Zaplecze sklepu
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zaplecze sklepu
Wiecznie zawalone setkami, jeśli nie tysiącami przeróżnych książek zaplecze stanowi dość niebezpieczne miejsce dla osób, które nie pracują w Esach. Jeden zły krok i możesz skończyć z ugryzieniem w łydkę albo z ręką zakleszczoną między okładkami wyjątkowo złośliwej książki. Tylna część zaplecza mieści dwa fotele i długi stół pokryty pergaminami, szczypcami i różnymi odczynnikami, za pomocą których pracownicy sklepu badają nowe książki, które przynoszą im niekiedy klienci niemający co z nimi zrobić. Zaplecze służy również jako specyficzny punkt wypoczynkowy dla pracowników, którzy mogą tutaj odsapnąć po sprzeczce z jakimś upierdliwym klientem, porozmawiać ze sobą we względnym spokoju albo uciec od nawału obowiązków, jeśli właściciel przez chwilę nie patrzy im na ręce. Lepiej jednak nie poruszać się tu w kilka osób - potrącenie jednej książki może zakończyć się upadkiem wielotomowej piramidy. Prosto na nieszczęśnika, który wykonał nieostrożny ruch.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
14 stycznia
Tykający na ścianie gabinetu zegar leniwie przesunął swoje wskazówki idealnie na linię północ-południe, wskazując godzinę szóstą wieczorem i potwierdzając to upierdliwym, sześciokrotnym biciem, które wyrwało Colina z popołudniowo-wieczornej drzemki. Na swoje szczęście nie śnił o niczym konkretnym, aby się zbytnio wściekać o tak nagłą pobudkę, jednak na swoje nieszczęście zauważył, że przez minione dwie godziny snu papierów na biurku wcale magicznie nie ubyło. Wręcz przeciwnie, miał tylko niespełna trzydzieści krótki minut na to, aby wszystko uporządkować, zanim na umówione spotkanie przybędzie kandydatka do pracy w Esach. Odkąd awansował Keirę niezmiennie jej obiecywał, że już wkrótce jej obowiązki przejmie ktoś nowy i odciąży ją w pracy, a dzisiaj miał właśnie nadzieję kogoś nowego zatrudnić. Szanse na zatrudnienie kogokolwiek malały jednak błyskawicznie, gdy przyjmowało się taką osobę w zagraconym gabinecie, gdzie nieprzejrzane tony papierzysk walały się nie tylko po biurku i podłodze, ale nawet po krzesłach. Po pięciu minutach walki z wiatrakami Colin się poddał; machnął różdżką, przywołując do siebie zestawienia z ostatniego tygodnia, po czym zaopatrzony w najważniejsze dokumenty zszedł na dół, mijając po drodze obsługujących za ladą pracowników, niewielką grupkę klientów - na całe szczęście, inaczej znów musiałby się naharować i latać między alejkami jak jakiś subiekt - i kierując się w stronę zaplecza. Miał nieprzyjemne uczucie deja vu i uważał, że bywa na zapleczu Esów i Floresów zdecydowanie zbyt często jak na właściciela księgarni. Ba!, jak na właściciela całej sieci sklepów, który powinien siedzieć z nogami na biurku i wyręczać się w takich pracach swoimi podwładnymi. Doświadczenie pokazało jedna, że zarządcom nie zawsze można było ufać; poza tym Colin lubił mieć rękę na pulsie i dokładnie sprawdzać każdą książkę, która trafiała na jego półki.
Na zapleczu rozsiadł się wygodnie na krześle za wielkim stołem, przy którym najczęściej zdarzało mu się badać różne delikatne zwoje, papirusy i pergaminy, które mogły rozpaść się przy najmniejszym ruchu. W kącie biurka leżało kilka książek o starożytnych runach, a po drugiej stronie dwa wielkie dzieła o numerologii, które służy Colinowi pomocą przy ostatniej pracy i próbie rozszyfrowania zagadkowego papirusu, który całkowicie przypadkowo nabył na pchlim targu jeszcze przed świętami. Nie dokończył pracy, bo - cóż za zaskoczenie - nagle się okazało, że badanie książek jedną ręką jest dość wyczerpującym zadaniem, szczególnie gdy karty są bardzo mocno sklejone, a książka uparcie sama się zamyka. Z drugiej strony przekręcanie kart hakiem było o wiele mniej niebezpieczne niż robienie tego gołymi palcami... Colin z roztargnieniem przyciągnął do siebie papirus, rozczytując z pamięci pierwsze dwie linijki tekstu. Na początku uznał, że to jedna z tych filozoficznych dysput, które w starożytności na kontynencie cieszyły się tak wielkim zainteresowaniem uczonych, ale z każdą kolejną linijką odkrywał, że papirus skrywał w sobie coś więcej. Sam zresztą był jedną wielką tajemnicą - celtyckie i skandynawskie runy napisane na materiale nieodłącznie kojarzącym się z gorącą Afryką i Egiptem? Przez chwilę podejrzewał nawet, że padł ofiarą prostego oszustwa, ale rozczytując kolejne linijki doszedł do zupełnie innego wniosku, a hipoteza o tym, że papirus został spisany przez jakiegoś czarodzieja-podróżnika, była coraz bardziej prawdopodobna. Fawley mógł w ciemno wymienić dwa nazwiska, które nasuwały mu się na myśl i od których przedstawicieli mógłby wyciągnąć więcej danych, ale nieszczęśliwy wypadek sprawił, że badania zostały przerwane. Nie chciał zaś, aby podjął je ktokolwiek poza nim - jeśli był właśnie autorem jednego z większych odkryć literackich, to chciał to zrobić osobiście; dzielenie się sukcesem było wciąż zdecydowanie poza możliwościami społecznymi Colina. Wyciągnął z kieszeni marynarki różdżkę, przykładając ją do papirusu, jak robił to kilkukrotnie wiele dni temu.
- Aperacjum - szepnął, stukając delikatnie różdżką, ale na papirusie nie pojawiła się nawet jedna dodatkowa kropka; nie mógł skrywać w sobie żadnej dodatkowej treści i ukrytych magią słów, chociaż Colin nie do końca dowierzał prostemu zaklęciu. Wiedział z doświadczenia, że niektóre czary są o wiele potężniejsze od starego, dobrego wykrywania tuszu; jedne działały na magię dotyku i ukazywały spisane atramentem tajemnice dopiero wtedy, gdy księgi dotknęła osoba, która ją zapisała, inne aktywowały się dopiero po użyciu magii krwi. Do dzisiaj pamiętał przypadek sławnego dziennika z szesnastego wieku, którego przez ponad trzy lata nie mógł odczytać i zmusić go do ujawnienia treści żadnymi zaklęciami. Wydał niemałą fortunę na odnalezienie potomków osoby, która go spisała i dopiero wtedy, korzystając z ich krwi, udało mu się odczytać zapiski w dzienniku. Zdecydowanie jednak niewarte całego tego zachodu i wydanych galeonów. - Lumos - powiedział po chwili, wsuwając sobie różdżkę między zęby i chwytając pergamin zdrową dłonią. Oglądał go pod różnymi kątami, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy. Pozostawało mu więc jedynie dokończenie tłumaczenia dziwnej mieszanki run i numerologicznych wyliczeń; tak dziwnej, jakby autorowi zwoju w jakiś wyjątkowo mocny sposób zależało na tym, aby nikt nie odczytał zapisanych przez niego linijek. Odłożył badaną rzecz na biurko, postanawiając się zająć tym innym razem; dzisiaj nie miał już na to czasu, czekając, aż w drzwiach pojawi się zapowiadana kandydatka. Nagle pacnął się dłonią w czoło (na całe szczęście tą właściwą, ale już dwa razy zdarzyło mu się pomylić i... brrr) i podszedł do drzwi, przywołując do siebie jednego z pracowników.
- Gdy pojawi się ta dziewczyna szukająca pracy, skieruj ją od razu na zaplecze - przykazał, chroniąc się z powrotem w nieco mrocznym pomieszczeniu, gdzie silny płomień świec rozświetlał jedynie część ze stołem. Znów przy nim usiadł, wyciągając tym razem zabrane z gabinetu papiery i przeglądając je pobieżnie, ale na pierwszy rzut oka nie znalazł żadnych nieprawidłowości. Interesy szły doskonale, czego zresztą mógł się spodziewać po prowadzonym przez siebie biznesie; zapotrzebowanie na książki było zawsze, w końcu to właśnie one kryły w sobie wiedzę, której potrzebowało całe magiczne społeczeństwo. Zadaniem Colina było więc raczej monitorowanie rynku konkretnego zapotrzebowania, niż samej sprzedaży - musiał wiedzieć, czy w danym sezonie większe zainteresowanie będą miały podróżnicze dzienniki wydane przez kolejnego Traversa, czy raczej jakieś mroczne sekrety rodzinne Burków, którzy w ostatnich latach coraz chętniej udzielali długich wywiadów-rzek, skupowanych następnie na pniu w dniu premiery. Sezon na podręczniki zakończył się już dawno, świąteczne powoli opadało, więc Esy szykowały się teraz na nalot szczęśliwie zakochanych par; biednych mężczyzn, którzy będą kupować przeróżne romansidła ufnie licząc, że przypadną do gustu ich wybrankom oraz nadmiernie entuzjastycznych kobiet, które zakupią nudne tomiszcza o historii albo polityce magicznej, mając nadzieję, że ich ukochani przeczytają chociaż jedną stronę.
Colin parsknął, śmiejąc się z tej naiwności z obu stron, zaznaczył jednak na marginesie, aby na początku lutego posprawdzać nowości w literaturze kobiecej; jakkolwiek proza niespecjalnie do niego przemawiała, a ckliwe romansidła pisane były na jedno kopyto, popyt na nie był zbyt duży, aby tak łatwo z niego zrezygnować. Nieco niżej postawił znak zapytania przy książkach politycznych, ale podejrzewał, że nawet jeśli wystawi tomy sprzed pięciu lat, to i tak zejdą jak ciepłe bułeczki. Ludzie rzadko patrzyli na to, co kupowali, a kusząca okładka i drobna sugestia ze strony pracownika Esów najczęściej wystarczała im do tego, aby nabyć produkt nawet bez patrzenia na tylną okładkę i zamieszczony tam skrócony opis. Zanurzył się w papiery, przeglądając kolejne kartki ze znudzoną miną, analizując rządki cyfr i liczb, czym zdecydowanie powinien zajmować się jakiś księgowy, a nie szalenie zapracowany szlachcic i skrupulatnie notując na marginesach kolejne uwagi dotyczące zamówień. Na sam koniec zostawił sobie dokumenty dotyczące najnowszej książki Moore'a i właśnie po nie sięgał, dając wreszcie upust skrywanej ciekawości, gdy nagle przerwało mu pukanie do drzwi. Nie było ciche i subtelne, wręcz przeciwnie, pukająca osoba wyraźnie chciała być dostrzeżona; nie czekała również na zaproszenie i od razu weszła do środka, wpuszczając na chwilę na zaplecze cichy szum dochodzący z sali sprzedaży.
- Zapraszam - Colin nie ukrywał lekkiej irytacji, że mu tak bezczelnie przerwano, ale bynajmniej nie zamierzał nagle nadskakiwać swojej potencjalnej pracownicy. - Proszę sobie wybrać jakieś trzy książki z tego całego bałaganu - machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, wskazując na całe stosy tomów umieszczonych bardziej na czuja, niż w jakimś ustalonym porządku - i za chwilę sobie o nich porozmawiamy. - Nawet nie odwrócił wzroku od trzymanych w dłoni kartek, nie mogąc opanować ciekawości i niecierpliwości; zamiast zająć się nowoprzybyłą, wbił wzrok w kolorowe słupki sprzedażowe, które plasowały pozycję Moore'a gdzieś w pierwszej piątce ostatniego tygodnia, co było wynikiem do przewidzenia. Uśmiechnął się pod nosem, stukając hakiem w kartkę - bardziej machinalnie niż świadomie - i dopiero wtedy odłożył dokumenty na stół, odwracając się w stronę kobiety i zamierając na moment. - Ach... - mruknął, mrużąc oczy przed bielą jej włosów. - No tak. Pani od pasztecików. Nie wiedziałem, że jest pani miłośniczką literatury - poprawił mocowanie haka, które lekko go upijało i spojrzał na nią lekko zdziwionym wzrokiem.
Tykający na ścianie gabinetu zegar leniwie przesunął swoje wskazówki idealnie na linię północ-południe, wskazując godzinę szóstą wieczorem i potwierdzając to upierdliwym, sześciokrotnym biciem, które wyrwało Colina z popołudniowo-wieczornej drzemki. Na swoje szczęście nie śnił o niczym konkretnym, aby się zbytnio wściekać o tak nagłą pobudkę, jednak na swoje nieszczęście zauważył, że przez minione dwie godziny snu papierów na biurku wcale magicznie nie ubyło. Wręcz przeciwnie, miał tylko niespełna trzydzieści krótki minut na to, aby wszystko uporządkować, zanim na umówione spotkanie przybędzie kandydatka do pracy w Esach. Odkąd awansował Keirę niezmiennie jej obiecywał, że już wkrótce jej obowiązki przejmie ktoś nowy i odciąży ją w pracy, a dzisiaj miał właśnie nadzieję kogoś nowego zatrudnić. Szanse na zatrudnienie kogokolwiek malały jednak błyskawicznie, gdy przyjmowało się taką osobę w zagraconym gabinecie, gdzie nieprzejrzane tony papierzysk walały się nie tylko po biurku i podłodze, ale nawet po krzesłach. Po pięciu minutach walki z wiatrakami Colin się poddał; machnął różdżką, przywołując do siebie zestawienia z ostatniego tygodnia, po czym zaopatrzony w najważniejsze dokumenty zszedł na dół, mijając po drodze obsługujących za ladą pracowników, niewielką grupkę klientów - na całe szczęście, inaczej znów musiałby się naharować i latać między alejkami jak jakiś subiekt - i kierując się w stronę zaplecza. Miał nieprzyjemne uczucie deja vu i uważał, że bywa na zapleczu Esów i Floresów zdecydowanie zbyt często jak na właściciela księgarni. Ba!, jak na właściciela całej sieci sklepów, który powinien siedzieć z nogami na biurku i wyręczać się w takich pracach swoimi podwładnymi. Doświadczenie pokazało jedna, że zarządcom nie zawsze można było ufać; poza tym Colin lubił mieć rękę na pulsie i dokładnie sprawdzać każdą książkę, która trafiała na jego półki.
Na zapleczu rozsiadł się wygodnie na krześle za wielkim stołem, przy którym najczęściej zdarzało mu się badać różne delikatne zwoje, papirusy i pergaminy, które mogły rozpaść się przy najmniejszym ruchu. W kącie biurka leżało kilka książek o starożytnych runach, a po drugiej stronie dwa wielkie dzieła o numerologii, które służy Colinowi pomocą przy ostatniej pracy i próbie rozszyfrowania zagadkowego papirusu, który całkowicie przypadkowo nabył na pchlim targu jeszcze przed świętami. Nie dokończył pracy, bo - cóż za zaskoczenie - nagle się okazało, że badanie książek jedną ręką jest dość wyczerpującym zadaniem, szczególnie gdy karty są bardzo mocno sklejone, a książka uparcie sama się zamyka. Z drugiej strony przekręcanie kart hakiem było o wiele mniej niebezpieczne niż robienie tego gołymi palcami... Colin z roztargnieniem przyciągnął do siebie papirus, rozczytując z pamięci pierwsze dwie linijki tekstu. Na początku uznał, że to jedna z tych filozoficznych dysput, które w starożytności na kontynencie cieszyły się tak wielkim zainteresowaniem uczonych, ale z każdą kolejną linijką odkrywał, że papirus skrywał w sobie coś więcej. Sam zresztą był jedną wielką tajemnicą - celtyckie i skandynawskie runy napisane na materiale nieodłącznie kojarzącym się z gorącą Afryką i Egiptem? Przez chwilę podejrzewał nawet, że padł ofiarą prostego oszustwa, ale rozczytując kolejne linijki doszedł do zupełnie innego wniosku, a hipoteza o tym, że papirus został spisany przez jakiegoś czarodzieja-podróżnika, była coraz bardziej prawdopodobna. Fawley mógł w ciemno wymienić dwa nazwiska, które nasuwały mu się na myśl i od których przedstawicieli mógłby wyciągnąć więcej danych, ale nieszczęśliwy wypadek sprawił, że badania zostały przerwane. Nie chciał zaś, aby podjął je ktokolwiek poza nim - jeśli był właśnie autorem jednego z większych odkryć literackich, to chciał to zrobić osobiście; dzielenie się sukcesem było wciąż zdecydowanie poza możliwościami społecznymi Colina. Wyciągnął z kieszeni marynarki różdżkę, przykładając ją do papirusu, jak robił to kilkukrotnie wiele dni temu.
- Aperacjum - szepnął, stukając delikatnie różdżką, ale na papirusie nie pojawiła się nawet jedna dodatkowa kropka; nie mógł skrywać w sobie żadnej dodatkowej treści i ukrytych magią słów, chociaż Colin nie do końca dowierzał prostemu zaklęciu. Wiedział z doświadczenia, że niektóre czary są o wiele potężniejsze od starego, dobrego wykrywania tuszu; jedne działały na magię dotyku i ukazywały spisane atramentem tajemnice dopiero wtedy, gdy księgi dotknęła osoba, która ją zapisała, inne aktywowały się dopiero po użyciu magii krwi. Do dzisiaj pamiętał przypadek sławnego dziennika z szesnastego wieku, którego przez ponad trzy lata nie mógł odczytać i zmusić go do ujawnienia treści żadnymi zaklęciami. Wydał niemałą fortunę na odnalezienie potomków osoby, która go spisała i dopiero wtedy, korzystając z ich krwi, udało mu się odczytać zapiski w dzienniku. Zdecydowanie jednak niewarte całego tego zachodu i wydanych galeonów. - Lumos - powiedział po chwili, wsuwając sobie różdżkę między zęby i chwytając pergamin zdrową dłonią. Oglądał go pod różnymi kątami, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy. Pozostawało mu więc jedynie dokończenie tłumaczenia dziwnej mieszanki run i numerologicznych wyliczeń; tak dziwnej, jakby autorowi zwoju w jakiś wyjątkowo mocny sposób zależało na tym, aby nikt nie odczytał zapisanych przez niego linijek. Odłożył badaną rzecz na biurko, postanawiając się zająć tym innym razem; dzisiaj nie miał już na to czasu, czekając, aż w drzwiach pojawi się zapowiadana kandydatka. Nagle pacnął się dłonią w czoło (na całe szczęście tą właściwą, ale już dwa razy zdarzyło mu się pomylić i... brrr) i podszedł do drzwi, przywołując do siebie jednego z pracowników.
- Gdy pojawi się ta dziewczyna szukająca pracy, skieruj ją od razu na zaplecze - przykazał, chroniąc się z powrotem w nieco mrocznym pomieszczeniu, gdzie silny płomień świec rozświetlał jedynie część ze stołem. Znów przy nim usiadł, wyciągając tym razem zabrane z gabinetu papiery i przeglądając je pobieżnie, ale na pierwszy rzut oka nie znalazł żadnych nieprawidłowości. Interesy szły doskonale, czego zresztą mógł się spodziewać po prowadzonym przez siebie biznesie; zapotrzebowanie na książki było zawsze, w końcu to właśnie one kryły w sobie wiedzę, której potrzebowało całe magiczne społeczeństwo. Zadaniem Colina było więc raczej monitorowanie rynku konkretnego zapotrzebowania, niż samej sprzedaży - musiał wiedzieć, czy w danym sezonie większe zainteresowanie będą miały podróżnicze dzienniki wydane przez kolejnego Traversa, czy raczej jakieś mroczne sekrety rodzinne Burków, którzy w ostatnich latach coraz chętniej udzielali długich wywiadów-rzek, skupowanych następnie na pniu w dniu premiery. Sezon na podręczniki zakończył się już dawno, świąteczne powoli opadało, więc Esy szykowały się teraz na nalot szczęśliwie zakochanych par; biednych mężczyzn, którzy będą kupować przeróżne romansidła ufnie licząc, że przypadną do gustu ich wybrankom oraz nadmiernie entuzjastycznych kobiet, które zakupią nudne tomiszcza o historii albo polityce magicznej, mając nadzieję, że ich ukochani przeczytają chociaż jedną stronę.
Colin parsknął, śmiejąc się z tej naiwności z obu stron, zaznaczył jednak na marginesie, aby na początku lutego posprawdzać nowości w literaturze kobiecej; jakkolwiek proza niespecjalnie do niego przemawiała, a ckliwe romansidła pisane były na jedno kopyto, popyt na nie był zbyt duży, aby tak łatwo z niego zrezygnować. Nieco niżej postawił znak zapytania przy książkach politycznych, ale podejrzewał, że nawet jeśli wystawi tomy sprzed pięciu lat, to i tak zejdą jak ciepłe bułeczki. Ludzie rzadko patrzyli na to, co kupowali, a kusząca okładka i drobna sugestia ze strony pracownika Esów najczęściej wystarczała im do tego, aby nabyć produkt nawet bez patrzenia na tylną okładkę i zamieszczony tam skrócony opis. Zanurzył się w papiery, przeglądając kolejne kartki ze znudzoną miną, analizując rządki cyfr i liczb, czym zdecydowanie powinien zajmować się jakiś księgowy, a nie szalenie zapracowany szlachcic i skrupulatnie notując na marginesach kolejne uwagi dotyczące zamówień. Na sam koniec zostawił sobie dokumenty dotyczące najnowszej książki Moore'a i właśnie po nie sięgał, dając wreszcie upust skrywanej ciekawości, gdy nagle przerwało mu pukanie do drzwi. Nie było ciche i subtelne, wręcz przeciwnie, pukająca osoba wyraźnie chciała być dostrzeżona; nie czekała również na zaproszenie i od razu weszła do środka, wpuszczając na chwilę na zaplecze cichy szum dochodzący z sali sprzedaży.
- Zapraszam - Colin nie ukrywał lekkiej irytacji, że mu tak bezczelnie przerwano, ale bynajmniej nie zamierzał nagle nadskakiwać swojej potencjalnej pracownicy. - Proszę sobie wybrać jakieś trzy książki z tego całego bałaganu - machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, wskazując na całe stosy tomów umieszczonych bardziej na czuja, niż w jakimś ustalonym porządku - i za chwilę sobie o nich porozmawiamy. - Nawet nie odwrócił wzroku od trzymanych w dłoni kartek, nie mogąc opanować ciekawości i niecierpliwości; zamiast zająć się nowoprzybyłą, wbił wzrok w kolorowe słupki sprzedażowe, które plasowały pozycję Moore'a gdzieś w pierwszej piątce ostatniego tygodnia, co było wynikiem do przewidzenia. Uśmiechnął się pod nosem, stukając hakiem w kartkę - bardziej machinalnie niż świadomie - i dopiero wtedy odłożył dokumenty na stół, odwracając się w stronę kobiety i zamierając na moment. - Ach... - mruknął, mrużąc oczy przed bielą jej włosów. - No tak. Pani od pasztecików. Nie wiedziałem, że jest pani miłośniczką literatury - poprawił mocowanie haka, które lekko go upijało i spojrzał na nią lekko zdziwionym wzrokiem.
Chyba tęga zima zmusza mnie do podejmowania tak drastycznych kroków. Nie spodziewałam się tego po sobie - a ośmielę się stwierdzić, że znam siebie znakomicie i to już od prawie trzydziestu lat. Jakoś nie mierzi mnie dodawanie sobie wieku, chyba idąc za tropem Schopenhauera, jestem po prostu świadoma, że nananana i tak wszyscy umrzemy. Cóż za różnica, kiedy to nastąpi.
Praca w księgarni wydaje mi się jednak opcją całkiem przyjemną. Świetna lokalizacja: centrum ulicy Pokątnej, w otoczeniu punktów gastronomicznych, w jakich mogę napełnić coraz częściej pustawy żołądek automatycznie podbija moje serce. Same książki nie interesują mnie szczególnie, ale jestem w stanie trochę się poświęcić, żeby osiągnąć swój cel. W tym wypadku prosty. Nic trudnego, zgłosić się, iść na rozmowę, przetrwać ją, okręcić sobie właściciela wokół palca i dalej po prostu sobie bimbać. Taki właśnie jest mój plan i postanawiam sobie jego skrupulatną realizację krok po kroku. Ubieram się więc elegancko jak na moje standardy, rezygnuję nawet ze spodni, słysząc, że w Esach szefuje szlachcic, zapewne kolejna ciepła pizdułka o zwietrzałych poglądach. Jakże czuję się zaskoczona, gdy rozpoznaję swojego, cóż... sponsora, który zafundował mi przepyszne babeczki oraz paszteciki na Sylwestrze w Dolinie Godryka. Nie zmieniam jednak przez to swego podejścia, po energicznym zapukaniu do drzwi, wchodzę na zaplecze (powinnam się obawiać, może to rzeczywiście jakiś zwyrol?) i słucham, jak mówi do mnie w dość władczy sposób, nawet na mnie nie patrząc. Dopiero, kiedy podnosi wzrok, raczę się skonfrontować i bynajmniej nie w sposób pokorny, bo pomimo całego blablania o pracę, nie chcę się korzyć przed nikim.
-Już nie pamiętasz, jak mam na imię? - troszkę sobie kpię, ale przecież nic w tym złego - czy raczej powinnam zrezygnować z "Colina" i mówić per lordzie Falwey? - dopytuję, ciekawa jego reakcji. Rozmyślnie ignoruję drugą część pytania, bo przecież nie przyznam mu się, że książki czytują rzadko. Choć to chyba wynika z mojej sytuacji, aniżeli braku chęci. Wyciągam z chybotliwego stosu starannie wyselekcjonowane tomy: Nikotyna, Alkohol, Śnieżka, Wywar Żywej Śmierci, Złota Rybka, Pazur Smoka + Tojours Pur + Niemyte Dusze, drugi wybór pada na Grę w szachy jakiegoś południowoamerykańskiego czarodzieja, zaś ostatnia pozycja nosi tytuł (czyżby przypadkowo?) Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało, autorstwa niejakiego Austina Pickwicka. - znasz wszystkie tomy, jakie tu zgromadziłeś? - pytam jeszcze. Z ciekawości, ale również odczuwam leciutki podziw dla jednorękiego człowieka z ogromną pasją.
Praca w księgarni wydaje mi się jednak opcją całkiem przyjemną. Świetna lokalizacja: centrum ulicy Pokątnej, w otoczeniu punktów gastronomicznych, w jakich mogę napełnić coraz częściej pustawy żołądek automatycznie podbija moje serce. Same książki nie interesują mnie szczególnie, ale jestem w stanie trochę się poświęcić, żeby osiągnąć swój cel. W tym wypadku prosty. Nic trudnego, zgłosić się, iść na rozmowę, przetrwać ją, okręcić sobie właściciela wokół palca i dalej po prostu sobie bimbać. Taki właśnie jest mój plan i postanawiam sobie jego skrupulatną realizację krok po kroku. Ubieram się więc elegancko jak na moje standardy, rezygnuję nawet ze spodni, słysząc, że w Esach szefuje szlachcic, zapewne kolejna ciepła pizdułka o zwietrzałych poglądach. Jakże czuję się zaskoczona, gdy rozpoznaję swojego, cóż... sponsora, który zafundował mi przepyszne babeczki oraz paszteciki na Sylwestrze w Dolinie Godryka. Nie zmieniam jednak przez to swego podejścia, po energicznym zapukaniu do drzwi, wchodzę na zaplecze (powinnam się obawiać, może to rzeczywiście jakiś zwyrol?) i słucham, jak mówi do mnie w dość władczy sposób, nawet na mnie nie patrząc. Dopiero, kiedy podnosi wzrok, raczę się skonfrontować i bynajmniej nie w sposób pokorny, bo pomimo całego blablania o pracę, nie chcę się korzyć przed nikim.
-Już nie pamiętasz, jak mam na imię? - troszkę sobie kpię, ale przecież nic w tym złego - czy raczej powinnam zrezygnować z "Colina" i mówić per lordzie Falwey? - dopytuję, ciekawa jego reakcji. Rozmyślnie ignoruję drugą część pytania, bo przecież nie przyznam mu się, że książki czytują rzadko. Choć to chyba wynika z mojej sytuacji, aniżeli braku chęci. Wyciągam z chybotliwego stosu starannie wyselekcjonowane tomy: Nikotyna, Alkohol, Śnieżka, Wywar Żywej Śmierci, Złota Rybka, Pazur Smoka + Tojours Pur + Niemyte Dusze, drugi wybór pada na Grę w szachy jakiegoś południowoamerykańskiego czarodzieja, zaś ostatnia pozycja nosi tytuł (czyżby przypadkowo?) Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało, autorstwa niejakiego Austina Pickwicka. - znasz wszystkie tomy, jakie tu zgromadziłeś? - pytam jeszcze. Z ciekawości, ale również odczuwam leciutki podziw dla jednorękiego człowieka z ogromną pasją.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Uznał, że pracuje zdecydowanie zbyt długo, skoro przeglądając dokumenty aplikacyjne - z wyraźnie wypisanymi imionami i nazwiskami - nie skojarzył tego jednego, jedynego imienia, które przecież nie było aż tak popularne, by Colin nie zaczął czegoś podejrzewać. Zbiegi okoliczności zdarzały się zupełnie rzadko, a już na pewno rzadkie były w tak hermetycznym, czarodziejskim świecie. Niemniej jednak faktem było, że Colin faktycznie faktów nie skojarzył; stąd malujące się na jego twarzy zaskoczenie, które jednak szybko opanował, przechodząc do swojej profesjonalnej miny szanującego się właściciela największej, najwspanialszej i najbardziej znanej księgarni w Anglii. Skromnie mówiąc.
- Proszę zauważyć, że mamy do czynienia z bardziej formalną sytuacją, niż na sylwestrowej zabawie - stwierdził prosty fakt, nie pozwalając sobie (jeszcze) na zbytnią poufałość względem kobiety. To, że znali się wcześniej, nieco komplikowało całą sytuację, ale Colin postanowił postąpić jak fachowiec i nie dać się zwieść prywatnym odczuciom. - Zatem proszę sobie gdzieś... usiąść - rzucił szybkie spojrzenie na jedno z krzeseł zawalonych książkami, a potem westchnął. Niech sobie sama je zgarnie lub stoi. - I powiedzieć mi, co pani przygotowała. Chyba że potrzebuje pani trochę więcej czasu - zerknął w sufit, będąc praktycznie na sto procent przekonany, że jako k o b i e t a będzie tego czasu potrzebowała bardzo dużo. Nie miał przekonania do zatrudniania dziewcząt w swojej kochanej księgarni i, jakby nie patrzeć, jedynie dwóm kobietom zaufał dotąd na tyle, aby powierzać im bardziej drogocenne zbiory. Z czego jedna z nich spoczywała martwa w jego własnej piwnicy.
Esy i Floresy były specyficzną księgarnią, którą ukochał całym sercem od pierwszej chwili, gdy tylko wszedł do niej jako dziecko. Dzisiaj biznes rozwinął się na tyle, że Colin dysponował kilkoma innymi placówkami, żadna jednak nie dorównywała Esom; to tu były zbiory największe i najcenniejsze, a zaplecze kryło literackie skarby, o które bili się kolekcjonerzy z całego magicznego świata. Powierzenie jakiejkolwiek funkcji osobie, która miałaby do tej pracy cokolwiek olewczy stosunek lub która w ogóle by się do niej nie przekładała, było dla Colina absolutnie niedopuszczalne. Jego pracownicy musieli cechować się nie tylko obszerną wiedzą o książkach, stale zresztą poszerzaną, uprzejmym podejściem do klientów, którzy byli zwykle upierdliwi, ale również uczciwością. Patrząc na zadziorny uśmiech na twarzy stojącej przed nim kobiety miał natomiast spore wątpliwości, czy spełnia którykolwiek z tych warunków.
- Proszę zauważyć, że mamy do czynienia z bardziej formalną sytuacją, niż na sylwestrowej zabawie - stwierdził prosty fakt, nie pozwalając sobie (jeszcze) na zbytnią poufałość względem kobiety. To, że znali się wcześniej, nieco komplikowało całą sytuację, ale Colin postanowił postąpić jak fachowiec i nie dać się zwieść prywatnym odczuciom. - Zatem proszę sobie gdzieś... usiąść - rzucił szybkie spojrzenie na jedno z krzeseł zawalonych książkami, a potem westchnął. Niech sobie sama je zgarnie lub stoi. - I powiedzieć mi, co pani przygotowała. Chyba że potrzebuje pani trochę więcej czasu - zerknął w sufit, będąc praktycznie na sto procent przekonany, że jako k o b i e t a będzie tego czasu potrzebowała bardzo dużo. Nie miał przekonania do zatrudniania dziewcząt w swojej kochanej księgarni i, jakby nie patrzeć, jedynie dwóm kobietom zaufał dotąd na tyle, aby powierzać im bardziej drogocenne zbiory. Z czego jedna z nich spoczywała martwa w jego własnej piwnicy.
Esy i Floresy były specyficzną księgarnią, którą ukochał całym sercem od pierwszej chwili, gdy tylko wszedł do niej jako dziecko. Dzisiaj biznes rozwinął się na tyle, że Colin dysponował kilkoma innymi placówkami, żadna jednak nie dorównywała Esom; to tu były zbiory największe i najcenniejsze, a zaplecze kryło literackie skarby, o które bili się kolekcjonerzy z całego magicznego świata. Powierzenie jakiejkolwiek funkcji osobie, która miałaby do tej pracy cokolwiek olewczy stosunek lub która w ogóle by się do niej nie przekładała, było dla Colina absolutnie niedopuszczalne. Jego pracownicy musieli cechować się nie tylko obszerną wiedzą o książkach, stale zresztą poszerzaną, uprzejmym podejściem do klientów, którzy byli zwykle upierdliwi, ale również uczciwością. Patrząc na zadziorny uśmiech na twarzy stojącej przed nim kobiety miał natomiast spore wątpliwości, czy spełnia którykolwiek z tych warunków.
Ech. Nie cierpię formalności i wprost nienawidzę się dostosowywać, ale rozumiem, że właśnie staję przed taką sytuacją. Innymi słowy: wóz albo przewóz. Teoretycznie mam wybór, w praktyce nie posiadam go zupełnie, zmuszona ugryźć się w język i chociaż udawać grzeczną i dobrze ułożoną panienkę. Tyle, żeby mnie zatrudnił, potem będę kombinować dalej. W końcu mocno powątpiewam, by budował tak szczelną barierę szef-pracownik. Mimo znużenia i poirytowania na twarzy wygląda na całkiem ludzkiego, a i doskonale pamiętam misia-łakomczucha z uroczystości sylwestrowych w Dolinie Godryka. Dlatego też niezbyt się martwię ewentualnością wyniknięcia z Colina mojego postrachu. Zawsze mogę odejść bez wcześniejszego uprzedzenia. Chyba nie zwiąże się ze mną mocą Przysięgi Wieczystej?
-Naturalnie, lordzie Fawley - odpowiadam, o mało co się nie krztusząc, choć ku mojemu zdziwieniu wypada to całkiem przekonująco. Bo oczywiście mężczyzna ma zupełną rację i już powinnam go traktować jak swego pracodawcę. Z szacunkiem i całym tym blablaniem, którego tak mocno nie znoszę. Kiedy prosi mnie, bym usiadła, poszukuję wzrokiem jakiejś wolnej powierzchni, lecz na próżno. W tym zagraconym składziku każdy centymetr kwadratowy jest zapełniony książkami. Gdyby to nie było równoznaczne z uznaniem mnie za dziwkę, usadowiłabym się na biurku, lecz pozbawiona tej możliwości, wybieram inne rozwiązanie. Delikatnie, prawie z nabożną czcią zdejmuję książki ze stołka stojącego naprzeciw tego, na którym spoczywa Colin. Przekładam je na inną chybotliwą stertę, najniższą, aby przypadkiem nie spowodować jej zawalenia. Muszę w jakikolwiek sposób uzyskać aprobatę Fawley'a, a ten w książkach widzi chyba znacznie więcej dobra niż w ludziach. W tym chyba zresztą się zgadzamy. I... chyba tylko w tym. Mierzę go zaskoczonym spojrzeniem, bo doprawdy nie pamiętam, by tak szastał mizoginizmem.
-Nie potrzebuję więcej czasu. Jest pan chyba zajęty sir, miałabym wyrzuty sumienia, że zbyt długo przeszkadzam panu w tak ważnej pracy - odpowiadam z tak nikła dozą sarkazmu, że nie powinien jej zauważyć. W końcu to o n zaczął z tą swoją uwagą, która była zupełnie nie na miejscu.
-Jeśli chce mnie pan egzaminować z treści, proszę zaczynać - mówię obojętnie, jakbym była stuprocentowo przygotowana na natłok pytań - ze swojej strony obiecuję dyspozycyjność - dodaję z determinacją.
-Naturalnie, lordzie Fawley - odpowiadam, o mało co się nie krztusząc, choć ku mojemu zdziwieniu wypada to całkiem przekonująco. Bo oczywiście mężczyzna ma zupełną rację i już powinnam go traktować jak swego pracodawcę. Z szacunkiem i całym tym blablaniem, którego tak mocno nie znoszę. Kiedy prosi mnie, bym usiadła, poszukuję wzrokiem jakiejś wolnej powierzchni, lecz na próżno. W tym zagraconym składziku każdy centymetr kwadratowy jest zapełniony książkami. Gdyby to nie było równoznaczne z uznaniem mnie za dziwkę, usadowiłabym się na biurku, lecz pozbawiona tej możliwości, wybieram inne rozwiązanie. Delikatnie, prawie z nabożną czcią zdejmuję książki ze stołka stojącego naprzeciw tego, na którym spoczywa Colin. Przekładam je na inną chybotliwą stertę, najniższą, aby przypadkiem nie spowodować jej zawalenia. Muszę w jakikolwiek sposób uzyskać aprobatę Fawley'a, a ten w książkach widzi chyba znacznie więcej dobra niż w ludziach. W tym chyba zresztą się zgadzamy. I... chyba tylko w tym. Mierzę go zaskoczonym spojrzeniem, bo doprawdy nie pamiętam, by tak szastał mizoginizmem.
-Nie potrzebuję więcej czasu. Jest pan chyba zajęty sir, miałabym wyrzuty sumienia, że zbyt długo przeszkadzam panu w tak ważnej pracy - odpowiadam z tak nikła dozą sarkazmu, że nie powinien jej zauważyć. W końcu to o n zaczął z tą swoją uwagą, która była zupełnie nie na miejscu.
-Jeśli chce mnie pan egzaminować z treści, proszę zaczynać - mówię obojętnie, jakbym była stuprocentowo przygotowana na natłok pytań - ze swojej strony obiecuję dyspozycyjność - dodaję z determinacją.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Kochał swoją księgarnię, niewątpliwie darzył ją uczuciem nierzadko mocniejszym, niż wiele osób spotykanych w swoim życiu i gotów był dla Esów zaryzykować bardzo, bardzo wiele. Doskonale pamiętał przecież moment, w którym nabywał najznamienitszą londyńską księgarnię; pamiętał swój wybór między zakupem nowej inwestycji, a udziałem w pogrzebie własnego ojca; pamiętał, że nie miał wtedy najmniejszych wątpliwości co do tego, która z tych dwóch rzeczy była dla niego ważniejsza. Dzisiaj, po kilku latach niepodzielnego władania i zarządzania Esami, stały się one jego istnym oczkiem w głowie. Zatrudniał starannie wyselekcjonowanych pracowników, których osobiście przepytywał i maglował na rozmowach kwalifikacyjnych, a potem wielokroć sprawdzał, obserwując z górnej galerii, czy zanadto się nie obijają i czy prawidłowo obsługują kolejnych klientów.
- Więc proszę mówić - rozparł się wygodniej, rzucając przelotne spojrzenie na tytuły wybranych przez nią dzieł, ale nawet jednym mrugnięciem okiem nie dał po sobie znać zdziwienia tą specyficznie dobraną literaturą. - Co się pani najbardziej podobało w Grze w szachy? - zapytał z namysłem i całkowitą powagą, jakby dyskutował właśnie o treści jednej z najpoczytniejszych książek ostatniej dekady, a nie o poradniku dla początkujących graczy. W rzeczywistości nie miało znaczenia, o jaką książkę chodzi; Colina nie interesowała jej treść i zawartość, ale ciekawiło go to, w jaki sposób Bleach będzie potrafiła ją przedstawić. Od swoich sprzedawców oczekiwał bowiem głównie tego, aby potrafili zainteresować klienta książką; polecić mu produkt nie byle jaki, ale dopasowany do tego potrzeb; zachęcić do kupna książki, która spełni oczekiwania kupujących. Nie potrzebował przecież pracowników, którzy na wyrywki będą cytowali wszelkie zebrane w księgarni tomy - nawet on nie znał ich na pamieć, nie mówiąc już o tym, że przecież nie wszystkie przeczytał - ale szukał osób, które będą wiedziały j a k mówić o książkach z pasją i zaangażowaniem.
- Miała pani w ogóle wcześniej do czynienia z książkami? Albo sprzedażą? - zapytał chwilę później, nadrabiając zaległości, bo tak naprawdę to w sumie właśnie od tego pytania powinien zacząć, aby dowiedzieć się, na jakim poziomie przeprowadzać całą rozmowę. Wypytywać o szczegóły metod sprzedaży, czy raczej kłaść nacisk na samą znajomość branży; interesować się doświadczeniem Bleach w mówieniu ludziom o tym, czego naprawdę potrzebują, czy skupić na jej oddaniu książkom.
- Więc proszę mówić - rozparł się wygodniej, rzucając przelotne spojrzenie na tytuły wybranych przez nią dzieł, ale nawet jednym mrugnięciem okiem nie dał po sobie znać zdziwienia tą specyficznie dobraną literaturą. - Co się pani najbardziej podobało w Grze w szachy? - zapytał z namysłem i całkowitą powagą, jakby dyskutował właśnie o treści jednej z najpoczytniejszych książek ostatniej dekady, a nie o poradniku dla początkujących graczy. W rzeczywistości nie miało znaczenia, o jaką książkę chodzi; Colina nie interesowała jej treść i zawartość, ale ciekawiło go to, w jaki sposób Bleach będzie potrafiła ją przedstawić. Od swoich sprzedawców oczekiwał bowiem głównie tego, aby potrafili zainteresować klienta książką; polecić mu produkt nie byle jaki, ale dopasowany do tego potrzeb; zachęcić do kupna książki, która spełni oczekiwania kupujących. Nie potrzebował przecież pracowników, którzy na wyrywki będą cytowali wszelkie zebrane w księgarni tomy - nawet on nie znał ich na pamieć, nie mówiąc już o tym, że przecież nie wszystkie przeczytał - ale szukał osób, które będą wiedziały j a k mówić o książkach z pasją i zaangażowaniem.
- Miała pani w ogóle wcześniej do czynienia z książkami? Albo sprzedażą? - zapytał chwilę później, nadrabiając zaległości, bo tak naprawdę to w sumie właśnie od tego pytania powinien zacząć, aby dowiedzieć się, na jakim poziomie przeprowadzać całą rozmowę. Wypytywać o szczegóły metod sprzedaży, czy raczej kłaść nacisk na samą znajomość branży; interesować się doświadczeniem Bleach w mówieniu ludziom o tym, czego naprawdę potrzebują, czy skupić na jej oddaniu książkom.
Aż do tej pory nie sądziłam, że ponownie będę z czegokolwiek sprawdzana, egzaminowana, czy rozliczana. Mój błąd. Najwyraźniej tak właśnie działa świat karierowiczów i mam coraz więcej wątpliwości, czy chcę do niego należeć. Mierzi mnie już sama protekcjonalność Fawley'a i jego lekko lekceważący stosunek, jakby miał wątpliwości, czy chociażby znam alfabet. Coraz bardziej wydaje mi się bubkiem i ganię się ostro za to, że jeszcze przed kilkoma minutami, zanim weszłam do tego burdelu, który szumnie nazywał zapleczem, uważałam go za całkiem sympatycznego dziwaka. Wzdycham cicho (jakby usłyszał, pewnie by mnie stąd wywlókł za włosy), bo przecież nie mogę kapryśnie odrzec, że nie mam zamiaru dać się przepytywać. A szkoda. W tym momencie on jest górą, ale jak (jeśli) tylko dostanę tę pracę, nie pozwolę sobą pomiatać. A on albo będzie mnie szanować, albo może poszukać sobie kogoś lepszego. W czym serdecznie życzę powodzenia.
-Że skłaniała do myślenia - odpowiadam po prostu, bo doprawdy nie wiem, nad czym mam się rozwodzić. Korazar stworzył inteligentną łamigówkę, a skakanie między rozdziałami jak po polach szachownicy spodobało mi się na tyle, że pozycja zajęła miejsce jednej z mych ulubionych lektru - książki powinno się nie tylko czytać, ale i rozumieć. Przede wszystkim - dodaję, bo nie jestem specjalnie skłonna do zwierzeń. Jeśli chciał ode mnie uzyskać opis fabuły to trafił pod zdecydowanie zły adres. Kolejne pytania nie trafiają do mnie bardziej, ale patrzę bystro na Colina, uśmiechając się kącikiem ust. Przecież żadna praca nie hańbi, a komiwojażerstwo to w pewien sposób również sprzedaż. A zatem m a m jakieś doświadczenie.
-Nauczyłam się czytać, jak miałam cztery lata - mówię, mrugając do niego, bo przecież to daje prawie 24 lata obcowania z książkami. Nie wmówi mi chyba, że to za mało - i przez pewien okres w moim życiu zajmowałam się obwoźnym handlem - przyznaję, bez cienia jakichkolwiek emocji - potrafię sprzedać nawet smarki trolla, a ludzie będą mnie całować po stopach, przekonani, że nabyli cenną relikwię - chwalę się, obserwując kątem oka swego rozmówcę - pan też tak robi, prawda, lordzie Fawley? Wpycha pan klientom paszkwile za wygórowaną cenę? Znam się na tym - mówię pewnie, już dziwnie uspokojona. Znowu rozmawiamy, jakby nigdy nic, a pogawędka przestaje przypominać egzamin.
-Że skłaniała do myślenia - odpowiadam po prostu, bo doprawdy nie wiem, nad czym mam się rozwodzić. Korazar stworzył inteligentną łamigówkę, a skakanie między rozdziałami jak po polach szachownicy spodobało mi się na tyle, że pozycja zajęła miejsce jednej z mych ulubionych lektru - książki powinno się nie tylko czytać, ale i rozumieć. Przede wszystkim - dodaję, bo nie jestem specjalnie skłonna do zwierzeń. Jeśli chciał ode mnie uzyskać opis fabuły to trafił pod zdecydowanie zły adres. Kolejne pytania nie trafiają do mnie bardziej, ale patrzę bystro na Colina, uśmiechając się kącikiem ust. Przecież żadna praca nie hańbi, a komiwojażerstwo to w pewien sposób również sprzedaż. A zatem m a m jakieś doświadczenie.
-Nauczyłam się czytać, jak miałam cztery lata - mówię, mrugając do niego, bo przecież to daje prawie 24 lata obcowania z książkami. Nie wmówi mi chyba, że to za mało - i przez pewien okres w moim życiu zajmowałam się obwoźnym handlem - przyznaję, bez cienia jakichkolwiek emocji - potrafię sprzedać nawet smarki trolla, a ludzie będą mnie całować po stopach, przekonani, że nabyli cenną relikwię - chwalę się, obserwując kątem oka swego rozmówcę - pan też tak robi, prawda, lordzie Fawley? Wpycha pan klientom paszkwile za wygórowaną cenę? Znam się na tym - mówię pewnie, już dziwnie uspokojona. Znowu rozmawiamy, jakby nigdy nic, a pogawędka przestaje przypominać egzamin.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Miał wielkie opory przed zatrudnianiem w Esach i Floresach byle kogo; inne księgarnie nie liczyły się aż tak bardzo i tamtejszy personel niewątpliwie cieszył się większą swobodą niż pracownicy na Pokątnej, ale tym bardziej świadczyło to o wysokim poziomie obsługi w Esach. Elita wśród sprzedawców, ale i elita wśród miłośników książek; ludzi znających miejsce wielkich dzieł w historii ludzkości i doceniających prawdę, jaką niosły za sobą kolejne tomy. W Esach nie mógł pracować ktoś ze zwykłej pracowniczej łapanki, przygarnięty z ulicy i łaskawie zatrudniony. Nawet tutejsi magazynierzy, a więc pracownicy zatrudnieni tylko po to, aby ogarniać rozgardiasz na zapleczu i pomóc w obsłudze kolejnych dostaw, musieli cechować się inteligencją, doświadczeniem w pracy z książkami i tym, co Colin cenił sobie najbardziej - miłością do pachnących, sczytanych kart ksiąg.
- Skłania do myślenia? - zapytał lekko zaskoczony, bo nie do końca takiej odpowiedzi się spodziewał. Uczy, daje cenne wskazówki, nie pokazuje najłatwiejszych rozwiązań... ale skłania do myślenia? - Więc do myślenia o czym dokładnie skłoniła panią Gra w szachy, panno Pistone? - drążył dalej, mocno zaaferowany tym tematem i wciąż zaciekawiony tą niebanalną odpowiedzią. Zastanawiał się, jak nudna i do obrzydzenia schematyczna książka będąca poradnikiem do równie nudnej i schematycznej gry mogła kogokolwiek skłonić do myślenia - czyżby chodziło o myśli samobójcze, które Colin miał za każdym razem, gdy widział rozstawioną szachownicę i wyobrażał sobie te długie minuty spędzone nad pionami?
- Nie wpycham nikomu paszkwili - odburknął urażony, bo co jak co, ale w swojej pracy cenił sobie przede wszystkim uczciwość. Nie chodziło o sprzedanie byle czego i wygonienie klienta ze sklepu, a potem obserwowanie, jak słupki sprzedażowe rosną. Chodziło o to, aby klient wrócił zadowolony - po kolejną książkę dla siebie albo na prezent, przyprowadzając kolejnych klientów. Ich zadowolenie i satysfakcja z zakupów stały na pierwszym miejscu, ale sądząc po reakcji siedzącej naprzeciwko kobiety, miała na ten temat zupełnie inne zdanie.
- Skłania do myślenia? - zapytał lekko zaskoczony, bo nie do końca takiej odpowiedzi się spodziewał. Uczy, daje cenne wskazówki, nie pokazuje najłatwiejszych rozwiązań... ale skłania do myślenia? - Więc do myślenia o czym dokładnie skłoniła panią Gra w szachy, panno Pistone? - drążył dalej, mocno zaaferowany tym tematem i wciąż zaciekawiony tą niebanalną odpowiedzią. Zastanawiał się, jak nudna i do obrzydzenia schematyczna książka będąca poradnikiem do równie nudnej i schematycznej gry mogła kogokolwiek skłonić do myślenia - czyżby chodziło o myśli samobójcze, które Colin miał za każdym razem, gdy widział rozstawioną szachownicę i wyobrażał sobie te długie minuty spędzone nad pionami?
- Nie wpycham nikomu paszkwili - odburknął urażony, bo co jak co, ale w swojej pracy cenił sobie przede wszystkim uczciwość. Nie chodziło o sprzedanie byle czego i wygonienie klienta ze sklepu, a potem obserwowanie, jak słupki sprzedażowe rosną. Chodziło o to, aby klient wrócił zadowolony - po kolejną książkę dla siebie albo na prezent, przyprowadzając kolejnych klientów. Ich zadowolenie i satysfakcja z zakupów stały na pierwszym miejscu, ale sądząc po reakcji siedzącej naprzeciwko kobiety, miała na ten temat zupełnie inne zdanie.
Pogłębianie rozpoczętego tematu nie widzi mi się za dobrze, nie mam ochoty na dokładne spytki - to, że lektura bez dwóch zdań należała do moich ulubionych nie znaczy, że pamiętam dokładnie, cóż się w niej działo. Czytałam ją dobre kilka lat temu, a wystrzępiony egzemplarz jest już tak poplamiony, że z trudem da się w nim odczytać bodaj pojedyncze słowo. Rusz gówno, a zacznie śmierdzieć, kolejne złote przysłowie mej matki... Które jednak wyjątkowo się sprawdza, bo Colin uporczywie drąży, chcąc mnie na czymś zagiąć i odesłać z pustymi rękami albo rzeczywiście jest zaaferowany i zainteresowany. Może dotąd nie miał okazji z nikim porozmawiać na temat tej rzeczonej książki lub chce porównać wrażenia - nie wiem, aczkolwiek nadal pozostaję dość lakoniczna.
-O słowach. Strzępieniu się społeczeństwa. Degradacji. Eksperymentach - wyjaśniam w hasłach, bo chyba właśnie to urzekło mnie najbardziej. Zwłaszcza słowa, które w tej powieści były przecież czymś więcej niż jedynie wyrazami, składającymi się w zdania. Tam każde miało swoją treść, treść osobną, żyjącą niemalże własnym życiem...
-Och, lordzie Fawley... Nie oskarżam pana o zły gust, Merlinie broń, ale niestety czytelnicy tej faktycznej literatury wysokiej i specjalistycznej nieco się przerzedzili - odpowiadam, na jego wypowiedzianą urażonym tonem uwagę. Wiadomo, z czego utrzymuje się tak ogromna księgarnia, jak Esy. Skoro nie można tu sprzedawać hot-dogów (a nuż ketchup zachlapałby stronice jakiejś księgi!), to biznes musi się kręcić na poczytnych powieściach o niskim stylu, napisanych dla ludzi bez faktycznej wyobraźni. Czyli z paszkwili, jakkolwiek eufemistycznie mówiłby o nich Colin.
-O słowach. Strzępieniu się społeczeństwa. Degradacji. Eksperymentach - wyjaśniam w hasłach, bo chyba właśnie to urzekło mnie najbardziej. Zwłaszcza słowa, które w tej powieści były przecież czymś więcej niż jedynie wyrazami, składającymi się w zdania. Tam każde miało swoją treść, treść osobną, żyjącą niemalże własnym życiem...
-Och, lordzie Fawley... Nie oskarżam pana o zły gust, Merlinie broń, ale niestety czytelnicy tej faktycznej literatury wysokiej i specjalistycznej nieco się przerzedzili - odpowiadam, na jego wypowiedzianą urażonym tonem uwagę. Wiadomo, z czego utrzymuje się tak ogromna księgarnia, jak Esy. Skoro nie można tu sprzedawać hot-dogów (a nuż ketchup zachlapałby stronice jakiejś księgi!), to biznes musi się kręcić na poczytnych powieściach o niskim stylu, napisanych dla ludzi bez faktycznej wyobraźni. Czyli z paszkwili, jakkolwiek eufemistycznie mówiłby o nich Colin.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Zdecydowanie nie miał w sobie za grosz cierpliwości, wyobrażając sobie każdą rozmowę kwalifikacyjną jako szybki i bezbolesny proces; pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź, kilka słów o sobie, znów pytanie i odpowiedź. Żadnych komplikacji, niespodziewanych pogaduszek, same konkrety bez odbiegania od tematu, czego niestety nie udało się tym razem uniknąć - aczkolwiek Colinowi już na samym początku udało się utemperować pannę Pistone, zwracając jej uwagę na nieodpowiednie do sytuacji zachowanie. Może rok temu mógł sobie pozwolić na odrobinę swobody, zajadając się babeczką, ale teraz przecież minęło już t y l e czasu, nie mówiąc o tym, że byli na zupełnie innym etapie swojej znajomości. Sięgnął dłonią po leżące na stole pergaminy, strząsnął je, układając równo ich brzegi i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- To nie oznacza, że należy ich od razu traktować jako potencjalnych nabywców byle czego. Nadal czyta się klasyków, panno Pistone, więc póki choć jeden klient będzie szukał właśnie takiego dzieła, zrobimy wszystko, aby mu je dostarczyć. To podstawowa zasada mojej księgarni, a jeśli jej pani nie rozumie, to chyba nie mamy o czym mówić - zakończył ostrzejszym tonem, gniewnie przesuwając pergaminami po blacie. Ostrze haka błysnęło ostrzegawczo w mdłym świetle świec, które leniwie i chyba tylko z przyzwyczajenia dawały odrobinę blasku.
Miał coraz większe wątpliwości związane z zatrudnieniem tej dziewczyny; szczególnie obawiał się jej lekceważącego stosunku do swojej idei prowadzenia Esów i do renomy, jaką chciał zapewnić swojej ukochanej księgarni. Owszem, sprzedaż była ważna, a zyski nie brały się z nieba, tak jak galeony nie rosły na bijącej wierzbie, ale Esy były czymś więcej niż maszynką do zarabiania. Do tego służyła mu cała sieć innych sklepów rozlokowanych w Anglii, więc jeśli ta białowłosa niewiasta chciała wpychać klientom na siłę książki, których nie potrzebują, mógł jej zaproponować jedynie stanowisko w tamtych księgarniach. Ale w Esach? Nie, nie, nie, absolutnie nie nadawała się tu na sprzedawcę; może raczej... magazyniera? Pomocnika magazyniera? Sprzątaczkę? Jeszcze raz zmierzył ją wzrokiem, tym razem oceniając ją jak towar na wystawie a nie człowieka; nadawałaby się, czy też nie?
- To nie oznacza, że należy ich od razu traktować jako potencjalnych nabywców byle czego. Nadal czyta się klasyków, panno Pistone, więc póki choć jeden klient będzie szukał właśnie takiego dzieła, zrobimy wszystko, aby mu je dostarczyć. To podstawowa zasada mojej księgarni, a jeśli jej pani nie rozumie, to chyba nie mamy o czym mówić - zakończył ostrzejszym tonem, gniewnie przesuwając pergaminami po blacie. Ostrze haka błysnęło ostrzegawczo w mdłym świetle świec, które leniwie i chyba tylko z przyzwyczajenia dawały odrobinę blasku.
Miał coraz większe wątpliwości związane z zatrudnieniem tej dziewczyny; szczególnie obawiał się jej lekceważącego stosunku do swojej idei prowadzenia Esów i do renomy, jaką chciał zapewnić swojej ukochanej księgarni. Owszem, sprzedaż była ważna, a zyski nie brały się z nieba, tak jak galeony nie rosły na bijącej wierzbie, ale Esy były czymś więcej niż maszynką do zarabiania. Do tego służyła mu cała sieć innych sklepów rozlokowanych w Anglii, więc jeśli ta białowłosa niewiasta chciała wpychać klientom na siłę książki, których nie potrzebują, mógł jej zaproponować jedynie stanowisko w tamtych księgarniach. Ale w Esach? Nie, nie, nie, absolutnie nie nadawała się tu na sprzedawcę; może raczej... magazyniera? Pomocnika magazyniera? Sprzątaczkę? Jeszcze raz zmierzył ją wzrokiem, tym razem oceniając ją jak towar na wystawie a nie człowieka; nadawałaby się, czy też nie?
Coraz mniej podoba mi się ciemne, zapyziałe, zagracone zaplecze. Książki są okurzone, niektóre śmierdzące, a właściciel... Dobre pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobił prysło zupełnie. Pozostał jedynie niesmak, że od kogoś takiego przyjęłam poczęstunek w postaci pasztecika. Jak widać ładna buźka, to nie wszystko. Chyba, że tego gbura psuje aura szlachetności, jak tych wszystkich zadzierających nosa paniczyków. Krzyżuję ręce na piersi, zdeprymowana zarówno jego zachowaniem, jak i tonem, którym się do mnie zwraca. Nie pozwolę ze sobą pogrywać, bo generalnie nic się nie stanie, jeśli nie dostanę tej pracy. Jakby zależało mi bardzo, przemogłabym się i płaszczyłabym się przed Colinem jak ostatnia idiotka, ale mam w sobie jeszcze całkiem sporo dumy. Na pewno więcej, aniżeli ten bufon ogłady. I nie zdoła mnie przestraszyć hakiem, błyszczącym niepokojąco w miejscu, w którym powinna znajdować się jego lewa dłoń. Nie z takimi typkami sobie radziłam, zresztą, cóż... Colin nadal sprawia wrażenie niedźwiadka zaszytego w swojej norze, a ja jestem sprawna, silna i wytrzymała. Na pewno bardziej, niż na to wyglądam.
-Nie będę udawać, że było miło, bo nie było - odpowiadam bezczelnie, wpatrując się w Fawleya świdrującym wzrokiem. Wstaję z miejsca, bo doprawdy, nie mam ochoty przebywać tu dłużej, aniżeli jest to konieczne - gdy już przedstawisz się z nazwiska, zawsze sodówa uderza ci do głowy? Zachowujesz się jak nadęty szczurzy bobek - obrażam go, zupełnie bez umiaru, nic sobie nie robiąc z uprzywilejowanej pozycji mężczyzny. Zbiera mi się na wymioty, gdy widzę takich, jak ten tutaj, są zdecydowani gorsi od rycerskich typów a'la Samuel Skamander.
-Do widzenia - żegnam się uprzejmie, bo pomimo rzucanych inwektyw, nigdy nie zapominam o tych najbardziej podstawowych zasadach grzeczności. Cóż z tego, że pomiędzy "dzień dobry" i "żegnaj" zdarza mi się trochę nawrzucać gospodarzom. Nie patrząc na niego, z gracją trzaskam drzwiami. Obym już nigdy nie musiała oglądać tego uprzykrzonego palanta.
|zt
-Nie będę udawać, że było miło, bo nie było - odpowiadam bezczelnie, wpatrując się w Fawleya świdrującym wzrokiem. Wstaję z miejsca, bo doprawdy, nie mam ochoty przebywać tu dłużej, aniżeli jest to konieczne - gdy już przedstawisz się z nazwiska, zawsze sodówa uderza ci do głowy? Zachowujesz się jak nadęty szczurzy bobek - obrażam go, zupełnie bez umiaru, nic sobie nie robiąc z uprzywilejowanej pozycji mężczyzny. Zbiera mi się na wymioty, gdy widzę takich, jak ten tutaj, są zdecydowani gorsi od rycerskich typów a'la Samuel Skamander.
-Do widzenia - żegnam się uprzejmie, bo pomimo rzucanych inwektyw, nigdy nie zapominam o tych najbardziej podstawowych zasadach grzeczności. Cóż z tego, że pomiędzy "dzień dobry" i "żegnaj" zdarza mi się trochę nawrzucać gospodarzom. Nie patrząc na niego, z gracją trzaskam drzwiami. Obym już nigdy nie musiała oglądać tego uprzykrzonego palanta.
|zt
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Nie zastała żadnego sprzedawcy wewnątrz sklepu. Było jej z tego powodu bardzo przykro. Tym bardziej, że specjalnie pofatygowała się tutaj osobiście choć nie musiała, a wszystko po to by nie zastać za lada człowieka który musiał i powinien tu czekać na nią i na każdego innego klienta. Nie mogła więc nie pokazać całą swoją postawą niechęci do sytuacji w której pracownik ostatecznie raczył się pojawi.
- Miło, że ostatecznie postanowiono w tym sklepie zająć się czymkolwiek. A przecież jest dopiero ledwo po dziesiątej, otwarci od całej godziny...widać, że bierzecie sobie swoje obowiązki na poważnie, do serca... - w jej głosie pobrzmiewał ton nieskrywanej nagany i rozczarowania. Kpiła wręcz ostentacyjnie z postawy pracownika przed nią stojącego nie omieszkując sztyletować go przy tym wzrokiem i drobnymi gestami sugerować, że gardzi - ...szkoda jednak, że tak wybiórczo - dodała ze smutkiem, cmokając przy tym powietrze z dezaprobatą. A co miała na myśli...? Cóż, gdyby istota przed nią stojąca raczyła kwadrans temu być tam gdzie być powinna to by wiedziała, a teraz niech robi fikolki i stara się nakłonić pannę Mulciber do ponownej spowiedzi.
- Miło, że ostatecznie postanowiono w tym sklepie zająć się czymkolwiek. A przecież jest dopiero ledwo po dziesiątej, otwarci od całej godziny...widać, że bierzecie sobie swoje obowiązki na poważnie, do serca... - w jej głosie pobrzmiewał ton nieskrywanej nagany i rozczarowania. Kpiła wręcz ostentacyjnie z postawy pracownika przed nią stojącego nie omieszkując sztyletować go przy tym wzrokiem i drobnymi gestami sugerować, że gardzi - ...szkoda jednak, że tak wybiórczo - dodała ze smutkiem, cmokając przy tym powietrze z dezaprobatą. A co miała na myśli...? Cóż, gdyby istota przed nią stojąca raczyła kwadrans temu być tam gdzie być powinna to by wiedziała, a teraz niech robi fikolki i stara się nakłonić pannę Mulciber do ponownej spowiedzi.
Oczywiście jako ludzie o otwartych umysłach nie lubimy stereotypów i tak dalej i tak dalej, jednak gdyby wyobrazić sobie typowego kujona-mola książkowego-pracownika księgarni, który swoje życie prowadzi bardziej w książkach z których spija każdą historię łapczywie jak dziecko gorącą czekoladę z kuneczka, niż w prawdziwym życiu, najpewniej większość osób która go zna pomyślałaby o Jackie'm Daggerze. Chłopak w starych ciuchach, choć zawsze schludnych i czystych, z dużymi, okrągłymi okularami o grubych denkach na nosie, dość wysoki i bardzo chudy, o lekko przygarbionej postawie.
Jackie zaczytał się w najnowszej powieści o łowcy wilkołaków i najpewniej czytałby jeszcze długo gdyby nie dosłyszał jakiegoś kroku. Klienci? Nie usłyszał jak wchodzili? Znaczy no, ostatnie dwadzieścia tron o gonieniu bestii biegnącej przez las i o przyjacielu łowcy, tym jednym największym, za którego oddałoby się życie, który został ugryziony przez inną bestię, no te strony go wciągnęły i pochłonęły i jakiekolwiek dźwięki mogły mu się wydawać jedynie nieznaczącymi nadepnięciami na gałązkę podczas, kiedy tu w prawdziwej historii trzeba uważać z wyciągniętą różdżką!
Czuł się jak ci wielcy bohaterowie i najchętniej zignorowałby klienta, bo przecież musi doczytać. Czy Hierof przeżyje, czy zmieni się w wilkołaka, czy jego przyjaciel go zabije? Przecież prawdziwa, męska przyjaźń powinna znaleźć sposób na każdy problem, może jakiś wywar! Musiał wiedzieć, tak bardzo chciał wiedzieć, ale jeśli na resztę dnia zignoruje pracę to ją straci i już nie będzie darmowych książek na zapleczu.
Wyszedł więc szybko.
- Dzień dobry. Przepraszam bardzo, było małe zamieszanie przy dostawie. - nawet nie wiesz jak wielkie zamieszanie, ktoś może stracić życie albo stać się bestią, więc lepiej się pospiesz! Gdzieś w swojej wyobraźni był osobą, której wszyscy by posłuchali i się podporządkowali, w rzeczywistości jednak bardzo go speszyła postawa kobiety i chyba też trochę ona sama. Co prawda powtarzał sobie, że łowcy wilkołaków świetnie radzą sobie z kobietami, on jednak był takim tylko w swoich ukochanych książkach. Poprawił więc okulary na nosie, siląc się na szczery, przyjazny uśmiech proszę, nie zjedz mnie, ja muszę skończyć tę książkę żywy. - Czym mogę pomóc?
Jackie zaczytał się w najnowszej powieści o łowcy wilkołaków i najpewniej czytałby jeszcze długo gdyby nie dosłyszał jakiegoś kroku. Klienci? Nie usłyszał jak wchodzili? Znaczy no, ostatnie dwadzieścia tron o gonieniu bestii biegnącej przez las i o przyjacielu łowcy, tym jednym największym, za którego oddałoby się życie, który został ugryziony przez inną bestię, no te strony go wciągnęły i pochłonęły i jakiekolwiek dźwięki mogły mu się wydawać jedynie nieznaczącymi nadepnięciami na gałązkę podczas, kiedy tu w prawdziwej historii trzeba uważać z wyciągniętą różdżką!
Czuł się jak ci wielcy bohaterowie i najchętniej zignorowałby klienta, bo przecież musi doczytać. Czy Hierof przeżyje, czy zmieni się w wilkołaka, czy jego przyjaciel go zabije? Przecież prawdziwa, męska przyjaźń powinna znaleźć sposób na każdy problem, może jakiś wywar! Musiał wiedzieć, tak bardzo chciał wiedzieć, ale jeśli na resztę dnia zignoruje pracę to ją straci i już nie będzie darmowych książek na zapleczu.
Wyszedł więc szybko.
- Dzień dobry. Przepraszam bardzo, było małe zamieszanie przy dostawie. - nawet nie wiesz jak wielkie zamieszanie, ktoś może stracić życie albo stać się bestią, więc lepiej się pospiesz! Gdzieś w swojej wyobraźni był osobą, której wszyscy by posłuchali i się podporządkowali, w rzeczywistości jednak bardzo go speszyła postawa kobiety i chyba też trochę ona sama. Co prawda powtarzał sobie, że łowcy wilkołaków świetnie radzą sobie z kobietami, on jednak był takim tylko w swoich ukochanych książkach. Poprawił więc okulary na nosie, siląc się na szczery, przyjazny uśmiech proszę, nie zjedz mnie, ja muszę skończyć tę książkę żywy. - Czym mogę pomóc?
I show not your face but your heart's desire
Słuchając skomlenia pracownika nie mogła sobie nie pozwolić na otaksowanie jego sylwetki od góry do dołu poddając go tym samym surowej ocenie. Postawa, ubiór, nieporadne ruchy przez które przemawiał chaos myśli wywołały u niej grymas niezadowolenia. Zupełnie jakby właśnie zrozumiała, że zmuszona jest do obcowania z czymś z czym nie chciała. Przyłożyła palce prawej dłoni w nieco teatralnym geście do czoła, zupełnie jakby w jednej sekundzie dopadła ją przeraźliwa migrena.
- Czy ty masz pięć lat...? - spytała lakonicznie, retorycznie - "przepraszam" to nie inkantacja, naprawiająca błędy. Nic mi po niej - uświadomiła go oschle chcąc zmobilizować go do użyteczności. Speszenie malujące się na twarzy chłopaka, być może nawet wcale nie starszym od Alisy przyprawiło ją o...wątpliwą nadzieję.
- Pomóż mi zrozumieć, dlaczego mimo iż płacę galeony za powiadamianie mnie o nowościach z działu naukowego, to z jakiej racji dostałam powiadomienie o dostępności Rozprawy o Pętlach Magii na Przełomie V i VI wieku DZIEŃ PO oficjalnej premierze wydania? Hm? - uniosła pretensjonalnie jedną z brwi ku górze, uśmiechając się słodko ironicznie.
- Czy ty masz pięć lat...? - spytała lakonicznie, retorycznie - "przepraszam" to nie inkantacja, naprawiająca błędy. Nic mi po niej - uświadomiła go oschle chcąc zmobilizować go do użyteczności. Speszenie malujące się na twarzy chłopaka, być może nawet wcale nie starszym od Alisy przyprawiło ją o...wątpliwą nadzieję.
- Pomóż mi zrozumieć, dlaczego mimo iż płacę galeony za powiadamianie mnie o nowościach z działu naukowego, to z jakiej racji dostałam powiadomienie o dostępności Rozprawy o Pętlach Magii na Przełomie V i VI wieku DZIEŃ PO oficjalnej premierze wydania? Hm? - uniosła pretensjonalnie jedną z brwi ku górze, uśmiechając się słodko ironicznie.
Nie odpowiedział na ten atak - z gburowatymi klientami nie ma sensu dyskutować, a już na pewno podskakiwać im w jakikolwiek sposób. Szczególnie, że ta klientka najpewniej - sądząc po ubiorze - była arystokratką. Nie chcieli tracić podobnie cennych klientów, nie mogli sobie na to pozwolić. On na pewno nie mógł. Na jego twarzy nie pojawiła się nawet najbardziej subtelna nutka irytacji, czy rozdrażnienia. Nie zerkał w stronę zaplecza, gdzie leżał tom powieści pełen przygód jego nowych idoli, tom z historią którą tak bardzo chciał dokończyć, dowiedzieć się teraz, zaraz, już!
- Najmocniej przepraszam. Sowa którą do pani wysłaliśmy wróciła z listem, nie mam pojęcia co mogło się z nią stać, ale natychmiast wysłaliśmy inną. Obiecuję, że taki problem się więcej nie powtórzy. - odpowiedział zaraz, przypominając sobie sytuację z sową - sam ją zbagatelizował, w końcu to tylko dzień różnicy. I cóż, okazuje się że nie dla wszystkich TYLKO. Dlaczego musiało trafić akurat na jego zmianę? W tej chwili o wiele chętniej stawiłby czoła hordzie wilkołaków, niż tej kobiecie która wyrażała swoje niezadowolenie najbardziej wyraziście, jak tylko mogła.
Wyprostował się na chwilę. Hierof i Astar na pewno by sobie poradzili z nią bez problemu. Zauroczyliby ją, albo... albo po prostu byliby sobą, im nikt nie podskakuje! Ale niestety pozostawał sobą, Jackie'm Daggerem, który musi jakoś załagodzić problem, choć w gruncie rzeczy niewiele może zaoferować. Najchętniej dałby jej tę książkę za darmo, nie był jednak upoważniony do aż takich gratisów. Z resztą czy pieniądze cokolwiek zmienią, skoro ma do czynienia z arystokratką, której na pewno galeonów nie brakuje?
- Nie dopuścimy więcej do podobnych niedogodności, dopilnuję żeby ruszały do pani odpowiednie sowy. W ramach przeprosin mogę zaoferować zniżkę na wymienioną przez panią książkę.
Dodał jeszcze w nadziei, że załagodzi jej gniew, albo chociaż kobieta przyjmie jego ofertę, kupi książkę i sobie pójdzie byle dalej, byle więcej na niego nie trafiła. Szybko.
- Najmocniej przepraszam. Sowa którą do pani wysłaliśmy wróciła z listem, nie mam pojęcia co mogło się z nią stać, ale natychmiast wysłaliśmy inną. Obiecuję, że taki problem się więcej nie powtórzy. - odpowiedział zaraz, przypominając sobie sytuację z sową - sam ją zbagatelizował, w końcu to tylko dzień różnicy. I cóż, okazuje się że nie dla wszystkich TYLKO. Dlaczego musiało trafić akurat na jego zmianę? W tej chwili o wiele chętniej stawiłby czoła hordzie wilkołaków, niż tej kobiecie która wyrażała swoje niezadowolenie najbardziej wyraziście, jak tylko mogła.
Wyprostował się na chwilę. Hierof i Astar na pewno by sobie poradzili z nią bez problemu. Zauroczyliby ją, albo... albo po prostu byliby sobą, im nikt nie podskakuje! Ale niestety pozostawał sobą, Jackie'm Daggerem, który musi jakoś załagodzić problem, choć w gruncie rzeczy niewiele może zaoferować. Najchętniej dałby jej tę książkę za darmo, nie był jednak upoważniony do aż takich gratisów. Z resztą czy pieniądze cokolwiek zmienią, skoro ma do czynienia z arystokratką, której na pewno galeonów nie brakuje?
- Nie dopuścimy więcej do podobnych niedogodności, dopilnuję żeby ruszały do pani odpowiednie sowy. W ramach przeprosin mogę zaoferować zniżkę na wymienioną przez panią książkę.
Dodał jeszcze w nadziei, że załagodzi jej gniew, albo chociaż kobieta przyjmie jego ofertę, kupi książkę i sobie pójdzie byle dalej, byle więcej na niego nie trafiła. Szybko.
I show not your face but your heart's desire
Ironiczny uśmiech tak szybko jak się pojawił - tak szybko zgasł, a raczej zatoną w odmęcie lodowatej beznamiętności, chociaż...może jednak nie....? Bo w tych oczach zakołysało się coś co mogło zostać uznane za niepokojący omen.
- Czemu mówisz w liczbie mnogiej? Jacy "-my"...? - powtórzyła za nim łagodnie, nie spuszczając z niego wzroku - Jesteś tu sam, tak więc tak - na pewno będziesz pilnował bo od teraz, jeśli kiedykolwiek sytuacja się powtórzy to właśnie ty, będziesz za nią odpowiedzialny. Znowu. - wyjaśniła, uściśliła, wyłożyła. Bo to takie wygodne powoływać się na nieobecnych, a Alisa nie zamierzała pozwalać temu człowiekowi na posiadanie jakiejkolwiek namiastki komfortu. Od dziś, jeśli prenumerata którą opłacała do niej nie trafi odpowiedzialny za to będzie tylko i wyłącznie on. Sam to przecież zaoferował. A Alisa bardzo sobie brała do serca czyjeś zobowiązania. Jeszcze bardziej brała sobie zaś do serca wyciąganie konsekwencji z ich łamania.
- Zatem, Jackie, Jack... - przeczytała imię z plakietki przypiętej do piersi - tak - na razie ci uwierzę, powiedzmy, że wydajesz się być przekonany co do swojej nowej misji. Cieszy mnie to - nie zmarnuj tej szansy, Jack - Będę czekała przy kasie - dodała po chwili ciszy i ruszyła na powrót do głównego pomieszczenia w którym wyczekiwała tego po co przybyła.
- Czemu mówisz w liczbie mnogiej? Jacy "-my"...? - powtórzyła za nim łagodnie, nie spuszczając z niego wzroku - Jesteś tu sam, tak więc tak - na pewno będziesz pilnował bo od teraz, jeśli kiedykolwiek sytuacja się powtórzy to właśnie ty, będziesz za nią odpowiedzialny. Znowu. - wyjaśniła, uściśliła, wyłożyła. Bo to takie wygodne powoływać się na nieobecnych, a Alisa nie zamierzała pozwalać temu człowiekowi na posiadanie jakiejkolwiek namiastki komfortu. Od dziś, jeśli prenumerata którą opłacała do niej nie trafi odpowiedzialny za to będzie tylko i wyłącznie on. Sam to przecież zaoferował. A Alisa bardzo sobie brała do serca czyjeś zobowiązania. Jeszcze bardziej brała sobie zaś do serca wyciąganie konsekwencji z ich łamania.
- Zatem, Jackie, Jack... - przeczytała imię z plakietki przypiętej do piersi - tak - na razie ci uwierzę, powiedzmy, że wydajesz się być przekonany co do swojej nowej misji. Cieszy mnie to - nie zmarnuj tej szansy, Jack - Będę czekała przy kasie - dodała po chwili ciszy i ruszyła na powrót do głównego pomieszczenia w którym wyczekiwała tego po co przybyła.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Zaplecze sklepu
Szybka odpowiedź