Gavin Duncan Macmillan
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: niegdyś Puddlemere, obecnie lokum w Londynie
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: szukający Jastrzębi z Falmouth
Wzrost: 177 cm
Waga: 76 kg
Kolor włosów: ciemne blond
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: blada cera; błękitne uwypuklenia żył, widoczne pod skórną membraną; podkrążone oczy z zamyśleniem zaklętym w tęczówkach; drobne, szczupłe palce o małych płytkach paznokci; a wszystko to może ulegać zmianom
dość giętką, mierzącą 12 i ćwierć cala, z drewna orzecha białego i rdzeniu z sierści kelpii
Ravenclaw
jerzyk
ojca zanoszącego się obłąkańczym śmiechem
lakierowanym drewnem, pastą Fleetwooda, podbita przenikliwą wonią chłodnego powietrza
otwartą księgę o najbardziej znanych graczach, w niej moje imię i nazwisko
Quidditchem, poezją, dramatem, czarną magią
swojej drużynie
dbam o najmłodszą siostrę; odpisuję na listy fanów; trenuję, trenuję i jeszcze raz trenuję
przede wszystkim klasycznej
Billego Vandendoorena
Szybko
bezdźwięcznie
za kurtyną powiek
król Dunkan
Na tym historia powinna się zakończyć; chłopiec zaciska w piąstki wiotkie paliczki, jeszcze niedawno przewracające z szelestem stronice. Ich nabrzmiały od ziaren kurzu zapach wierci jego nozdrza, a tworzące konstelacje wypowiedzi i didaskaliów rzędy ciemnych liter, napawają niezmierną irytacją. Z twarzy matki nie odczytuje nic, jest niczym spowita mgłą, nieokreślona i nieodgadnięta. Próbuje zaszczepić w synu cząstkę miłości do tego, co ukochała sama, wetknięta w mdły obraz wilgoci podłoża i monotonii morza fioletu; niezliczonych wrzosów chyboczących krzewiastym rozgałęzieniem ramion. Zaklęta w mieście bez porządnego teatru, stłamszona, lecz przy tym spokojna i niezłamana. Chłopiec dramatu nie doczytał nigdy, na wieczność łącząc obwolutę, która zamknęła się z głuchym trzaskiem, spotęgowanym przez panującą w pokoju ciszę. Nie powinien mieć tego imienia.
Wtedy właśnie dotarło do niego, że nigdy nie będzie owym Dunkanem, nie zamilknie i nie da się ograniczyć; nie pozwoli, by jego krwią zabarwiło się srebrne ostrze sztyletu.
Z determinacją powtarzał i zaciskał pięści, wciąż drobne mimo upływu czasu, o kłykciach przybierających rozlany alabastrowy odcień. Zaciskał zęby i nie mógł już słyszeć, miał dość głosów bębniących wewnątrz jego czaszki; łomotały ciągle o krawędzie umysłu, wiecznie z tą samą, rutynową sekwencją. Miał dosyć tego, że był jak cień, że choć wyróżniał się, wciąż został nieobecny.
Miał dosyć ojca, jego i g n o r o w a n i a, którym sycił go przy każdym możliwym zetknięciu. Miał dosyć. Dosyć.
Zamykał się w pokoju, pełen frustracji; wpijanymi paznokciami żłobił w dłoni drobne wgłębienia. Niezadowolony. Niedoceniany. Niezdolny dać upustu swoim ambicjom. Od początku odznaczał się niespożytymi pokładami energii, był dzieckiem silnym i zdrowym - nie licząc drobnej dolegliwości świniowstrętu, który na szczęście, poza trzymaniem dystansu w obecności zawartych w nazwie zwierząt, nie przyniósł żadnych poważnych komplikacji. Co więcej, w miarę upływu lat odczuwał wrażenie wyjątkowości - już w dzieciństwie guwernantka odkryła, że przy zdenerwowaniu jego włosy oblewały się czerwienią; potem przychodziło wyczerpanie, siwiały, spłowiałe niby należące do starca. Minęło dużo czasu, zanim nauczył się panować nad ich barwą (około lat kilkunastu), do tej pory mierząc chłodnym spojrzeniem widok zakrawającej na biały kolor fryzury. Zdolność metamorfomagii została przyjęta z entuzjazmem, sprawiła, że ojciec mówił o synu mniej więcej przez minutę, na nowo potem wracając do własnych zajęć. Poklepał go po ramieniu, a kilka dni później w mieszkaniu rozległ się krzyk siostry, która nie mogła przeczytać "Makbeta". Nie chciał jej pozwolić, książka stała się ciężka, dziewczynka opierała dłonie i siliła się bezskutecznie, wieńcząc swój brak efektów głośnym tonem zdenerwowania. Mógł odtworzyć ów każdy moment z pamięci, doskonale, krok po kroku, szczegół za szczegółem. W głębi zielonych oczu tliło się zmęczenie, gorzała bezsilność. Opierając się o krawędź okna, snuł sploty wszelakich wyobrażeń, myślał o wolności, o nieskończonych, rozległych pasmach równin, jakie uchylały się przy stromych powierzchniach klifów. Morze szumiało, ciemnoniebieskie, spienione przy skalnych odłamkach. Mówiło. Do niego, do wszystkich; szeptało wśród zielonego wybrzeża.
Ukochał naturę i latanie na miotle. Szermierki uczył się niechętnie, podobnie jak innych sportów - niemniej jednak wszystkie rozwijały ciało, dlatego w miarę czasu przywykł do zróżnicowanych zajęć. Dopiero w powietrzu czuł się wolny, przyjmując normalne ćwiczenia z pokorą, tylko dlatego, by znów potem ruszyć ku przestworzom; wyobrażał sobie, iż jest jedną z prawdziwych gwiazd Quidditcha. Rodzina patrzyła na niego z radością, gdy był młodszy, widywał majaczącą sylwetkę ojca, który przyglądał się jego poczynaniom. Potem zaś było go coraz mniej. I mniej. Aż w końcu - nie przychodził w ogóle, w czasie, kiedy zdołał najprężniej się rozwinąć. Ludzie mówili, mówili jednak rzeczy puste, nie zajmowali się przyszłością, żyjąc wyłącznie tu i teraz; nigdy nawet nie usłyszał bezpośredniego pytania, kim i dlaczego chciałby zostać. Ojciec nie przykładał szczególnej wagi do etykiety, na co się nie uskarżał, nawet później nie widząc ku temu potrzeb. Na oficjalnych spotkaniach pojawiał się rzadko. Praktycznie nigdy, niezadowolony, bez większego obycia, zbyt bezpośrednio konstruując zdania. Nie uważał swojej rodziny za złą; cieszył się z posiadanych korzeni, cieszył się z bycia arystokratą, nawet jeśli stosunkowo dużo rodów nie darzyło jego własnego sympatią. Nie zdzierżyłby zgorzkniałych, pełnych wielkich tradycji familii, których działanie jedynie ograniczałoby mu swobodę. Czasem tylko pragnienie bycia zauważalnym przelewało w jego wnętrzu czarę goryczy - kochał rodziców, równie bardzo kochał swoje rodzeństwo. Wad nie omieszkał się tuszować; wydatny brzuch ojca i policzki rumiane od alkoholu, karykatura niegdyś sławnej gwiazdy Quidditcha. Matki, która momentami milczała zbyt często i nie pojawiała się, kiedy potrzebował jej najbardziej. Starszego brata niezainteresowanego karierą sportową, który pilnował rodzinnych, monopolowych udziałów. Siostrę, jaka wydawała się niezwykle mądra i rozważna, mimo wielu kłótni za czasów dzieciństwa. W oddali widział siebie, najmłodszego z synów.
Często czuł się niedostrzegany.
Naukę w Hogwarcie przyjął jako wydarzenie niezwykłe, nawet jeśli sam był o istnieniu magii przekonany od lat najmłodszych, w przeciwieństwie do niektórych uczniów - rozglądających się dookoła, niemal do granic rozdziawszy własne usta. Nałożona na głowę Tiara Przydziału, początkowo wyrażała niemały kłopot, rozważając przyjęcie do każdego z możliwych domów, analizując mrukliwym tonem posiadane przezeń cechy. Ostatecznie salę przeszył głośny okrzyk wskazujący na wybór Ravenclawu, a chłopiec udał się do odpowiedniego stołu, oddychając już znacznie spokojniej niż przedtem. Najpierw podważał ową decyzję, czując w sobie przypływy ambicji, która co rusz dawała mu motywacje, potem jednak obojętniał, łagodniał, myślał po raz kolejny i rezygnował z uprzedniego polemizowania. Główną rolę odkrywała u niego inteligencja, bystre rozpatrywania i kalkulacje; oparte nie na wyłącznym pragnieniu podstępu, co na samym rozumowaniu, na niezliczonych procesach, które toczyły się wewnątrz jego umysłu.
Był inteligentny i zdawał sobie z tego sprawę, lubił w i e d z i e ć i być świadomym, nie pozwalał zepchnąć się czy oszukać. Spraw czystości krwi, wielkich manier oraz arystokratycznego światka nie darzył specjalnym zaabsorbowaniem, pozostając przy błogiej neutralności. Nie widział potrzeby w specjalnym stawaniu po jednej bądź drugiej stronie barykady, gdyż skupiał się na zupełnie innych rzeczach. Do osób krwi mugolskiej odnosił się podobnie jak do pozostałych kolegów, nie patrzył na ludzi przez pryzmat tej uznanej za wydumaną cechy. Można było (i można nadal) o nim powiedzieć, że jeśli się czymś zainteresuje, pochłonie go ono całkowicie; w przeciwnym wypadku niezwykle łatwo doprowadzić go do znużenia. Nienawidził eliksirów, nie znosił być zamkniętym w ławce, przyrównywanej do ciasnego, drewnianego więzienia. Wszystkie mięśnie napinały się i chciały ruszyć, nieprzychylnie uznając przymuszoną przez dany czas statyczność. Podobnie jak zawsze, był szczery i bezpośredni; nie bawił się w słowne gierki i nazywał rzeczy po imieniu, a osoby darzył adekwatnymi jego zdaniem określeniami. Bójek nie inicjował, ale również od nich nie stronił; niektórych mogła zwieść jego stosunkowo szczupła sylwetka, wyglądał jednak, jak chciał w danym momencie, okazując się osobą obdarzoną przede wszystkim doskonałym refleksem. Nadal lubił być w centrum uwagi, lecz nie usiłował tej uwagi sobie zaskarbiać, miała ona bowiem wypływać sama z siebie, miała być nieprzymuszona i niezaprzeczalna. Lubił samo poczucie bycia lepszym, tę świadomość, która wzrastała w nim w miarę upływu czasu. Nie był jednak typowym egocentrykiem, był po prostu człowiekiem nieznoszącym czynności uznanych za ignorowanie.
Właściwie nigdy się nie zastanawiał, jaki naprawdę miał charakter. Najbardziej cieszyły go chwile ulotne, spędzane na świeżym powietrzu, bez rozliczania przeciekających przez palce sekund.
Od samego początku pragnął dołączyć do drużyny Quidditcha i czuł, że powinien tam przynależeć. Nie jako ścigający, pałkarz czy obrońca, lecz poszukując znicza, wielokrotnie znikając z powierzchni wzroku, współpracując, będąc jednocześnie zdanym na osobisty refleks. Właśnie w tych momentach chciał stawać się cieniem odwodzącym od siebie uwagę, cieniem, jaki niknął na tle boiska, skupiony na własnym, jedynym zadaniu. Wytycznej, która wielokrotnie przynosiła zwycięstwo.
Nie dało się zaprzeczyć - urodził się z talentem, z którego słynęła cała rodzina. Kilka miesięcy pierwszego roku przesiedział jako zawodnik rezerwowy, na wszelki wypadek. Wypadek, niestety, miał miejsce podczas jednego z meczów i kiedy wyruszył na boisko, nie będąc w stanie początkowo uwierzyć, że to prawdziwe, że ma miejsce, że wówczas się doczekał, złapał podczas spotkania znicz, zapewniając drużynie wygraną. Ów początek odmienił wszystko, został później członkiem składu oficjalnego, nawiązując znajomości, rywalizując, robiąc to, co naprawdę sprawiało mu przyjemność. Uczył się średnio, głównie przez własny brak przygotowań, myślami wiecznie błądząc gdzieś z perspektywy lotu, jakby wszystko było odległe, niewielkie, przy tym ogromie zupełnie bez znaczenia. Pomagał sobie własną bystrością i intuicją, lecz nie mógł nadgonić braku zdobytej wiedzy. Średnio. Tak właśnie zdawał egzaminy, bez wygórowanych ambicji w owym przypadku. Liczył się tylko Quidditch i późniejsze marzenia o karierze.
Pewność dotycząca zdolności zmieniała go, nie do końca umiał sobie radzić z całym natłokiem uwagi innych. Paradoksalnie, nie była to rodzina, od której żądał zachowań podobnych, lecz zupełnie obcy ludzie, karmiący wciąż jego poczucie wyższości papką losowo dobranych komplementów. Wierzył, że mógłby złapać znicz, zanim na dobre rozpoczęłaby się rozgrywka. Czasem zdarzały mu się sprzeczki z innymi, spowodowane ustaloną w głowie hierarchią; jako Krukon już czuł się inteligentniejszy, nie mówił jednak wielu rzeczy celowo, raczej pod wpływem targających jego wnętrze emocji. Każdemu przypisywał określone miejsce i żył w przekonaniu, że porażki wyłącznie wskazują na niedostateczną ilość treningu. Nie mógłby się pogodzić z myślą, że jest gorszy lub mniej utalentowany od innych. Taka opcja praktycznie nie istniała.
Zmienił go również dobór towarzystwa. A raczej - chciał zmiany zapoczątkować, wkradł ziarno niepewności między światopogląd, bo mimo wahań pozostawał niezmienny; nadal był tym samym, szczerym i pogodnym Gavinem, który tylko czasem wpadał w melancholię sygnalizowaną siwieniem włosów. Coś nadal chce go odmieniać, chce sprawić, by stał się człowiekiem zadufanym w sobie i w swoich umiejętnościach. Broni się. Pozostaje wciąż Macmillanem, lecz te epizody, te kłótnie i te wytknięcia, wskazują czasem na wkradanie się cech negatywnych. Jego przyjacielem został jeden ze Ślizgonów, również arystokrata, lecz z rodu o bardziej radykalnych poglądach. Całe szczęście, w owe poglądy nie wpisywała się nienawiść dla uznawanych za lekkomyślnych (niekiedy zwyczajnie głupich) członków pochodzącej ze Szkocji rodziny. Poznali się zupełnie przypadkowo i równie przypadkowo nawiązali wspólny język, ich znajomość przetrwała próbę lat i zakrawała również na zainteresowanie podstawami czarnej magii; choć nadal podchodzi do wszystkiego sceptycznie, całość wyznawanych przez przyjaciela poglądów wydaje mu się na swój sposób przekonująca. Z drugiej strony są znajomości inne, są ludzie dobrzy i jest bezstronność, jaką zwykł się zawsze odznaczać.
Pozostaje istna niewiadoma.
Ojciec nie traktował go specjalnie poważnie, potakiwał, mruczał kilka wyrazów nieartykułowanych, myśląc o niedawno wydawanym przyjęciu. Wzdychał wówczas, zdając sobie sprawę, że nigdy nie usłyszy od niego dokładnie takich słów, jakie sam chciałby mu wtłoczyć na usta; słów pochwalnych, słów potoku zadowolenia - czyż nie odziedziczył rodzinnego talentu? Ojciec chwalił, ale chwalił niedostatecznie, wszystko było niestarczające, nie mogło zaspokoić rosnącej potrzeby uznania. Inni się nie liczyli, jednak starszy brat zawsze interesował się jego sprawami, dzień za dniem coraz bardziej idąc w ślady ojca, coraz bardziej ceniąc sobie alkohol i towarzystwo. Gavin uważał się za najbardziej ambitnego tuż obok siostry; chciał zostać szukającym, którego upamiętni się w książkach, chciał być najlepszy, licząc, że trzeźwo ocenia swoje umiejętności. Czasem zjawiał się na terenach, gdzie ponoć przybywały testrale; niewidzialne, niedostrzegane (czego poniekąd nie powinien żałować); słysząc gdzieś z tyłu głowy wypowiedź ojca, iż najlepiej owych miejsc unikać. Przysiadywał jednak, w oddali spoglądając na krajobraz, rozważając, jak wątłą jest granica między życiem a śmiercią. Wtedy dopadało go zastanowienie, podobnie jak w trakcie czytania dramatów i wierszy.
Czynności lubianej, acz nie cenionej na równi z samym sportem - z czystej przyjemności, być może z miejscowego nadmiaru czasu. Sztuka pociągała go jedynie w charakterze chwilowej rozrywki.
Dużo zmieniło się w ostatnich latach Hogwartu, kiedy na świat przyszła jego najmłodsza siostra. Spełniał dla niej rolę niemal nieodzownego opiekuna, nie chcąc, by sama cierpiała na brak poświęcanej uwagi. Do teraz się nią zajmuje, zawsze znajdując czas między treningami, zabiera ją często do Londynu. Wydaje mu się, że mimo różnicy wieku, jest między nimi pewnego rodzaju nić porozumienia. Czasem musi tłumaczyć jej wiele rzeczy, czasem nie zna odpowiedzi na garść pytań, ale w tych chwilach czuje się bardzo szczęśliwy, tak samo, jak mogąc oderwać się od podłoża.
Kiedy ukończył szkołę, wierzył, że wszystko zmierza wedle ustalonych planów. Wyniki egzaminów co prawda nie były wybitne, ale osiągnięcia i poziom umiejętności w Quidditchu, znajdowały się na poziomie zupełnie innym. Sam podjął decyzję o drużynie - wybrał niezależną, by nie uchodzić za osobę, której udało się wybić wyłącznie za sprawą pochodzenia. Ponadto, ostry styl gry Jastrzębiów odpowiadał mu najbardziej, a krótkość spędzenia czasu wyłącznie w roli rezerwowego, sprowadziły nań jeszcze większą pewność. Umiał współpracować i wykorzystywać fakt lecącego z rozpędem tłuczka przeciwko swemu rywalowi; nie przejmował się, że podczas meczów bywało więcej kontuzji, niż podczas starć innych klubów - bywał równie niepowstrzymany co reszta członków zespołu. Tak było dobrze. Tak mógł się spełniać w swoim zawodzie i zarazem pasji.
Chciał zacząć od początku, chciał rozwijać się do momentu uznanego za odpowiedni. Zdecydował się zamieszkać w Londynie, opuszczając tym samym wrzosowiska, lecz nadal intensywnie myśląc o sprawach rodzinnych. Czasem nachodzą go różne wnioski, zależne od aktualnego nastroju. Bywa, że zdaje sobie sprawę - być może zbyt surowo oceniał innych. Być może zbyt dużo oczekiwał od rodziców, zagrabienia całej uwagi, mając ogromne ilości pretensji. Tyle, że nigdy nie potrafił się zmusić do wyrzutów sumienia. Sam nie wie, czym to się skończy; kim się stanie. Kim będzie - kiedy miną kolejne lata. Żyje jedynie dniem dzisiejszym, żyje kolejnymi treningami i wynikami meczy.
Coraz więcej osób mówiło na jego temat. Mówi. Może oglądać swoją twarz na okładkach gazet, z ustami lekko wygiętymi w uśmiechu; sam wówczas się do niej uśmiecha, rozważając wszystko po raz kolejny. Woli nie kończyć jako źródło wyzbytych z sensu plotek, ale na szczęście, metamorfomagia wydaje się w tym momencie być całkowicie na jego korzyść.
Szybko
bezdźwięcznie
z ciągle czujnym wzrokiem
nie zrobi
z siebie pośmiewiska
W celu przywołania cielesnego patronusa, Gavin skupia się na momencie, kiedy po raz pierwszy wystąpił na boisku, jeszcze w barwach Ravenclawu, czując przypływ zdenerwowania i ekscytacji. Pamięta doskonale chłód powietrza, które muskało jego policzki i wdzierało się między kosmyki włosów; pamięta moment schwytania złotego znicza oraz niezwykłą, towarzyszącą mu wtedy dumę.
2 | |
0 | |
2 | |
0 | |
0 | |
1 | |
23 |
różdżka, miotła bardzo dobrej jakości