząc się do angielskiej drużyny Os z Wimbourne. Gdyby nie wielkie nieszczęście, jakie spadło na naszą rodzinę - zabierając ukochanego męża oraz ojca, za pewne wydalibyśmy huczne przyjęcie a tak? Pogrążeni w smutku i zadumie, zorganizowaliśmy zaledwie małą rodzinną kolacje, mającą na celu uczczenie mojego kolejnego sukcesu. Czy byłam zła? Ani trochę, czym odrobinę zdziwiłam swych bliskich (zazwyczaj uchodziłam za mała egoistkę widzącą jedynie czubek swojego nosa) jednak po krótkich wyjaśnieniach, jakoby nie chciałabym sprawiać przykrości Colette i Phillipowi swoimi humorkami - uwierzyli. Co tylko dowodzi tego, że jestem świetną aktorką. Żałoba jednak minęła, mogliśmy spokojnie powrócić do normalnego życia - czyt. nie musiałam już udawać, jak bardzo śmierć tego śmiecia poruszyła moje serce. Następne miesiące spędzałam więc na treningach i meczach, resztę swojego czasu poświęcając małemu Philippe'owi. Mojemu oczku w głowie, którego opieki się podjęłam i jak na najlepszą ciotkę pod słońcem przystało, świetnie się wywiązywałam ze swych obowiązków. Relacje pomiędzy naszą trójką (Colette, Françoisem i mną) kwitły i nic nie zapowiada tego, by kiedykolwiek miały się one zmienić. Wolny czas spędzamy zazwyczaj na kulturalnych rozrywkach jakich chwytali się kulturalni czarodzieje, pozostawiając torturowanie mugoli lub inne, niezbyt prawe poczynania na inne okazje (choć osobiście nie uważam, żeby było w tym coś niekulturalnego). Tak więc wychodziliśmy do teatru, galerii sztuki, na wystawy, przyjęcia, bankiety... Oczywiście nie były to huczne bale, organizowane przez tutejszą szlachtę, och co to to nie. Już dawno utraciliśmy możliwość równania się z nimi (osobiście nie czuję się ani odrobinę gorsza) a co za tym idzie, nie byliśmy zbyt ciepło przyjmowani w podobnych kręgach. Wyjątek od tej reguły zdawała się stanowić moja rosnąca popularność. Fakt że jako jeden z młodszych graczy Quidditcha (i jako kobieta) zdobywałam niebywałe osiągnięcia najwyraźniej imponował innym czarodziejom, czasem nawet tym pochodzącym z wyższych sfer.
Moje życie zdawało się być zrównoważone - swój czas jednakowo dzieliłam pomiędzy obowiązki, rodzinę i przyjemności. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czułam, że znajduję się w odpowiednim miejscu, że kroczę właściwą ścieżką, sama wyznaczam sobie cele i je zdobywam. Właśnie wtedy, kiedy zaczynałam być przekonana o fakcie, że wszystko zaczyna się układać, miał nastąpić (zapewne) największy przewrót mojego życia. Było to parę dni po moich dwudziestych drugich urodzinach, graliśmy mecz z naszym największym przeciwnikiem - Jastrzębiami z Falmouth. Było ciężko, pogoda jak na złość nie dopisywała (koniec maja, na kość psidwaka!) a przeciwnicy zdawali się być w świetnej formie, jednak i my przez ostatnie miesiące nie próżnowaliśmy, podbijając swoja formę z każdym kolejnym treningiem. Po zaciętej walce, w której to szliśmy łeb w łeb, udało nam się w końcu wygrać. Jak wiadomo, każdy wygrany mecz cieszy, jednak z przyczyn oczywistych zwycięstwo nad Jastrzębiami przynosiło nam szczególną satysfakcję. Schodziłam własnie do szatni, kiedy to zostałam zawołana przez jedną z osób towarzyszących naszej drużynie, jakoby ktoś chciał koniecznie ze mną porozmawiać. Będąc w świetnym humorze zgodziłam się, myśląc że to najpewniej jakiś kibic chcący autograf lub zdjęcie; jakież było moje zdziwienie kiedy przed moim oczami stanął całkiem czarujący młodzieniec, jak się później okazało pochodzenia szlacheckiego, proponując mi krótką rozmowę. Cóż, w tym wypadku trzeba powiedzieć złe dobrego początki, kiedy to zaledwie po kilku minutach wymiany zdań, Theseus wyraził chęć zakupu mojej osoby niczym taniej dziewki, na co oczywiście zareagowałam szybko i stanowczo, waląc go prosto w nos z trzonka trzymanej przeze mnie miotły. Następnie rzucając mu jedynie spojrzenie przepełnione pogardą, obróciłam się na pięcie kierując swe kroki z powrotem do szatni, w myślach jedynie przeklinając młodego Traversa i modląc się by nigdy więcej nie odważył się stanąć na mej drodze - gdyż konsekwencje tego mogłyby być o wiele poważniejsze niż złamany nos i pokrwawiona koszula. Plan młodego szlachcica okazał się jednak zupełnie odbiegać od tego ułożonego w mojej głowie. Zaledwie kilka dni później dostałam sowę, przepraszającą za jego poprzednie zachowanie i jednocześnie proponującą kolejne spotkanie. List ten oczywiście zaraz po przeczytaniu trafił wprost do kominka a ja jeszcze długo po tym jak strawiły go płomienie, wpatrywałam się w ich tańczące języki. Za ów wymienionym wyżej listem przyszedł następny, a potem następny i następny i każdy z nich kończył tak samo jak jego poprzednik - strawiony przez ognie salonowego kominka. Nie miałam pojęcia co też takiego ten cały Travers sobie wyobrażał, ale chyba pomylił adres. Portowe dziewki rozkładające nogi na gwizdnięcie kilka przecznic dalej! Czerwiec więc upłynął mi na paleniu listów, próbach wyrzucenia z głowy nieokrzesanego arystokraty i udawaniu przed siostrą, że nic się nie dzieje. Oh to nic droga Coletto, że przez Twoje mieszkanie co kilka dni przelatuje sowa z kolejną koperta oznaczona rodową pieczęciom. W końcu jednak listy przestały przychodzić a mnie ogarnęło przeświadczenie, że znudzony moim brakiem odpowiedzi postanowił pójść po rozum do głowy i odpuścić sobie ganianie za niedostępną panną de Voyer. Jak się jednak okazało, arystokrata nie należał do osób, które łatwo dają za wygraną - raczej do tych, które nie odpuszczają póki nie osiągną postawionego sobie celu oraz do wąskiego grona szlachetnie urodzonych, którzy to nie przepadali za pannami swojej rangi, uznając je za sztywne i bezbarwne. Możecie sobie więc jedynie wyobrażać moje zdziwienie, gdy pewnego ranka w drzwiach mojego mieszkania zastałam nikogo innego jak właśnie Theseus'a Travers'a we własnej osobie. Swoją drogą po dziś dzień zastanawiam się skąd u Merlina miał mój adres... W każdym razie nie pozostawił mi większego wyboru, musiałam mu ulec i przyjąć zaproszenie na spacer, który tak zresztą okazał się wcale nie być spacerem lecz przejażdżką na hippocampusie i to całkiem przyjemną. Po kilku godzinach zdołałam się więc przekonać, że nie taki Travers zły jak go malują lub właściwie jak sam siebie maluje. Jego nieokrzesany charakter wręcz idealnie komponował się z czarującym uśmiechem, wabiąc mnie w jego sidła z niebywałą skutecznością. I tak oto znajomość rozpoczęta od chęci kupienia zawodniczki Os i złamanego arystokratycznego nosa, z biegiem czasu przerodziła się w coś więcej i choć broniłam się zaciekle przed tym (jak i każdym innym wcześniejszym) uczuciem, walkę tę przegrałam - deklarując w końcu swoją należność właśnie do tego mężczyzny. Jednak jak to zwykle bywa takie piękne obrazki pozostają jedynie obrazkami. W wrześniu mój nieokrzesany wilk morski opuścił ponurą Anglię, by ponownie wypłynąć na otwarte wody, uprzednio samemu deklarując, że jego serce należny tylko i wyłącznie do mnie. (Po pierwsze - akurat, po drugie - rodzina zapewne pęka z dumy, jak zwykle zresztą, ilekroć tylko dowiadują się o jego następnych, śmiałych poczynaniach.) Cóż więc innego mi pozostało jak nie rzucenie się więc w wir treningów, bankietów i dobrego wina? A wszystko to by zająć czymś myśli i zabić uczucie tęsknoty, tak mocno świdrujące moje serce.
Are you deranged like me? Are you strange like me?
Lighting matches just to swallow up the flame like me?
2 | |
0 | |
0 | |
0 | |
0 | |
3 | |
20 |
Różdżka, miotła bardzo dobrej jakości, 9 pkt statystyk .
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Louise de Voyer dnia 19.06.16 22:58, w całości zmieniany 17 razy