Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Ostatni akcent festiwalu pełen był zadumy, w swej naturze chłodnej i ciężkiej, jakby wcale już nie trwało lato, a po całej radości i miłości nie pozostało nic poza strzępkami wspomnień. Leżało to w ogromnym kontraście wobec tego, co przeżywał przez ostatnie dwa tygodnie, wiedziony przez całe święto plonów wizją szczęścia, które było na wyciągnięcie ręki, wciąż musiał o nie zawalczyć, ale szykował się do tej walki z dumnie uniesionym czołem. Teraz na jego ramionach osiadał ciężar wzmożonej powagi, której zdawali się poddawać wszyscy. Nie był to czas dobry do prowadzenia rozmów, kiedy nietypowe uczucia gniotły duszę. Sophos nie stracił w wojnie nikogo szczególnie bliskiego, nie szukał tęsknie w labiryncie pamięci utraconych niegdyś krewnych, a mimo to po podniebieniu rozlał się metaliczny posmak żalu. Coś musiało kryć się pomiędzy drzewami, coś podsuwającego myśli o lodowatych objęciach dementorów. Gdzieś za jego plecami rozległ się szloch dziewczęcia, z oddali dobiegało ciche i żałosne kwilenie. Wejście w gęstą ciemność nie było przyjemne, gdy nad głowami pochodu unosiła się żałobna pieśń. Tak jak inni oblekł się w czerń, prosty krój tradycyjnej szaty łatwo pozwalał mu wtopić się w cały ten kondukt. Szedł z rodziną, nie rozglądał się zbytnio na boki, aby przypadkiem nie rozproszył go widok twarzy, której poszukiwał już nawet w snach. Jeden wieczór wymuszonej boleści jest niewielkim poświęceniem. Nawet spojrzenie starej wiedźmy nie zbiło go z tropu, kiedy już prześlizgnęło się po jego twarzy.
Zerknął na brata, gdy ten zdecydował się złamać własną barierę milczenia. Instynktownie powędrował za jego spojrzeniem i sam, niepodobnie do siebie, zdecydował się jedynie na powitanie lady Selwyn w postaci ostrożnego skinienia głową w stronę damy. Łącząca ich poprzez matki więź kuzynostwa była wątła, tak naprawdę wcale niewiążąca. Wojna wiele rzeczy zweryfikowała, choć już przede jej wybuchem w niektórych kręgach doszło do odejścia od właściwych wartości, przez co ucierpiała nie tylko reputacja rodu kuzynki, ale również jej własna. Selwynowie zrzucili ze swych gałęzi zgniłe owoce, a te wciąż na nich wiszące musiały zmagać się z dość naturalną podejrzliwością. Jeśli już wcześniej Wendelina miała problem z odnalezieniem narzeczonego, to jej sytuacja wcale nie uległa poprawie, bo wciąż tkwiła w kryzysie staropanieństwa. Kolejny raz ujawniała się niesprawiedliwość panująca w najwyższej warstwie czarodziejskiego społeczeństwa, iż mężczyznom wolno więcej. W ostatnim czasie ślubne roszady stały się delikatnym tematem także u Bulstrode’ów.
Sophos wyciągnął dłoń. Nie wypadało odmówić bratu, ale nie tylko z tego powodu posłusznie przyjął świecę, bez słowa skargi zapoznając się z jej gładką fakturą.
– Jakież to wszystko ponure – wydusił z siebie ciężko w stronę brata, starając się mówić na tyle cicho, aby tylko właściwa para uszu usłyszała jego skargę.
Czas stanął w miejscu, kiedy tylko ją dostrzegł. Imogen w towarzystwie brata i bratowej zdawała się bezpieczna, ale była tak daleko od tych obrazów, które zakorzeniły się niedawno w jego głowie. Była inna, ubrana w suknię, która nie pasowała do niej czarną barwą i prostym krojem, czyniąc z niej bladą statuę. Nie mógł pochwycić jej spojrzenia, ściągnąć na siebie odrobiny uwagi. Ze złością i poczuciem wstydu spuścił wzrok, nie wiedząc czy ma prawo podejść. Przymknął powieki, odnalazł na nowo oddech, pochłaniając dym już zapalonych świec.
| rzut na świecę
Zerknął na brata, gdy ten zdecydował się złamać własną barierę milczenia. Instynktownie powędrował za jego spojrzeniem i sam, niepodobnie do siebie, zdecydował się jedynie na powitanie lady Selwyn w postaci ostrożnego skinienia głową w stronę damy. Łącząca ich poprzez matki więź kuzynostwa była wątła, tak naprawdę wcale niewiążąca. Wojna wiele rzeczy zweryfikowała, choć już przede jej wybuchem w niektórych kręgach doszło do odejścia od właściwych wartości, przez co ucierpiała nie tylko reputacja rodu kuzynki, ale również jej własna. Selwynowie zrzucili ze swych gałęzi zgniłe owoce, a te wciąż na nich wiszące musiały zmagać się z dość naturalną podejrzliwością. Jeśli już wcześniej Wendelina miała problem z odnalezieniem narzeczonego, to jej sytuacja wcale nie uległa poprawie, bo wciąż tkwiła w kryzysie staropanieństwa. Kolejny raz ujawniała się niesprawiedliwość panująca w najwyższej warstwie czarodziejskiego społeczeństwa, iż mężczyznom wolno więcej. W ostatnim czasie ślubne roszady stały się delikatnym tematem także u Bulstrode’ów.
Sophos wyciągnął dłoń. Nie wypadało odmówić bratu, ale nie tylko z tego powodu posłusznie przyjął świecę, bez słowa skargi zapoznając się z jej gładką fakturą.
– Jakież to wszystko ponure – wydusił z siebie ciężko w stronę brata, starając się mówić na tyle cicho, aby tylko właściwa para uszu usłyszała jego skargę.
Czas stanął w miejscu, kiedy tylko ją dostrzegł. Imogen w towarzystwie brata i bratowej zdawała się bezpieczna, ale była tak daleko od tych obrazów, które zakorzeniły się niedawno w jego głowie. Była inna, ubrana w suknię, która nie pasowała do niej czarną barwą i prostym krojem, czyniąc z niej bladą statuę. Nie mógł pochwycić jej spojrzenia, ściągnąć na siebie odrobiny uwagi. Ze złością i poczuciem wstydu spuścił wzrok, nie wiedząc czy ma prawo podejść. Przymknął powieki, odnalazł na nowo oddech, pochłaniając dym już zapalonych świec.
| rzut na świecę
Sophos Bulstrode
Zawód : asystent zarządcy kasyna Elizjum
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
we all wear masks
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Sophos Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Mijał powoli ostatni dzień trwania londyńskiego Festiwalu Lata i było to widać, że wszystkie atrakcje powoli się zwijały, a niebo nieuchronnie ciemniało. Wszystko co dobre musiało się kiedyś skończyć. Nastrój końca był dobrze wyczuwalny, a Yana gdzieś głęboko w środku odczuwała dziwny, nie do końca zdefiniowany niepokój. Czy było to spowodowane jaśniejącą nad lasem kometą? Czy może ucichnięciem muzyki i wyraźną zmianą nastroju otoczenia? Sama nie wiedziała. Poczuła jednak pewien żal, że to już koniec tych miłych, błogich dni. Zawieszenie broni dobiegało końca, a społeczeństwo czarodziejskie zapewne nie będzie potrafiło długo wytrwać w spokoju, zbyt wiele dzieliło obie strony barykady. Myśląc o promugolskich Yana czuła jednak niechęć i żal, dlatego była tutaj, a nie w Weymouth. Parę lat temu, zanim wszystko się popsuło i kiedy istniał tylko jeden Festiwal Lata, wraz z siostrą i braćmi była w Weymouth, korzystając z tamtejszych atrakcji. Ale teraz połowa jej rodziny już nie żyła, zaś społeczeństwo było bardziej podzielone niż kiedykolwiek wcześniej. Były dwa festiwale, a Yana, pozostając wierna wartościom wyniesionym z rodzinnego domu, w których tylko utwierdziły ją tragedie minionych miesięcy, wiedziała, na którym wypada jej być.
Las pogrążał się w mroku, mgle ale i w nastroju zadumy, który wzmógł się, gdy wśród drzew rozbrzmiała niezrozumiała, ale wyraźnie żałobna pieśń. Yana nie rozumiała słów, ale coś w tej pieśni sprawiało, że mimowolnie pomyślała o swoich utraconych bliskich. O mamie, którą dwa lata temu zabrały anomalie. O siostrze i jej maleńkim synku, których początkiem roku spalili mugole opętani nienawiścią wobec magii. O starszym bracie, który pragnąc ją pomścić zradykalizował się i kilka miesięcy później zginął w starciu z promugolskimi rebeliantami. Coś ścisnęło ją w środku, ale tęsknota i żal nie były dla niej niczym nowym. Towarzyszyły jej od miesięcy, a ona uczyła się z nimi żyć, każdego dnia podnosząc się rankiem z łóżka i starając się przed światem utrzymywać pozory, że wszystko w porządku.
Dostrzegła pochód dwunastu milczących czarownic w czerni, dzierżących w dłoniach świece oraz czarodziejów z koszami. W ślad za innymi uczestnikami postanowiła przyłączyć się do pochodu; musiała oddać cześć pamięci swoich bliskich oraz innych, którzy stracili życie w tych ostatnich paru latach, których nie znała, ale którzy poświęcili swe życie dla budowania lepszego magicznego świata. Jak jej brat. Kto będzie pamiętał o nim i o siostrze, jak nie ona? Nie mogła zapomnieć, musiała pielęgnować pamięć tych członków rodziny, których już z nimi nie było.
Okryła burzę ciemnych loków kapturem czarnej szaty, którą miała narzuconą na granatową sukienkę. Gdzieś w tłumie już dłuższy czas temu straciła z oczu swojego drugiego brata, jedynego który jej pozostał, i została sama wśród obcych, dlatego przypatrywała się twarzom, próbując dostrzec kogoś znajomego. Na pewno byli tu gdzieś jacyś jej znajomi. Czy jej się wydawało, czy dostrzegła znajome rysy twarzy młodszej kuzynki, Marii? Przybliżyła się.
- Mario, to ty? – zapytała cicho, instynktownie czując, że nie wypadało mówić głośno, niszczyć nastroju zadumy, któremu wszyscy się poddawali. – Jesteś… Cieszę się, że cię tu znalazłam. Jak się czujesz? – W jej głosie zabrzmiała troska. Bo choć Yana sama przeżyła dużo przykrych wydarzeń, to martwiła się też o krewnych i przyjaciół. W tych nieciekawych czasach praktycznie każdy kogoś stracił, i pewnie każdy z tu obecnych miał kogoś, o kim mógł rozmyślać, idąc w pochodzie i sięgając po świecę.
Gdy przyszła jej kolej, Yana także sięgnęła do jednego z koszy, jednocześnie czując na sobie przenikliwe spojrzenie starej wiedźmy o pomarszczonej twarzy, która sprawiała wrażenie, jakby mogła przejrzeć jej ciało na wylot, dostrzegając samą duszę i wszystkie kłębiące się pod burzą loków myśli. Wzdrygnęła się, ale zacisnęła palce na jednej ze świec, wybierając ją na chybił trafił, i wyciągnęła rękę z kosza.
Las pogrążał się w mroku, mgle ale i w nastroju zadumy, który wzmógł się, gdy wśród drzew rozbrzmiała niezrozumiała, ale wyraźnie żałobna pieśń. Yana nie rozumiała słów, ale coś w tej pieśni sprawiało, że mimowolnie pomyślała o swoich utraconych bliskich. O mamie, którą dwa lata temu zabrały anomalie. O siostrze i jej maleńkim synku, których początkiem roku spalili mugole opętani nienawiścią wobec magii. O starszym bracie, który pragnąc ją pomścić zradykalizował się i kilka miesięcy później zginął w starciu z promugolskimi rebeliantami. Coś ścisnęło ją w środku, ale tęsknota i żal nie były dla niej niczym nowym. Towarzyszyły jej od miesięcy, a ona uczyła się z nimi żyć, każdego dnia podnosząc się rankiem z łóżka i starając się przed światem utrzymywać pozory, że wszystko w porządku.
Dostrzegła pochód dwunastu milczących czarownic w czerni, dzierżących w dłoniach świece oraz czarodziejów z koszami. W ślad za innymi uczestnikami postanowiła przyłączyć się do pochodu; musiała oddać cześć pamięci swoich bliskich oraz innych, którzy stracili życie w tych ostatnich paru latach, których nie znała, ale którzy poświęcili swe życie dla budowania lepszego magicznego świata. Jak jej brat. Kto będzie pamiętał o nim i o siostrze, jak nie ona? Nie mogła zapomnieć, musiała pielęgnować pamięć tych członków rodziny, których już z nimi nie było.
Okryła burzę ciemnych loków kapturem czarnej szaty, którą miała narzuconą na granatową sukienkę. Gdzieś w tłumie już dłuższy czas temu straciła z oczu swojego drugiego brata, jedynego który jej pozostał, i została sama wśród obcych, dlatego przypatrywała się twarzom, próbując dostrzec kogoś znajomego. Na pewno byli tu gdzieś jacyś jej znajomi. Czy jej się wydawało, czy dostrzegła znajome rysy twarzy młodszej kuzynki, Marii? Przybliżyła się.
- Mario, to ty? – zapytała cicho, instynktownie czując, że nie wypadało mówić głośno, niszczyć nastroju zadumy, któremu wszyscy się poddawali. – Jesteś… Cieszę się, że cię tu znalazłam. Jak się czujesz? – W jej głosie zabrzmiała troska. Bo choć Yana sama przeżyła dużo przykrych wydarzeń, to martwiła się też o krewnych i przyjaciół. W tych nieciekawych czasach praktycznie każdy kogoś stracił, i pewnie każdy z tu obecnych miał kogoś, o kim mógł rozmyślać, idąc w pochodzie i sięgając po świecę.
Gdy przyszła jej kolej, Yana także sięgnęła do jednego z koszy, jednocześnie czując na sobie przenikliwe spojrzenie starej wiedźmy o pomarszczonej twarzy, która sprawiała wrażenie, jakby mogła przejrzeć jej ciało na wylot, dostrzegając samą duszę i wszystkie kłębiące się pod burzą loków myśli. Wzdrygnęła się, ale zacisnęła palce na jednej ze świec, wybierając ją na chybił trafił, i wyciągnęła rękę z kosza.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Yana Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Dzisiejsza atmosfera w niczym nie przypominała już święta lata ani święta miłości, otaczała ich ponura, ciężka aura śmierci. Przypominała o tym, co nieuchronne i o tym, co nadchodziło, co już za parę chwil miało stać się faktem - o powrocie do walki, o ogniu na froncie, o wojnie, która znów zajmie cały kraj. Nawet udawane szczęście już zniknęło - mieli się stąd zwijać, ale Marcel przeciągał ten moment, po części dlatego, że ni trochę do Weymouth wracać nie chciał, po części też dlatego, że jego oko szukało w tłumie dwóch złotych warkoczy splecionych dziewczęcą bielą wstążek. Kiedy Jim odszedł na bok, a jego przepędził kupiec ze straganu, na którym przysiadł, zbłądził przed siebie, podążając za tłumem zbierającym się w jedno miejsce. Słyszał pieśń, jej dźwięki tez nie miały już nic wspólnego z zabawą - nie potrafił rozróżnić sensu poszczególnych słów, lecz brzmiała żałobą. Żalem i smutkiem. Niepokojem. Usłyszał, że można zobaczyć tam nimfy - poszedł za tłumem.
Z daleka obserwował wiedźmy w czerni, zamierzali tu opłakiwać śmierć zwyrodnialców? To lepiej - lepiej dla świata - że odeszli. A mimo to żałobna pieśń niosła smutek, który przypominał o każdej martwej twarzy. Pomknął wzrokiem za szlakiem rozświetlonym pochodniami, a w końcu dostrzegł dziewczynę, którą poznał wczorajszego dnia - i po krótkiej chwili zawahania sam odebrał świecę. Nie patrzył w oczy nikomu, kogo mijał, nie chcąc zwracać na siebie uwagi; niewielu tu było takich jak on, obdartych, nie przybrał czerni, bo nie miał, wyświechtana biała koszula mogła drażnić pośród jedwabiów i satyn. Nie sądził, by dopuszczono go do kolacji, ale z procesji - chyba - nikt go nie wyprosi. Nie przyszedł szukać tu kłopotów. Unikał też starej wiedźmy, nie widział jej wcześniej, ale sama jej postać - budziła jego niepokój. Miał nadzieję, że jeśli nie spojrzy na jej twarz, i ona ominie wzorkiem jego, Marcel nie tracił z zasięgu wzroku dziewczyny w jasnozielonej sukience, wpatrującej się teraz w blask komety. Choć okryła twarz opończą, mógł ją rozpoznać w bladym świetle niesionej świecy. W jej kierunku ruszył powoli, nie chcąc, by ktoś zarzucił mu profanację sacrum schadzką - po drodze rozpalił knot trzymanej świecy, chcąc lepiej wtopić się w tłum. Dostrzegł, że dołącza do niej inna dziewczyna - przez chwilę przyglądał się Yanie, nie błyszczała blichtrem tak, jak towarzyszka Marii wczorajszego dnia, a jednak nie był pewien, kim była, nie mógł wiedzieć, czy wypadało mu pojawić się przy niej, kiedy była w towarzystwie. Zbłądził bliżej nich, równając się z nią krokiem w chwili, w której druga z dziewcząt rozpalała swoją świecę - udał, że schyla się po coś w trawę - zgrabny ruch dłoni pozwolił mu w trakcie tego ruchu wyciągnąć z kieszeni niewielki przedmiot.
- Przepraszam, coś... coś ci chyba wypadło - zwrócił się do Marii, wyciągając do niej dłoń z niedużą, ale dobrze zachowaną muszelką, którą znalazł parę dni temu w Weymouth, pamiętała go jeszcze?
Z daleka obserwował wiedźmy w czerni, zamierzali tu opłakiwać śmierć zwyrodnialców? To lepiej - lepiej dla świata - że odeszli. A mimo to żałobna pieśń niosła smutek, który przypominał o każdej martwej twarzy. Pomknął wzrokiem za szlakiem rozświetlonym pochodniami, a w końcu dostrzegł dziewczynę, którą poznał wczorajszego dnia - i po krótkiej chwili zawahania sam odebrał świecę. Nie patrzył w oczy nikomu, kogo mijał, nie chcąc zwracać na siebie uwagi; niewielu tu było takich jak on, obdartych, nie przybrał czerni, bo nie miał, wyświechtana biała koszula mogła drażnić pośród jedwabiów i satyn. Nie sądził, by dopuszczono go do kolacji, ale z procesji - chyba - nikt go nie wyprosi. Nie przyszedł szukać tu kłopotów. Unikał też starej wiedźmy, nie widział jej wcześniej, ale sama jej postać - budziła jego niepokój. Miał nadzieję, że jeśli nie spojrzy na jej twarz, i ona ominie wzorkiem jego, Marcel nie tracił z zasięgu wzroku dziewczyny w jasnozielonej sukience, wpatrującej się teraz w blask komety. Choć okryła twarz opończą, mógł ją rozpoznać w bladym świetle niesionej świecy. W jej kierunku ruszył powoli, nie chcąc, by ktoś zarzucił mu profanację sacrum schadzką - po drodze rozpalił knot trzymanej świecy, chcąc lepiej wtopić się w tłum. Dostrzegł, że dołącza do niej inna dziewczyna - przez chwilę przyglądał się Yanie, nie błyszczała blichtrem tak, jak towarzyszka Marii wczorajszego dnia, a jednak nie był pewien, kim była, nie mógł wiedzieć, czy wypadało mu pojawić się przy niej, kiedy była w towarzystwie. Zbłądził bliżej nich, równając się z nią krokiem w chwili, w której druga z dziewcząt rozpalała swoją świecę - udał, że schyla się po coś w trawę - zgrabny ruch dłoni pozwolił mu w trakcie tego ruchu wyciągnąć z kieszeni niewielki przedmiot.
- Przepraszam, coś... coś ci chyba wypadło - zwrócił się do Marii, wyciągając do niej dłoń z niedużą, ale dobrze zachowaną muszelką, którą znalazł parę dni temu w Weymouth, pamiętała go jeszcze?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 12.11.23 14:55, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Chyba nie chciała już z nikim rozmawiać. Gdzieś w środku, w samym centrum duszy czuła, że po prostu nie wiedziała już, jakich słów używać, jak się uśmiechać, żeby nie zrzucić na cudze ramiona ciężaru własnych emocji. Zresztą, w tłumie potencjalnych żałobników, spośród których na pierwszy rzut oka dominowała czerń, twarze skryte w cieniu kapturów, woalek, dymu kopcących świec nikomu nie była potrzebna kolejna, dodatkowa dawka goryczy. Musiała więc trzymać to wszystko w sobie, w szczelnie zamkniętym słoiku, starać się przynajmniej utrzymać dzielną minę tak, aby nikt nie zwrócił na nią szczególnej uwagi, bo przecież tacy jak ona na nią nie zasługiwali. Znacznie lepiej patrzyło się na przejęte damy o posągowej urodzie, w ich smutku było coś prawdziwie szlachetnego i pięknego, nic z ubrudzonych ziemią paznokci, znoszonych butów z odpadającą podeszwą, czy dziurawego fartuszka. Nic z prozy życia, tylko i wyłącznie poezja wyobrażeń.
Gdzieś mignęła jej sylwetka Imogen, nad częścią osób górowała też wysoka i szczupła Elvira. Gdyby tylko zechciała, nie musiała być sama. Mogłaby ot, chociażby przystanąć obok, nawet bez odzywania się, ale to chyba nurzania się w samotności potrzebowała teraz najbardziej. Dlatego też, gdy usłyszała znajomy głos kuzynki Yany, niemalże podskoczyła w miejscu. Jej głos był cichy, dostosowany do okazji oraz specjalnie podtrzymywanego sacrum, ale jednak niespodziewany. Dotychczas wpatrująca się w czubki swych butów dziewczyna uniosła głowę wyżej, w świetle świecy najpierw wyłapując wystające gdzieniegdzie spod nakrycia loki kuzynki, dopiero później dostrzegając jej twarz. Wyglądała na zdrową, to dobrze. Ale też przejętą, czy coś jej dolegało?
— Tak... Tak, to ja — szept Marii wybrzmiał z delikatną chrypką, zupełnie jakby przez cały dzień i opadający wieczór nie mogła do nikogo się odezwać. Zmusiła się do uśmiechu, kąciki ust drgnęły nawet ochoczo, choć nie dało się ukryć, że z każdego, nawet pozornie radosnego gestu uciekał wyłącznie smutek, dojmujący i dominujący nad innymi formami wyrazu. — Jest... Dobrze, Yano. Tak dobrze, jak może być, nie musisz się o mnie martwić — nie lubiła i nie potrafiła kłamać, ale nie chciała martwić kuzynki bez powodu. Jej rodzinę naznaczyła już prawdziwa tragedia, straciła starszego brata. Pewnie ku niemu popłyną niedługo jej myśli, pewnie dla niego zdecydowała się wziąć udział w czuwaniu. Nie powinna odciągać ją od żałoby, to się nie godziło.
Chciała spytać ją, jak się czuła. Czy może czegoś nie potrzebowała — sama Maria posiadała wszak niewiele, mniej niż swe czystokrwiste kuzynki czy nawet własne siostry, ale nie pozostawiała nikogo samemu sobie. Ale w chwili, w której poczęła już otwierać usta, stało się coś, czego tak bardzo chciała, a czego, może wreszcie według podszeptów zdrowego rozsądku, nie spodziewała się.
Ruch po jej drugiej stronie zwrócił uwagę dość prędko, nawet mimo niezbyt dobrego nastroju. Odruchowo przystanęła w miejscu, jakby wryta w ziemię, lecz płomień świecy o dziwnym, niespotykanym zapachu był na tyle mocny, że z łatwością poznała znajome rysy. Choć widzieli się tylko raz, ledwie wczoraj, poznałaby go chyba nawet w ciemności głębokiego lasu, o stokroć większego od Waltham Forest.
— Ojej — wydusiła cicho, znajdując się pomiędzy młotem a kowadłem. Z jednej strony niegrzecznie było zostawić kuzynkę samą. Z drugiej strony serce natychmiast przyspieszyło swój rytm, nagle decydując się na otrząśnięcie z mieszanki przerażenia i apatii na rzecz... Ekscytacji? Prawdziwej radości.
Myśl, Mario, myśl szybko. Czas nie grał na ich korzyść.
Przeniosła świecę tylko do jednej, lewej ręki, aby prawą zgiąć palce otwartej dłoni Marcela tak, aby muszelka, prześliczna swoją drogą, zniknęła na jeszcze krótki czas w jego dłoni. Posłała mu przy tym nieśmiały, ale zachęcający uśmiech, szarozielone oczy na chwilę przestały odbijać wyłącznie światło świecy, znów iskrzyły radośnie, dokładnie tak, jak przy ich pierwszym spotkaniu. Poczekaj, proszę — chciała mu powiedzieć, ale nie mogła, jeszcze nie teraz.
Zamiast tego zwróciła się na moment do Yany.
— Rozpruł mi się guzik — rzuciła szybko, pierwsze potencjalnie wiarygodne kłamstwo, które przyszło jej na myśl. — Ale na szczęście ten miły jegomość go znalazł — posłała Marcelowi krótkie spojrzenie przez ramię, jeszcze chwilka. — Muszę go przyszyć, inaczej na pewno wyproszą mnie z procesji. Poczekasz na mnie przy Elvirze? Jest o tam — wskazała brodą w kierunku Elviry, Rigela i Wendeliny, wyraźnie zajętych rozmową. Na całe szczęście wiarygodność kłamstwa o guziku nie mogła być łatwo sprawdzona — opończa zakrywała większość sukienki, a odpadnięty guzik mógłby być jednym z pierwszych, tym, którego brak mógłby zgorszyć nawet najbardziej cierpliwe matrony. — Zaraz do was dołączę — dodała szeptem, po czym obróciła się na pięcie, aby znów spojrzeć w jasne oczy Marcela. Wskazała głową na jeden z "portalów z gałęzi", mając nadzieję, że chłopak zrozumie jej prośbę. Najwyżej kroczyć będą ostatni, pozwolą wszystkim grzecznie przejść przez szlak procesji. Póki nie będą hałasować, póki zagrają w grę pozorów... Chyba uda im się wyjść z tego cało.
— Czy to kolejny prezent? — spytała wreszcie, cicho, głosem naznaczonym wzruszeniem. Nie musiał, a jednak odnalazł ją, nie przyszedł z pustymi rękami. To jej zaczęło być teraz głupio, że szukała go bez czegoś, co mogła mu podarować. — Jest prześliczna... — dodała, wyciągając otwartą dłoń, aby mógł złożyć na niej muszelkę. W świetle świecy wydawała się tym bardziej wyjątkowa, jakby była elementem nieznanej jej jeszcze legendy, opowieści starszej od świata. Uśmiech zatańczył na powracającej do naturalnych kolorów twarzy, stabilniejszy od płomyka świecy. Najpierw lilia, później muszla, nie mogła tylko od niego brać i nie dać nic w zamian. Kto wie, może to ostatni wspólnie spędzony wieczór. Chciała, żeby ją zapamiętał. Dlatego też dłoń sięgnęła do jednego z warkoczy, podobnie jak wczoraj związanego białą wstążką. Odpowiednie szarpnięcie rozsupłało wiązanie, drobny wiatr poruszył materiałem, nim złożyła ją w jego dłoń. — Zatrzymaj ją. Na pamiątkę — poprosiła szeptem, nim tknięta ostrożnością wyjrzała przez ramię, czy nikt nie zamierzał ich przegonić.
Gdzieś mignęła jej sylwetka Imogen, nad częścią osób górowała też wysoka i szczupła Elvira. Gdyby tylko zechciała, nie musiała być sama. Mogłaby ot, chociażby przystanąć obok, nawet bez odzywania się, ale to chyba nurzania się w samotności potrzebowała teraz najbardziej. Dlatego też, gdy usłyszała znajomy głos kuzynki Yany, niemalże podskoczyła w miejscu. Jej głos był cichy, dostosowany do okazji oraz specjalnie podtrzymywanego sacrum, ale jednak niespodziewany. Dotychczas wpatrująca się w czubki swych butów dziewczyna uniosła głowę wyżej, w świetle świecy najpierw wyłapując wystające gdzieniegdzie spod nakrycia loki kuzynki, dopiero później dostrzegając jej twarz. Wyglądała na zdrową, to dobrze. Ale też przejętą, czy coś jej dolegało?
— Tak... Tak, to ja — szept Marii wybrzmiał z delikatną chrypką, zupełnie jakby przez cały dzień i opadający wieczór nie mogła do nikogo się odezwać. Zmusiła się do uśmiechu, kąciki ust drgnęły nawet ochoczo, choć nie dało się ukryć, że z każdego, nawet pozornie radosnego gestu uciekał wyłącznie smutek, dojmujący i dominujący nad innymi formami wyrazu. — Jest... Dobrze, Yano. Tak dobrze, jak może być, nie musisz się o mnie martwić — nie lubiła i nie potrafiła kłamać, ale nie chciała martwić kuzynki bez powodu. Jej rodzinę naznaczyła już prawdziwa tragedia, straciła starszego brata. Pewnie ku niemu popłyną niedługo jej myśli, pewnie dla niego zdecydowała się wziąć udział w czuwaniu. Nie powinna odciągać ją od żałoby, to się nie godziło.
Chciała spytać ją, jak się czuła. Czy może czegoś nie potrzebowała — sama Maria posiadała wszak niewiele, mniej niż swe czystokrwiste kuzynki czy nawet własne siostry, ale nie pozostawiała nikogo samemu sobie. Ale w chwili, w której poczęła już otwierać usta, stało się coś, czego tak bardzo chciała, a czego, może wreszcie według podszeptów zdrowego rozsądku, nie spodziewała się.
Ruch po jej drugiej stronie zwrócił uwagę dość prędko, nawet mimo niezbyt dobrego nastroju. Odruchowo przystanęła w miejscu, jakby wryta w ziemię, lecz płomień świecy o dziwnym, niespotykanym zapachu był na tyle mocny, że z łatwością poznała znajome rysy. Choć widzieli się tylko raz, ledwie wczoraj, poznałaby go chyba nawet w ciemności głębokiego lasu, o stokroć większego od Waltham Forest.
— Ojej — wydusiła cicho, znajdując się pomiędzy młotem a kowadłem. Z jednej strony niegrzecznie było zostawić kuzynkę samą. Z drugiej strony serce natychmiast przyspieszyło swój rytm, nagle decydując się na otrząśnięcie z mieszanki przerażenia i apatii na rzecz... Ekscytacji? Prawdziwej radości.
Myśl, Mario, myśl szybko. Czas nie grał na ich korzyść.
Przeniosła świecę tylko do jednej, lewej ręki, aby prawą zgiąć palce otwartej dłoni Marcela tak, aby muszelka, prześliczna swoją drogą, zniknęła na jeszcze krótki czas w jego dłoni. Posłała mu przy tym nieśmiały, ale zachęcający uśmiech, szarozielone oczy na chwilę przestały odbijać wyłącznie światło świecy, znów iskrzyły radośnie, dokładnie tak, jak przy ich pierwszym spotkaniu. Poczekaj, proszę — chciała mu powiedzieć, ale nie mogła, jeszcze nie teraz.
Zamiast tego zwróciła się na moment do Yany.
— Rozpruł mi się guzik — rzuciła szybko, pierwsze potencjalnie wiarygodne kłamstwo, które przyszło jej na myśl. — Ale na szczęście ten miły jegomość go znalazł — posłała Marcelowi krótkie spojrzenie przez ramię, jeszcze chwilka. — Muszę go przyszyć, inaczej na pewno wyproszą mnie z procesji. Poczekasz na mnie przy Elvirze? Jest o tam — wskazała brodą w kierunku Elviry, Rigela i Wendeliny, wyraźnie zajętych rozmową. Na całe szczęście wiarygodność kłamstwa o guziku nie mogła być łatwo sprawdzona — opończa zakrywała większość sukienki, a odpadnięty guzik mógłby być jednym z pierwszych, tym, którego brak mógłby zgorszyć nawet najbardziej cierpliwe matrony. — Zaraz do was dołączę — dodała szeptem, po czym obróciła się na pięcie, aby znów spojrzeć w jasne oczy Marcela. Wskazała głową na jeden z "portalów z gałęzi", mając nadzieję, że chłopak zrozumie jej prośbę. Najwyżej kroczyć będą ostatni, pozwolą wszystkim grzecznie przejść przez szlak procesji. Póki nie będą hałasować, póki zagrają w grę pozorów... Chyba uda im się wyjść z tego cało.
— Czy to kolejny prezent? — spytała wreszcie, cicho, głosem naznaczonym wzruszeniem. Nie musiał, a jednak odnalazł ją, nie przyszedł z pustymi rękami. To jej zaczęło być teraz głupio, że szukała go bez czegoś, co mogła mu podarować. — Jest prześliczna... — dodała, wyciągając otwartą dłoń, aby mógł złożyć na niej muszelkę. W świetle świecy wydawała się tym bardziej wyjątkowa, jakby była elementem nieznanej jej jeszcze legendy, opowieści starszej od świata. Uśmiech zatańczył na powracającej do naturalnych kolorów twarzy, stabilniejszy od płomyka świecy. Najpierw lilia, później muszla, nie mogła tylko od niego brać i nie dać nic w zamian. Kto wie, może to ostatni wspólnie spędzony wieczór. Chciała, żeby ją zapamiętał. Dlatego też dłoń sięgnęła do jednego z warkoczy, podobnie jak wczoraj związanego białą wstążką. Odpowiednie szarpnięcie rozsupłało wiązanie, drobny wiatr poruszył materiałem, nim złożyła ją w jego dłoń. — Zatrzymaj ją. Na pamiątkę — poprosiła szeptem, nim tknięta ostrożnością wyjrzała przez ramię, czy nikt nie zamierzał ich przegonić.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Żałobna pieśń, roznosząca się w półmroku lasu, pod baldachimami z gałęzi drzew rosnących tu od niepamiętnych czasów, wybrzmiewała tej nocy inaczej. Docierała głębiej, łatwiej wślizgując się pod maskę obojętności, a choć w zakamarkach skostniałego serca nie natrafiała na podatny grunt, to Deirdre była w stanie się tą wyjątkową melodią wzruszyć. Zaskakująco szczerze. Przechodziła przecież przez wszystkie stadia żałoby - i to nie raz - a smak goryczy i żalu ciągle wibrował gdzieś na końcu jej języka, razem z ziołową wonią magicznego laudanum, którym leczyła, nie do końca skutecznie, ból głowy. Dopadało ją zmęczenie, ostatnie dni były więcej niż intensywne, nie tylko pod kątem fizycznym. Euforia początku festiwalu, nieprzespane noce, boleśnie intensywna bliskość, potem zaś - cena, jaką przyszło jej za to zapłacić. Wysoka, chociaż niewypowiedziana, pozornie nie zmieniło się nic, ale coś w niej tężało, przeobrażało się; kamieniającą martwa tkanka, pożerająca ją powoli od środka. Korowód używek, tańca i zabawy, mający stłumić ból ukrytej przed światem metamorfozy pomógł, na krótko, tego wieczoru, gdy brutalnie powracała do trzeźwości, wcale nie musiała odgrywać poważnej i skupionej. Była rada, że głośna muzyka została zastąpiona głębokim śpiewem, cisza łagodziła ból głowy, tak samo jak półmrok, a głęboki cień muślinowego, czarnego szala, skrywał praktycznie całą jej twarz. Zastanawiała się, czy nie zostać w namiocie, lecz wypadało, by się tu pokazała - co też czyniła, dołączając do pochodu. Znów w czerni, pożegnała intensywnie zabarwione, wyzywające suknie, stając się sobą, posągową, wyniosłą. I samotną, nikt nie towarzyszył jej przy rozpoczęciu pochodu, lecz nie odczuwała z tego powodu dyskomfortu, wszyscy zgromadzili się na czuwaniu nie w celu zabawy, a zadumy.
Dostrzegała wiele znajomych twarzy, tak odmiennych w aurze, roztaczającej się na rozpoczęciu Festiwalu, bez rumieńców podekscytowania i błysku pragnienia w oczach, lecz żadna z dotąd mijanych sylwetek nie przypominała Tristana. Była na siebie zła, nie powinna go wypatrywać ani zastanawiać się, czy się tu spotkają, a jednak - robiła to, odruchowo i dyskretnie przeczesując wzrokiem tłum. Uprzejmym skinieniem głowy powitała mijanych jeszcze w czasie przemarszu Wendelinę i lordów Bulstrode, na dłużej zatrzymała też wzrok na Elvirze i stojącym obok niej Rigelu, im również okazując szacunek na odległość, nie zauważając niknącej gdzieś w tyle jasnowłosej dziewczyny. Zastanawiała się, jak tego wieczoru zachowa się Multon - i co lord Black myśli na temat Festiwalu Lata w Londynie, w mieście tak bliskim jego przodkom. Nie miała jednak nastroju na głębsze rozmowy, nie był to też odpowiedni czas. Wpatrywała się w blask trzymanej przed sobą świecy, unikając kontaktu z krążącą niczym sęp starą wiedźmą: dziś bardziej niż na rozpoczęciu festiwalu nie chciała spoglądać prosto w jej oczy, przeglądnięcie się w zwierciadle przeszywającego wzroku obnażyłoby zbyt wiele dyskomfortu.
Gdy pochód zmierzał już do końca, a ponury zaśpiew stał się jeszcze głośniejszy, Deirdre natrafiła spojrzeniem na rodzinę Traversów; stali na tyle blisko, by mogła minąć ich i przekazać słowne pozdrowienia. Nie uśmiechała się, nie musiała, okazja, która ich wszystkich tu zebrała, nakłaniała do powagi.
- Melisande, Manannanie - powitała ich cicho, z typową dla siebie chłodną sympatią, pozwalając sobie na szybkie, choć niezbyt głębokie dygnięcie - Lady Travers - sekundę później zwróciła się do Imogen, młodej dziewczyny, nie miała przyjemności nigdy bliżej się z nią zapoznać, lecz jej uroda wyróżniała ją z tłumu; nie sposób było jej nie zauważyć nawet w gęstym tłumie. Z bliska urok Imogen, nawet okryty rytualną szatą, wydawał się wręcz oślepiający. Nie znosiła go jednak długo, po krótkiej uprzejmości ruszyła dalej, kierując się bliżej centrum wydarzenia, ku wejściu na ściezkę elfów, gdzie zbierało się coraz więcej czarodziejów, chcących oddać honor zmarłym. Chciała zniknąć w tłumie, a przede wszystkim znaleźć się jak najdalej od spacerującej pomiędzy ludźmi staruchy.
| rzut na świecę
Dostrzegała wiele znajomych twarzy, tak odmiennych w aurze, roztaczającej się na rozpoczęciu Festiwalu, bez rumieńców podekscytowania i błysku pragnienia w oczach, lecz żadna z dotąd mijanych sylwetek nie przypominała Tristana. Była na siebie zła, nie powinna go wypatrywać ani zastanawiać się, czy się tu spotkają, a jednak - robiła to, odruchowo i dyskretnie przeczesując wzrokiem tłum. Uprzejmym skinieniem głowy powitała mijanych jeszcze w czasie przemarszu Wendelinę i lordów Bulstrode, na dłużej zatrzymała też wzrok na Elvirze i stojącym obok niej Rigelu, im również okazując szacunek na odległość, nie zauważając niknącej gdzieś w tyle jasnowłosej dziewczyny. Zastanawiała się, jak tego wieczoru zachowa się Multon - i co lord Black myśli na temat Festiwalu Lata w Londynie, w mieście tak bliskim jego przodkom. Nie miała jednak nastroju na głębsze rozmowy, nie był to też odpowiedni czas. Wpatrywała się w blask trzymanej przed sobą świecy, unikając kontaktu z krążącą niczym sęp starą wiedźmą: dziś bardziej niż na rozpoczęciu festiwalu nie chciała spoglądać prosto w jej oczy, przeglądnięcie się w zwierciadle przeszywającego wzroku obnażyłoby zbyt wiele dyskomfortu.
Gdy pochód zmierzał już do końca, a ponury zaśpiew stał się jeszcze głośniejszy, Deirdre natrafiła spojrzeniem na rodzinę Traversów; stali na tyle blisko, by mogła minąć ich i przekazać słowne pozdrowienia. Nie uśmiechała się, nie musiała, okazja, która ich wszystkich tu zebrała, nakłaniała do powagi.
- Melisande, Manannanie - powitała ich cicho, z typową dla siebie chłodną sympatią, pozwalając sobie na szybkie, choć niezbyt głębokie dygnięcie - Lady Travers - sekundę później zwróciła się do Imogen, młodej dziewczyny, nie miała przyjemności nigdy bliżej się z nią zapoznać, lecz jej uroda wyróżniała ją z tłumu; nie sposób było jej nie zauważyć nawet w gęstym tłumie. Z bliska urok Imogen, nawet okryty rytualną szatą, wydawał się wręcz oślepiający. Nie znosiła go jednak długo, po krótkiej uprzejmości ruszyła dalej, kierując się bliżej centrum wydarzenia, ku wejściu na ściezkę elfów, gdzie zbierało się coraz więcej czarodziejów, chcących oddać honor zmarłym. Chciała zniknąć w tłumie, a przede wszystkim znaleźć się jak najdalej od spacerującej pomiędzy ludźmi staruchy.
| rzut na świecę
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Otworzył szerzej oczy, z niepokojem, w dobrze znajomym poczuciu zawodu, gdy ich dłonie zetknęły się w dotyku, a ona zamknęła jego palce, nie przyjmując podarku. Odwróciłby się i odszedł, gdyby nie jej uśmiech, nie jej spojrzenie, które nie zmieniło się wcale względem wczorajszego dnia - słyszał, co mówiła do towarzyszki, ale nie spojrzał na żadną z nich. Uniósł wzrok dopiero, gdy Maria wskazała kuzynce sylwetkę niejakiej Elviry. Rozpoznał Rigela, który z nią był, znali się, rozpoznał także smukłą czarownicę azjatyckiego pochodzenia, której profil budził nie mniejszy niepokój, co wtedy, na Sabacie. Przełknął ślinę, zastanawiając się kim była dziewczyna; kilka godzin temu słyszał jej imię zestawiane z jakimś lordem. Nie wyglądała jednak na damę, nie zachowywała się jak jedna z nich, pełna wrażliwości i otwartości, której nie przypisywał nigdy wysoko urodzonym, a jednak obracała się w ich towarzystwie - mógł się tego spodziewać, spotykając ją akurat tutaj. Gdy dała znak, nie wahał się ni chwili, podążając za nią; umyślnie stanął tyłem do wskazanej przez nią grupy, chcąc ją przed nimi przysłonić. Jego świeca lśniła jasnym blaskiem, nie pozwalając mu pozostać niedostrzeżonym; łój cuchnął, starał się ją odsunąć od dziewczyny - z wiatrem, by ten odciągał zapach mocniej.
Uniósł ku niej spojrzenie, a gdy się odezwała - odpowiedział uśmiechem. Muszelkę miał w kieszeni odkąd ją znalazł, wyjął pod wpływem impulsu, szukając pretekstu do rozpoczęcia rozmowy, która nie przyniesie jej kłopotów, ale ze swoim wzruszeniem wyglądała ślicznie; nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, kiedy, wciąż z uśmiechem, trochę niepewnym, a trochę naznaczonym radością spotkania, kładł ją na jej wyciągniętej dłoni.
- To od wróżek mieszkających w liliach - oznajmił, nic nie robiąc sobie z tego, że pochodziła z zupełnie innego miejsca, uśmiech odbierał obwieszczeniu powagi. - Podobno jeśli wyszepczesz do niej życzenie, one je spełnią. Ale musisz być wtedy całkiem sama. - Patrzenie na jej uśmiech było przyjemne, jej szczęście zdawało się rozwijać łagodną aurą i rozprzestrzeniać wokół, jak tańczący w powietrzu pył. Kąciki ust uniosły się wyżej, gdy rozplotła jeden z warkoczy, kosmyki złotych włosów rozsypały się na jej ramieniu, zamknął wstążkę w dłoni, choć spojrzał na nią tylko na chwilę - wzrokiem szukając jej spojrzenia, szarozielonego spojrzenia barwy przyćmionego wieczornym cieniem lasu - prędko chowając ją do kieszeni, gdzie miała pozostać niezauważona. - Ładnie ci- - W tych wstążkach, w tej delikatnej dziewczęcej bieli, tak niewinnej w kontraście do przepychu wokół. Umknął spojrzeniem w dół, zbierając słowa. - Ten guzik zadziała na długo? - Obejrzał się przez ramię, spoglądając na potężnie zbudowaną parę, która lada moment przejdzie obok. - Za ich plecami nie zobaczy nas ani twoja przyjaciółka, ani tamci krewni, jeśli wolno ci... zgubić się na kilka chwil. - Kiwnął głową, chcąc zaprosić ją na wspólny spacer nim wiedźmy stracą cierpliwość wobec braku ich widocznego zainteresowania żałobą.
Uniósł ku niej spojrzenie, a gdy się odezwała - odpowiedział uśmiechem. Muszelkę miał w kieszeni odkąd ją znalazł, wyjął pod wpływem impulsu, szukając pretekstu do rozpoczęcia rozmowy, która nie przyniesie jej kłopotów, ale ze swoim wzruszeniem wyglądała ślicznie; nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, kiedy, wciąż z uśmiechem, trochę niepewnym, a trochę naznaczonym radością spotkania, kładł ją na jej wyciągniętej dłoni.
- To od wróżek mieszkających w liliach - oznajmił, nic nie robiąc sobie z tego, że pochodziła z zupełnie innego miejsca, uśmiech odbierał obwieszczeniu powagi. - Podobno jeśli wyszepczesz do niej życzenie, one je spełnią. Ale musisz być wtedy całkiem sama. - Patrzenie na jej uśmiech było przyjemne, jej szczęście zdawało się rozwijać łagodną aurą i rozprzestrzeniać wokół, jak tańczący w powietrzu pył. Kąciki ust uniosły się wyżej, gdy rozplotła jeden z warkoczy, kosmyki złotych włosów rozsypały się na jej ramieniu, zamknął wstążkę w dłoni, choć spojrzał na nią tylko na chwilę - wzrokiem szukając jej spojrzenia, szarozielonego spojrzenia barwy przyćmionego wieczornym cieniem lasu - prędko chowając ją do kieszeni, gdzie miała pozostać niezauważona. - Ładnie ci- - W tych wstążkach, w tej delikatnej dziewczęcej bieli, tak niewinnej w kontraście do przepychu wokół. Umknął spojrzeniem w dół, zbierając słowa. - Ten guzik zadziała na długo? - Obejrzał się przez ramię, spoglądając na potężnie zbudowaną parę, która lada moment przejdzie obok. - Za ich plecami nie zobaczy nas ani twoja przyjaciółka, ani tamci krewni, jeśli wolno ci... zgubić się na kilka chwil. - Kiwnął głową, chcąc zaprosić ją na wspólny spacer nim wiedźmy stracą cierpliwość wobec braku ich widocznego zainteresowania żałobą.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Serce natychmiast zabodło, gdy tylko otworzył szerzej oczy, gdy przez iskrę nieporozumienia wydawało jej się, że zaraz straci go na dobre. Ale wierzyła w niego — wierzyła, że choć nie mogła powiedzieć mu tego wprost, nie teraz, nie przy wszystkich, nie w prawie świętym miejscu — i to, że nie odejdzie, przynajmniej nie daleko, że zrozumie, że to nie miał być koniec. Suchość, jaka nagle owinęła jej gardło, była skrajnie nieprzyjemna, ale jeszcze gorsze było to uparte, gwałtowne bicie serca. Czy przebijało się ponad żałobną pieśń nimf? Wydawało się, że tak, że zarówno Yana, jak i Marcel stali zbyt blisko niej, aby mieli niedosłyszeć dzwonu jej serca.
Nim ruszyła, w jak się jej wydawało, bezpieczniejsze miejsce, jeszcze raz otworzyła szerzej oczy, znów pobladła, bowiem dopiero wtedy zobaczyła Deirdre, tamtą straszną czarownicę, która na jej oczach zaatakowała jednorożca, która podobno znała się z Elvirą. Festiwalowe plotki rozchodziły się szybko, teraz już wiedziała, że kobieta była także Namiestniczką Londynu, więc kimś naprawdę ważnym. Przerażona Maria zacisnęła mocniej palce na świecy, teraz tym bardziej pragnąc zejść z drogi madame Mericourt, schować się jak najdalej od niej, a jeszcze lepiej — uciec z elfiego szlaku, zatrzymać się dopiero w Gloucestershire; albo wtedy, gdy zmęczone nogi odmówią posłuszeństwa i przyjdzie jej runąć. Na beton, asfalt, brukowane uliczki, wydeptane ścieżki, świeżą trawę — gdziekolwiek.
Czy gdy Marcel pokładał muszlę w jej dłoni, czuł i widział, jak bardzo ona drżała? Czy mógł dostrzec to, jak z każdą mijającą sekundą, gdy ciepło jego dłoni, przeniesione na muszlę zlewało się z naturalną temperaturą Marii, to samo drżenie uciekało, rozwiewało się podobnie do mgły?
— Wróżki mają w zwyczaju dopuszczać do swych sekretów tylko tych z najczystszymi z serc — w podaniach miały zresztą bardzo figlarną naturę, nie szczędząc psikusów tym, którzy w jakiś sposób nadepnęli im na odcisk. Ale on nie mógł tego zrobić, w oczach Marii był kimś, kto nie potrafił czynić zła. Chyba właśnie dlatego, poza wszechogarniającym zachwytem jego szarmanckimi manierami, tak bardzo pragnęła jego towarzystwa, choć rozsądek pragnął podpowiadać więcej zachowawczości. Ale czym jest zachowawczość, gdy o północy zakończy się świat, taki, jakim znali go przez ostatnie kilkanaście dni? — Spróbuję dzisiaj — dodała, mając na myśli oczywiście rytuał z życzeniem. I choć delikatnie opuściła głowę, a z nią także wzrok, gdzieś na dół, gdzieś w bok, wciąż opatulona nieśmiałością, uśmiech na jej twarzy wciąż pozostawał szeroki, tak mocno kontrastujący nie tylko ze wszystkimi wokół, ale także z jej własną postawą jeszcze kilka minut wcześniej.
— Dziękuję — wyszeptała wreszcie, podejmując jego spojrzenie. Za prezent, za to, że właśnie chronisz mnie przed wzrokiem innych, że ustawiłeś się tak, abym czuła jak najmniej z twojej świeczki, niefortunny zapach... i za ten komplement też! — powiedziałaby mu to wszystko, prędzej czy później, ale czas naglił, przestrzeń wokół nich zgęstniała od ludzi. — Mógłby zadziałać dłużej, gdybym słabiej szyła — wyznała wreszcie; nie była dobrym kłamcą, może gdyby było inaczej, znalazłaby bardziej przekonującą i zajmującą wymówkę. Jednak żeby utrzymać grę pozorów, wsunęła rękę trzymającą muszelkę pod opończę; nieco pod kołnierzem, na lewej piersi miała bowiem niewielką kieszonkę, do której wsunęła szczęśliwą muszelkę. Nie zgubi jej, nigdy.
— Chciałabym... — Elvira mówiła przecież, że chłopcom trzeba było mówić wszystko, co się chciało. Ale to było takie trudne! Co jeżeli blondyn nie zrozumie? Jeżeli pomyśli, że jej na nim nie zależy? Zagryzła lekko dolną wargę, ciało spięło się w wyczekiwaniu, aż wreszcie postanowiło zadziałać samo.
Impuls — dobrze zbudowana para minęła ich w tym samym momencie, w którym prawa dłoń Marii zupełnie odruchowo sięgnęła nadgarstka Marcela. Bała się, że jeżeli go wypuści, jeżeli ruszy sama, on zniknie gdzieś w tłumie, pozostawiając po sobie tylko muszelkę, czekający na nią w sypialni kwiat wodnej lilii i wspomnienia letnich uśmiechów. Dlatego też, przekraczając wszelkie granice rozsądku, pod wpływem chwili, znów poprowadziła go przed siebie, tym razem tak, aby wcisnęli się w tłum, skrywając za ścianą z innych żałobników. Dopiero tam wypuściła jego rękę z uścisku — tak delikatnego, jak tylko potrafiła — aby palcami obu dłoni spleść uścisk świeczki.
— Się zgubić. Ale moi krewni będą mnie szukać — żal raz jeszcze ścisnął jej gardło, nie chciała widzieć jego rozczarowania. Bo na jego miejscu chyba właśnie tak by zareagowała. Jej w udziale przypadło jednak zrezygnowanie; dokądkolwiek nie uciekała, zawsze ktoś ją znajdował. I gdy zabierał do domu, było jeszcze gorzej. Nawet Elvira momentami zdawała się być miła, ale potrafiła wbijać paznokcie w skórę, opowiadać o przemocy z takimi detalami, że potrafiły śnić się one po nocach. Dopiero po kolejnych kilku chwilach milczenia ostrożnie uniosła głowę, wzrok odlepił się od płomienia świecy, szukał otulonej ciepłym światłem twarzy młodego chłopaka. — Nie chcę sprawić ci kłopotów...
Bo może to głupie i nierozsądne, ale jesteś najmilszym człowiekiem, jakiego poznałam i wiem, że nie zasługujesz na przykrości. I zależy mi na tobie.
Nim ruszyła, w jak się jej wydawało, bezpieczniejsze miejsce, jeszcze raz otworzyła szerzej oczy, znów pobladła, bowiem dopiero wtedy zobaczyła Deirdre, tamtą straszną czarownicę, która na jej oczach zaatakowała jednorożca, która podobno znała się z Elvirą. Festiwalowe plotki rozchodziły się szybko, teraz już wiedziała, że kobieta była także Namiestniczką Londynu, więc kimś naprawdę ważnym. Przerażona Maria zacisnęła mocniej palce na świecy, teraz tym bardziej pragnąc zejść z drogi madame Mericourt, schować się jak najdalej od niej, a jeszcze lepiej — uciec z elfiego szlaku, zatrzymać się dopiero w Gloucestershire; albo wtedy, gdy zmęczone nogi odmówią posłuszeństwa i przyjdzie jej runąć. Na beton, asfalt, brukowane uliczki, wydeptane ścieżki, świeżą trawę — gdziekolwiek.
Czy gdy Marcel pokładał muszlę w jej dłoni, czuł i widział, jak bardzo ona drżała? Czy mógł dostrzec to, jak z każdą mijającą sekundą, gdy ciepło jego dłoni, przeniesione na muszlę zlewało się z naturalną temperaturą Marii, to samo drżenie uciekało, rozwiewało się podobnie do mgły?
— Wróżki mają w zwyczaju dopuszczać do swych sekretów tylko tych z najczystszymi z serc — w podaniach miały zresztą bardzo figlarną naturę, nie szczędząc psikusów tym, którzy w jakiś sposób nadepnęli im na odcisk. Ale on nie mógł tego zrobić, w oczach Marii był kimś, kto nie potrafił czynić zła. Chyba właśnie dlatego, poza wszechogarniającym zachwytem jego szarmanckimi manierami, tak bardzo pragnęła jego towarzystwa, choć rozsądek pragnął podpowiadać więcej zachowawczości. Ale czym jest zachowawczość, gdy o północy zakończy się świat, taki, jakim znali go przez ostatnie kilkanaście dni? — Spróbuję dzisiaj — dodała, mając na myśli oczywiście rytuał z życzeniem. I choć delikatnie opuściła głowę, a z nią także wzrok, gdzieś na dół, gdzieś w bok, wciąż opatulona nieśmiałością, uśmiech na jej twarzy wciąż pozostawał szeroki, tak mocno kontrastujący nie tylko ze wszystkimi wokół, ale także z jej własną postawą jeszcze kilka minut wcześniej.
— Dziękuję — wyszeptała wreszcie, podejmując jego spojrzenie. Za prezent, za to, że właśnie chronisz mnie przed wzrokiem innych, że ustawiłeś się tak, abym czuła jak najmniej z twojej świeczki, niefortunny zapach... i za ten komplement też! — powiedziałaby mu to wszystko, prędzej czy później, ale czas naglił, przestrzeń wokół nich zgęstniała od ludzi. — Mógłby zadziałać dłużej, gdybym słabiej szyła — wyznała wreszcie; nie była dobrym kłamcą, może gdyby było inaczej, znalazłaby bardziej przekonującą i zajmującą wymówkę. Jednak żeby utrzymać grę pozorów, wsunęła rękę trzymającą muszelkę pod opończę; nieco pod kołnierzem, na lewej piersi miała bowiem niewielką kieszonkę, do której wsunęła szczęśliwą muszelkę. Nie zgubi jej, nigdy.
— Chciałabym... — Elvira mówiła przecież, że chłopcom trzeba było mówić wszystko, co się chciało. Ale to było takie trudne! Co jeżeli blondyn nie zrozumie? Jeżeli pomyśli, że jej na nim nie zależy? Zagryzła lekko dolną wargę, ciało spięło się w wyczekiwaniu, aż wreszcie postanowiło zadziałać samo.
Impuls — dobrze zbudowana para minęła ich w tym samym momencie, w którym prawa dłoń Marii zupełnie odruchowo sięgnęła nadgarstka Marcela. Bała się, że jeżeli go wypuści, jeżeli ruszy sama, on zniknie gdzieś w tłumie, pozostawiając po sobie tylko muszelkę, czekający na nią w sypialni kwiat wodnej lilii i wspomnienia letnich uśmiechów. Dlatego też, przekraczając wszelkie granice rozsądku, pod wpływem chwili, znów poprowadziła go przed siebie, tym razem tak, aby wcisnęli się w tłum, skrywając za ścianą z innych żałobników. Dopiero tam wypuściła jego rękę z uścisku — tak delikatnego, jak tylko potrafiła — aby palcami obu dłoni spleść uścisk świeczki.
— Się zgubić. Ale moi krewni będą mnie szukać — żal raz jeszcze ścisnął jej gardło, nie chciała widzieć jego rozczarowania. Bo na jego miejscu chyba właśnie tak by zareagowała. Jej w udziale przypadło jednak zrezygnowanie; dokądkolwiek nie uciekała, zawsze ktoś ją znajdował. I gdy zabierał do domu, było jeszcze gorzej. Nawet Elvira momentami zdawała się być miła, ale potrafiła wbijać paznokcie w skórę, opowiadać o przemocy z takimi detalami, że potrafiły śnić się one po nocach. Dopiero po kolejnych kilku chwilach milczenia ostrożnie uniosła głowę, wzrok odlepił się od płomienia świecy, szukał otulonej ciepłym światłem twarzy młodego chłopaka. — Nie chcę sprawić ci kłopotów...
Bo może to głupie i nierozsądne, ale jesteś najmilszym człowiekiem, jakiego poznałam i wiem, że nie zasługujesz na przykrości. I zależy mi na tobie.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czuła się samotna w tym tłumie czarodziejów, co mogło być odniesieniem także do jej życia ostatnimi czasy, odkąd na przestrzeni zaledwie dwóch lat straciła matkę i dwoje rodzeństwa. Można było odnieść wrażenie, że rodzina Blythe była jakaś przeklęta. Tak czy inaczej, w wieczór taki jak ten, wiedziała czyjej pamięci musi oddać cześć, czyje wspomnienia pielęgnować najczulej. Pewnie wielu tu obecnych kogoś straciło lub znało kogoś, kto takiej straty doświadczył. Nawet jeśli nie było to związane z grozą obecnych czasów, niektórzy ludzie umierali przecież w sposób naturalny, na przykład ze starości, i także byli wspominani przez swoich bliskich.
Ucieszyła się, gdy odnalazła Marię, zawsze to raźniej spędzać takie chwile w towarzystwie krewnych. Choć Maria była półkrwi, Yana nie dawała jej tego nigdy odczuć, nie winiła jej za błędy ojca, który poślubił kobietę o zmieszanej krwi. Czasem trudno było utrzymać czystość, kiedy czarodziejów krwi czystej nie było wielu, ale najważniejsze były noszone w sercu poglądy i wartości, bo nawet najczystsza krew nie zda się na nic, jeśli ktoś był głupcem i zdrajcą, i bardziej cenił mugoli od własnej rodziny.
Chyba zaskoczyła młodszą kuzynkę swym głosem, bo dostrzegła, że ta niespokojnie drgnęła, pewnie nie spodziewała się jej spotkać.
- To dobrze – szepnęła cicho. – Cieszę się, że jesteś, miło znaleźć w tym tłumie kogoś znajomego, choć żałuję, że te miłe, błogie dni festiwalu dobiegają już końca… - W końcu wszystko, co dobre, szybko się kończy, prawda? Był to jej pierwszy festiwal bez brata i siostry, ale mimo to starała się z tych minionych dni wyciągnąć tyle dobrego, ile się dało. Zawieszenie broni dobiegało końca, nie wiadomo, jakie będą nadchodzące miesiące i kiedy znowu będą mogli cieszyć się taką sielanką, jak w ostatnich dniach, dlatego należało wykorzystać je maksymalnie.
W pewnym momencie podszedł do nich jakiś młodzieniec (Marcelius), mniej więcej w jej wieku, może troszkę młodszy. Przyjrzała mu się, była przekonana, że gdzieś go już kiedyś widziała. Może w Hogwarcie? Na ten moment nie potrafiła jednak przypomnieć sobie konkretów, choć bez wątpienia tutaj się wyróżniał, na tle tych ludzi odzianych w ciemne kolory, a także wyglądał skromniej niż większość wokół. Kim był i skąd znał Marię? A może wcale nie znał, tylko rzeczywiście szedł za nimi i podniósł zgubiony przez nią guzik, a potem poczuł się w obowiązku oddać zgubę?
- W porządku, poczekam – skinęła głową; czy jej krewna była zakłopotana? Z powodu guzika, czy może owego młodzieńca?
Powiodła spojrzeniem tam, gdzie wskazała, dostrzegając sylwetkę Elviry, ich wspólnej starszej kuzynki. Może powinna do niej podejść? Zawahała się przez chwilę, w tym czasie Maria zdążyła oddalić się ze swoim nowym towarzyszem, zapewne by odzyskać swój guzik. Nie wnikała, ich relacje nie były w końcu jej sprawą, chyba że sama Maria chciałaby później się czymś podzielić.
Zacisnęła palce na wybranej świecy, która płonęła jasnym, spokojnym blaskiem i szczęśliwie nie kopciła się tak paskudnie jak niektóre. Trzymając ją w ręku przed sobą znowu pogrążyła się w zadumie, rozmyślając o swoich utraconych bliskich i zastanawiając się, gdzie teraz byli, czy ruszyli już dalej, czy udało im się odnaleźć spokój, którego próżno było szukać w ostatnich chwilach ich tragicznie i przedwcześnie zakończonego życia.
| 4 - Biała świeca z wosku pszczelnego - pali się czysto, bez sadzy; daje umiarkowane światło;
Ucieszyła się, gdy odnalazła Marię, zawsze to raźniej spędzać takie chwile w towarzystwie krewnych. Choć Maria była półkrwi, Yana nie dawała jej tego nigdy odczuć, nie winiła jej za błędy ojca, który poślubił kobietę o zmieszanej krwi. Czasem trudno było utrzymać czystość, kiedy czarodziejów krwi czystej nie było wielu, ale najważniejsze były noszone w sercu poglądy i wartości, bo nawet najczystsza krew nie zda się na nic, jeśli ktoś był głupcem i zdrajcą, i bardziej cenił mugoli od własnej rodziny.
Chyba zaskoczyła młodszą kuzynkę swym głosem, bo dostrzegła, że ta niespokojnie drgnęła, pewnie nie spodziewała się jej spotkać.
- To dobrze – szepnęła cicho. – Cieszę się, że jesteś, miło znaleźć w tym tłumie kogoś znajomego, choć żałuję, że te miłe, błogie dni festiwalu dobiegają już końca… - W końcu wszystko, co dobre, szybko się kończy, prawda? Był to jej pierwszy festiwal bez brata i siostry, ale mimo to starała się z tych minionych dni wyciągnąć tyle dobrego, ile się dało. Zawieszenie broni dobiegało końca, nie wiadomo, jakie będą nadchodzące miesiące i kiedy znowu będą mogli cieszyć się taką sielanką, jak w ostatnich dniach, dlatego należało wykorzystać je maksymalnie.
W pewnym momencie podszedł do nich jakiś młodzieniec (Marcelius), mniej więcej w jej wieku, może troszkę młodszy. Przyjrzała mu się, była przekonana, że gdzieś go już kiedyś widziała. Może w Hogwarcie? Na ten moment nie potrafiła jednak przypomnieć sobie konkretów, choć bez wątpienia tutaj się wyróżniał, na tle tych ludzi odzianych w ciemne kolory, a także wyglądał skromniej niż większość wokół. Kim był i skąd znał Marię? A może wcale nie znał, tylko rzeczywiście szedł za nimi i podniósł zgubiony przez nią guzik, a potem poczuł się w obowiązku oddać zgubę?
- W porządku, poczekam – skinęła głową; czy jej krewna była zakłopotana? Z powodu guzika, czy może owego młodzieńca?
Powiodła spojrzeniem tam, gdzie wskazała, dostrzegając sylwetkę Elviry, ich wspólnej starszej kuzynki. Może powinna do niej podejść? Zawahała się przez chwilę, w tym czasie Maria zdążyła oddalić się ze swoim nowym towarzyszem, zapewne by odzyskać swój guzik. Nie wnikała, ich relacje nie były w końcu jej sprawą, chyba że sama Maria chciałaby później się czymś podzielić.
Zacisnęła palce na wybranej świecy, która płonęła jasnym, spokojnym blaskiem i szczęśliwie nie kopciła się tak paskudnie jak niektóre. Trzymając ją w ręku przed sobą znowu pogrążyła się w zadumie, rozmyślając o swoich utraconych bliskich i zastanawiając się, gdzie teraz byli, czy ruszyli już dalej, czy udało im się odnaleźć spokój, którego próżno było szukać w ostatnich chwilach ich tragicznie i przedwcześnie zakończonego życia.
| 4 - Biała świeca z wosku pszczelnego - pali się czysto, bez sadzy; daje umiarkowane światło;
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Płomień powoli pożerał knot, oświetlając jasnym, lekko drgającym blaskiem otoczenie, sprawiając, że Black nareszcie był w stanie lepiej odnaleźć się w przestrzeni i tłumie ludzi. Niestety świeca okropnie śmierdziała, szczególnie dla wyczulonego na wszelkie zapachy wilkołaczego nosa. Żeby zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza, mężczyzna obrócił głowę w inną stronę, zauważając wtedy, że stara wiedźma uważnie mu się przyglądała. Jej wzrok był ciężki jak ołów. Black nie odwrócił się jednak, spoglądając na kobietę z zaciekawieniem, próbując zrozumieć, czego, kogo szukała. Musiała w końcu czegoś szukać? Rozkojarzony dopiero w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że ciemna sylwetka, krocząca tuż przed nim nagle się zatrzymała, i chyba tylko dzięki światłu i dość dobrze rozwiniętemu refleksowi, Rigel cudem uniknął podpalenia jej ubrań. Jakaś jego cząstka była już gotowa rzucić niewybredny komentarz o "wyjątkowych" umiejętnościach przemieszczania się tej osoby, jednak czarodziej w porę się powstrzymał.
Coraz częściej zdarzały mu się podobne incydenty, kiedy kontrolowanie impulsów oraz odruchów, które to nasilały się wraz ze zbliżającą się pełnią, stawały się prawdziwym wyzwaniem. Kiedyś pokornie pochylał głowę nawet w chwilach, kiedy wypadało walczyć o swoje - teraz, nawet drobiazgi prowokowały go do ataku. Oczywiście, należało w końcu znaleźć w tym wszystkim jakąś równowagę, chociaż gniew i chęć destrukcji pozwalały Rigelowi na chwilę poczuć kontrolę nad własnym życiem.
-Dobry wieczór, Panno Multon - uprzejmie zwrócił się do kobiety, kiedy światło świecy oświetliło jej twarz, a ich pełne chłodu spojrzenia, w końcu się spotkały. Była to już tradycja, że podczas wydarzeń, ocierających się o tematy pogrzebowe, Elvira Multon zawsze robiła coś, co działało młodemu arystokracie na nerwy. Teraz, z przylepionym do ust uprzejmym uśmiechem, ponownie musiał przez to przechodzić. - Cóż za spotkanie.
Zauważył ruch i w jasnym płomieniu świecy dostrzegł, zmierzającą ku nim Wendelinę.
-Dziękuję ci, Lady Selwyn - odpowiedział krótko. Był jej wdzięczny za to, że właśnie w taki sposób mówiła o Alphardzie - że był wyjątkowy. Czarodziej miał już serdecznie dość słuchania o jego bohaterstwie brata, a zapowiadało się, że będzie musiał znosić podobne słowa nie raz w ciągu dzisiejszego wydarzenia. Tak bardzo pragnął wykrzyczeć wtedy w twarz każdemu, że oddałby wszystko, by zamiast brata-bohatera mieć po prostu brata. Całego i zdrowego. Żywego.
-Słucham? - zmarszczył czoło, wpatrując się w rudowłosą. Nie do końca rozumiał, co tak właściwie ma ona na myśli. On i Panna Multon...co? Zanim jednak powiedział cokolwiek, wyraz jego twarzy zmienił się na neutralny, lekko znudzony, odpowiadając na przywitanie Deirdre - nie chciał przyciągać do siebie niepotrzebnej uwagi. Zaraz jednak znowu gniewnie spojrzał na Wendelinę.
-Pani, czy zechcesz wytłumaczyć, co mają znaczyć twoje słowa? - zapytał sucho, ściszonym głosem, by nie robić afery w tak ważnym momencie.
|1 - Biała świeca z łoju baraniego - ma nieprzyjemny i intensywny zapach, daje mocne światło, które pozwala więcej dostrzec wokół siebie; płomień silnie reaguje na ruch; +5 do spostrzegawczości
Coraz częściej zdarzały mu się podobne incydenty, kiedy kontrolowanie impulsów oraz odruchów, które to nasilały się wraz ze zbliżającą się pełnią, stawały się prawdziwym wyzwaniem. Kiedyś pokornie pochylał głowę nawet w chwilach, kiedy wypadało walczyć o swoje - teraz, nawet drobiazgi prowokowały go do ataku. Oczywiście, należało w końcu znaleźć w tym wszystkim jakąś równowagę, chociaż gniew i chęć destrukcji pozwalały Rigelowi na chwilę poczuć kontrolę nad własnym życiem.
-Dobry wieczór, Panno Multon - uprzejmie zwrócił się do kobiety, kiedy światło świecy oświetliło jej twarz, a ich pełne chłodu spojrzenia, w końcu się spotkały. Była to już tradycja, że podczas wydarzeń, ocierających się o tematy pogrzebowe, Elvira Multon zawsze robiła coś, co działało młodemu arystokracie na nerwy. Teraz, z przylepionym do ust uprzejmym uśmiechem, ponownie musiał przez to przechodzić. - Cóż za spotkanie.
Zauważył ruch i w jasnym płomieniu świecy dostrzegł, zmierzającą ku nim Wendelinę.
-Dziękuję ci, Lady Selwyn - odpowiedział krótko. Był jej wdzięczny za to, że właśnie w taki sposób mówiła o Alphardzie - że był wyjątkowy. Czarodziej miał już serdecznie dość słuchania o jego bohaterstwie brata, a zapowiadało się, że będzie musiał znosić podobne słowa nie raz w ciągu dzisiejszego wydarzenia. Tak bardzo pragnął wykrzyczeć wtedy w twarz każdemu, że oddałby wszystko, by zamiast brata-bohatera mieć po prostu brata. Całego i zdrowego. Żywego.
-Słucham? - zmarszczył czoło, wpatrując się w rudowłosą. Nie do końca rozumiał, co tak właściwie ma ona na myśli. On i Panna Multon...co? Zanim jednak powiedział cokolwiek, wyraz jego twarzy zmienił się na neutralny, lekko znudzony, odpowiadając na przywitanie Deirdre - nie chciał przyciągać do siebie niepotrzebnej uwagi. Zaraz jednak znowu gniewnie spojrzał na Wendelinę.
-Pani, czy zechcesz wytłumaczyć, co mają znaczyć twoje słowa? - zapytał sucho, ściszonym głosem, by nie robić afery w tak ważnym momencie.
|1 - Biała świeca z łoju baraniego - ma nieprzyjemny i intensywny zapach, daje mocne światło, które pozwala więcej dostrzec wokół siebie; płomień silnie reaguje na ruch; +5 do spostrzegawczości
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Tajemnica tożsamości mężczyzny, na którego wpadła zrządzeniem przypadku rozwiała się dość szybko, gdy smętne śpiewy żałobników rozmyło w jej uszach irytujące szczebiotanie. Wendelina Selwyn potrafiła działać Elvirze na nerwy nawet wówczas, gdy mówiła poważnie i cicho, jeśli w ogóle potrafiła tak mówić - jej twarz, fałszywy uśmiech i równie zwodnicza uprzejmość zbyt mocno przypominały jej o dniach, gdy musiała dawać sobą rozporządzać po całym Boreham i słuchać wszystkich tych historii ze szlachetnego życia lady, które w najmniejszym nawet stopniu jej nie interesowały. Co jeszcze gorsze; przypominały o tym jak szybko Selwynowie się jej pozbyli, kiedy tylko spotkało ją jakiekolwiek nieszczęście. Nie mogła jednak okazać wrogości, nie mogła pokazać, że choć przez chwilę poczuła się tym dotknięta. Byłoby to nie tylko wyrazem słabości, ale i prostą drogą do utraty wszystkich korzyści płynących z tego, że Wendelina znów zaczęła się nią interesować. Mogła wyciągnąć z niej tyle złota ile tylko zapragnie podczas ich wspólnych lekcji. Zamierzała wyciągnąć go dużo.
- Witam, lordzie Black. Mimo smutnych okoliczności to przyjemność lorda widzieć. Jeszcze raz przepraszam za... niezdarność. Lady Selwyn - skinęła jej głową na powitanie (zaprzestała prób dygania jak dziewka już jakiś czas temu, a na pewno nie zamierzała tego robić na żałobnym pochodzie w środku lasu) - Wygląda lady imponująco nawet w żałobnej czerni - Nie mogłaby powiedzieć tego samego o Rigelu Black, on wyglądał jakby ostatnie miesiące wycisnęły z niego wszystkie witalne siły. Jakby w tym pochodzie sam zamierzał stać się duchem. - Och? - Uniosła brew na dziwaczną sugestię, a choć śmiech cisnął jej się na usta, powstrzymała się, gdyż byłoby to niestosowne w sytuacji, w której się znajdowali. Rigel zdawał się zresztą wyjątkowo niezadowolony. Czy mogła go winić? Nawet jeśli, nie miała na to czasu. - Nie, nie, wpadłam na lorda przypadkiem. Nie chciałabym zajmować zbyt wiele czasu, lordzie, lady, macie zapewne wiele spraw do omówienia - zasugerowała gładko, widząc okazję w tym jak szybko Rigel spiorunował Wendelinę spojrzeniem. Ostatecznie jednak pochodzili z tej samej społecznej kasty, a ona; ona nie chciała słuchać lepkiej słodyczy kapiącej z języka Wendeliny ani patrzeć na tę smętną, bladą twarz Blacka, który już dawno powinien był zająć miejsce Alpharda przy ich rycerskim stole, ale był na to najwyraźniej zbyt słaby.
No i, co najważniejsze, nie mogła wypatrzyć w tłumie Marii. Dziewuszysko obiecało, że będzie na nią czekać niedaleko elfiego szlaku, żeby mogły przejść pochód razem, pod rękę, jak miały to ostatnio w zwyczaju. Niewiele było obecnie osób tak ważnych dla Elviry jak Maria i irytowała ją myśl, że Maria mogłaby znaleźć kogoś ważniejszego. Bo wszak nikt nigdy nie oferował młódce tyle co starsza kuzynka.
Odpaliła czarną świecę. Miała miły zapach, a blade światło w jej dłoniach zdawało się w nieznany sposób rozmywać część mgły, która osiadała nad poszyciem lasu. Rozejrzała się jeszcze raz, zauważając jednak tylko Yanę.
- Wybaczcie mi proszę na chwilę, chyba kogoś zgubiłam - powiedziała szeptem, wchodząc może w słowo wiecznie rozgadanej Wendelinie. Nie czekała na to, by zobaczyć reakcję towarzyszy, zaczęła cofać się, uważając, by nie wejść w główny nurt pochodu. Nie zamierzała się przepychać jak wariatka, ostrożnie trzymała się ubocza i manewrowała między pojedynczymi uczestnikami.
Kiedy dotarła do Yany, złapała ją za ramię, nieco mocniej niż wypadało.
- Yana, miałaś towarzyszyć Marii - zwróciła jej uwagę cicho, ale wyraźnie karcąco. Każda młodsza kuzynka była dla niej niesforną nastolatką. Nie zamierzała jednak jej dopytywać ani przesłuchiwać; gdyby spróbowała, dziewczę mogłoby się przerazić, gdyż zwykła być w tym oschła i chłodna. Mogła o tym pamiętać.
Zresztą, były już niemal na samym końcu pochodu, a widocznie jaśniejsze światło świecy pochwyciło jej wyczuloną uwagę. Może nawet mniej ta świeca, a bardziej jej refleksy w znajomych złotych włosach, tak charakterystycznych dla każdego prawdziwego Multona. Uśmiechnęła się do Yany sztucznie na pożegnanie i nie pozwoliła zatrzymać, gdy ruszyła w kierunku podopiecznej. Nie była zła, może tylko nieco podirytowana faktem, że Maria nie zrobiła dokładnie tego, czego od niej oczekiwała.
Pierwszy mógł zauważyć ją jasnowłosy chłopiec, gdyż zaszła Marię od tyłu, niczym jej wysoki, ciemny cień. Byłyby do siebie może podobne, gdyby nie fakt, że Elvira była szczupła, wręcz koścista, że jej srebrne włosy tylko nieznacznie wystawały z obszernego kaptura, a skóra zamiast rumianej młodości odznaczała się raczej chorobliwą bladością ludzi, którzy rzadko przebywają na słońcu.
A już najbardziej różniły je oczy. Ciepłe, miękkie, wiecznie rozmarzone spojrzenie Marii nijak miało się do bladego błękitu w oczach Elviry - zimnego, obojętnego, nieco rozbawionego. Kiedy już położyła dłonie na obu ramionach Marii, stając dość blisko, by jej twarz stała się widoczna pod kapturem, wygięła cienkie usta w niewielki uśmiech. Uprzejmy.
Była zaintrygowana. Dlaczego Maria rozmawiała z tym smutnym chłopcem i dlaczego Elvira nie znała jeszcze jego imienia?
- Jakich kłopotów nie chciałabyś sprawić? - szepnęła Marii niemal do ucha, gdy się nad nią nachylała; potem uniosła głowę wyżej i na nowo zlustrowała wzrokiem jej szczupłego towarzysza. - I miałaś rację, rodzina już cię szuka. Z niepokojem, że tak dodam. Oczekiwałam cię pół godziny temu. Miałaś też być tutaj z Yaną. - mówiła łagodnie, niemal sennie, ale nie dałoby się odmówić tym słowom znamion wyrzutu. Do niczego więcej odnieść się nie mogła, bo nie słyszała ich rozmowy. - Jeśli nie miałaś czarnej sukienki, mogłaś poprosić. Użyczyłabym ci którejś ze swoich i przeszyłybyśmy ją razem - Cmoknęła z niezadowoleniem, przez "razem" mając rzecz jasna na myśli sytuację, w której Maria szyje, a Elvira siedzi obok z książką na kolanach. Książką, należałoby dodać, zupełnie niezwiązaną z krawiectwem. - Może zechcesz nas przedstawić zanim wyruszymy razem oddać cześć poległym? - Jej ton był uprzejmy, ale zawisła w nim pewna ostateczność; udadzą się na pochód razem, we trójkę. Jeżeli chłopiec próbowałby się teraz wywinąć, byłaby więcej niż zawiedziona.
Maria - Maria nie miała za to żadnego wyboru.
- Witam, lordzie Black. Mimo smutnych okoliczności to przyjemność lorda widzieć. Jeszcze raz przepraszam za... niezdarność. Lady Selwyn - skinęła jej głową na powitanie (zaprzestała prób dygania jak dziewka już jakiś czas temu, a na pewno nie zamierzała tego robić na żałobnym pochodzie w środku lasu) - Wygląda lady imponująco nawet w żałobnej czerni - Nie mogłaby powiedzieć tego samego o Rigelu Black, on wyglądał jakby ostatnie miesiące wycisnęły z niego wszystkie witalne siły. Jakby w tym pochodzie sam zamierzał stać się duchem. - Och? - Uniosła brew na dziwaczną sugestię, a choć śmiech cisnął jej się na usta, powstrzymała się, gdyż byłoby to niestosowne w sytuacji, w której się znajdowali. Rigel zdawał się zresztą wyjątkowo niezadowolony. Czy mogła go winić? Nawet jeśli, nie miała na to czasu. - Nie, nie, wpadłam na lorda przypadkiem. Nie chciałabym zajmować zbyt wiele czasu, lordzie, lady, macie zapewne wiele spraw do omówienia - zasugerowała gładko, widząc okazję w tym jak szybko Rigel spiorunował Wendelinę spojrzeniem. Ostatecznie jednak pochodzili z tej samej społecznej kasty, a ona; ona nie chciała słuchać lepkiej słodyczy kapiącej z języka Wendeliny ani patrzeć na tę smętną, bladą twarz Blacka, który już dawno powinien był zająć miejsce Alpharda przy ich rycerskim stole, ale był na to najwyraźniej zbyt słaby.
No i, co najważniejsze, nie mogła wypatrzyć w tłumie Marii. Dziewuszysko obiecało, że będzie na nią czekać niedaleko elfiego szlaku, żeby mogły przejść pochód razem, pod rękę, jak miały to ostatnio w zwyczaju. Niewiele było obecnie osób tak ważnych dla Elviry jak Maria i irytowała ją myśl, że Maria mogłaby znaleźć kogoś ważniejszego. Bo wszak nikt nigdy nie oferował młódce tyle co starsza kuzynka.
Odpaliła czarną świecę. Miała miły zapach, a blade światło w jej dłoniach zdawało się w nieznany sposób rozmywać część mgły, która osiadała nad poszyciem lasu. Rozejrzała się jeszcze raz, zauważając jednak tylko Yanę.
- Wybaczcie mi proszę na chwilę, chyba kogoś zgubiłam - powiedziała szeptem, wchodząc może w słowo wiecznie rozgadanej Wendelinie. Nie czekała na to, by zobaczyć reakcję towarzyszy, zaczęła cofać się, uważając, by nie wejść w główny nurt pochodu. Nie zamierzała się przepychać jak wariatka, ostrożnie trzymała się ubocza i manewrowała między pojedynczymi uczestnikami.
Kiedy dotarła do Yany, złapała ją za ramię, nieco mocniej niż wypadało.
- Yana, miałaś towarzyszyć Marii - zwróciła jej uwagę cicho, ale wyraźnie karcąco. Każda młodsza kuzynka była dla niej niesforną nastolatką. Nie zamierzała jednak jej dopytywać ani przesłuchiwać; gdyby spróbowała, dziewczę mogłoby się przerazić, gdyż zwykła być w tym oschła i chłodna. Mogła o tym pamiętać.
Zresztą, były już niemal na samym końcu pochodu, a widocznie jaśniejsze światło świecy pochwyciło jej wyczuloną uwagę. Może nawet mniej ta świeca, a bardziej jej refleksy w znajomych złotych włosach, tak charakterystycznych dla każdego prawdziwego Multona. Uśmiechnęła się do Yany sztucznie na pożegnanie i nie pozwoliła zatrzymać, gdy ruszyła w kierunku podopiecznej. Nie była zła, może tylko nieco podirytowana faktem, że Maria nie zrobiła dokładnie tego, czego od niej oczekiwała.
Pierwszy mógł zauważyć ją jasnowłosy chłopiec, gdyż zaszła Marię od tyłu, niczym jej wysoki, ciemny cień. Byłyby do siebie może podobne, gdyby nie fakt, że Elvira była szczupła, wręcz koścista, że jej srebrne włosy tylko nieznacznie wystawały z obszernego kaptura, a skóra zamiast rumianej młodości odznaczała się raczej chorobliwą bladością ludzi, którzy rzadko przebywają na słońcu.
A już najbardziej różniły je oczy. Ciepłe, miękkie, wiecznie rozmarzone spojrzenie Marii nijak miało się do bladego błękitu w oczach Elviry - zimnego, obojętnego, nieco rozbawionego. Kiedy już położyła dłonie na obu ramionach Marii, stając dość blisko, by jej twarz stała się widoczna pod kapturem, wygięła cienkie usta w niewielki uśmiech. Uprzejmy.
Była zaintrygowana. Dlaczego Maria rozmawiała z tym smutnym chłopcem i dlaczego Elvira nie znała jeszcze jego imienia?
- Jakich kłopotów nie chciałabyś sprawić? - szepnęła Marii niemal do ucha, gdy się nad nią nachylała; potem uniosła głowę wyżej i na nowo zlustrowała wzrokiem jej szczupłego towarzysza. - I miałaś rację, rodzina już cię szuka. Z niepokojem, że tak dodam. Oczekiwałam cię pół godziny temu. Miałaś też być tutaj z Yaną. - mówiła łagodnie, niemal sennie, ale nie dałoby się odmówić tym słowom znamion wyrzutu. Do niczego więcej odnieść się nie mogła, bo nie słyszała ich rozmowy. - Jeśli nie miałaś czarnej sukienki, mogłaś poprosić. Użyczyłabym ci którejś ze swoich i przeszyłybyśmy ją razem - Cmoknęła z niezadowoleniem, przez "razem" mając rzecz jasna na myśli sytuację, w której Maria szyje, a Elvira siedzi obok z książką na kolanach. Książką, należałoby dodać, zupełnie niezwiązaną z krawiectwem. - Może zechcesz nas przedstawić zanim wyruszymy razem oddać cześć poległym? - Jej ton był uprzejmy, ale zawisła w nim pewna ostateczność; udadzą się na pochód razem, we trójkę. Jeżeli chłopiec próbowałby się teraz wywinąć, byłaby więcej niż zawiedziona.
Maria - Maria nie miała za to żadnego wyboru.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź