Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Jest to najpopularniejszy magiczny pub w Londynie. W całej Anglii nie ma chyba ani jednego czarodzieja, który nie słyszałby o tym specyficznym miejscu. Barmanem Dziurawego Kotła od lat niezmiennie pozostaje Tom, mężczyzna całkowicie łysy, bezzębny i pomarszczony niczym orzech włoski, jednak na swój sposób sympatyczny i zawsze służący pomocą - czy to za sprawą szklaneczki czegoś mocniejszego, czy dyskrecji, na przykład podczas udzielania schronienia w jednym z pokojów znajdujących się na pierwszym piętrze.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
Być może Bastian chciał mieć tę całą szopkę już za sobą. Tak byłoby zdecydowanie łatwiej, w końcu wiedzieliby na czym stoją, bez ekscesów i wahań nastrojów ze strony kobiety. Ta sytuacja miała swoje za i przeciw. Doskonale wiedziała, że nikt nie zrozumie jej lepiej niż Nott, z nikim innym nie dałaby rady dojść do kompromisu. Te czasy były dla kobiet bardzo srogie, każdy twierdził, że bez mężczyzny taka dama nie jest w stanie wiele osiągnąć. Choć Evelyn mogła niemal robić za przykład kobiety, która nie potrzebuje męskiej ręki do osiągnięcia sukcesu, to doskonale wiedziała, że nie doszłaby do tego, gdyby nie spuścizna po bracie. Tobias... Gdyby nie jego spadek byłaby mało znaczącą, kolejną, taką samą dziewczyną na salonach. A teraz? Miała narzeczonego i nic od niego nie wymagała. Nie była jak Clarissa, ta mała flądra, która kręciła swoje macki przy Anthonym – nie żądała od Bastiana drogich prezentów, zapewnienia wielkiego mieszkania, ogromnego łoża, z pięcioma skrzatami domowymi na każdą jej usługę. Choć mogła... Tylko po co, skoro sama mogła wszystko sobie zapewnić?
Przymknęła oczy, a jej twarz przybrała taki wyraz, jakby ją coś kuło w stopę. Owszem, lubiła, kiedy ludzie wokół nich byli z nią szczerzy, ale czasem sytuacje były zbyt trudne, aby takie rozwiązanie wystarczyło. Zawołała kelnerkę, którą przywołała palcem i poprosiła o dużą, ognistą whiskey. Twarz kobiety była bardzo zaskoczona, ale przecież odmówić klientowi nie mogła. Zaraz został jej przyniesiony zamówiony trunek. Chwilę bawiła się szklanką, pozwalając zapanować nieprzyjemnej, ciężkiej atmosferze. Zamiast mówić obmyślała wszystko bardzo dokładnie.
Ona sama nie wiedziała co końca, czego oczekiwała od życia. Zagubiona jak dziewczynka, martwiła się, że wychodzi za łowcę – zawód, który zabił już jedną ukochaną jej osobę.
- Listopad. – wypaliła po dłuższej chwili. To był dobry miesiąc. - Wybierz odpowiadający ci dzień.
I tyle. Ani dziękuję, ani proszę, po prostu ustaliła datę. Czy nie tego chciał? Może było to szybko, jednak od jakiegoś czasu już była zapierścionkowana i chciała mieć to już za sobą, choć z trudem godziła się z wiadomością o opuszczeniu swojego nazwiska... Zastąpiona przez pannę z rodu, który się kompletnie nie liczył.
Wzięła whiskey dłoń i wypiła duszkiem zawartość szklanki, po czym wstała i włożyła na głowę modny w tym sezonie kapelusz.
- Liczę, że wszystko przygotujesz, skoro twoja rodzina słynie z najlepszych przyjęć w Wielkiej Brytanii. Za dwa tygodnie powinien być już wstępny plan. Nie oczekuję od ciebie drogich prezentów, więc zorganizuj chociaż ślub taki, aby wieść o nim rozniosła się po całym kraju i pamiętaj... Jeśli po dniu, w którym przyjmę od ciebie przysięgę, spróbujesz mnie ośmieszyć, nie ręczę za siebie, Bastianie. – mówiła cicho, tak, aby z miejsca, w którym siedzą nikt specjalnie nie mógł podsłuchać. Zmrużyła stalowe oczęta, po czym pożegnała się z uśmiechem i wyszła z baru, teleportując się już na zewnątrz.
/koniec dla Evelyn
Przymknęła oczy, a jej twarz przybrała taki wyraz, jakby ją coś kuło w stopę. Owszem, lubiła, kiedy ludzie wokół nich byli z nią szczerzy, ale czasem sytuacje były zbyt trudne, aby takie rozwiązanie wystarczyło. Zawołała kelnerkę, którą przywołała palcem i poprosiła o dużą, ognistą whiskey. Twarz kobiety była bardzo zaskoczona, ale przecież odmówić klientowi nie mogła. Zaraz został jej przyniesiony zamówiony trunek. Chwilę bawiła się szklanką, pozwalając zapanować nieprzyjemnej, ciężkiej atmosferze. Zamiast mówić obmyślała wszystko bardzo dokładnie.
Ona sama nie wiedziała co końca, czego oczekiwała od życia. Zagubiona jak dziewczynka, martwiła się, że wychodzi za łowcę – zawód, który zabił już jedną ukochaną jej osobę.
- Listopad. – wypaliła po dłuższej chwili. To był dobry miesiąc. - Wybierz odpowiadający ci dzień.
I tyle. Ani dziękuję, ani proszę, po prostu ustaliła datę. Czy nie tego chciał? Może było to szybko, jednak od jakiegoś czasu już była zapierścionkowana i chciała mieć to już za sobą, choć z trudem godziła się z wiadomością o opuszczeniu swojego nazwiska... Zastąpiona przez pannę z rodu, który się kompletnie nie liczył.
Wzięła whiskey dłoń i wypiła duszkiem zawartość szklanki, po czym wstała i włożyła na głowę modny w tym sezonie kapelusz.
- Liczę, że wszystko przygotujesz, skoro twoja rodzina słynie z najlepszych przyjęć w Wielkiej Brytanii. Za dwa tygodnie powinien być już wstępny plan. Nie oczekuję od ciebie drogich prezentów, więc zorganizuj chociaż ślub taki, aby wieść o nim rozniosła się po całym kraju i pamiętaj... Jeśli po dniu, w którym przyjmę od ciebie przysięgę, spróbujesz mnie ośmieszyć, nie ręczę za siebie, Bastianie. – mówiła cicho, tak, aby z miejsca, w którym siedzą nikt specjalnie nie mógł podsłuchać. Zmrużyła stalowe oczęta, po czym pożegnała się z uśmiechem i wyszła z baru, teleportując się już na zewnątrz.
/koniec dla Evelyn
I am not your señorita
I am not from your tribe
In the garden, in the garden
I did no crime
I am not from your tribe
In the garden, in the garden
I did no crime
Evelyn Burke
Zawód : obieżyświat & rajfurka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Staring at the side of my relfection broken by a silent scream. It's always feel a sharp on this sensation piercing through my dream.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uważnie obserwował zmiany zachodzące na twarzy Evelyn, starając się pochwycić emocje kobiety zanim te przeobrażą się w słowa. Słysząc złożone przezeń zamówienie zmarszczył nieznacznie blade czoło, nie komentując jednak wyboru trunku, którego dokonała jego delikatna narzeczona. Udał, iż nie zauważył zdumionego spojrzenia kelnerki, zamiast tego domówił i sobie kolejną szklaneczkę. Uznał, że odpowiedź Evelyn będzie wymagała od niego uzupełnienia niedoboru alkoholu we krwi... Upił łyk ognistej, krzywiąc się przy tym delikatnie - tym razem była zdecydowanie średniej jakości. Niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi Burke, czując jak milczenie, które zapadło między nimi nieprzyjemnie wypełnia mu wnętrze czaszki.
Już miał otwierać usta, by ponaglić narzeczoną, gdy ta się odezwała. Przez chwilę siedział w ciszy, wietrząc z jej strony podstęp. Nie tego się spodziewał, zaskoczyła go kompletnie. Gotował się na kolejną porcję przepychanek, uników i mydlenia oczu, a dostał nareszcie to na co tak cierpliwie czekał od dłuższego już czasu.
- Na Merlina, Evelyn, jestem w głębokim szoku. Dam Ci znać niedługo, który dzień wybrałem - uśmiechnął się do niej ciepło, chociaż widział, że ona sama nie wydaje się tym wszystkim zachwycona.
Widząc jak unosi szklankę do ust i wypija jej zawartość duszkiem zmrużył nieco jasne oczy, zastanawiając się czy to aby najlepszy pomysł. Zapomniał, że nie ma już do czynienia z małą dziewczynką lecz kobietą będącą siostrą tego degenerata Anthony'ego... Pokręcił głową, patrząc na Eve z rozbawieniem. Podniósł się z krzesła, gdy i ona to uczyniła. Nie spodziewał się, że tak szybko będzie chciała opuścić jego towarzystwo. Można nawet powiedzieć, że poczuł się tym lekko urażony czego oczywiście nie dał po sobie poznać.
- Evelyn, kochanie, wiesz przecież, że ode mnie dostaniesz wszystko co najlepsze. Nie musisz zaprzątać sobie głowy przygotowaniami, wszystkim się zajmę - wzruszył ramionami, przymykając przy tym na chwilę oczy.
Czy ostatni komentarz był aż tak potrzebny? Doskonale zdawał sobie z prawdziwości jej słów, jednak niespecjalnie się tego obawiał. Czyżby instynkt zaczynał go zawodzić?
- Nie śmiałbym tego zrobić. Szkoda, że tego nie widzisz - odpowiedział, wychodząc twardym spojrzeniem na przeciwko jej stalowoszarym oczom, po czym pożegnał ją krótko.
Chwilę po opuszczeniu przez kobietę Dziurawego Kotła dopił swoją ognistą, po czym uregulowawszy rachunek wyszedł z lokalu.
/zt
Już miał otwierać usta, by ponaglić narzeczoną, gdy ta się odezwała. Przez chwilę siedział w ciszy, wietrząc z jej strony podstęp. Nie tego się spodziewał, zaskoczyła go kompletnie. Gotował się na kolejną porcję przepychanek, uników i mydlenia oczu, a dostał nareszcie to na co tak cierpliwie czekał od dłuższego już czasu.
- Na Merlina, Evelyn, jestem w głębokim szoku. Dam Ci znać niedługo, który dzień wybrałem - uśmiechnął się do niej ciepło, chociaż widział, że ona sama nie wydaje się tym wszystkim zachwycona.
Widząc jak unosi szklankę do ust i wypija jej zawartość duszkiem zmrużył nieco jasne oczy, zastanawiając się czy to aby najlepszy pomysł. Zapomniał, że nie ma już do czynienia z małą dziewczynką lecz kobietą będącą siostrą tego degenerata Anthony'ego... Pokręcił głową, patrząc na Eve z rozbawieniem. Podniósł się z krzesła, gdy i ona to uczyniła. Nie spodziewał się, że tak szybko będzie chciała opuścić jego towarzystwo. Można nawet powiedzieć, że poczuł się tym lekko urażony czego oczywiście nie dał po sobie poznać.
- Evelyn, kochanie, wiesz przecież, że ode mnie dostaniesz wszystko co najlepsze. Nie musisz zaprzątać sobie głowy przygotowaniami, wszystkim się zajmę - wzruszył ramionami, przymykając przy tym na chwilę oczy.
Czy ostatni komentarz był aż tak potrzebny? Doskonale zdawał sobie z prawdziwości jej słów, jednak niespecjalnie się tego obawiał. Czyżby instynkt zaczynał go zawodzić?
- Nie śmiałbym tego zrobić. Szkoda, że tego nie widzisz - odpowiedział, wychodząc twardym spojrzeniem na przeciwko jej stalowoszarym oczom, po czym pożegnał ją krótko.
Chwilę po opuszczeniu przez kobietę Dziurawego Kotła dopił swoją ognistą, po czym uregulowawszy rachunek wyszedł z lokalu.
/zt
Bastian J. Nott
Zawód : Brygadzista
Wiek : 34 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
"Jest on wzorem ideałów, jest legendą! Zbiorem cnót. Patrzy w dół i z piedestału widzi skarby u swych stóp.
Skoro tak nas pragną tratować głupio tego nie skosztować"
Skoro tak nas pragną tratować głupio tego nie skosztować"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|| chyba po wszystkim
Ostatnie dni przyniosły zbyt wiele wrażeń; zakrapiany łzami bliskich pogrzeb Slughorna, wspólna, nieudana próba wymierzania nokturnowej sprawiedliwości - wszystkie wydarzenia układały się w makabryczną uwerturę tego, co miało się stać, a on, pogrążony w wybuchowej mieszaninie żalu i strachu (wstrząśniętej, niemieszanej) postanowił utopić smutki i wątpliwości w fontannach wysokoprocentowych trunków.
Siedział i sączył Ognistą Whisky, oszukując się, że stara się poukładać wszystko w głowie; w danej chwili chciał po prostu pierwszy raz przestać myśleć, skupić się na tym, co tu i teraz, nie snuć skomplikowanych planów i nie zaprzątać myśli tym, na co i tak nie ma wpływu. Palący posmak w ustach przyjął z ulgą, tak samo jak przeciągłe spojrzenie barmana, Toma - Garrett krótko kiwnął do niego głową. Wiedział, że ze swoimi rudymi włosami krzyczącymi z rozkoszą jego nazwisko rodowe nie mógł pozwolić sobie na anonimowość, ale tym razem nie miał zamiaru się ukrywać; miał jedynie nadzieję, że plotki i opowieści dotyczące jego rozrastającego się alkoholizmu nie opłyną wkrótce czarodziejskiego świata.
Przejechał palcem po brzegu szklanki, który mógłby być nieco czystszy, a potem objął wzrokiem pomieszczenie, z bliżej nieokreślonego powodu starając się wsłuchać w rozmowy otaczających go ludzi. Jakieś dwie przeciętnie ładne czarownice w niewyjściowych szatach chichotały w kącie, szeptem wyznając sobie rozkoszne grzeszki, ktoś uparcie zagadywał Toma, barmana, zapewne opowiadając mu właśnie zajmującą historię swojego życia, ciemnoskóra kobieta z ciasno uplecionym warkoczem uderzała długim paznokciem w szkło stojącego przed nią kieliszka wypełnionego do połowy sherry.
Potrzebował odskoczni. Przez chwilę rozważał poproszenie o towarzystwo Barty'ego, Oswalda, ba, nawet Dobreva, ale dość szybko wyrzucił ten pomysł z głowy, decydując się na samotność, która mogła stać się jego katharsis. Kolejna szklaneczka whisky przepływająca przez przełyk zbyt dobrze spełniała funkcję konfesjonału i przez ułamek sekundy przez myśl przeszło mu nawet opowiedzenie o swoim życiu i dręczących go problemach przypadkowemu człowiekowi, takiemu, którego już nigdy nie spotka. Uśmiechnął się gorzko pod nosem. Czasem żałował, że to nie on zyskał niezwykły dar Lyry do metamorfomagii. Nikt nie wbijałby wzroku w tył jego głowy, szepcząc do towarzysza o finansowych zawirowaniach Weasley'ów; mógłby w każdej chwili ulotnić się, udawać, że nie jest tym, kim naprawdę był, pozostawić wszystkie problemy za sobą i przywdziać twarz pięćdziesięcioletniego zielarza czmychającego po cichu wzdłuż krętych uliczek odchodzących od Pokątnej.
Postawmy sprawę jasno - był dumny z należenia do rodu Weasley'ów, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie miał przez to łatwo; rude włosy i nos schowany za konstelacją piegów był jak piętno, fatum wiszące nad jego głową i drogowskaz bezczelnie ukazujący drogę to wszystkich jego słabości i wątpliwości. Zapił je kolejnym łykiem, a im dłużej whisky paliła go w gardło, tym bardziej robił to, od czego chciał uciec - rozmyślał.
Ostatnie dni przyniosły zbyt wiele wrażeń; zakrapiany łzami bliskich pogrzeb Slughorna, wspólna, nieudana próba wymierzania nokturnowej sprawiedliwości - wszystkie wydarzenia układały się w makabryczną uwerturę tego, co miało się stać, a on, pogrążony w wybuchowej mieszaninie żalu i strachu (wstrząśniętej, niemieszanej) postanowił utopić smutki i wątpliwości w fontannach wysokoprocentowych trunków.
Siedział i sączył Ognistą Whisky, oszukując się, że stara się poukładać wszystko w głowie; w danej chwili chciał po prostu pierwszy raz przestać myśleć, skupić się na tym, co tu i teraz, nie snuć skomplikowanych planów i nie zaprzątać myśli tym, na co i tak nie ma wpływu. Palący posmak w ustach przyjął z ulgą, tak samo jak przeciągłe spojrzenie barmana, Toma - Garrett krótko kiwnął do niego głową. Wiedział, że ze swoimi rudymi włosami krzyczącymi z rozkoszą jego nazwisko rodowe nie mógł pozwolić sobie na anonimowość, ale tym razem nie miał zamiaru się ukrywać; miał jedynie nadzieję, że plotki i opowieści dotyczące jego rozrastającego się alkoholizmu nie opłyną wkrótce czarodziejskiego świata.
Przejechał palcem po brzegu szklanki, który mógłby być nieco czystszy, a potem objął wzrokiem pomieszczenie, z bliżej nieokreślonego powodu starając się wsłuchać w rozmowy otaczających go ludzi. Jakieś dwie przeciętnie ładne czarownice w niewyjściowych szatach chichotały w kącie, szeptem wyznając sobie rozkoszne grzeszki, ktoś uparcie zagadywał Toma, barmana, zapewne opowiadając mu właśnie zajmującą historię swojego życia, ciemnoskóra kobieta z ciasno uplecionym warkoczem uderzała długim paznokciem w szkło stojącego przed nią kieliszka wypełnionego do połowy sherry.
Potrzebował odskoczni. Przez chwilę rozważał poproszenie o towarzystwo Barty'ego, Oswalda, ba, nawet Dobreva, ale dość szybko wyrzucił ten pomysł z głowy, decydując się na samotność, która mogła stać się jego katharsis. Kolejna szklaneczka whisky przepływająca przez przełyk zbyt dobrze spełniała funkcję konfesjonału i przez ułamek sekundy przez myśl przeszło mu nawet opowiedzenie o swoim życiu i dręczących go problemach przypadkowemu człowiekowi, takiemu, którego już nigdy nie spotka. Uśmiechnął się gorzko pod nosem. Czasem żałował, że to nie on zyskał niezwykły dar Lyry do metamorfomagii. Nikt nie wbijałby wzroku w tył jego głowy, szepcząc do towarzysza o finansowych zawirowaniach Weasley'ów; mógłby w każdej chwili ulotnić się, udawać, że nie jest tym, kim naprawdę był, pozostawić wszystkie problemy za sobą i przywdziać twarz pięćdziesięcioletniego zielarza czmychającego po cichu wzdłuż krętych uliczek odchodzących od Pokątnej.
Postawmy sprawę jasno - był dumny z należenia do rodu Weasley'ów, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie miał przez to łatwo; rude włosy i nos schowany za konstelacją piegów był jak piętno, fatum wiszące nad jego głową i drogowskaz bezczelnie ukazujący drogę to wszystkich jego słabości i wątpliwości. Zapił je kolejnym łykiem, a im dłużej whisky paliła go w gardło, tym bardziej robił to, od czego chciał uciec - rozmyślał.
Jesteś taki zmęczony.
Męczysz się. Stoisz w miejscu. Nawet nie wiesz, co ze sobą zrobić. Nie jesteś przyzwyczajony do tego, by tak długo mieszkać w jednym miejscu. To cię zabija, rozchodzi po ciele jak trucizna. Powolna śmierć. Nigdy nie chciałeś tak umrzeć, miało być szybko i bezboleśnie. Czujesz jednak, że nie możesz inaczej, nie tym razem. To ten czas. Czas, którego się obawiałeś, Corneliusie. Przed którym uciekałeś przez wiele lat. Zostaniesz mężem panienki Yaxley, usłyszałeś niedawno. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z wolą matki. To jej pomysł. Musiała dopiąć swego, prędzej czy później. Nie możesz być już dłużej obieżyświatem – powiedzieli ci na dzień dobry przy śniadaniu. Powinieneś wreszcie dorosnąć i założyć rodzinę. Ale wyznaj mi, czy ty, Corneliusie, jeszcze kogoś pokochasz? Obdarzysz ją tak płomiennym i diabelskim uczuciem jak poprzednią wybrankę serca? Ile razy doprowadzisz do płaczu swoją przyszłą małżonkę? Zedrzesz z niej godność i honor? Nie będziesz miał przed tym żadnych skrupułów. Nigdy nie masz.
Nie nadajesz się na męża.
Znasz ją jednak dobrze, choć często w jej towarzystwie czułeś się otępiały i nie potrafiłeś zrozumieć tego uczucia. Ale mówiłeś Rosalie tyle pięknych słów do ucha, słuchałeś z fascynacją o jej ulubionym malarzu, którego szczerze nienawidzisz, bawiłeś się złotymi włosami jak dziecko, tańczyłeś z nią na balach, jakby miało nie być jutra. Była taka filigranowa, rachityczna, rozbiłbyś ją jak drogą porcelanę przy obiedzie z nieprawdopodobną przyjemnością. A teraz ma być twoja. Tylko twoja. Na wyłączność. To zawsze źle się kończy, Corneliusie. Jesteś zbyt zachłanny, zaborczy, zazdrosny o kawałek chmurki, choć nikt na początku nie widzi twojej prawdziwej natury. Cherubinek z dobrego rodu, tak pięknie się uśmiechasz, poruszasz z gracją, wysławiasz się należycie, zachwycasz swoją wiedzą, mądrościami z rękawa, szepczesz czułe słówka w języku miłości. Tyle przecież widziałeś, dlaczego jesteś sam – słyszysz zawsze przy pierwszej lepszej okazji, ale nigdy nie odpowiadasz, za bardzo lubisz niedomówienia.
Ale ty się nie smucisz. Nie masz do tego najmniejszych powodów. Jesteś teraz w takim melancholijnym nastroju i wszystko ci jedno, nawet to nieszczęsne narzeczeństwo. Siedzisz więc przy przypadkowo wybranym barze, w ręku trzymasz szklankę z obrzydliwie drogim trunkiem, w końcu lubisz pławić się w bogactwie. Uśmiechasz się jakby przez sen i odwracasz leniwy wzrok w prawą stronę. Znasz go, poznajesz od razu. Te rude włosy, znajome rysy twarzy. Mogą należeć tylko do jednej osoby. To Garrett Weasley. Chodziliście razem do szkoły, zawsze patrzyłeś na niego z góry wyniosłym wzrokiem.
– Weasley – mówisz jego imię, unosisz naczynie do góry i uśmiechasz się triumfalnie. Taki dziś towarzyski jesteś.
Wiesz, że bawi się z twoją młodszą siostrą?
Chyba nie chcesz tego wiedzieć.
Męczysz się. Stoisz w miejscu. Nawet nie wiesz, co ze sobą zrobić. Nie jesteś przyzwyczajony do tego, by tak długo mieszkać w jednym miejscu. To cię zabija, rozchodzi po ciele jak trucizna. Powolna śmierć. Nigdy nie chciałeś tak umrzeć, miało być szybko i bezboleśnie. Czujesz jednak, że nie możesz inaczej, nie tym razem. To ten czas. Czas, którego się obawiałeś, Corneliusie. Przed którym uciekałeś przez wiele lat. Zostaniesz mężem panienki Yaxley, usłyszałeś niedawno. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z wolą matki. To jej pomysł. Musiała dopiąć swego, prędzej czy później. Nie możesz być już dłużej obieżyświatem – powiedzieli ci na dzień dobry przy śniadaniu. Powinieneś wreszcie dorosnąć i założyć rodzinę. Ale wyznaj mi, czy ty, Corneliusie, jeszcze kogoś pokochasz? Obdarzysz ją tak płomiennym i diabelskim uczuciem jak poprzednią wybrankę serca? Ile razy doprowadzisz do płaczu swoją przyszłą małżonkę? Zedrzesz z niej godność i honor? Nie będziesz miał przed tym żadnych skrupułów. Nigdy nie masz.
Nie nadajesz się na męża.
Znasz ją jednak dobrze, choć często w jej towarzystwie czułeś się otępiały i nie potrafiłeś zrozumieć tego uczucia. Ale mówiłeś Rosalie tyle pięknych słów do ucha, słuchałeś z fascynacją o jej ulubionym malarzu, którego szczerze nienawidzisz, bawiłeś się złotymi włosami jak dziecko, tańczyłeś z nią na balach, jakby miało nie być jutra. Była taka filigranowa, rachityczna, rozbiłbyś ją jak drogą porcelanę przy obiedzie z nieprawdopodobną przyjemnością. A teraz ma być twoja. Tylko twoja. Na wyłączność. To zawsze źle się kończy, Corneliusie. Jesteś zbyt zachłanny, zaborczy, zazdrosny o kawałek chmurki, choć nikt na początku nie widzi twojej prawdziwej natury. Cherubinek z dobrego rodu, tak pięknie się uśmiechasz, poruszasz z gracją, wysławiasz się należycie, zachwycasz swoją wiedzą, mądrościami z rękawa, szepczesz czułe słówka w języku miłości. Tyle przecież widziałeś, dlaczego jesteś sam – słyszysz zawsze przy pierwszej lepszej okazji, ale nigdy nie odpowiadasz, za bardzo lubisz niedomówienia.
Ale ty się nie smucisz. Nie masz do tego najmniejszych powodów. Jesteś teraz w takim melancholijnym nastroju i wszystko ci jedno, nawet to nieszczęsne narzeczeństwo. Siedzisz więc przy przypadkowo wybranym barze, w ręku trzymasz szklankę z obrzydliwie drogim trunkiem, w końcu lubisz pławić się w bogactwie. Uśmiechasz się jakby przez sen i odwracasz leniwy wzrok w prawą stronę. Znasz go, poznajesz od razu. Te rude włosy, znajome rysy twarzy. Mogą należeć tylko do jednej osoby. To Garrett Weasley. Chodziliście razem do szkoły, zawsze patrzyłeś na niego z góry wyniosłym wzrokiem.
– Weasley – mówisz jego imię, unosisz naczynie do góry i uśmiechasz się triumfalnie. Taki dziś towarzyski jesteś.
Wiesz, że bawi się z twoją młodszą siostrą?
Chyba nie chcesz tego wiedzieć.
Gość
Gość
Myśli z łoskotem obijające się o czaszkę ucichły, kiedy wśród harmidru panującego we wnętrzu Dziurawego Kotła wyłapał łaskoczące go w uszy własne nazwisko. Mimowolnie uniósł szybko wzrok i wtedy dostrzegł stojącego nieopodal Corneliusa Lestrange'a, złote dziecko, żywy posąg grecki z aureolą jasnych loczków i twarzą wyrzeźbioną jakby z najdroższego alabastru.
To nie tak, że go nie lubił. Po prostu zdarzało mu się działać Garrettowi na nerwy.
Pamiętał go jeszcze ze szkoły - pilny uczeń z Ravenclawu, z pozoru wycofany, nigdy niełaknący uwagi, lecz wbrew sobie brylujący w towarzystwie żywym umysłem i licem, do którego wzdychały tabuny młodszych koleżanek; może niektóre rzeczy ich łączyły, może odrobinę zazdrościł mu tego, co ich różniło, ale zawsze przechodził obok niego obojętnie, z pewną dozą niepowstrzymanego zdystansowania i przenigdy nie odczuwał większej potrzeby do najlżejszej nawet czy najmniej znaczącej konwersacji z Corneliusem. W pewnym sensie żyli obok siebie, ale w innych światach, obracali się w towarzystwach wyznających różne priorytety życiowe, wychowali się w innym duchu. Nie mieli ze sobą nic wspólnego.
No, może za wyjątkiem wzroku wędrującego za często w kierunku Lyry Weasley.
Zamiary Garretta były dość oczywiste - był jej nadopiekuńczym starszym bratem, nie chciał dopuścić do najmniejszego potknięcia dziewczyny i nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby ją zawiódł, nie był na zawołanie, kiedy najmocniej by go potrzebowała. Ufał jej bezgranicznie i miał nadzieję, że ona darzy go identycznym uczuciem, że opowie mu o wszystkich strapieniach, że przyzna się, kiedy będzie potrzebowała wsparcia.
Z drugiej strony stał Cornelius - niemal grecki bóg kręcący się zbyt często wokół Lyry, co nie mogło ujść nadwrażliwej uwadze Weasley'a; każde kolejne spojrzenie, którym nieubłaganie go obdarzał, było coraz ostrożniejsze, bardziej badawcze, nieufne. Choć wiedział, że nie powinien tego robić, nie mógł się powstrzymać przed otaczaniem młodszej siostry barierą ochrony i nieprzepuszczaniem przez nią zbyt wielu osobników płci mniej pięknej - tak bardzo nie chciał pozwolić na to, aby się zawiodła, sparzyła, przez nieostrożność jego i jej spuściła na siebie lawinę okrutnych, niszczycielskich wręcz problemów oraz sercowych zawirowań. Nie znał tej sytuacji od środka - na działania Corneliusa spoglądał z perspektywy trzeciej osoby, nie wiedząc nawet, do czego dążył. I to w tym wszystkim było najgorsze.
Chwilę zwlekał z odpowiedzią na to krótkie i niezawoalowane sympatią powitanie. Uniósł szklankę do ust i duszkiem dopił pozostałą jej zawartość, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Stuknął cicho naczyniem o blat drewnianego stolika, co zniknęło wśród barowego hałasu.
- Witaj, Lestrange - powiedział w końcu z lekkim, wątpliwie serdecznym uśmiechem tańczących na bladych wargach; nie było w nim jednak wrogości, a coś na kształt połączenia przekory z ostrożnością. - Ciebie też sprowadza potrzeba utopienia ust w Ognistej, czy może przybyłeś w interesach?
Sam nie wiedział, dlaczego akurat to pytanie wypadło mu z ust wraz z kolejnym oddechem; może wypił już na tyle dużo, aby przełamać wszelakie bariery, a może ciekawość, która, jak mówili, prowadziła wyłącznie do piekła, zmusiła go do poznania choćby najmniejszej części motywów kierujących potencjalnym adoratorem Lyry.
I tyle było z samotnego zalewania smutków.
To nie tak, że go nie lubił. Po prostu zdarzało mu się działać Garrettowi na nerwy.
Pamiętał go jeszcze ze szkoły - pilny uczeń z Ravenclawu, z pozoru wycofany, nigdy niełaknący uwagi, lecz wbrew sobie brylujący w towarzystwie żywym umysłem i licem, do którego wzdychały tabuny młodszych koleżanek; może niektóre rzeczy ich łączyły, może odrobinę zazdrościł mu tego, co ich różniło, ale zawsze przechodził obok niego obojętnie, z pewną dozą niepowstrzymanego zdystansowania i przenigdy nie odczuwał większej potrzeby do najlżejszej nawet czy najmniej znaczącej konwersacji z Corneliusem. W pewnym sensie żyli obok siebie, ale w innych światach, obracali się w towarzystwach wyznających różne priorytety życiowe, wychowali się w innym duchu. Nie mieli ze sobą nic wspólnego.
No, może za wyjątkiem wzroku wędrującego za często w kierunku Lyry Weasley.
Zamiary Garretta były dość oczywiste - był jej nadopiekuńczym starszym bratem, nie chciał dopuścić do najmniejszego potknięcia dziewczyny i nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby ją zawiódł, nie był na zawołanie, kiedy najmocniej by go potrzebowała. Ufał jej bezgranicznie i miał nadzieję, że ona darzy go identycznym uczuciem, że opowie mu o wszystkich strapieniach, że przyzna się, kiedy będzie potrzebowała wsparcia.
Z drugiej strony stał Cornelius - niemal grecki bóg kręcący się zbyt często wokół Lyry, co nie mogło ujść nadwrażliwej uwadze Weasley'a; każde kolejne spojrzenie, którym nieubłaganie go obdarzał, było coraz ostrożniejsze, bardziej badawcze, nieufne. Choć wiedział, że nie powinien tego robić, nie mógł się powstrzymać przed otaczaniem młodszej siostry barierą ochrony i nieprzepuszczaniem przez nią zbyt wielu osobników płci mniej pięknej - tak bardzo nie chciał pozwolić na to, aby się zawiodła, sparzyła, przez nieostrożność jego i jej spuściła na siebie lawinę okrutnych, niszczycielskich wręcz problemów oraz sercowych zawirowań. Nie znał tej sytuacji od środka - na działania Corneliusa spoglądał z perspektywy trzeciej osoby, nie wiedząc nawet, do czego dążył. I to w tym wszystkim było najgorsze.
Chwilę zwlekał z odpowiedzią na to krótkie i niezawoalowane sympatią powitanie. Uniósł szklankę do ust i duszkiem dopił pozostałą jej zawartość, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Stuknął cicho naczyniem o blat drewnianego stolika, co zniknęło wśród barowego hałasu.
- Witaj, Lestrange - powiedział w końcu z lekkim, wątpliwie serdecznym uśmiechem tańczących na bladych wargach; nie było w nim jednak wrogości, a coś na kształt połączenia przekory z ostrożnością. - Ciebie też sprowadza potrzeba utopienia ust w Ognistej, czy może przybyłeś w interesach?
Sam nie wiedział, dlaczego akurat to pytanie wypadło mu z ust wraz z kolejnym oddechem; może wypił już na tyle dużo, aby przełamać wszelakie bariery, a może ciekawość, która, jak mówili, prowadziła wyłącznie do piekła, zmusiła go do poznania choćby najmniejszej części motywów kierujących potencjalnym adoratorem Lyry.
I tyle było z samotnego zalewania smutków.
Zawsze byłeś gdzieś obok, Corneliusie.
Od najmłodszych lat lubiłeś lawirować między różnymi światami i tańczyć z uśmiechem szaleńca na ich granicy, nie przejmując się w żaden sposób konsekwencjami. Wiele uchodziło ci płazem, wychodziłeś z różnych sytuacji bez szwanku, innym razem zaznawałeś smaku porażki, ale nigdy nie spuszczałeś głowy w dół. W końcu życie, kochanie, trwa tyle co taniec. Dlatego też szedłeś zawsze przed siebie dumnym krokiem i nigdy nie przeszkadzały ci niesprzyjające wiatry. Byłeś ponad to i wciąż taki jesteś. Chciałeś być wolnym ptakiem, więc nim zostałeś. Może dlatego w życiu osiągnąłeś tak wiele. Przynajmniej w twoim osobistym mniemaniu. Teraz zamykasz pewien etap w swoim życiu i intensywnie zastanawiasz się, co będzie. I nie masz najmniejszego pojęcia.
Nie da się ukryć, że dobrze pamiętasz lata szkolne, czasem śmiejesz się jak gdyby nigdy nic na ich wspomnienie, choć z wiekiem coraz więcej ci umyka – to jednak naturalna kolej rzeczy, a ty lubisz dbać o higienę mózgu, zapamiętując to, co jest dla ciebie najistotniejsze. Nigdy nie zwracałeś zbytnio uwagi na Garretta, mimo że widziałeś, kim jest i potrafiłeś przypasować imię i nazwisko do jego twarzy. Ale nie był twoim pobratymcem, widziałeś czasem iskierki zazdrości w oczach Weasleya – nie był w tym jednak sam. Wielu ludzi chciało być tobą, choć na moment zamienić się miejscami; nigdy jednak byś na to nie pozwolił. Za bardzo kochasz swoje życie i to, co przeżyłeś. I nikt nie ma prawa ci tego odebrać. Nazywasz się Cornelius Lestrange i możesz wszystko.
– Nic się nie zmieniłeś – mówisz z lekkim uśmiechem na wydętych ustach, które zaraz topisz w alkoholu, nieustannie spoglądając w stronę Garretta. Wciąż te same rude, nieco przydługawe włosy, może zauważasz jedynie kilka zmarszczek mimicznych więcej na jego twarzy. Chciałbyś powiedział, że nawet zmężniał, ale nie stać cię na takie komplementy. Ile to już lat minęło, gdy się ostatnio widzieliście tête-à-tête? Nie licząc tych chwilowych rendez-vous w towarzystwie Lyry. – Celebruję swoje przyszłe narzeczeństwo – odpowiadasz zgodnie z prawdą, nie masz w tym momencie żadnej potrzeby, aby go okłamywać. O ile wszystko pójdzie zgodnie z wolą twojej mamy, a Fortinbras Yaxley wyrazi swoją aprobatę. Przez chwilę przechodzi ci przez myśl, że może to nie najgorsza opcja; przecież Rosalie jest nadzwyczajnie piękną kobietą.
Wzdychasz ciężko pod nosem i patrzysz kątem oka na rudowłosego kompana niedoli. Tak naprawdę nie miałeś dzisiaj ochoty na żadne towarzystwo, choć teraz już wszystko ci jedno, gdy masz Garretta u boku.
– A ty, Weasley? Nie wyglądasz na człowieka interesu, jeśli mam być szczery – dodajesz uszczypliwie, biorąc kolejny łyk trunku. Przecież lubisz drobne złośliwości, są twoimi małymi przyjaciółmi. – A co tam słychać u mojej pięknej laleczki? – Masz na myśli jego młodszą siostrę, którą tak bardzo ostatnio polubiłeś. Wiesz, urocza z niej dziewczyna, taka niewinna i naiwna, biel i czystość ma wymalowaną na twarzy. I te jej piegi, które namiętnie łączysz w konstelacje. Wręcz nie mogłeś się powstrzymać, by nie zapytać i przy okazji nie zaakcentować jednego ze słów.
Od najmłodszych lat lubiłeś lawirować między różnymi światami i tańczyć z uśmiechem szaleńca na ich granicy, nie przejmując się w żaden sposób konsekwencjami. Wiele uchodziło ci płazem, wychodziłeś z różnych sytuacji bez szwanku, innym razem zaznawałeś smaku porażki, ale nigdy nie spuszczałeś głowy w dół. W końcu życie, kochanie, trwa tyle co taniec. Dlatego też szedłeś zawsze przed siebie dumnym krokiem i nigdy nie przeszkadzały ci niesprzyjające wiatry. Byłeś ponad to i wciąż taki jesteś. Chciałeś być wolnym ptakiem, więc nim zostałeś. Może dlatego w życiu osiągnąłeś tak wiele. Przynajmniej w twoim osobistym mniemaniu. Teraz zamykasz pewien etap w swoim życiu i intensywnie zastanawiasz się, co będzie. I nie masz najmniejszego pojęcia.
Nie da się ukryć, że dobrze pamiętasz lata szkolne, czasem śmiejesz się jak gdyby nigdy nic na ich wspomnienie, choć z wiekiem coraz więcej ci umyka – to jednak naturalna kolej rzeczy, a ty lubisz dbać o higienę mózgu, zapamiętując to, co jest dla ciebie najistotniejsze. Nigdy nie zwracałeś zbytnio uwagi na Garretta, mimo że widziałeś, kim jest i potrafiłeś przypasować imię i nazwisko do jego twarzy. Ale nie był twoim pobratymcem, widziałeś czasem iskierki zazdrości w oczach Weasleya – nie był w tym jednak sam. Wielu ludzi chciało być tobą, choć na moment zamienić się miejscami; nigdy jednak byś na to nie pozwolił. Za bardzo kochasz swoje życie i to, co przeżyłeś. I nikt nie ma prawa ci tego odebrać. Nazywasz się Cornelius Lestrange i możesz wszystko.
– Nic się nie zmieniłeś – mówisz z lekkim uśmiechem na wydętych ustach, które zaraz topisz w alkoholu, nieustannie spoglądając w stronę Garretta. Wciąż te same rude, nieco przydługawe włosy, może zauważasz jedynie kilka zmarszczek mimicznych więcej na jego twarzy. Chciałbyś powiedział, że nawet zmężniał, ale nie stać cię na takie komplementy. Ile to już lat minęło, gdy się ostatnio widzieliście tête-à-tête? Nie licząc tych chwilowych rendez-vous w towarzystwie Lyry. – Celebruję swoje przyszłe narzeczeństwo – odpowiadasz zgodnie z prawdą, nie masz w tym momencie żadnej potrzeby, aby go okłamywać. O ile wszystko pójdzie zgodnie z wolą twojej mamy, a Fortinbras Yaxley wyrazi swoją aprobatę. Przez chwilę przechodzi ci przez myśl, że może to nie najgorsza opcja; przecież Rosalie jest nadzwyczajnie piękną kobietą.
Wzdychasz ciężko pod nosem i patrzysz kątem oka na rudowłosego kompana niedoli. Tak naprawdę nie miałeś dzisiaj ochoty na żadne towarzystwo, choć teraz już wszystko ci jedno, gdy masz Garretta u boku.
– A ty, Weasley? Nie wyglądasz na człowieka interesu, jeśli mam być szczery – dodajesz uszczypliwie, biorąc kolejny łyk trunku. Przecież lubisz drobne złośliwości, są twoimi małymi przyjaciółmi. – A co tam słychać u mojej pięknej laleczki? – Masz na myśli jego młodszą siostrę, którą tak bardzo ostatnio polubiłeś. Wiesz, urocza z niej dziewczyna, taka niewinna i naiwna, biel i czystość ma wymalowaną na twarzy. I te jej piegi, które namiętnie łączysz w konstelacje. Wręcz nie mogłeś się powstrzymać, by nie zapytać i przy okazji nie zaakcentować jednego ze słów.
Gość
Gość
Ostrożnie i z uwagą raz po razie świdrował go wzrokiem, a potem przeczesywał jego słowa, na wierzch wyciągając całe ich wnętrze i podprogowe przekazy ukryte szczelnie pod zasłoną pozornej uprzejmości. To tak typowe dla współczesnych ludzi, żeby w sposób impertynencki gubić się w konwenansach, które samemu się ustaliło; zatrzeć granicę pomiędzy uprzejmością szczerą a wymaganą w kontaktach towarzyskich wyższych sfer, nie wiedzieć już, co jest zwykłą etykietą, a co samowolnym drgnięciem serca.
Wzruszył ramionami, powoli, niewymuszenie, tak naturalnie, jak tylko się da; spojrzał przy tym rozpaczliwie na dno pustej szklanki, na której wirowała ostatnia kropla płynnego złota palącego przyjemnie dziury w przełyku. Która to była, trzecia, czwarta? Nie liczył ich, a Tom zdawał się rozumieć, uśmiechał się bezzębnie (może dlatego, że zębów tych nie miał) i lał dalej, może doskonale wiedział, jakie burze szaleją w umyśle Weasley'a, a może widział w nim tylko możliwość szybkiego zarobku. Nie wydawało mu się, aby wielu czarodziejów przybywało akurat do Dziurawego Kotła, aby nadużyć dezorientujących i niosących ulgę właściwości napojów alkoholowych; zapewne chętniej wybierali karczmy i bary znajdujące się na uboczach, zapewniające anonimowość oraz niszczące bezlitośnie każdą możliwość spotkania kogoś znajomego. Garrett był prostym człowiekiem. Tym razem nie chciał przecież myśleć, dlatego, tknięty tym drgnięciem serca, co z konwenansami wspólnego miało raczej niewiele, wybrał się tam, gdzie miał najbliżej, nie chcąc dalej pamiętać.
Bo t a k d u ż o się działo, że gubił się wśród myśli i pragnął je zabić i przydusić atomami węgla wirującymi niewidocznie w wodnych roztworach etanolu.
- A kim jest ta szczęściara? - spytał w końcu głosem, w którym naprawdę zatańczyło zaciekawienie, ale w śmieszny sposób zaakcentował ostatnie słowo, być może chcąc zawrzeć w nim jednocześnie sarkastyczne tchnienie i typową garrettową życzliwość. Kręcił naczyniem tak, aby ostatnia kropla whisky pokonywała kolejne okrążenia w maratonie po dnie szklanki. - Fakt, nigdy nie miałem głowy do interesów. Jestem sentymentalny, nie lubię zawoalowanych nieuprzejmości i dbania wyłącznie o własne zyski. - Nie był pewien, skąd wzięła się u niego nagła szczerość. Przecież nigdy nie odczuwał potrzeby otwierania się i uzewnętrzniania w towarzystwie jakiegokolwiek Lestrange'a. A może to była po prostu zgrabnie ukryta wycieczka osobista? - Naiwnie szukam ucieczki od rozterek i łudzę się, że po paru szklankach Ognistej sobie pójdą - powiedział to całkiem poważnie, ale w końcu nie wytrzymał i parsknął dość przykrym śmiechem, znów wbijając wzrok w dno pustego naczynia.
Kiedy z ust Corneliusa beztrosko padło słowo laleczka, uśmiech Weasley'a momentalnie zgasnął, by na twarz został przywołany lekki grymas niezadowolenia. Nagle przypomniało mu się, dlaczego nie darzył swojego rozmówcy bezgraniczną sympatią.
- Póki zanadto się nie zbliżasz, ma się wspaniale. - Chociaż jego słowa miały zabrzmieć obojętnie i chłodno, nie był wspaniałym aktorem czy towarzyskim graczem i dało się w nim dosłyszeć gorzko-kwaskowaty posmak skąpany w pretensji; nie ukrywał się zbytnio ze swoją nadopiekuńczością wobec siostry. Miał zamiar wbrew wszelkim przeciwnościom losu dotrzymać słowa danego matce. - Skup się lepiej na swojej świeżo nabytej narzeczonej, Lestrange, bo i ona szybko skieruje oczy ku rycerzowi o zbroi świecącej się mocniej niż twoja.
Wzruszył ramionami, powoli, niewymuszenie, tak naturalnie, jak tylko się da; spojrzał przy tym rozpaczliwie na dno pustej szklanki, na której wirowała ostatnia kropla płynnego złota palącego przyjemnie dziury w przełyku. Która to była, trzecia, czwarta? Nie liczył ich, a Tom zdawał się rozumieć, uśmiechał się bezzębnie (może dlatego, że zębów tych nie miał) i lał dalej, może doskonale wiedział, jakie burze szaleją w umyśle Weasley'a, a może widział w nim tylko możliwość szybkiego zarobku. Nie wydawało mu się, aby wielu czarodziejów przybywało akurat do Dziurawego Kotła, aby nadużyć dezorientujących i niosących ulgę właściwości napojów alkoholowych; zapewne chętniej wybierali karczmy i bary znajdujące się na uboczach, zapewniające anonimowość oraz niszczące bezlitośnie każdą możliwość spotkania kogoś znajomego. Garrett był prostym człowiekiem. Tym razem nie chciał przecież myśleć, dlatego, tknięty tym drgnięciem serca, co z konwenansami wspólnego miało raczej niewiele, wybrał się tam, gdzie miał najbliżej, nie chcąc dalej pamiętać.
Bo t a k d u ż o się działo, że gubił się wśród myśli i pragnął je zabić i przydusić atomami węgla wirującymi niewidocznie w wodnych roztworach etanolu.
- A kim jest ta szczęściara? - spytał w końcu głosem, w którym naprawdę zatańczyło zaciekawienie, ale w śmieszny sposób zaakcentował ostatnie słowo, być może chcąc zawrzeć w nim jednocześnie sarkastyczne tchnienie i typową garrettową życzliwość. Kręcił naczyniem tak, aby ostatnia kropla whisky pokonywała kolejne okrążenia w maratonie po dnie szklanki. - Fakt, nigdy nie miałem głowy do interesów. Jestem sentymentalny, nie lubię zawoalowanych nieuprzejmości i dbania wyłącznie o własne zyski. - Nie był pewien, skąd wzięła się u niego nagła szczerość. Przecież nigdy nie odczuwał potrzeby otwierania się i uzewnętrzniania w towarzystwie jakiegokolwiek Lestrange'a. A może to była po prostu zgrabnie ukryta wycieczka osobista? - Naiwnie szukam ucieczki od rozterek i łudzę się, że po paru szklankach Ognistej sobie pójdą - powiedział to całkiem poważnie, ale w końcu nie wytrzymał i parsknął dość przykrym śmiechem, znów wbijając wzrok w dno pustego naczynia.
Kiedy z ust Corneliusa beztrosko padło słowo laleczka, uśmiech Weasley'a momentalnie zgasnął, by na twarz został przywołany lekki grymas niezadowolenia. Nagle przypomniało mu się, dlaczego nie darzył swojego rozmówcy bezgraniczną sympatią.
- Póki zanadto się nie zbliżasz, ma się wspaniale. - Chociaż jego słowa miały zabrzmieć obojętnie i chłodno, nie był wspaniałym aktorem czy towarzyskim graczem i dało się w nim dosłyszeć gorzko-kwaskowaty posmak skąpany w pretensji; nie ukrywał się zbytnio ze swoją nadopiekuńczością wobec siostry. Miał zamiar wbrew wszelkim przeciwnościom losu dotrzymać słowa danego matce. - Skup się lepiej na swojej świeżo nabytej narzeczonej, Lestrange, bo i ona szybko skieruje oczy ku rycerzowi o zbroi świecącej się mocniej niż twoja.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
– Rosalie. Rosalie Yaxley. – Z nieskrywanym entuzjazmem wznosisz za nią toast, haustem wypijając alkohol i tym razem prosząc bezzębnego barmana o Ognistą. Kolejna laleczka, chyba lubisz je kolekcjonować, prawda, Corneliusie? Tyle ich masz w swoim gronie, z chęcią przebywasz w ich towarzystwie, mówisz tyle miłych słów i bawisz się w amanta. Zawsze miałeś słabość do kobiet, przekonałeś się o tym nie raz i nie dwa. Czasem jednak zdarzyło ci się za to obrywać, nigdy nie miałeś pamięci do imion. Śmiejesz się ze słów Garretta, choć sam nie wiesz dlaczego. Odruch bezwarunkowy. – Interesy to nie wszystko, nie każdy musi się nimi zajmować – przyznajesz zgodnie z prawdą, potrząsając lekko burzą miedzianych włosów. Są ważniejsze sprawy od nich. Choć masz swoją szklarnię, sklep, bogaty asortyment i ogromną wiedzę, to szczerze wątpisz, by udało ci się zyskać rozgłos bez znanego i szanowanego nazwiska.
– Cóż to za rozterki życiowe? – Ciekawisz się, więc nadstawiasz swoje ucho. Lubisz słuchać o cudzych problemach, nawet jeśli nie potrafisz szczególnie doradzać. W szczególności w doborowym towarzystwie alkoholu, gdy trochę szumi ci w głowie, a świat nie przestaje się kręcić. Nie przeszkadza ci nawet to, że Garrett to Garrett. Możesz rozmawiać z każdym. Do pewnego czasu. Wszystko ma swoje granice, nawet ty. – Masz rację, naiwnie – przytakujesz z charakterystycznym półuśmiechem na twarzy, po czym dodajesz po chwili: – Problemy w stanie nietrzeźwości nie znikną, ale przynajmniej na chwilę da się o nich zapomnieć. Choć też nie zawsze. – Cóż za pesymistyczny wydźwięk, Corneliusie. Wzdychasz, stukając rytmicznie palcami o drewniany blat.
– Nie rozumiem twojej awersji do mojej osoby. – Chrząkasz cicho i zerkając na niego kątem oka. Dlaczego, Weasley? Czy kiedykolwiek coś ci zrobił? Sądzisz, że jest złym towarzystwem dla twojej siostry? Potrafisz grać, Corneliusie, ale nie jesteś idealny. Zdarzają ci się potknięcia, czasem łatwiej cię rozczytać niż myślisz. Żyjesz jednak w swoim świecie, nie zauważając niekiedy tego, co masz pod nosem. Oburzenie maluje się na twojej twarzy, tak bardzo lubujesz się w emocjach, nie lubisz się ukrywać. Krzyczysz, drapiesz, wyrywasz serca i kładziesz je na tacy. Znasz jednak to uczucie nadopiekuńczości, troszczysz się o swoją siostrę, lecz nie osaczasz. Jest dorosła i ma prawo robić ze swoim życiem to, co zechce. – Jesteśmy tylko bardzo dobrymi znajomymi – odpowiadasz po chwili namysłu, patrząc Garrettowi prosto w oczy.
Nie zabronisz mu.
- To nie grzech. Ostatnio Lyra opowiadała mi, jak bardzo ją ograniczasz Jest cię zwyczajnie za dużo – kłamiesz, ale zasiewania ziarnka niezgody zawsze sprawiało ci przyjemność. Nie spoglądasz już na niego, tylko wbijasz wzrok w zawartość swojej szklanki.
Czy chciałbyś, by tobie czegoś zabraniali, Weasley?
– Cóż to za rozterki życiowe? – Ciekawisz się, więc nadstawiasz swoje ucho. Lubisz słuchać o cudzych problemach, nawet jeśli nie potrafisz szczególnie doradzać. W szczególności w doborowym towarzystwie alkoholu, gdy trochę szumi ci w głowie, a świat nie przestaje się kręcić. Nie przeszkadza ci nawet to, że Garrett to Garrett. Możesz rozmawiać z każdym. Do pewnego czasu. Wszystko ma swoje granice, nawet ty. – Masz rację, naiwnie – przytakujesz z charakterystycznym półuśmiechem na twarzy, po czym dodajesz po chwili: – Problemy w stanie nietrzeźwości nie znikną, ale przynajmniej na chwilę da się o nich zapomnieć. Choć też nie zawsze. – Cóż za pesymistyczny wydźwięk, Corneliusie. Wzdychasz, stukając rytmicznie palcami o drewniany blat.
– Nie rozumiem twojej awersji do mojej osoby. – Chrząkasz cicho i zerkając na niego kątem oka. Dlaczego, Weasley? Czy kiedykolwiek coś ci zrobił? Sądzisz, że jest złym towarzystwem dla twojej siostry? Potrafisz grać, Corneliusie, ale nie jesteś idealny. Zdarzają ci się potknięcia, czasem łatwiej cię rozczytać niż myślisz. Żyjesz jednak w swoim świecie, nie zauważając niekiedy tego, co masz pod nosem. Oburzenie maluje się na twojej twarzy, tak bardzo lubujesz się w emocjach, nie lubisz się ukrywać. Krzyczysz, drapiesz, wyrywasz serca i kładziesz je na tacy. Znasz jednak to uczucie nadopiekuńczości, troszczysz się o swoją siostrę, lecz nie osaczasz. Jest dorosła i ma prawo robić ze swoim życiem to, co zechce. – Jesteśmy tylko bardzo dobrymi znajomymi – odpowiadasz po chwili namysłu, patrząc Garrettowi prosto w oczy.
Nie zabronisz mu.
- To nie grzech. Ostatnio Lyra opowiadała mi, jak bardzo ją ograniczasz Jest cię zwyczajnie za dużo – kłamiesz, ale zasiewania ziarnka niezgody zawsze sprawiało ci przyjemność. Nie spoglądasz już na niego, tylko wbijasz wzrok w zawartość swojej szklanki.
Czy chciałbyś, by tobie czegoś zabraniali, Weasley?
Gość
Gość
Uśmiechnął się na dźwięk imienia Rosalie, chociaż znacznie większą sympatią darzył jej młodszą siostrę, Constance - precyzując, podczas gdy Connie była dla niego jak kolejny eksponat w kolekcji mentalnie adoptowanych młodszych sióstr, nad którymi roztaczał opiekuńcze skrzydła, to Rose należała jedynie do licznych twarzy, które migały mu podczas przyjęć oraz spotkań rodowych, a on wymieniał z nimi błahe i kompletnie niepotrzebne uwagi, rozkładając karty w grze konwenansów.
- No proszę, proszę. Półwila? - spytał z rozbawieniem, wprost nie mogąc się doczekać, aż Cornelius pęknie i zacznie snuć mu opowieści na temat niebywałej urody panny Yaxley, powzdycha nieco, a oczy zajdą mu pełną zachwytu ścianą łez. Prawdę mówiąc nie zdziwiłby się nawet, gdyby naprawdę się to stało. - Aż trudno mi uwierzyć, że poczciwy Fortinbras z euforią przystał na to małżeństwo. - Lekko złośliwy uśmiech zmienił się w wyjątkowo uroczy. Nie tylko Lestrange znajdował przyjemność w okolicznościowym droczeniu się z towarzyszami nad szklanką po brzegi wypełnioną alkoholem - co z tego, że ta należąca do Weasley'a już od dawna pozostawała pusta.
Przez chwilę rozważał, jak zgrabnie uciec od tematu własnych rozterek; nie widział w Corneliusie osoby odpowiedniej na spowiednika czy choćby powiernika tych najmniejszych sekretów. Nie ufał mu, tak samo jak nie ufał znacznej części osób, do których dzień w dzień wysyłał beztroskie, mimowolne uśmiechy i których niemal mógł nazwać przyjaciółmi. A w braku zaufania nie opowie mu przecież o dręczących go niekiedy demonach przeszłości, o tym wszystkim, co stało się wśród zawiłych, ciemnych korytarzyków w restauracji na stypie u Slughorna, o własnej chorobie będącej przykrym tematem tabu podczas spotkań rodzinnych i słodko-gorzką tajemnicą, o jakiej nie chciał nikomu opowiadać, o napięciu, które wyczuwał w powietrzu za każdym razem, kiedy myślami wędrował do zbliżającego się wielkimi krokami terroru Grindelwalda, o strachu, który zabierał mu oddech, o trosce o bliskich, o panicznym lęku przed tym, co nieuchronione.
Ponownie przywołał uśmiech tak doskonale maskujący zagubienie i wewnętrzne rozdarcie.
- Ha, za długo by opowiadać - rzucił tylko lekceważąco. - I widzę, że sypiesz złotymi myślami jak z rękawa. Jak tak dalej pójdzie, to przejmiesz rubrykę z poradami w Czarownicy.
Być może miał na to wpływ alkohol uderzający powoli do głowy, ale wyjątkowo rozbawiło go dramatyczne, niemal teatralne westchnienie Lestrange'a, które rozdarło powietrze tuż po tym, jak padły słowa mężczyzny. Stłumił śmiech, tym razem nie chcąc budzić w sobie nietaktu, bo mimo niechęci do etykiety wciąż pozostawał dobrze wychowany.
- Awersji? Nie mam pojęcia, o czym mówisz - skwitował, choć doskonale wiedział. Ponownie poruszył na boki pustym naczyniem, obserwując zacieki na szklanych ścianach, których nie udało się zmyć. Nie powinien tyle myśleć; wtedy odradzał się w nim dawno zapomniany pedantyzm zapoczątkowany przez opory wobec błota i świń. Ciebie to się jednak, Garrett, trzymają wszelakie choroby. - Oho - dodał krótko, dowiedziawszy się o zażyłości pomiędzy siostrą a Lestrangem opisaną pięknymi słówkami w postaci bardzo dobrych przyjaciół. Zawsze początki są niewinne, a potem nieubłaganie przemieniają się w nagłe uniesienia serca, z których wynikają same problemy i dezaprobata całej rodziny. Już przez to przechodził. Miał ochotę znowu zamoczyć gardło w alkoholu, ale ostatecznie stwierdził, że starczy na dzisiaj tych szaleństw.
Jednak gdy padła kolejna uwaga Corneliusa, mimowolnie zmarszczył delikatnie czoło, uwydatniając lekko pierwsze zmarszczki troski zagubione wśród piegowatego oblicza. Nie miał pojęcia, czy te słowa były prawdziwe, ale i tak go zabolały - czy naprawdę w ten najokrutniejszy, bo nieświadomy sposób starał się ubezwłasnowolnić Lyrę? Czy rzeczywiście w ten sposób spostrzegała jego troskę?
Nie odpowiedział, zamiast tego złamał własne postanowienie i skinął głową na barmana, prosząc go krótko o kolejną szklankę whisky. Otrzymał ją niemal natychmiastowo, a potem uniósł ją i na raz wypił połowę jej zawartości. Stuknął szklanką o drewniany blat.
- Wiesz co, Lestrange? - powiedział dopiero wtedy z lekkim uśmiechem, po chwili znów przechylił szklankę, zalewając usta złotym napojem. - Nie bawi mnie już ta rozmowa. Trzymaj się w zdrowiu.
A potem odsunął krzesło i wstał z niego, rzucił wyliczoną w monetach kwotę na bar; spoglądając na barmana i upewniając się, że pieniądze niechybnie trafią do jego kieszeni, opuścił Dziurawy Kocioł, czując wieczorny wiaterek na osianej miodowymi piegami twarzy.
|| zt, bo coś się przedłuża i temat blokujemy :c
- No proszę, proszę. Półwila? - spytał z rozbawieniem, wprost nie mogąc się doczekać, aż Cornelius pęknie i zacznie snuć mu opowieści na temat niebywałej urody panny Yaxley, powzdycha nieco, a oczy zajdą mu pełną zachwytu ścianą łez. Prawdę mówiąc nie zdziwiłby się nawet, gdyby naprawdę się to stało. - Aż trudno mi uwierzyć, że poczciwy Fortinbras z euforią przystał na to małżeństwo. - Lekko złośliwy uśmiech zmienił się w wyjątkowo uroczy. Nie tylko Lestrange znajdował przyjemność w okolicznościowym droczeniu się z towarzyszami nad szklanką po brzegi wypełnioną alkoholem - co z tego, że ta należąca do Weasley'a już od dawna pozostawała pusta.
Przez chwilę rozważał, jak zgrabnie uciec od tematu własnych rozterek; nie widział w Corneliusie osoby odpowiedniej na spowiednika czy choćby powiernika tych najmniejszych sekretów. Nie ufał mu, tak samo jak nie ufał znacznej części osób, do których dzień w dzień wysyłał beztroskie, mimowolne uśmiechy i których niemal mógł nazwać przyjaciółmi. A w braku zaufania nie opowie mu przecież o dręczących go niekiedy demonach przeszłości, o tym wszystkim, co stało się wśród zawiłych, ciemnych korytarzyków w restauracji na stypie u Slughorna, o własnej chorobie będącej przykrym tematem tabu podczas spotkań rodzinnych i słodko-gorzką tajemnicą, o jakiej nie chciał nikomu opowiadać, o napięciu, które wyczuwał w powietrzu za każdym razem, kiedy myślami wędrował do zbliżającego się wielkimi krokami terroru Grindelwalda, o strachu, który zabierał mu oddech, o trosce o bliskich, o panicznym lęku przed tym, co nieuchronione.
Ponownie przywołał uśmiech tak doskonale maskujący zagubienie i wewnętrzne rozdarcie.
- Ha, za długo by opowiadać - rzucił tylko lekceważąco. - I widzę, że sypiesz złotymi myślami jak z rękawa. Jak tak dalej pójdzie, to przejmiesz rubrykę z poradami w Czarownicy.
Być może miał na to wpływ alkohol uderzający powoli do głowy, ale wyjątkowo rozbawiło go dramatyczne, niemal teatralne westchnienie Lestrange'a, które rozdarło powietrze tuż po tym, jak padły słowa mężczyzny. Stłumił śmiech, tym razem nie chcąc budzić w sobie nietaktu, bo mimo niechęci do etykiety wciąż pozostawał dobrze wychowany.
- Awersji? Nie mam pojęcia, o czym mówisz - skwitował, choć doskonale wiedział. Ponownie poruszył na boki pustym naczyniem, obserwując zacieki na szklanych ścianach, których nie udało się zmyć. Nie powinien tyle myśleć; wtedy odradzał się w nim dawno zapomniany pedantyzm zapoczątkowany przez opory wobec błota i świń. Ciebie to się jednak, Garrett, trzymają wszelakie choroby. - Oho - dodał krótko, dowiedziawszy się o zażyłości pomiędzy siostrą a Lestrangem opisaną pięknymi słówkami w postaci bardzo dobrych przyjaciół. Zawsze początki są niewinne, a potem nieubłaganie przemieniają się w nagłe uniesienia serca, z których wynikają same problemy i dezaprobata całej rodziny. Już przez to przechodził. Miał ochotę znowu zamoczyć gardło w alkoholu, ale ostatecznie stwierdził, że starczy na dzisiaj tych szaleństw.
Jednak gdy padła kolejna uwaga Corneliusa, mimowolnie zmarszczył delikatnie czoło, uwydatniając lekko pierwsze zmarszczki troski zagubione wśród piegowatego oblicza. Nie miał pojęcia, czy te słowa były prawdziwe, ale i tak go zabolały - czy naprawdę w ten najokrutniejszy, bo nieświadomy sposób starał się ubezwłasnowolnić Lyrę? Czy rzeczywiście w ten sposób spostrzegała jego troskę?
Nie odpowiedział, zamiast tego złamał własne postanowienie i skinął głową na barmana, prosząc go krótko o kolejną szklankę whisky. Otrzymał ją niemal natychmiastowo, a potem uniósł ją i na raz wypił połowę jej zawartości. Stuknął szklanką o drewniany blat.
- Wiesz co, Lestrange? - powiedział dopiero wtedy z lekkim uśmiechem, po chwili znów przechylił szklankę, zalewając usta złotym napojem. - Nie bawi mnie już ta rozmowa. Trzymaj się w zdrowiu.
A potem odsunął krzesło i wstał z niego, rzucił wyliczoną w monetach kwotę na bar; spoglądając na barmana i upewniając się, że pieniądze niechybnie trafią do jego kieszeni, opuścił Dziurawy Kocioł, czując wieczorny wiaterek na osianej miodowymi piegami twarzy.
|| zt, bo coś się przedłuża i temat blokujemy :c
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
/początek
Choć większość czasu spędzała po tej mugolskiej stronie miasta, czasami nawet ona miała do załatwienia jakieś sprawy w dzielnicy czarodziejów, szczególnie od czasu podjęcia stażu w brytyjskim Ministerstwie Magii. Praca w Urzędzie Łączności z Mugolami całkiem jej odpowiadała, choć różniła się bez wątpienia od Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, w jakim pracowała, będąc w Ameryce. No, ale tamten etap póki co był zamknięty, choć niewykluczone, że gdyby nie namowy pewnego Brytyjczyka, mimo zwolnienia z amerykańskiego ministerstwa i tak pozostałaby w Stanach. Przecież poza ministerstwem były i inne zawody, jak nie czarodziejskie, to mugolskie, choć jako kobieta miała jednak większe szanse w magicznym, co swoją drogą zawsze nieco ją zaskakiwało, że w tym jednym względzie świat czarodziejów wyprzedzał mugolską mentalność. Ogólnie zawsze czuła się w Ameryce lepiej niż w Anglii, bo tamtejsi czarodzieje byli dużo bardziej otwarci na mugolskość i postęp, aniżeli konserwatywni, lubujący się w przestrzeganiu swoich tradycji i wierzący w istotną rolę statusu krwi Brytyjczycy. Poza tym, jej ojciec miał brytyjsko-amerykańskie korzenie, więc miała tam rodzinę, a także znajomych. Ale tak się złożyło, że wróciła. I miała wielką nadzieję, że dorosłe życie w tym kraju okaże się ciekawsze niż to w Hogwarcie. Niespecjalnie przepadała za Hogwartem, czuła się w nim taka ograniczona, po całym dzieciństwie spędzonym na podróżowaniu z ojcem nagle została zmuszona do tkwienia miesiącami w jednym miejscu. Trochę dziwne doświadczenie.
Zaparkowała swój samochód nieopodal Dziurawego Kotła. Niespecjalnie przepadała za teleportacją, o wiele bardziej relaksowała ją jazda ulicami, podczas której mogła sycić oczy widokami zabudowań i rozmyślać o różnych rzeczach, bo przy teleportacji nie było możliwe z racji jej szybkości i nieprzyjemności. Wielu czarodziejów w Anglii patrzyło na nią jak na dziwadło, ale nie widziała absolutnie nic zdrożnego w jeżdżeniu mugolskimi środkami lokomocji. Cóż, kolejne przyzwyczajenie z Ameryki. Kiedyś przejechała samochodem całe Stany, i była to jedna z najlepszych podróży w jej życiu.
Przed udaniem się na Pokątną po załatwienie paru sprawunków zatrzymała się na trochę w Dziurawym Kotle, gdzie akurat spotkała pewną znajomą z ministerstwa, która swoje zakupy miała już za sobą. Pogadały trochę, ale czarownica później oddaliła się w stronę kominka, by skorzystać z sieci Fiuu, zaś Alice pozostała jeszcze przy stoliku, spoglądając na filiżankę do połowy wypitej herbaty. Może czuła się bardziej Amerykanką niż Brytyjką, ale miała pewną słabość do tego napoju.
Choć większość czasu spędzała po tej mugolskiej stronie miasta, czasami nawet ona miała do załatwienia jakieś sprawy w dzielnicy czarodziejów, szczególnie od czasu podjęcia stażu w brytyjskim Ministerstwie Magii. Praca w Urzędzie Łączności z Mugolami całkiem jej odpowiadała, choć różniła się bez wątpienia od Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, w jakim pracowała, będąc w Ameryce. No, ale tamten etap póki co był zamknięty, choć niewykluczone, że gdyby nie namowy pewnego Brytyjczyka, mimo zwolnienia z amerykańskiego ministerstwa i tak pozostałaby w Stanach. Przecież poza ministerstwem były i inne zawody, jak nie czarodziejskie, to mugolskie, choć jako kobieta miała jednak większe szanse w magicznym, co swoją drogą zawsze nieco ją zaskakiwało, że w tym jednym względzie świat czarodziejów wyprzedzał mugolską mentalność. Ogólnie zawsze czuła się w Ameryce lepiej niż w Anglii, bo tamtejsi czarodzieje byli dużo bardziej otwarci na mugolskość i postęp, aniżeli konserwatywni, lubujący się w przestrzeganiu swoich tradycji i wierzący w istotną rolę statusu krwi Brytyjczycy. Poza tym, jej ojciec miał brytyjsko-amerykańskie korzenie, więc miała tam rodzinę, a także znajomych. Ale tak się złożyło, że wróciła. I miała wielką nadzieję, że dorosłe życie w tym kraju okaże się ciekawsze niż to w Hogwarcie. Niespecjalnie przepadała za Hogwartem, czuła się w nim taka ograniczona, po całym dzieciństwie spędzonym na podróżowaniu z ojcem nagle została zmuszona do tkwienia miesiącami w jednym miejscu. Trochę dziwne doświadczenie.
Zaparkowała swój samochód nieopodal Dziurawego Kotła. Niespecjalnie przepadała za teleportacją, o wiele bardziej relaksowała ją jazda ulicami, podczas której mogła sycić oczy widokami zabudowań i rozmyślać o różnych rzeczach, bo przy teleportacji nie było możliwe z racji jej szybkości i nieprzyjemności. Wielu czarodziejów w Anglii patrzyło na nią jak na dziwadło, ale nie widziała absolutnie nic zdrożnego w jeżdżeniu mugolskimi środkami lokomocji. Cóż, kolejne przyzwyczajenie z Ameryki. Kiedyś przejechała samochodem całe Stany, i była to jedna z najlepszych podróży w jej życiu.
Przed udaniem się na Pokątną po załatwienie paru sprawunków zatrzymała się na trochę w Dziurawym Kotle, gdzie akurat spotkała pewną znajomą z ministerstwa, która swoje zakupy miała już za sobą. Pogadały trochę, ale czarownica później oddaliła się w stronę kominka, by skorzystać z sieci Fiuu, zaś Alice pozostała jeszcze przy stoliku, spoglądając na filiżankę do połowy wypitej herbaty. Może czuła się bardziej Amerykanką niż Brytyjką, ale miała pewną słabość do tego napoju.
Niestety, konserwatywne Wyspy Brytyjskie i niemalże wywrotową Amerykę dzieli przepastny ocean nie tylko pod względem geograficznym. Moje podróżnicze i później kursowe przygody, chociaż miały miejsce zaledwie dwa lata temu, teraz wydają się być historią tak zamierzchłą, że prawie nie moją. Bawiłem się świetnie, biegając w kowbojskim kapeluszu, popijając tanie trunki prosto z gwinta i romansując bezwstydnie z wyzwolonymi Amerykankami, ale nigdy nie czułem się tam tak jak w domu. Może rok przerwy dobrze mi zrobił, może po mniejszych lub większych skandalach musiałem się wyszumieć i zobaczyć kawałek świata, ale najwyraźniej restrykcyjne wychowanie w rodowych tradycjach i wpojone, niemalże zakodowane w DNA zasady są silniejsze. Tu, w Londynie, w którym codziennie rano przywdziewam zgodną z dresscodem ministerstwa szatę, w którym nie wypada mi pocałować własnej narzeczonej w miejscu publicznym i w którym na ostracyzm wśród socjety skazuje każda rzecz, którą bez chwili zastanowienia robiłem w Ameryce, czuję się najlepiej.
Korzystając z połówki dnia wolnego, która łaskawie została mi przydzielona w przerwie pomiędzy zakończeniem jednej misji a rozpoczęciem następnej, udałem się na ulicę Pokątną w celu kupienia nowej sowy, która zastąpiłaby miejsce upierdliwego Egberta, z którym niedawno się pożegnałem na zawsze. Pech jednak chciał, że właściciel Magicznej Menażerii zapragnął udać się na wakacyjny urlop, o czym dowiedziałem się dopiero, gdy przyszło mi pocałować klamkę sklepu. Należę do grona tych ludzi, których irytują niezapowiedziane zmiany planów i gdy coś idzie nie po ich myśli, a skoro nie udało mi się nabyć głupiej sowy, nie pozostawało mi chyba nic innego, jak wstąpienie do Dziurawego Kotła. Nie jest to mój ulubiony lokal, ale ze względu na wyjątkowo zróżnicowaną klientelę i całkiem pokaźną grupę praktykującą szemrane biznesiki, odwiedzam czasem ten przybytek. Chociaż nie byłbym w stanie pić tu niczego słabszego od ognistej whisky.
- To samo co zwykle, Tom. - zwróciłem się do barmana, który pracuje tu odkąd tylko pamiętam i pewnie będzie pracował do końca świata. Wygląda zawsze tak samo, nie postarzał się ani o dzień od momentu, kiedy pierwszy raz przestąpiłem próg Kotła. Może pije krew jednorożca albo znalazł kamień filozoficzny? Opierając się o bar, obrzuciłem wnętrze uważnym spojrzeniem, które ostatecznie padło na twarz, którą znam aż za dobrze, a moje usta wygięły się w lekkim uśmiechu. - Panno Elliott, Londyn oferuje znacznie przyjemniejsze miejsca do rozkoszowania się popołudniową herbatką. - zwróciłem się do Alice, gdy zbliżyłem się już do zajmowanego przez nią stolika.
Korzystając z połówki dnia wolnego, która łaskawie została mi przydzielona w przerwie pomiędzy zakończeniem jednej misji a rozpoczęciem następnej, udałem się na ulicę Pokątną w celu kupienia nowej sowy, która zastąpiłaby miejsce upierdliwego Egberta, z którym niedawno się pożegnałem na zawsze. Pech jednak chciał, że właściciel Magicznej Menażerii zapragnął udać się na wakacyjny urlop, o czym dowiedziałem się dopiero, gdy przyszło mi pocałować klamkę sklepu. Należę do grona tych ludzi, których irytują niezapowiedziane zmiany planów i gdy coś idzie nie po ich myśli, a skoro nie udało mi się nabyć głupiej sowy, nie pozostawało mi chyba nic innego, jak wstąpienie do Dziurawego Kotła. Nie jest to mój ulubiony lokal, ale ze względu na wyjątkowo zróżnicowaną klientelę i całkiem pokaźną grupę praktykującą szemrane biznesiki, odwiedzam czasem ten przybytek. Chociaż nie byłbym w stanie pić tu niczego słabszego od ognistej whisky.
- To samo co zwykle, Tom. - zwróciłem się do barmana, który pracuje tu odkąd tylko pamiętam i pewnie będzie pracował do końca świata. Wygląda zawsze tak samo, nie postarzał się ani o dzień od momentu, kiedy pierwszy raz przestąpiłem próg Kotła. Może pije krew jednorożca albo znalazł kamień filozoficzny? Opierając się o bar, obrzuciłem wnętrze uważnym spojrzeniem, które ostatecznie padło na twarz, którą znam aż za dobrze, a moje usta wygięły się w lekkim uśmiechu. - Panno Elliott, Londyn oferuje znacznie przyjemniejsze miejsca do rozkoszowania się popołudniową herbatką. - zwróciłem się do Alice, gdy zbliżyłem się już do zajmowanego przez nią stolika.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
//z Paliczków i pewnie w innym czasie niż Alice i Perseus
Padraig prowadził ich zwinnie przez kolejne uliczki i mniejsze zaułki aż nagle znaleźli się na oświetlonej Pokątnej. Druella była wdzięczna, że Fitzgerald był obok niej, sama najpewniej zgubiłaby się z dziesięć razy zanim znalazłaby właściwe przejście prowadzące na odpowiednią ulicę. Najprawdopodobniej zrezygnowana najzwyczajniej w świecie by się teleportowała w jakieś przyjaźniejsze miejsce. Na szczęście był z nią młody mężczyzna, który w tych wszystkich ciemnych zakamarkach Nokturnu orientował się wręcz wybornie. Ufnie pozwoliła mu się prowadzić. Szli szybko, nie zatrzymując się na zbędne przystanki. Chłodny, wieczorny wiatr rozwiał jej blond włosy, rozrzucając je na wszystkie strony, wpadając do oczu. Zanim jednak zdążyła poprosić o chwilę postoju, znaleźli się na nieco lepiej oświetlonej ulicy, gdzie czarodzieje niespiesznie udawali się do domów opuszczając powoli zamykane sklepy. Zbliżał się wieczór. Gdzieś w oddali huk grzmotu zapowiedział zbliżającą się ulewę. Nie zdążyła ona jednak dogonić dwójki ludzi idących w stronę Dziurawego Kotła. Tutaj Padraig zmniejszył nieco tempo, pozwalając na poprawienie rozwianych włosów. Mimo wolniejszego chodu i tak szybko dotarli do pubu.
Jak zwykle wieczorową porą, ludzi było całkiem sporo. Większość rozsiadła się po stolikach, niektórzy zajęli miejsce przy barze, dwóch mężczyzn stało na środku prowadząc jakąś ożywioną rozmowę. Barman Tom spojrzał na nowo przybyłych klientów i uśmiechnął się swym bezzębnym uśmiechem. Padraig zwinnie prześlizgnął się między ludźmi torując sobie i Druelli drogę do wolnego stolika. Usiedli w rogu, w cieniu, w miejscu niedostępnym dla wzroku innych. Pani Black usiadła na krześle uśmiechając się do młodego mężczyzny. Nie zaprowadził jej do domu, nie zaciągnął do mieszkania Tristana. Czyżby jednak dał się nabrać na tę mistyfikację? Z drugiej strony, nawet jeśli nie, to co miał z nią zrobić? Dru wierzyła w swoje metamorfomagiczne zdolności. Znała zarówno ich ograniczenia jak i skuteczność. Nawet jeżeli Padraig coś podejrzewał nie powinien rozpoznać w niej młodszej siostry Tristana. Ale nie zostawił jej w sklepie, nie zbył w żaden sposób. Zabrał ją z Nokturnu w miejsce, w którym była raczej bezpieczna. On też. Jeżeli nie wierzył w bajeczkę o francuskiej podróżniczce mógł podejrzewać znacznie gorsze rzeczy niż Druellę Black przebraną za blondynkę. Czyżby wybrał to miejsce ze względu na własne bezpieczeństwo? A może faktycznie uwierzył w to, że jakaś nierozgarnięta, zagubiona w Londynie kobieta szuka Rycerzy Walpurgii, organizacji, o której usłyszała od znajomego i postanowiła ją poznać. Trudno powiedzieć, co myślał Padraig Fitzgerald. Jedyne, co było pewne, to że szopkę należy ciągnąć dalej. Skoro powiedziało się a, trzeba powiedzieć b.
Michalline uśmiechnęła się z zachwytem rozglądając po wnętrzu pubu. -
- Myślała, że wszystki ulice w Londynie takie ciemne. A tu tak świeci!
Tym razem chyba przesadziła. Jeśli jakiś znajomy opowiadał jej o Rycerzach i o Anglii, z pewnością wspomniał o Pokątnej i o Dziurawym Kotle. Nokturn nie byłby pierwszym miejscem, w które by ją wysłał. Refleksja przyszła jednak nieco za późno. Nie zdążyła się ugryźć na czas w język. Szlag by to trafił. Próbując jakoś zamaskować swoje zakłopotanie sięgnęła po szklankę z czegoś, co przed chwilą postawił przed nimi Tom. Napój okazał się alkoholem. Całkiem mocnym. Potężny łyk sprawił, że w oczach zakręciły jej się łzy, a płuca skurczyły w ataku kaszlu. Miała cichą nadzieję, że Padraig się nie zorientuje, że jej reakcja na szklankę ognistej odciągnie go od rozmyślań nad dość dziwnym stwierdzeniem, że o nim zapomni. W głębi ducha jednak przeczuwała, że jej plan sypie się coraz bardziej, że już go nie kontroluje.
Padraig prowadził ich zwinnie przez kolejne uliczki i mniejsze zaułki aż nagle znaleźli się na oświetlonej Pokątnej. Druella była wdzięczna, że Fitzgerald był obok niej, sama najpewniej zgubiłaby się z dziesięć razy zanim znalazłaby właściwe przejście prowadzące na odpowiednią ulicę. Najprawdopodobniej zrezygnowana najzwyczajniej w świecie by się teleportowała w jakieś przyjaźniejsze miejsce. Na szczęście był z nią młody mężczyzna, który w tych wszystkich ciemnych zakamarkach Nokturnu orientował się wręcz wybornie. Ufnie pozwoliła mu się prowadzić. Szli szybko, nie zatrzymując się na zbędne przystanki. Chłodny, wieczorny wiatr rozwiał jej blond włosy, rozrzucając je na wszystkie strony, wpadając do oczu. Zanim jednak zdążyła poprosić o chwilę postoju, znaleźli się na nieco lepiej oświetlonej ulicy, gdzie czarodzieje niespiesznie udawali się do domów opuszczając powoli zamykane sklepy. Zbliżał się wieczór. Gdzieś w oddali huk grzmotu zapowiedział zbliżającą się ulewę. Nie zdążyła ona jednak dogonić dwójki ludzi idących w stronę Dziurawego Kotła. Tutaj Padraig zmniejszył nieco tempo, pozwalając na poprawienie rozwianych włosów. Mimo wolniejszego chodu i tak szybko dotarli do pubu.
Jak zwykle wieczorową porą, ludzi było całkiem sporo. Większość rozsiadła się po stolikach, niektórzy zajęli miejsce przy barze, dwóch mężczyzn stało na środku prowadząc jakąś ożywioną rozmowę. Barman Tom spojrzał na nowo przybyłych klientów i uśmiechnął się swym bezzębnym uśmiechem. Padraig zwinnie prześlizgnął się między ludźmi torując sobie i Druelli drogę do wolnego stolika. Usiedli w rogu, w cieniu, w miejscu niedostępnym dla wzroku innych. Pani Black usiadła na krześle uśmiechając się do młodego mężczyzny. Nie zaprowadził jej do domu, nie zaciągnął do mieszkania Tristana. Czyżby jednak dał się nabrać na tę mistyfikację? Z drugiej strony, nawet jeśli nie, to co miał z nią zrobić? Dru wierzyła w swoje metamorfomagiczne zdolności. Znała zarówno ich ograniczenia jak i skuteczność. Nawet jeżeli Padraig coś podejrzewał nie powinien rozpoznać w niej młodszej siostry Tristana. Ale nie zostawił jej w sklepie, nie zbył w żaden sposób. Zabrał ją z Nokturnu w miejsce, w którym była raczej bezpieczna. On też. Jeżeli nie wierzył w bajeczkę o francuskiej podróżniczce mógł podejrzewać znacznie gorsze rzeczy niż Druellę Black przebraną za blondynkę. Czyżby wybrał to miejsce ze względu na własne bezpieczeństwo? A może faktycznie uwierzył w to, że jakaś nierozgarnięta, zagubiona w Londynie kobieta szuka Rycerzy Walpurgii, organizacji, o której usłyszała od znajomego i postanowiła ją poznać. Trudno powiedzieć, co myślał Padraig Fitzgerald. Jedyne, co było pewne, to że szopkę należy ciągnąć dalej. Skoro powiedziało się a, trzeba powiedzieć b.
Michalline uśmiechnęła się z zachwytem rozglądając po wnętrzu pubu. -
- Myślała, że wszystki ulice w Londynie takie ciemne. A tu tak świeci!
Tym razem chyba przesadziła. Jeśli jakiś znajomy opowiadał jej o Rycerzach i o Anglii, z pewnością wspomniał o Pokątnej i o Dziurawym Kotle. Nokturn nie byłby pierwszym miejscem, w które by ją wysłał. Refleksja przyszła jednak nieco za późno. Nie zdążyła się ugryźć na czas w język. Szlag by to trafił. Próbując jakoś zamaskować swoje zakłopotanie sięgnęła po szklankę z czegoś, co przed chwilą postawił przed nimi Tom. Napój okazał się alkoholem. Całkiem mocnym. Potężny łyk sprawił, że w oczach zakręciły jej się łzy, a płuca skurczyły w ataku kaszlu. Miała cichą nadzieję, że Padraig się nie zorientuje, że jej reakcja na szklankę ognistej odciągnie go od rozmyślań nad dość dziwnym stwierdzeniem, że o nim zapomni. W głębi ducha jednak przeczuwała, że jej plan sypie się coraz bardziej, że już go nie kontroluje.
Gość
Gość
/do Persa
Choć Alice tak naprawdę była Amerykanką tylko w jednej czwartej, czuła z tamtym krajem dużo większą więź niż z konserwatywną Anglią. Gdyby nie to, że ojciec postanowił zostać w Anglii i pracować w brytyjskim ministerstwie, licząc, że ukochana brytyjska żona kiedyś do niego wróci, kto wie, może spędzałaby w Stanach nie tylko część dzieciństwa, wakacji i pięć lat dorosłości, ale całe swoje życie, nie licząc jakichś wyjazdów? Ale matka nigdy nie wróciła, choć Alice wiedziała, że ojciec czekał na nią przez długie lata, pracując w miejscu, gdzie mogłaby go odnaleźć, gdyby tylko chciała. A Alice została wysłana do zacofanego Hogwartu, zamiast do amerykańskiej szkoły, i to wszystko tylko przez chore sentymenty ojca.
Gdyby nie ta niezdrowa tęsknota Thomasa za Charlotte, młodą trzpiotką, która dwadzieścia trzy lata temu porzuciła jego i córkę, teraz Alice pewnie też by jednak została za oceanem. Ale wróciła, i tym sposobem teraz siedziała w tym pubie na styku magicznego i mugolskiego świata, co zresztą nieźle podsumowywało jej życie: zawsze na styku dwóch światów, tego mugolskiego i czarodziejskiego, co pozwalało jej czerpać z obydwóch pełnymi garściami. Lata w Ameryce tylko pogłębiły przepaść między nią a rówieśnikami z brytyjskich rodzin magicznych, które nie miały nic wspólnego ze światem mugoli, natomiast Elliott wręcz przeciwnie, sama się do niego garnęła. I nadal kompletnie nie potrafiła pojąć idei dzielenia ludzi na podstawie statusu ich krwi. Brytyjskie zwyczaje oczywiście znała, skoro uczyła się w Hogwarcie, aczkolwiek z pewnością nie wszystkie jej odpowiadały.
Siedziała przy stoliku, sącząc tę swoją herbatę i od niechcenia przesuwając wzrokiem po czarodziejach obecnych w pomieszczeniu. Zauważyła mężczyznę przy barze, ale rozpoznała go dopiero wtedy, kiedy się odwrócił i mogła zobaczyć jego twarz. Uniosła brwi. Nie spodziewała się go tutaj spotkać. Ostatni raz widzieli się parę lat temu, jeszcze w Ameryce. Wiedziała, że później wrócił do Anglii, ale mimo to nie spodziewała się spotkania. A już na pewno nie teraz, nie tutaj. Ale, skoro już tu był, to przecież mogli porozmawiać, powspominać dawne czasy, prawda?
- Alice – sprostowała odruchowo. – Nie przepadam za tymi archaicznymi zwrotami. Zawsze uważałam je za przesadnie sztywne.
To była kolejna wada Brytyjczyków; uparcie nazywali ją „panną Elliott”, niczym jakąś starą niezamężną ciotkę. A że Alice była dosyć bezpośrednia, wytknęła to mężczyźnie. Tym bardziej, że już się znali i byli w podobnym wieku, nie był ważniakiem z ministerstwa, przed którym musiałaby jednak zachować jakiś respekt i ugryźć się w język.
Po chwili jednak uśmiechnęła się szeroko.
- Co u ciebie słychać? Bardzo dawno się nie widzieliśmy – zagadała lekko, zachęcając go, żeby usiadł przy jej stoliku. – Jak układa ci się życie po powrocie do Anglii? Nie tęsknisz za swoim amerykańskim snem?
Naprawdę chciała się dowiedzieć, co porabiał, gdy już tu wrócił. Była ciekawska.
Choć Alice tak naprawdę była Amerykanką tylko w jednej czwartej, czuła z tamtym krajem dużo większą więź niż z konserwatywną Anglią. Gdyby nie to, że ojciec postanowił zostać w Anglii i pracować w brytyjskim ministerstwie, licząc, że ukochana brytyjska żona kiedyś do niego wróci, kto wie, może spędzałaby w Stanach nie tylko część dzieciństwa, wakacji i pięć lat dorosłości, ale całe swoje życie, nie licząc jakichś wyjazdów? Ale matka nigdy nie wróciła, choć Alice wiedziała, że ojciec czekał na nią przez długie lata, pracując w miejscu, gdzie mogłaby go odnaleźć, gdyby tylko chciała. A Alice została wysłana do zacofanego Hogwartu, zamiast do amerykańskiej szkoły, i to wszystko tylko przez chore sentymenty ojca.
Gdyby nie ta niezdrowa tęsknota Thomasa za Charlotte, młodą trzpiotką, która dwadzieścia trzy lata temu porzuciła jego i córkę, teraz Alice pewnie też by jednak została za oceanem. Ale wróciła, i tym sposobem teraz siedziała w tym pubie na styku magicznego i mugolskiego świata, co zresztą nieźle podsumowywało jej życie: zawsze na styku dwóch światów, tego mugolskiego i czarodziejskiego, co pozwalało jej czerpać z obydwóch pełnymi garściami. Lata w Ameryce tylko pogłębiły przepaść między nią a rówieśnikami z brytyjskich rodzin magicznych, które nie miały nic wspólnego ze światem mugoli, natomiast Elliott wręcz przeciwnie, sama się do niego garnęła. I nadal kompletnie nie potrafiła pojąć idei dzielenia ludzi na podstawie statusu ich krwi. Brytyjskie zwyczaje oczywiście znała, skoro uczyła się w Hogwarcie, aczkolwiek z pewnością nie wszystkie jej odpowiadały.
Siedziała przy stoliku, sącząc tę swoją herbatę i od niechcenia przesuwając wzrokiem po czarodziejach obecnych w pomieszczeniu. Zauważyła mężczyznę przy barze, ale rozpoznała go dopiero wtedy, kiedy się odwrócił i mogła zobaczyć jego twarz. Uniosła brwi. Nie spodziewała się go tutaj spotkać. Ostatni raz widzieli się parę lat temu, jeszcze w Ameryce. Wiedziała, że później wrócił do Anglii, ale mimo to nie spodziewała się spotkania. A już na pewno nie teraz, nie tutaj. Ale, skoro już tu był, to przecież mogli porozmawiać, powspominać dawne czasy, prawda?
- Alice – sprostowała odruchowo. – Nie przepadam za tymi archaicznymi zwrotami. Zawsze uważałam je za przesadnie sztywne.
To była kolejna wada Brytyjczyków; uparcie nazywali ją „panną Elliott”, niczym jakąś starą niezamężną ciotkę. A że Alice była dosyć bezpośrednia, wytknęła to mężczyźnie. Tym bardziej, że już się znali i byli w podobnym wieku, nie był ważniakiem z ministerstwa, przed którym musiałaby jednak zachować jakiś respekt i ugryźć się w język.
Po chwili jednak uśmiechnęła się szeroko.
- Co u ciebie słychać? Bardzo dawno się nie widzieliśmy – zagadała lekko, zachęcając go, żeby usiadł przy jej stoliku. – Jak układa ci się życie po powrocie do Anglii? Nie tęsknisz za swoim amerykańskim snem?
Naprawdę chciała się dowiedzieć, co porabiał, gdy już tu wrócił. Była ciekawska.
/ i do Druellki
Wędrowali dość szybkim tempem, bowiem powoli zmierzchało, a Pat nie zamierzał narażać własnej skóry dla nieznajomej kobiety. Towarzystwo blondwłosych piękności na nokturnowych uliczkach o zmroku z pewnością skończyłoby się co najmniej dwiema bójkami o jej cześć, czego Fitzgerald wolałby uniknąć. Odetchnął więc z ulgą, kiedy wydostali się z labiryntu zatęchłych alejek i wkroczyli na oświetloną Pokątną, przedstawiającą sobą zgoła inny widok od zapuszczonego Nokturnu. Mógł co prawda niespodziewanie wyciągnąć różdżkę, przyprzeć drobną kobietę do obdrapanego muru i groźbami zmusić do wyznania prawdy – lecz po co? Preferował załatwić tę sprawę bardziej elegancko. Przy szklance z rozwodnioną ognistą lub kieliszku podłej jakości wina, ponieważ tylko na takie alkohole było go stać. Mimo wszystko, rozmowa nadal pozostawała lepszą alternatywą od zgoła pozbawionego dyplomacji wymuszenia. Z dala nie tylko od specyficznego (nieprzyjemnego?) klimatu Nokturnu, ponurych wystaw z łypiących zewsząd ludzkimi czaszkami oraz od podejrzanych person, skrywających swe oblicza za ciemnymi kapturami, ale również od ostrych porywów wiatru i kropli deszczu, zapowiadających lipcową ulewę, tak charakterystyczną dla angielskiego klimatu. Paddy wdzięcznie odgrywając rolę dżentelmena, otworzył drzwi przed panienką Dufort, a następnie błyskawicznie wypatrzył wolny stolik – idealny na odbycie poufnej konwersacji. W zatłoczonym pubie istniały minimalne szanse, aby ktokolwiek ich podsłuchał, lecz minimalne odseparowanie się od reszty gości stanowiło tylko środek zapobiegawczy. Blondyn wzdrygnął się lekko na myśl, że mimowolnie wydałby Toma w łapy jakiegoś tajniaka z ministerstwa. Musiał zachować nadzwyczajną ostrożność i umiejętnie pociągnąć Michaline za język, najlepiej tak, aby w ogóle nie zdała sobie z tego sprawy. Nie mógł przecież zawieść Riddle’a – doskonale wiedział, że zapłaciłby za to ogromną cenę. Zamówił butelkę whisky, dyskretnie szepcząc Tomowi do ucha, iż rachunek ureguluje później. Barman ze zrozumieniem kiwnął głową i nie ociągając się, przyniósł do ich stolika alkohol oraz dwie szklaneczki. Padraig oparł się łokciami o drewniany blat, wychylił się lekko do przodu i uśmiechnął się wesoło.
- Proszę? – spytał z całkiem nieźle udawanym rozbawieniem, podczas kiedy jego oczy zwęziły się nieufnie. Coś zdecydowanie mu nie pasowało, choć jeszcze nie był w stanie sprecyzować swoich obaw. Co to za pokrętna gra? Nie rozumiał absolutnie niczego, a przez skonfundowanie, stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Hamował jednak oschłość i starał się nie wykrzyczeć w głos pytania, które od samego początku cisnęło mu się na usta. Musiał nadal uważać na słowa i wykazać się cierpliwością, choć tej od zawsze mu brakowało.
- Londyn jest pełen niespodzianek, panienko Dufort – rzekł po chwili, sympatycznym tonem, choć nieznacznie zaakcentował jej nazwisko – ożywa szczególnie podczas dancingów. Jeden odbywa się akurat dziś wieczorem, byłbym zobowiązany, jeśli zechciałaby mi panienka towarzyszyć – zaproponował, uśmiechając się szarmancko i ponownie całując dłoń siedzącej naprzeciw kobiety. Zachowanie nie do przyjęcia wśród szlachty, podobnie jak uczestnictwo w potańcówce dla plebsu. Padraig wciąż jeszcze nie użył jednak atutowej karty – ponownie szczodrze napełnił szklaneczkę blondynki, wznosząc toast (samemu ledwie mocząc usta w alkoholu) i namawiając ją do wypicia następnego drinka.
Wędrowali dość szybkim tempem, bowiem powoli zmierzchało, a Pat nie zamierzał narażać własnej skóry dla nieznajomej kobiety. Towarzystwo blondwłosych piękności na nokturnowych uliczkach o zmroku z pewnością skończyłoby się co najmniej dwiema bójkami o jej cześć, czego Fitzgerald wolałby uniknąć. Odetchnął więc z ulgą, kiedy wydostali się z labiryntu zatęchłych alejek i wkroczyli na oświetloną Pokątną, przedstawiającą sobą zgoła inny widok od zapuszczonego Nokturnu. Mógł co prawda niespodziewanie wyciągnąć różdżkę, przyprzeć drobną kobietę do obdrapanego muru i groźbami zmusić do wyznania prawdy – lecz po co? Preferował załatwić tę sprawę bardziej elegancko. Przy szklance z rozwodnioną ognistą lub kieliszku podłej jakości wina, ponieważ tylko na takie alkohole było go stać. Mimo wszystko, rozmowa nadal pozostawała lepszą alternatywą od zgoła pozbawionego dyplomacji wymuszenia. Z dala nie tylko od specyficznego (nieprzyjemnego?) klimatu Nokturnu, ponurych wystaw z łypiących zewsząd ludzkimi czaszkami oraz od podejrzanych person, skrywających swe oblicza za ciemnymi kapturami, ale również od ostrych porywów wiatru i kropli deszczu, zapowiadających lipcową ulewę, tak charakterystyczną dla angielskiego klimatu. Paddy wdzięcznie odgrywając rolę dżentelmena, otworzył drzwi przed panienką Dufort, a następnie błyskawicznie wypatrzył wolny stolik – idealny na odbycie poufnej konwersacji. W zatłoczonym pubie istniały minimalne szanse, aby ktokolwiek ich podsłuchał, lecz minimalne odseparowanie się od reszty gości stanowiło tylko środek zapobiegawczy. Blondyn wzdrygnął się lekko na myśl, że mimowolnie wydałby Toma w łapy jakiegoś tajniaka z ministerstwa. Musiał zachować nadzwyczajną ostrożność i umiejętnie pociągnąć Michaline za język, najlepiej tak, aby w ogóle nie zdała sobie z tego sprawy. Nie mógł przecież zawieść Riddle’a – doskonale wiedział, że zapłaciłby za to ogromną cenę. Zamówił butelkę whisky, dyskretnie szepcząc Tomowi do ucha, iż rachunek ureguluje później. Barman ze zrozumieniem kiwnął głową i nie ociągając się, przyniósł do ich stolika alkohol oraz dwie szklaneczki. Padraig oparł się łokciami o drewniany blat, wychylił się lekko do przodu i uśmiechnął się wesoło.
- Proszę? – spytał z całkiem nieźle udawanym rozbawieniem, podczas kiedy jego oczy zwęziły się nieufnie. Coś zdecydowanie mu nie pasowało, choć jeszcze nie był w stanie sprecyzować swoich obaw. Co to za pokrętna gra? Nie rozumiał absolutnie niczego, a przez skonfundowanie, stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Hamował jednak oschłość i starał się nie wykrzyczeć w głos pytania, które od samego początku cisnęło mu się na usta. Musiał nadal uważać na słowa i wykazać się cierpliwością, choć tej od zawsze mu brakowało.
- Londyn jest pełen niespodzianek, panienko Dufort – rzekł po chwili, sympatycznym tonem, choć nieznacznie zaakcentował jej nazwisko – ożywa szczególnie podczas dancingów. Jeden odbywa się akurat dziś wieczorem, byłbym zobowiązany, jeśli zechciałaby mi panienka towarzyszyć – zaproponował, uśmiechając się szarmancko i ponownie całując dłoń siedzącej naprzeciw kobiety. Zachowanie nie do przyjęcia wśród szlachty, podobnie jak uczestnictwo w potańcówce dla plebsu. Padraig wciąż jeszcze nie użył jednak atutowej karty – ponownie szczodrze napełnił szklaneczkę blondynki, wznosząc toast (samemu ledwie mocząc usta w alkoholu) i namawiając ją do wypicia następnego drinka.
Gość
Gość
/nie pogubimy się chyba bez zaznaczania kto do kogo, ale jakby ktoś miał wątpliwości, to do Alice!
Nie ma chyba rodziny, która byłaby poukładana od A do Z, cegiełka po cegiełce, w całości spójnie, bez wyrw, bez dramatów. I u mnie, w rodzinie ze strony matki, nie obyło się bez swojego rodzaju rozczarowań, gdy wiele lat temu moja babka, przepiękna Colette, pod osłoną nocy opuściła dom Godrica Quirinusa Croucha i ich malutką córeczkę. Gdyby nie naciski ze strony krewnych, chcących zmniejszyć zasięg tego skandalu rozchodzącego się falami w kręgach brytyjskiej socjety, Godric z pewnością ruszyłby na poszukiwania tej nieczułej istoty, która porzuciła swoją rodzinę na rzecz niezależności i własnej rozrywki w gronie swoich dawnych towarzyszek. Brak instynktu macierzyńskiego został więc przez wszystkich wytłumaczony jako silniejsze instynkty wili, które przecież słyną z nieobliczalności, a z biegiem czasu również pan Crouch doszedł do wniosku, że tak wyszło na zdrowie dla wszystkich. Chociaż twierdzi, że już od dawna los Colette jest mu obojętny, po dziś dzień nie wystąpił o rozwód, który przecież odbiłby się echem, pomimo tego, że małżeństwo moich dziadków jest kompletną fikcją i nigdy nie ułożył sobie życia na nowo. Może w jego wydaniu była to prawdziwa miłość, może dalej wierzy, że jego niewdzięczna żona któregoś dnia przekroczy próg rezydencji przy Waterloo Avenue. Jeśli oprócz jasnych oczu odziedziczyłem coś po Crouchach, jest to nieprzywiązywanie się w stopniu mistrzowskim i dbanie o swój interes.
Każdy inny na moim miejscu powinien się zdziwić niesłychanie, widząc tę piegowatą twarzyczkę poznaną na kontynencie amerykańskim, ale w ciągu swojego prawie dwudziestoczteroletniego życia widziałem tyle dziwów nad dziwami, że chyba niewiele rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć. Możliwe również, że w pracy dotarły do mnie plotki o nowych stażystach w ministerstwie i o tym, że podobno jest wśród nich również panna Elliott. Moja natura wyprana jest z zahamowań, przez myśl nawet nie przeszło mi udawanie, że nie zauważyłem Alice w tym obskurnym barze i odejście w innym kierunku, dlatego też uśmiechnąłem się do niej krótko, siadając naprzeciwko niej przy stoliku.
- Alice - poprawiłem się więc, wymawiając jej imię powoli i z namaszczeniem - niestety tradycjonalistycznym Londynie nie uciekniesz przed archaicznymi zwrotami. Nawet mugolska część społeczeństwa jest bardziej konserwatywna niż w Ameryce. - nie każda panna musiała być starą ciotką, a nie każdy panicz rozpuszczonym dziedzicem. Mnie oraz moim rówieśnikom od początku wmawiano, że właśnie takie zwroty powinny nam towarzyszyć, nawet gdy rozmawiamy między sobą, a każdy potrafi sobie wyobrazić jak absurdalnie wyglądają siedmioletnie dzieciaki tytułujące się co najmniej tak, jakby były członkami rodziny królewskiej.
- Hmm ile to już minęło, dwa lata? Czas szybko płynie. Świetnie wyglądasz, moja droga, deszczowy klimat ci służy. - stwierdziłem, układając usta w lekkim uśmiechu, po czym upiłem łyk swojego trunku. - Czasem trochę tęsknię, ale mój amerykański sen miał krótką datę ważności, moje miejsce jest tutaj. Wróciłem do pracy w Ministerstwie, moje doświadczenia z kursu amnezjatorskiego zostały dobrze przyjęte, więc teraz pracuję w terenie i jestem na szkoleniu drugiego stopnia, ale nie będę cię zanudzał szczegółami. A co u ciebie? Dawno się przeprowadziłaś? Mogłaś do mnie napisać, pomógł bym ci się zaaklimatyzować. Albo przynajmniej pokazałbym ci przyzwoitsze lokale niż Dziurawy Kocioł.
Nie ma chyba rodziny, która byłaby poukładana od A do Z, cegiełka po cegiełce, w całości spójnie, bez wyrw, bez dramatów. I u mnie, w rodzinie ze strony matki, nie obyło się bez swojego rodzaju rozczarowań, gdy wiele lat temu moja babka, przepiękna Colette, pod osłoną nocy opuściła dom Godrica Quirinusa Croucha i ich malutką córeczkę. Gdyby nie naciski ze strony krewnych, chcących zmniejszyć zasięg tego skandalu rozchodzącego się falami w kręgach brytyjskiej socjety, Godric z pewnością ruszyłby na poszukiwania tej nieczułej istoty, która porzuciła swoją rodzinę na rzecz niezależności i własnej rozrywki w gronie swoich dawnych towarzyszek. Brak instynktu macierzyńskiego został więc przez wszystkich wytłumaczony jako silniejsze instynkty wili, które przecież słyną z nieobliczalności, a z biegiem czasu również pan Crouch doszedł do wniosku, że tak wyszło na zdrowie dla wszystkich. Chociaż twierdzi, że już od dawna los Colette jest mu obojętny, po dziś dzień nie wystąpił o rozwód, który przecież odbiłby się echem, pomimo tego, że małżeństwo moich dziadków jest kompletną fikcją i nigdy nie ułożył sobie życia na nowo. Może w jego wydaniu była to prawdziwa miłość, może dalej wierzy, że jego niewdzięczna żona któregoś dnia przekroczy próg rezydencji przy Waterloo Avenue. Jeśli oprócz jasnych oczu odziedziczyłem coś po Crouchach, jest to nieprzywiązywanie się w stopniu mistrzowskim i dbanie o swój interes.
Każdy inny na moim miejscu powinien się zdziwić niesłychanie, widząc tę piegowatą twarzyczkę poznaną na kontynencie amerykańskim, ale w ciągu swojego prawie dwudziestoczteroletniego życia widziałem tyle dziwów nad dziwami, że chyba niewiele rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć. Możliwe również, że w pracy dotarły do mnie plotki o nowych stażystach w ministerstwie i o tym, że podobno jest wśród nich również panna Elliott. Moja natura wyprana jest z zahamowań, przez myśl nawet nie przeszło mi udawanie, że nie zauważyłem Alice w tym obskurnym barze i odejście w innym kierunku, dlatego też uśmiechnąłem się do niej krótko, siadając naprzeciwko niej przy stoliku.
- Alice - poprawiłem się więc, wymawiając jej imię powoli i z namaszczeniem - niestety tradycjonalistycznym Londynie nie uciekniesz przed archaicznymi zwrotami. Nawet mugolska część społeczeństwa jest bardziej konserwatywna niż w Ameryce. - nie każda panna musiała być starą ciotką, a nie każdy panicz rozpuszczonym dziedzicem. Mnie oraz moim rówieśnikom od początku wmawiano, że właśnie takie zwroty powinny nam towarzyszyć, nawet gdy rozmawiamy między sobą, a każdy potrafi sobie wyobrazić jak absurdalnie wyglądają siedmioletnie dzieciaki tytułujące się co najmniej tak, jakby były członkami rodziny królewskiej.
- Hmm ile to już minęło, dwa lata? Czas szybko płynie. Świetnie wyglądasz, moja droga, deszczowy klimat ci służy. - stwierdziłem, układając usta w lekkim uśmiechu, po czym upiłem łyk swojego trunku. - Czasem trochę tęsknię, ale mój amerykański sen miał krótką datę ważności, moje miejsce jest tutaj. Wróciłem do pracy w Ministerstwie, moje doświadczenia z kursu amnezjatorskiego zostały dobrze przyjęte, więc teraz pracuję w terenie i jestem na szkoleniu drugiego stopnia, ale nie będę cię zanudzał szczegółami. A co u ciebie? Dawno się przeprowadziłaś? Mogłaś do mnie napisać, pomógł bym ci się zaaklimatyzować. Albo przynajmniej pokazałbym ci przyzwoitsze lokale niż Dziurawy Kocioł.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź