Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Dopiero teraz poczuła, że wokół Rigela wydobywał się nieprzyjemny zapach. Czyżby w departamencie tajemnic działo się coś cuchnącego? Być może i tkwiłaby w tym przekonaniu, gdyby nie fakt, że miała przecież całkiem dobrze wyćwiczony zmysł węchu, nie raz potrzebny przy sztuce alchemii. Szybko dotarło do niej, że to trzymana przez niego świeca. Niech Morgana ma ich wszystkich w opiece… Kto pomyślał, aby arystokracji rozdawać tak cuchnące świece? Wolała nie myśleć, z czego ta była zrobiona. W innych okolicznościach być może zwróciłaby na to uwagę, jednak w trakcie takiego wydarzenia nie było na to miejsca.
Dopiero po wypowiedzianych słowach, widząc reakcje panny Multon oraz Rigela zorientowała się, jaki potężny błąd przed chwilą popełniła. Oczy Wendeliny otwarły się szeroko. Jak w ogóle mogła o tym pomyśleć? Elvira co prawda od strony matki pochodziła z rodziny Parkinson, ale jako stara panna zdecydowanie nie była dobrą partią dla Rigela i jeśli miałby połączyć ich związek małżeński, to zdecydowanie byłby niemały mezalians.
– Och, wybacz mi, lordzie Black, przepraszam, panno Multon, nie powinnam… Znaleźliście się po prostu tak blisko siebie… przepraszam, szczerze – powiedziała, kiwając głową w pokutnym geście. Dalsze brnięcie w tłumaczenie samej siebie i swojej pomyłki nie przyniosłoby niczego dobrego, a jeśli Rigel chciałby, by Wendelina się ze swojej pomyłki jeszcze jakoś wytłumaczyła, mógł zawsze powiedzieć.
Wendelina chętnie zadałaby Elvirze jeszcze jakieś pytanie i umówiła się na spotkanie w związku ze swoją chęcią poszerzenia swojej wiedzy, albo nawet już teraz spytałaby się uzdrowicielki o to, po jakie księgi powinna w pierwszej kolejności sięgnąć, jednak ta opuściła ich towarzystwo, kierując się w inną stronę. Cóż, może to i lepiej; stara panna czystej krwi nie powinna zbyt długo przebywać w towarzystwie kawalera o szlachetnym pochodzeniu. Kto by to widział…
Widząc docierające na miejsce osoby, odwzajemniała wszystkie skinienia głowami i słowne powitania, które zdążyła wyłapać. Gdy panna Multon oddaliła się wystarczająco, postanowiła podjąć próbę i sprawdzić, czy dalej jest mile widzianą towarzyszką u boku lorda Black.
– Jeszcze raz wybacz za pomyłkę, zbyt dużo mam dziś myśli… Byłam w odwiedzinach u lady Rosier, która poprosiła mnie o pomoc w… cóż, swoim drobnym projekcie. Skupiłam się na poszukiwaniu odpowiedzi tak bardzo, że niemal zapomniałam o czuwaniu. – Posłała Rigelowi przepraszający uśmiech. Jako naukowiec, powinien chyba zrozumieć, że gdy nauka wciąga, prawdziwy świat czasem zdaje się znikać.
| Biała świeca z tłuszczu z orzechów - ma przyjemny, orzechowy zapach, ale mocno się dymi, a dym ogranicza nieco widoczność wokół; -10 do spostrzegawczości;
Dopiero po wypowiedzianych słowach, widząc reakcje panny Multon oraz Rigela zorientowała się, jaki potężny błąd przed chwilą popełniła. Oczy Wendeliny otwarły się szeroko. Jak w ogóle mogła o tym pomyśleć? Elvira co prawda od strony matki pochodziła z rodziny Parkinson, ale jako stara panna zdecydowanie nie była dobrą partią dla Rigela i jeśli miałby połączyć ich związek małżeński, to zdecydowanie byłby niemały mezalians.
– Och, wybacz mi, lordzie Black, przepraszam, panno Multon, nie powinnam… Znaleźliście się po prostu tak blisko siebie… przepraszam, szczerze – powiedziała, kiwając głową w pokutnym geście. Dalsze brnięcie w tłumaczenie samej siebie i swojej pomyłki nie przyniosłoby niczego dobrego, a jeśli Rigel chciałby, by Wendelina się ze swojej pomyłki jeszcze jakoś wytłumaczyła, mógł zawsze powiedzieć.
Wendelina chętnie zadałaby Elvirze jeszcze jakieś pytanie i umówiła się na spotkanie w związku ze swoją chęcią poszerzenia swojej wiedzy, albo nawet już teraz spytałaby się uzdrowicielki o to, po jakie księgi powinna w pierwszej kolejności sięgnąć, jednak ta opuściła ich towarzystwo, kierując się w inną stronę. Cóż, może to i lepiej; stara panna czystej krwi nie powinna zbyt długo przebywać w towarzystwie kawalera o szlachetnym pochodzeniu. Kto by to widział…
Widząc docierające na miejsce osoby, odwzajemniała wszystkie skinienia głowami i słowne powitania, które zdążyła wyłapać. Gdy panna Multon oddaliła się wystarczająco, postanowiła podjąć próbę i sprawdzić, czy dalej jest mile widzianą towarzyszką u boku lorda Black.
– Jeszcze raz wybacz za pomyłkę, zbyt dużo mam dziś myśli… Byłam w odwiedzinach u lady Rosier, która poprosiła mnie o pomoc w… cóż, swoim drobnym projekcie. Skupiłam się na poszukiwaniu odpowiedzi tak bardzo, że niemal zapomniałam o czuwaniu. – Posłała Rigelowi przepraszający uśmiech. Jako naukowiec, powinien chyba zrozumieć, że gdy nauka wciąga, prawdziwy świat czasem zdaje się znikać.
| Biała świeca z tłuszczu z orzechów - ma przyjemny, orzechowy zapach, ale mocno się dymi, a dym ogranicza nieco widoczność wokół; -10 do spostrzegawczości;
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Huczne obchody Brón Trogain chyliły się ku końcowi, lecz ostatecznie — nawet pomimo nocnych strachów, sennej wizji, do której wracała myślami codziennie, nie mogąc zepchnąć tak poważnej zapowiedzi poza pamięć — uznawała czas spędzony w Waltham Forest za udany. Możliwość odbycia spotkań z inspirującymi ludźmi, pokazania się na towarzyskim świeczniku, ale przede wszystkim kontakt z przeszłością, z duchami przodków, z potężną, starą magią — wszystko to zapisywało się w jej pamięci złotymi literami, miało pozostać z nią na zawsze. Stanowić silną artystyczną inspirację przez następne nadchodzące dni, tygodnie i miesiące.
Ciemność zapadająca w Waltham dość prędko skłaniała do refleksji, skłaniała też do zastanowienia się nad tym, co się skończyło lub skończyć się miało. Bo za chwilę powrócą do rzeczywistości, której powagę próbowała delikatnie nakreślić lady Corinne, a którą sama widziała już na własne oczy.
I tak naprawdę wolała sobie nie przypominać, to zdecydowanie nie na jej nerwy, zwłaszcza teraz, gdy pod sercem rozwijało się nowe życie, gdy odpowiedzialna była już nie tylko za siebie i Hersilię, ale także Valeriusa. Silnego chłopca, przyszłą dumę swego ojca. Aby jednak wypełniło się jego przeznaczenie, musiał najpierw przyjść na świat. Valerie zaś miała robić wszystko, aby stało się to w najdogodniejszych warunkach i najlepszym zdrowiu dziecka.
Nie lubiła czerni. Przypominała jej o miesiącach wdowieństwa, czasie, w którym zimna, bo trupia ręka Franza Kruegera wciąż miała nad nią władzę. Jednak publiczny wizerunek i troska o niego sięgała daleko dalej niż własne preferencje śpiewaczki. Porzuciła więc charakterystyczną dla siebie czerwień na rzecz czarnej sukni o kroju litery "A". Dla przeciętnego mieszkańca Londynu kreacja wydawać by się mogła ekstrawagancka, lecz z pewnością nie przebijała kreacji przybranych przez damy. Jasne włosy spięła wysoko nad karkiem, a następnie przykryła czarną chustą, kolejnym reliktem po teatralnej żałobie, miesiącach katorgi i ostatecznego tłamszenia własnego ja. Gdy przyglądała się w niewielkim lusterku zawieszonym w kącie namiotu, doszła do wniosku, że wciąż jeszcze odnajdywała siebie w tej roli. Zapłakana żałobniczka, najszczersza w swym udawanym bólu. Odliczająca dni do spotkania, które pachniało garderobą, bukietem białych róż i zapachem starych książek.
Cornelius był czymś zajęty — nic dziwnego, rzecznik rzadko kiedy odpoczywał, a nawet gdy to robił, często bywał myślami gdzieś indziej. Chętnie przyjmie jego towarzystwo, gdy zdecyduje się dołączyć, a jeżeli nie, opowie mu o całym przebiegu czuwania z koniecznymi szczegółami. W kierunku elfiego szlaku podążyła więc w towarzystwie swej córki, siedmioletniej Hersilii, również ubranej na czarno, z włosami w odcieniu bliźniaczym do tego matki skrytymi pod podobną chustką. Mała panienka Sallow była dobrze wychowanym dzieckiem. Cichym i niesprawiającym kłopotów, będącym dumą swej matki, jedynym dobrem pierwszego jej małżeństwa. Dziewczynka obserwowała w ciszy inne dzieci, które nie potrafiły opanować swego entuzjazmu, przez co były zatrzymywane i karcone. Od czasu do czasu Valerie czuła jak palce dziewczynki zaciskają się na jej dłoni, w rytm pieśni leśnych nimf. Córka odziedziczyła po matce muzyczny talent, to wiedzieli już wszyscy. Przed nią świetlana przyszłość.
Im bliżej procesji się znajdowała, tym więcej widziała znajomych twarzy. Wraz z córką powitała więc reprezentację rodu Travers (drobny uśmiech posyłając przy tym Imogen, wracając pamięcią do listu), a także towarzyszącą im Deirdre. Mała Hersilia szła śladami mamy, dygając lub pochylając głowę z szacunkiem przed wszystkimi personami, niedługo później zamieniając się w słuch, gdy mama szeptem tłumaczyła jej, kim byli witani przez nich ludzie. Lekki impuls irytacji ściągnął jej uwagę na zbiegowisko, w którym uczestniczyła Lady Selwyn i Elvira, to się dobrały, skomentowała w myślach, a także, o ile dobrze pamiętała, lord Black. Pomimo odczuwanej niechęci do rudowłosej i blondynki, powitała je równie grzecznie, co Rigela, co po chwili uczyniła również jej córka.
— Chodź, Słowiku, pora odpalić płomień ku pamięci — szepnęła czule do córki, prowadząc ją w stronę jednego z czarodziejów z koszykiem. Wybrała jedną świecę dla siebie, nie ryzykując podarowania jej córce. Dzieci, nawet tak grzeczne jak Hersilia, były wciąż wyłącznie dziećmi. W trakcie podpalania świecy poczuła, że ktoś się jej przygląda. Nie byłoby w tym nic nowego, była rozpoznawalną artystką, jednak tym razem instynkt kazał jej unieść wzrok i napotkać... Tę samą starą czarownicę, która w trakcie uczty rozpoczynającej obchody, dotknęła jej brzucha, chyba błogosławiąc jej łono. Posłała czarownicy ciepły, wdzięczny uśmiech, lecz nie chciała zabierać jej sporo uwagi. Przecież nie po to zorganizowano czuwanie.
| k6 na świecę.
Ciemność zapadająca w Waltham dość prędko skłaniała do refleksji, skłaniała też do zastanowienia się nad tym, co się skończyło lub skończyć się miało. Bo za chwilę powrócą do rzeczywistości, której powagę próbowała delikatnie nakreślić lady Corinne, a którą sama widziała już na własne oczy.
I tak naprawdę wolała sobie nie przypominać, to zdecydowanie nie na jej nerwy, zwłaszcza teraz, gdy pod sercem rozwijało się nowe życie, gdy odpowiedzialna była już nie tylko za siebie i Hersilię, ale także Valeriusa. Silnego chłopca, przyszłą dumę swego ojca. Aby jednak wypełniło się jego przeznaczenie, musiał najpierw przyjść na świat. Valerie zaś miała robić wszystko, aby stało się to w najdogodniejszych warunkach i najlepszym zdrowiu dziecka.
Nie lubiła czerni. Przypominała jej o miesiącach wdowieństwa, czasie, w którym zimna, bo trupia ręka Franza Kruegera wciąż miała nad nią władzę. Jednak publiczny wizerunek i troska o niego sięgała daleko dalej niż własne preferencje śpiewaczki. Porzuciła więc charakterystyczną dla siebie czerwień na rzecz czarnej sukni o kroju litery "A". Dla przeciętnego mieszkańca Londynu kreacja wydawać by się mogła ekstrawagancka, lecz z pewnością nie przebijała kreacji przybranych przez damy. Jasne włosy spięła wysoko nad karkiem, a następnie przykryła czarną chustą, kolejnym reliktem po teatralnej żałobie, miesiącach katorgi i ostatecznego tłamszenia własnego ja. Gdy przyglądała się w niewielkim lusterku zawieszonym w kącie namiotu, doszła do wniosku, że wciąż jeszcze odnajdywała siebie w tej roli. Zapłakana żałobniczka, najszczersza w swym udawanym bólu. Odliczająca dni do spotkania, które pachniało garderobą, bukietem białych róż i zapachem starych książek.
Cornelius był czymś zajęty — nic dziwnego, rzecznik rzadko kiedy odpoczywał, a nawet gdy to robił, często bywał myślami gdzieś indziej. Chętnie przyjmie jego towarzystwo, gdy zdecyduje się dołączyć, a jeżeli nie, opowie mu o całym przebiegu czuwania z koniecznymi szczegółami. W kierunku elfiego szlaku podążyła więc w towarzystwie swej córki, siedmioletniej Hersilii, również ubranej na czarno, z włosami w odcieniu bliźniaczym do tego matki skrytymi pod podobną chustką. Mała panienka Sallow była dobrze wychowanym dzieckiem. Cichym i niesprawiającym kłopotów, będącym dumą swej matki, jedynym dobrem pierwszego jej małżeństwa. Dziewczynka obserwowała w ciszy inne dzieci, które nie potrafiły opanować swego entuzjazmu, przez co były zatrzymywane i karcone. Od czasu do czasu Valerie czuła jak palce dziewczynki zaciskają się na jej dłoni, w rytm pieśni leśnych nimf. Córka odziedziczyła po matce muzyczny talent, to wiedzieli już wszyscy. Przed nią świetlana przyszłość.
Im bliżej procesji się znajdowała, tym więcej widziała znajomych twarzy. Wraz z córką powitała więc reprezentację rodu Travers (drobny uśmiech posyłając przy tym Imogen, wracając pamięcią do listu), a także towarzyszącą im Deirdre. Mała Hersilia szła śladami mamy, dygając lub pochylając głowę z szacunkiem przed wszystkimi personami, niedługo później zamieniając się w słuch, gdy mama szeptem tłumaczyła jej, kim byli witani przez nich ludzie. Lekki impuls irytacji ściągnął jej uwagę na zbiegowisko, w którym uczestniczyła Lady Selwyn i Elvira, to się dobrały, skomentowała w myślach, a także, o ile dobrze pamiętała, lord Black. Pomimo odczuwanej niechęci do rudowłosej i blondynki, powitała je równie grzecznie, co Rigela, co po chwili uczyniła również jej córka.
— Chodź, Słowiku, pora odpalić płomień ku pamięci — szepnęła czule do córki, prowadząc ją w stronę jednego z czarodziejów z koszykiem. Wybrała jedną świecę dla siebie, nie ryzykując podarowania jej córce. Dzieci, nawet tak grzeczne jak Hersilia, były wciąż wyłącznie dziećmi. W trakcie podpalania świecy poczuła, że ktoś się jej przygląda. Nie byłoby w tym nic nowego, była rozpoznawalną artystką, jednak tym razem instynkt kazał jej unieść wzrok i napotkać... Tę samą starą czarownicę, która w trakcie uczty rozpoczynającej obchody, dotknęła jej brzucha, chyba błogosławiąc jej łono. Posłała czarownicy ciepły, wdzięczny uśmiech, lecz nie chciała zabierać jej sporo uwagi. Przecież nie po to zorganizowano czuwanie.
| k6 na świecę.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Wydarł ze swojego terminarza kilka dni dobrej—słuchając niektórych plotek doszedł do wniosku, że może nazbyt dobrej—zabawy, ale koniec Brón Trogain oznaczał o wiele więcej obowiązków. Dziś rano musiał udać się do Ministerstwa, zadbać o plany na koniec zawieszenia broni. Zamierzał, rzecz jasna, dołączyć do żony i pasierbicy córki, ale z niepokojem - przeklinając konieczność pokonywania odległości pieszo - zauważył, że nie będzie przed czasem, tak jak lubił. Tylko o czasie, a może nawet przybędzie odrobinę spóźniony? Dziś ubrał powściągliwą, czarną szatę, zamiast limonkowej, ale i tak był rozpoznawalny. Zamierzał trzymać się z tyłu i obejść pochód bokiem, nieśpiesznie, by z gracją dołączyć do Valerie. Odebrał świecę i starannie unikał wzroku starej wiedźmy.
Może dlatego, że - podświadomie - niekoniecznie chciał tu być, prześladowany własnymi duchami. Solas, jedyna osoba, którą chciałby usłyszeć, zginął na wojnie.
Wśród festiwalu ognisk tańczyła za to ona, zawsze ona, najpierw wśród słów trującej o szacunku dla matek staruchy na rytuale, później - oskarżycielska i upiorna - nad dymem. Zachował wtedy pokerową twarz przy lordzie Selwynie, ale wspomnienia wciąż powracały, zbędne i przykre i nieproszone. Skutecznie wypierał z głowy istnienie Layli przez ostatnie miesiące, zajęty wojną i nową rodziną, ale wirujące spódnice i chwila wyciszenia wskrzesiły stare demony. Wciąż pamiętał kwiaty wpięte w jej włosy, kiczowate bukiety Orchideusa, które czarodziejka by wyśmiała - ale ona uznawała za wspaniałe. Pamiętał jej uśmiech i sposób, w jaki lśniły jej włosy w zachodzącym świetle. Pamiętał jej wspomnienia i potrafił wskrzesić ich zapach i smak - sposób, w jaki patrzyła na Marceliusa i to, co myślała o nim. To, co zdążył w tych wspomnieniach zmienić, choć wtedy - młodszy i mniej doświadczony - przypominał raczej rzeźnika niźli chirurga.
Nie widział czy i jak bardzo ją zmienił, bo po prostu odszedł.
A teraz założył nową rodzinę, rodzinę, której istnienie przemyślał i której nie skrzywdzi. Zmrużył oczy, wypatrując Valerie - ale zdążył jej jeszcze dostrzec, bo w pochodzie ujrzał znajomy profil Elviry Multon. Musiałby ją wyminąć by iść dalej, więc przystanął obok odznaczonej medalami członkini Rycerzy i współpracowniczki w propagandzie, chcąc przywitać się przed rozpoczęciem pochodu.
-Panno Multon. - odezwał się i lekko skłonił na raz i dopiero prostując plecy dostrzegł twarz jasnowłosego chłopaka.
Podobno ojcowskie serce może poznać dziecko wszędzie, dlaczego więc dostrzegł go akurat teraz? Zaskoczenie odbiło się w zielonych oczach jedynie na sekundę - potem zmrużył je, by nie patrzeć na Marceliusa nawet o chwilę zbyt długo i, od niechcenia przesuwając wzrokiem po jasnowłosej dziewcyznie utkwił wzrok z powrotem w Elvirze.
-Czy to panny krewni? - pewnego podobieństwa mógł się doszukać jedynie w dwóch kobietach, Marceliusa podciągnął pod pytanie jedynie po to, by grzecznie wybrnąć z tej rozmowy i dać synowi ostrzegawczy sygnał inaczej niż morderczym spojrzeniem (na które nie mógł sobie tutaj pozwolić). Dopiero zadawszy pytanie, raz jeszcze powrócił spojrzeniem do nieznajomej blondynki, odkopując z odmętów pamięci stresujący list od Sigrun Rookwood o niejakiej Frances Wroński, z która Marcelius jakoby próbował się zaręczyć.
Miał nadzieję, że to nie ona i że przez ostatnie miesiące zmądrzał - uporczywie czepiając się tej myśli, a nie wspomnienia odciętej dłoni i szoku na jego widok na scenie pierwszego kwietnia.
rzucam na świecę
Może dlatego, że - podświadomie - niekoniecznie chciał tu być, prześladowany własnymi duchami. Solas, jedyna osoba, którą chciałby usłyszeć, zginął na wojnie.
Wśród festiwalu ognisk tańczyła za to ona, zawsze ona, najpierw wśród słów trującej o szacunku dla matek staruchy na rytuale, później - oskarżycielska i upiorna - nad dymem. Zachował wtedy pokerową twarz przy lordzie Selwynie, ale wspomnienia wciąż powracały, zbędne i przykre i nieproszone. Skutecznie wypierał z głowy istnienie Layli przez ostatnie miesiące, zajęty wojną i nową rodziną, ale wirujące spódnice i chwila wyciszenia wskrzesiły stare demony. Wciąż pamiętał kwiaty wpięte w jej włosy, kiczowate bukiety Orchideusa, które czarodziejka by wyśmiała - ale ona uznawała za wspaniałe. Pamiętał jej uśmiech i sposób, w jaki lśniły jej włosy w zachodzącym świetle. Pamiętał jej wspomnienia i potrafił wskrzesić ich zapach i smak - sposób, w jaki patrzyła na Marceliusa i to, co myślała o nim. To, co zdążył w tych wspomnieniach zmienić, choć wtedy - młodszy i mniej doświadczony - przypominał raczej rzeźnika niźli chirurga.
Nie widział czy i jak bardzo ją zmienił, bo po prostu odszedł.
A teraz założył nową rodzinę, rodzinę, której istnienie przemyślał i której nie skrzywdzi. Zmrużył oczy, wypatrując Valerie - ale zdążył jej jeszcze dostrzec, bo w pochodzie ujrzał znajomy profil Elviry Multon. Musiałby ją wyminąć by iść dalej, więc przystanął obok odznaczonej medalami członkini Rycerzy i współpracowniczki w propagandzie, chcąc przywitać się przed rozpoczęciem pochodu.
-Panno Multon. - odezwał się i lekko skłonił na raz i dopiero prostując plecy dostrzegł twarz jasnowłosego chłopaka.
Podobno ojcowskie serce może poznać dziecko wszędzie, dlaczego więc dostrzegł go akurat teraz? Zaskoczenie odbiło się w zielonych oczach jedynie na sekundę - potem zmrużył je, by nie patrzeć na Marceliusa nawet o chwilę zbyt długo i, od niechcenia przesuwając wzrokiem po jasnowłosej dziewcyznie utkwił wzrok z powrotem w Elvirze.
-Czy to panny krewni? - pewnego podobieństwa mógł się doszukać jedynie w dwóch kobietach, Marceliusa podciągnął pod pytanie jedynie po to, by grzecznie wybrnąć z tej rozmowy i dać synowi ostrzegawczy sygnał inaczej niż morderczym spojrzeniem (na które nie mógł sobie tutaj pozwolić). Dopiero zadawszy pytanie, raz jeszcze powrócił spojrzeniem do nieznajomej blondynki, odkopując z odmętów pamięci stresujący list od Sigrun Rookwood o niejakiej Frances Wroński, z która Marcelius jakoby próbował się zaręczyć.
Miał nadzieję, że to nie ona i że przez ostatnie miesiące zmądrzał - uporczywie czepiając się tej myśli, a nie wspomnienia odciętej dłoni i szoku na jego widok na scenie pierwszego kwietnia.
rzucam na świecę
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Wyraz jego twarzy nie zdradzał szczególnej - albo i żadnej - troski, która mogłaby podsycić plotki o zniknięciu z Waltham jego małżonki. Brzemienna Evandra potrzebowała spokoju i odpoczynku, duszne powietrze żałobnych świec mogłoby jej źle służyć, sam pochód wymagałby od niej długiego pozostania na nogach, co też nie było w jej stanie pożądane. Postanowił zapalić świecę za ich oboje - niewiele myślał dziś o zmarłych, więcej o tym, że spełniał dziś ostatnią powinność tego święta. Już trzeźwy, już czujny, zaczął przygotowywać się do końca przerwy w walkach - niebawem oręż będzie trzeba podnieść ponownie. Niebawem krew popłynie ponownie. Niebawem ciężar odpowiedzialności za losy tej wojny ponownie spoczną na jego barkach - dziś śladem zabawy pozostały już tylko sine cienie pod oczami. Ubrany też był znacznie schludniej, niż przez ostatnie dni, koszulę zastąpiła elegancka szata z lekkiej czarnej wełny, haftowana czarną nicią, odpowiednia na żałobną aurę tych chwil. Na nogi powróciły oficerskie buty, choć jeszcze było na nie zbyt gorąco. Na twarzy malowała się powaga, surowa, zdystansowana, spokojna. Zapach kadzideł wdzierał się w jego nozdrza, otumaniał, pachniał starymi katakumbami, kontrastując tymi nutami z frywolnością pierwszego dnia obchodów.
Krótko po pojawieniu się na miejscu podszedł do jednej z wiedźm i odebrał od niej świecę, kiwając głową z szacunkiem wynikającym bardziej z niżeli dobrych manier, niż faktycznego przekonania. Prowadząc młodszą siostrę, omiótł wzrokiem zgromadzonych, dostrzegając znajome twarze; przystanął przy Melisande, Manannanie i towarzyszącej im Imogen, z siostrą witając się tradycyjnym la bise, z Traversem mocnym uściskiem dłoni, a z najmłodszą towarzyszącą im damą - skinieniem głowy. Z daleka powitał też dostrzeżonego w tłumie Arsene Bulstrode'a, lady Selwyn, Valerie i Corneliusa, nie poświęcając większej uwagi jego towarzystwu - wzrok uciekał ku skrytym w ciemnościach leśnym odmętom, poszukując nimf. Nie poświęcił się pogawędce, podniosły charakter ceremonii nie sprzyjał temu nadto, kolejnym skinieniem głowy pożegnał rodzinę i ruszył dalej w tłum.
- Madame Mericourt - powitał ją, gdy wreszcie dostrzegł, równając się krokiem z jej sylwetką. - Czy wolno nam dotrzymać towarzystwa? - spytał, choć ni w tonie głosu, ni w spojrzeniu, nie kryło się pytanie - grzecznościowy zwrot musiał paść pośród ludzi. Odkąd zyskała pozycję uzasadniającą ich kontakty nie musiał jej unikać, nie zamierzał zresztą, jako wdowa wymagała kurtuazji. Złożył dłoń na ramieniu Vivienne.
- Zbyt szybko to minęło - zwrócił się do niej, choć wzrok śledził chód pobliskiej wiedźmy. Niepokojącej, pamiętał jej wzrok z tamtego obrzędu. Przysłonił ogień świecy przed chłodem zbierającego się wiatru. - Uderzymy z samego rana, kiedy słońce wzejdzie. Nie będą gotowi - Dawno powinien mieć plany na to, co zdarzy się potem - ale ich nie miał. Oddał się zabawie i beztrosce świętowania, tej nocy musiał to zmienić.
świeczka - 6
Krótko po pojawieniu się na miejscu podszedł do jednej z wiedźm i odebrał od niej świecę, kiwając głową z szacunkiem wynikającym bardziej z niżeli dobrych manier, niż faktycznego przekonania. Prowadząc młodszą siostrę, omiótł wzrokiem zgromadzonych, dostrzegając znajome twarze; przystanął przy Melisande, Manannanie i towarzyszącej im Imogen, z siostrą witając się tradycyjnym la bise, z Traversem mocnym uściskiem dłoni, a z najmłodszą towarzyszącą im damą - skinieniem głowy. Z daleka powitał też dostrzeżonego w tłumie Arsene Bulstrode'a, lady Selwyn, Valerie i Corneliusa, nie poświęcając większej uwagi jego towarzystwu - wzrok uciekał ku skrytym w ciemnościach leśnym odmętom, poszukując nimf. Nie poświęcił się pogawędce, podniosły charakter ceremonii nie sprzyjał temu nadto, kolejnym skinieniem głowy pożegnał rodzinę i ruszył dalej w tłum.
- Madame Mericourt - powitał ją, gdy wreszcie dostrzegł, równając się krokiem z jej sylwetką. - Czy wolno nam dotrzymać towarzystwa? - spytał, choć ni w tonie głosu, ni w spojrzeniu, nie kryło się pytanie - grzecznościowy zwrot musiał paść pośród ludzi. Odkąd zyskała pozycję uzasadniającą ich kontakty nie musiał jej unikać, nie zamierzał zresztą, jako wdowa wymagała kurtuazji. Złożył dłoń na ramieniu Vivienne.
- Zbyt szybko to minęło - zwrócił się do niej, choć wzrok śledził chód pobliskiej wiedźmy. Niepokojącej, pamiętał jej wzrok z tamtego obrzędu. Przysłonił ogień świecy przed chłodem zbierającego się wiatru. - Uderzymy z samego rana, kiedy słońce wzejdzie. Nie będą gotowi - Dawno powinien mieć plany na to, co zdarzy się potem - ale ich nie miał. Oddał się zabawie i beztrosce świętowania, tej nocy musiał to zmienić.
świeczka - 6
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 14.11.23 15:49, w całości zmieniany 2 razy
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie ingerowała w to, co robiła Maria. Ostatecznie jej młodsza kuzynka była już dorosła i nie potrzebowała niańczenia, mogła rozmawiać z kim chciała, a ów młodzieniec najwyraźniej był jej znajomy. Uszanowała jej chęć oddalenia się z nim, nie wnikając, czy wersja z guzikiem była prawdziwa, czy nie. Wokół było dużo ludzi, więc chyba raczej nie powinna się bać o bezpieczeństwo Marii, chłopak nie wyglądał też na kogoś niebezpiecznego, choć pozory potrafiły mylić, nie każdy niebezpieczny osobnik musiał mieć złowrogi wygląd.
Jej uwagę przyciągnęło nagłe szarpnięcie za ramię. Odruchowo obróciła się w tamtym kierunku, dostrzegając Elvirę, która najwyraźniej wykorzystała tych kilka chwil, kiedy Yana szukała wzrokiem oddalającej się Marii, i pokonała dzielący je dystans. W Elvirze zawsze było coś niepokojącego. Z racji sporej różnicy wieku nigdy nie były ze sobą bardzo blisko, bo wiekowo Elvirze było bliżej do najstarszej z rodzeństwa Blythe i niestety nieżyjącej już Elii, ale miały okazję poznać się już dawno temu, być może wtedy, kiedy mama zaciągnęła ją i jej starsze rodzeństwo na jakieś rodzinne spotkanie do Multonów. I zawsze miała wrażenie, że Elvira była niepokojąca. Trochę wyższa nawet od niej (a Yana nigdy nie należała do najniższych dziewcząt i zazwyczaj przewyższała swoje koleżanki o kilka, a czasem kilkanaście centymetrów), niezdrowo blada, chuda i z tymi zimnymi, błękitnymi oczami przywodzącymi na myśl dwie bryłki lodu budziła niepokój w Yanie gdy ta była dzieckiem, a nawet i teraz czasem wzdrygała się w jej obecności. Zupełnie nie przypominała poczciwej Marii, ale rodzina to rodzina, nawet jeśli Yana ani trochę nie wyglądała jak Multon, bo miała ciemne włosy i oczy po ojcu Blythe, i zawsze mocno odstawała wyglądem od rodziny ze strony matki. A już na pewno bardzo odstawała wyglądem od Elviry, i ich podobieństwo kończyło się na odrobinę ponadmiarowym jak na standardy kobiet wzroście i szczupłej sylwetce, wszystko inne było skrajnie różne.
Trochę zdziwił ją karcący ton i gwałtowność ze strony Elviry, która naskoczyła na nią, że nie towarzyszyła Marii, ale od dawna miała wrażenie, że starsza Multon przejmowała się Marią nieco bardziej niż zwykle miała to w zwyczaju.
- Odeszła na chwilę z jakimś eee… chyba jej znajomym. Mówiła, że musi przyszyć zgubiony guzik – wyjaśniła pospiesznie, zerkając przez ramię, jednak nie widziała co dokładnie robi Maria, a tym bardziej nie słyszała jej rozmowy z chłopakiem, który ją wcześniej zaczepił, bo dzieliło ją od nich dobrych kilkanaście metrów, może trochę więcej, poza tym odgłosy otoczenia skutecznie zagłuszały ich wymianę zdań.
Nie zdążyła jednak wytłumaczyć dokładniej, Elvira na to nie czekała tylko podążyła ku Marii i jej towarzyszowi. Zresztą, Yana nie musiała prowadzić Marii za rączkę jak niesfornego szkraba ani pilnować jej na każdym kroku, Maria sama była odpowiedzialna za siebie i sama też mogła się wytłumaczyć Elvirze jeśli tego zechce, choć oczywiście w razie kłopotów Yana na pewno nie pozostawiłaby jej obojętnie. Na ten moment nie wyglądało jednak, jakby działo jej się coś złego, dlatego Yana się nie martwiła. Czemu więc martwiła się Elvira? Czyżby znała tego chłopaka? Yana przystanęła tak, aby nie przeszkadzać wymijającym ją czarodziejom, przyglądała się sytuacji z dystansu około kilkunastu metrów, oczekiwała aż jej kuzynki dogonią pochód i dołączą do niego wraz z nią, bo za nimi pozostało już raczej niewielu ludzi, większość przeszła dalej. A Yana wolała nie przegapić czuwania, chciała oddać cześć swoim zmarłym bliskim, więc w razie gdyby rozmowa pomiędzy Marią, tajemniczym chłopakiem i Elvirą się przeciągnęła, była gotowa szybko dogonić pochód, nie czekając na swoje krewne. Ale liczyła na to, że te za chwilę dołączą, choć dostrzegła, że w pobliżu nich zatrzymał się jakiś mężczyzna (Cornelius), który najwyraźniej znał Elvirę.
Jej uwagę przyciągnęło nagłe szarpnięcie za ramię. Odruchowo obróciła się w tamtym kierunku, dostrzegając Elvirę, która najwyraźniej wykorzystała tych kilka chwil, kiedy Yana szukała wzrokiem oddalającej się Marii, i pokonała dzielący je dystans. W Elvirze zawsze było coś niepokojącego. Z racji sporej różnicy wieku nigdy nie były ze sobą bardzo blisko, bo wiekowo Elvirze było bliżej do najstarszej z rodzeństwa Blythe i niestety nieżyjącej już Elii, ale miały okazję poznać się już dawno temu, być może wtedy, kiedy mama zaciągnęła ją i jej starsze rodzeństwo na jakieś rodzinne spotkanie do Multonów. I zawsze miała wrażenie, że Elvira była niepokojąca. Trochę wyższa nawet od niej (a Yana nigdy nie należała do najniższych dziewcząt i zazwyczaj przewyższała swoje koleżanki o kilka, a czasem kilkanaście centymetrów), niezdrowo blada, chuda i z tymi zimnymi, błękitnymi oczami przywodzącymi na myśl dwie bryłki lodu budziła niepokój w Yanie gdy ta była dzieckiem, a nawet i teraz czasem wzdrygała się w jej obecności. Zupełnie nie przypominała poczciwej Marii, ale rodzina to rodzina, nawet jeśli Yana ani trochę nie wyglądała jak Multon, bo miała ciemne włosy i oczy po ojcu Blythe, i zawsze mocno odstawała wyglądem od rodziny ze strony matki. A już na pewno bardzo odstawała wyglądem od Elviry, i ich podobieństwo kończyło się na odrobinę ponadmiarowym jak na standardy kobiet wzroście i szczupłej sylwetce, wszystko inne było skrajnie różne.
Trochę zdziwił ją karcący ton i gwałtowność ze strony Elviry, która naskoczyła na nią, że nie towarzyszyła Marii, ale od dawna miała wrażenie, że starsza Multon przejmowała się Marią nieco bardziej niż zwykle miała to w zwyczaju.
- Odeszła na chwilę z jakimś eee… chyba jej znajomym. Mówiła, że musi przyszyć zgubiony guzik – wyjaśniła pospiesznie, zerkając przez ramię, jednak nie widziała co dokładnie robi Maria, a tym bardziej nie słyszała jej rozmowy z chłopakiem, który ją wcześniej zaczepił, bo dzieliło ją od nich dobrych kilkanaście metrów, może trochę więcej, poza tym odgłosy otoczenia skutecznie zagłuszały ich wymianę zdań.
Nie zdążyła jednak wytłumaczyć dokładniej, Elvira na to nie czekała tylko podążyła ku Marii i jej towarzyszowi. Zresztą, Yana nie musiała prowadzić Marii za rączkę jak niesfornego szkraba ani pilnować jej na każdym kroku, Maria sama była odpowiedzialna za siebie i sama też mogła się wytłumaczyć Elvirze jeśli tego zechce, choć oczywiście w razie kłopotów Yana na pewno nie pozostawiłaby jej obojętnie. Na ten moment nie wyglądało jednak, jakby działo jej się coś złego, dlatego Yana się nie martwiła. Czemu więc martwiła się Elvira? Czyżby znała tego chłopaka? Yana przystanęła tak, aby nie przeszkadzać wymijającym ją czarodziejom, przyglądała się sytuacji z dystansu około kilkunastu metrów, oczekiwała aż jej kuzynki dogonią pochód i dołączą do niego wraz z nią, bo za nimi pozostało już raczej niewielu ludzi, większość przeszła dalej. A Yana wolała nie przegapić czuwania, chciała oddać cześć swoim zmarłym bliskim, więc w razie gdyby rozmowa pomiędzy Marią, tajemniczym chłopakiem i Elvirą się przeciągnęła, była gotowa szybko dogonić pochód, nie czekając na swoje krewne. Ale liczyła na to, że te za chwilę dołączą, choć dostrzegła, że w pobliżu nich zatrzymał się jakiś mężczyzna (Cornelius), który najwyraźniej znał Elvirę.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wahała się. Wprawdzie zaszła już daleko, przebyła londyńskie uliczki, wkroczyła w las, w oddali już migały do niej rzędy pochodni, duszny, gryzący zapach mistycznych obrządków był coraz mocniej wyczuwalny, a luźna, ciemna czarodziejska szata i narzucona, cienka peleryna z głębokim kapturem umożliwiała jej w miarę proste - mimo wysokiego wzrostu - wtopienie się w tłum… lecz mimo wszystko pragnienie wycofania się, najzwyczajniejszego obrócenia się na pięcie i zmycia, ciągle nie ustępowało.
Nie postawiła nogi w Waltham Forest w ciągu trwania całego festiwalu. Po pierwsze, po lipcowym zleceniu (niespodziewanie, dziwnie satysfakcjonującym, ale męczącym w zupełnie inny niż większość jej zadań sposób) chyba musiała odsapnąć od przyrody. Po drugie zaś - wsunęła kaptur mocniej na głowę, tak by skryć w jego objęciach niepokorne loki - najzwyczajniej w świecie nia miała ochoty. Pracy i zajęć jej nie brakowało, nie była żadną znaną personą, nikt więc nie oczekiwał jej przybycia, ludzkie zbiegowiska były z kolei wyjątkowo nieprzewidywalna. Może i była ciekawa rytuałów, ale nie uśmiechało jej się narażanie na ich wpływ. Krótko mówiąc, Gudrun mogła naprawdę długo wymieniać powody.
Koniec końców, jednak przyszła, sama nie wiedziała czemu. Być może skusiła ją spokojniejsza oprawa tego wydarzenia? Leśnemu, miękkiemu traktowi daleko było do solidności miejskiego bruku, jednak kładący się u jego stóp gęsty mrok był bliźniaczo podobny do tego Nokturnowego. Korony drzew oraz powykręcane pnie zasłaniały, wciąż jątrzącą się na niebie kometę, stokroć skuteczniej niż wysokie kamienice. Śpiew żałobny, niepokojąco znajomy, tęskny łagodził podrażnione zmysły. Ponadto, choć nie wypowiedziała tych myśli wprost, chciała się chyba upewnić, jak to wydarzenie - ciężkie, tak mocno kontrastujące z dotychczasowym atrakcjami (z radością wylewającą się z pachnącego morską bryzą papieru), przywołującym na myśl zmarłych (których ona miała pięciu, jeśli nie więcej) - odbije się na Imogen. Bo co do tego, że młoda Travers będzie obecna na tym wydarzeniu, nie miała wątpliwości. Ona i jej rodzina, oczywiście. Gudrun niespokojnie poprawiła rękawiczki. Zazwyczaj, dzięki blaskowi Imogen, udawało jej się mniej lub bardziej zręcznie unikać spojrzeń gapiów, lecz jeśli dołączy w pochodzie do całego rodu… była boleśnie świadoma, że żadne faux-pas bądź jej nieadekwatna reakcja nie pozostanie niezauważona.
Na razie próbowała się tym jednak nie przejmować i skupić na wtopieniu w tłum. Gdzieś kątem oka dostrzegła znajomą twarzyczkę w jasnozielonej sukience, lecz zobaczywszy liczbę otaczających polną duszyczkę ludzi, ruszyła dalej przed siebie. Po krótkiej chwili samotnego kluczenia między kolejnymi czarodziejami, zwolniła kroku przy jednym z sześciu noszących kosze, mężczyźnie. Sięgnęła po świeczkę. Na dźwięk ledwie słyszalnego Słowiku, jej zazwyczaj chłodne spojrzenie odrobinę złagodniało i skierowało się ku odzianej w czerni damie oraz grzecznie towarzyszącej jej córce.
Nie postawiła nogi w Waltham Forest w ciągu trwania całego festiwalu. Po pierwsze, po lipcowym zleceniu (niespodziewanie, dziwnie satysfakcjonującym, ale męczącym w zupełnie inny niż większość jej zadań sposób) chyba musiała odsapnąć od przyrody. Po drugie zaś - wsunęła kaptur mocniej na głowę, tak by skryć w jego objęciach niepokorne loki - najzwyczajniej w świecie nia miała ochoty. Pracy i zajęć jej nie brakowało, nie była żadną znaną personą, nikt więc nie oczekiwał jej przybycia, ludzkie zbiegowiska były z kolei wyjątkowo nieprzewidywalna. Może i była ciekawa rytuałów, ale nie uśmiechało jej się narażanie na ich wpływ. Krótko mówiąc, Gudrun mogła naprawdę długo wymieniać powody.
Koniec końców, jednak przyszła, sama nie wiedziała czemu. Być może skusiła ją spokojniejsza oprawa tego wydarzenia? Leśnemu, miękkiemu traktowi daleko było do solidności miejskiego bruku, jednak kładący się u jego stóp gęsty mrok był bliźniaczo podobny do tego Nokturnowego. Korony drzew oraz powykręcane pnie zasłaniały, wciąż jątrzącą się na niebie kometę, stokroć skuteczniej niż wysokie kamienice. Śpiew żałobny, niepokojąco znajomy, tęskny łagodził podrażnione zmysły. Ponadto, choć nie wypowiedziała tych myśli wprost, chciała się chyba upewnić, jak to wydarzenie - ciężkie, tak mocno kontrastujące z dotychczasowym atrakcjami (z radością wylewającą się z pachnącego morską bryzą papieru), przywołującym na myśl zmarłych (których ona miała pięciu, jeśli nie więcej) - odbije się na Imogen. Bo co do tego, że młoda Travers będzie obecna na tym wydarzeniu, nie miała wątpliwości. Ona i jej rodzina, oczywiście. Gudrun niespokojnie poprawiła rękawiczki. Zazwyczaj, dzięki blaskowi Imogen, udawało jej się mniej lub bardziej zręcznie unikać spojrzeń gapiów, lecz jeśli dołączy w pochodzie do całego rodu… była boleśnie świadoma, że żadne faux-pas bądź jej nieadekwatna reakcja nie pozostanie niezauważona.
Na razie próbowała się tym jednak nie przejmować i skupić na wtopieniu w tłum. Gdzieś kątem oka dostrzegła znajomą twarzyczkę w jasnozielonej sukience, lecz zobaczywszy liczbę otaczających polną duszyczkę ludzi, ruszyła dalej przed siebie. Po krótkiej chwili samotnego kluczenia między kolejnymi czarodziejami, zwolniła kroku przy jednym z sześciu noszących kosze, mężczyźnie. Sięgnęła po świeczkę. Na dźwięk ledwie słyszalnego Słowiku, jej zazwyczaj chłodne spojrzenie odrobinę złagodniało i skierowało się ku odzianej w czerni damie oraz grzecznie towarzyszącej jej córce.
Huczne obchody święta Brón Trogain, które zawładnęły Londynem na ostatnie dwa tygodnie, nieubłaganie zbliżały ku końcowi i przygotowując się teraz do zwieńczającego je pochodu, Vivienne po raz ostatni pozwoliła sobie na wspomnienie mile spędzonego tu czasu. Gdyby zależało to tylko od niej, z przyjemnością przedłużyłaby festiwal choćby o jedną noc, by móc przetańczyć ją tak, by o poranku nogi miały jej to za złe. Wiedziała jednak, że nie jest już dzieckiem i nie wypada stroić podobnych fanaberii; winna raczej być wdzięczna nawet za te kilkanaście dni, bo choć teraz wydawały się ledwie mgnieniem oka, w rzeczywistości zostały okupione litrami przelanej krwi. Nie znała osobiście bohaterów, którzy w walce o pokój zapłacili najwyższą cenę – niektóre nazwiska kojarzyła jeszcze ze szkolnych opowieści Tristana, inne słyszała po raz pierwszy – podziwiała ich jednak za to, że w obliczu wojny gotowi byli umrzeć za swoich oraz jej pobratymców, i czuła potrzebę oddania im należnej czci.
Pozwoliła, by Tristan wziął ją pod ramię, starając się jak najgodniej zastąpić nieobecną Evandrę, która zmuszona była przedwcześnie wrócić do zamku, i razem ruszyli w stronę elfiego szlaku, gdzie w zadumie odebrali swoje świece. Dopiero teraz, kiedy mijali pogrążone w żałobie i cicho szlochające osoby, zaczęła do niej docierać skala i namacalność konfliktu, który do tej pory znała jedynie ze zdawkowych listów. Nieznani bohaterowie nie byli już tylko mistycznymi postaciami pozbawionymi twarzy – w jej myślach przybierali postać męża snującej obok starszej wdowy czy matki zanoszących się płaczem dzieci, której te już nigdy nie zobaczą.
Raz na jakiś czas Tristan pozdrawiał skinieniem głowy znajomego mu czarodzieja, a ona, nie chcąc przynosić mu wstydu, natychmiast powtarzała ten ruch. Kiedy w oddali dostrzegł Melisande w towarzystwie jej nowej rodziny i poprowadził ich w jej kierunku, ucieszyła się na widok siostry, którą, wzorem nestora, uraczyła powściągliwym pocałunkiem w policzek. Nie był to jednak czas ani miejsce na rozmowę, toteż z stojącymi obok Manannanem i Imogen zdążyła przywitać się jedynie szybkim ukłonem, nim Tristan zdecydował się ruszyć w głąb tłumu. W nim wpadli na znaną jej przyjaciółkę brata; Vivienne nie miała jednak ani grama wątpliwości, że nie mogło tu być mowy o zbiegu okoliczności.
— Madame Mericourt — powtórzyła za bratem, nie do końca pewna, jak tytułować wiedźmę, która jeszcze nie tak dawno temu dzieliła z nimi rodowy namiot. Nie przypominała sobie, by w jego zaciszu Tristan zwracał się do niej równie formalnie.
Kiedy dorośli rozpoczęli swoją pogawędkę, Vivienne szybko pojęła, że kwestie polityczne, które omawiali, nie powinny trafić do jej uszu i najrozsądniej będzie jawnie okazać brak zainteresowania rozmową. Zaczęła więc wypatrywać znajomych twarzy, pozwalając dwójce na krótką wymianę zdań w cztery oczy.
| k6 na świecę
Pozwoliła, by Tristan wziął ją pod ramię, starając się jak najgodniej zastąpić nieobecną Evandrę, która zmuszona była przedwcześnie wrócić do zamku, i razem ruszyli w stronę elfiego szlaku, gdzie w zadumie odebrali swoje świece. Dopiero teraz, kiedy mijali pogrążone w żałobie i cicho szlochające osoby, zaczęła do niej docierać skala i namacalność konfliktu, który do tej pory znała jedynie ze zdawkowych listów. Nieznani bohaterowie nie byli już tylko mistycznymi postaciami pozbawionymi twarzy – w jej myślach przybierali postać męża snującej obok starszej wdowy czy matki zanoszących się płaczem dzieci, której te już nigdy nie zobaczą.
Raz na jakiś czas Tristan pozdrawiał skinieniem głowy znajomego mu czarodzieja, a ona, nie chcąc przynosić mu wstydu, natychmiast powtarzała ten ruch. Kiedy w oddali dostrzegł Melisande w towarzystwie jej nowej rodziny i poprowadził ich w jej kierunku, ucieszyła się na widok siostry, którą, wzorem nestora, uraczyła powściągliwym pocałunkiem w policzek. Nie był to jednak czas ani miejsce na rozmowę, toteż z stojącymi obok Manannanem i Imogen zdążyła przywitać się jedynie szybkim ukłonem, nim Tristan zdecydował się ruszyć w głąb tłumu. W nim wpadli na znaną jej przyjaciółkę brata; Vivienne nie miała jednak ani grama wątpliwości, że nie mogło tu być mowy o zbiegu okoliczności.
— Madame Mericourt — powtórzyła za bratem, nie do końca pewna, jak tytułować wiedźmę, która jeszcze nie tak dawno temu dzieliła z nimi rodowy namiot. Nie przypominała sobie, by w jego zaciszu Tristan zwracał się do niej równie formalnie.
Kiedy dorośli rozpoczęli swoją pogawędkę, Vivienne szybko pojęła, że kwestie polityczne, które omawiali, nie powinny trafić do jej uszu i najrozsądniej będzie jawnie okazać brak zainteresowania rozmową. Zaczęła więc wypatrywać znajomych twarzy, pozwalając dwójce na krótką wymianę zdań w cztery oczy.
| k6 na świecę
If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
The member 'Vivienne Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Czarodzieje gromadzili się tłumnie w Waltham. Większość przyodziana w żałobną czerń, stapiała się z czernią nocy, która pod gęstymi koronami drzew była jeszcze ciemniejsza i jeszcze mroczniejsza niż poza terenem festiwalu. Na niebie przebijało się połyskujące światło nieruchomej komety, coraz liczniej pojawiały się także gwiazdy. Lament nimf był coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy, choć słowa wciąż tak samo niezrozumiałe dla zebranych. Pochód bardzo powoli, jeszcze bez ładu i składu rozpoczął się w stronę leśnych portali z gałęzi, przez elfi szlak.
Stara czarownica zawiesiła na Wendelinie swój wzrok, kiedy brała do ręki świecę z orzechowego tłuszczu. Odziana w skromną, elegancką czarną suknię i płaszcz przypominała żałobny kondukt, który się już ciągnął. Gdy knot błysnął światłem, wokół poniósł się słodki zapach orzechów, ale niewielki płomień od razu się lekko zakopcił. Czarnozielona baretka dumnie zdobiła pierś Manannana. Stara czarownica, kiedy na niego spojrzała pokiwała głową, ale w jej spojrzeniu na próżno było szukać podziwu, czy uznania, a odwróciwszy prędko od niej wzrok Travers nie mógł dostrzec, czy przyglądała mu się znacznie dłużej. Szacunek okazali lordowi przypadkowo mijani członkowie festiwalu, kłaniając się przed nim niżej niż przed pozostałymi członkami arystokracji. Ich wymowne spojrzenia mówiły więcej niż usta, które pozostały zamknięte. Świeca rozjaśniła się płomieniem, a ku niebu od razu skierował się dym. Pachniała przyjemnie, orzechami, przypominając czarodziejowi dalekie morski wyprawy. Tuż obok niego kroczyła elegancka i smutna Imogen, której myśli odciągały ją od wydarzeń na miejscu. Orzechowa świeca, podobna jak ta, którą trzymał jej brat, zadymiła jej się przed oczami, na chwilę sprawiając, że jej te zaszły łzami. Stara wiedźma przeniosła wzrok na kroczącą u boku małżonka Melisande, która skinęła jej głową, lecz nie odpowiedziała na jej gest, dziś nie racząc jej niczym poza krótkim, przenikliwym spojrzeniem. Kremowa świeca, którą trzymała w dłoni rozjaśniła się jasnym światłem. Paliła się czysto, pachniała słabo i ni to przyjemnie ni paskudnie. Arsene Bulstrode, wyciągnąwszy z wiklinowego kosza, który podsunął mu jeden z mężczyzn, dwie czyste świece z wosku pszczelego, białą i kremową, powrócił do młodszego brata, by przekazać mu jedną z nich. Stara wiedźma, która przechadzała się wokół zgromadzenia zatrzymała na obu mężczyznach wzrok, choć na bardzo krótko. Był przenikliwy, mądry, ale równie mocno deprymujący i nieprzyjemny. Sophos mógł odnieść wrażenie, że wiedziała wiele o nim samym z samego patrzenia w jego stronę, jakby odkrywała właśnie karty jego historii, obnażała jego własne myśli, ale nie towarzyszył temu żaden ból, ani fizyczne doznanie. Jej krok zwolnił, zniknęła arystokratom z oczu. Jaśniejący w ciemności kołnierzyk Rigela przykuwał wzrok w powoli pochłaniającym wszystko mroku. Gdy ścisnął w dłoni świecę, rozjaśniała mocno, intensywnie, otulając ciepłym, przyjemnym blaskiem wszystko dookoła. Dawała dużo światła, pozwalała omijać nierówności terenu, które pojawiały się od czasu do czasu na ścieżce prowadzącej w głąb lasu, ale wydzielała dla niektórych nieprzyjemny, drażniący zapach. Dla Rigela o dziwo, zapach był apetyczny, kuszący i przyjemny. Odziana w czerń Elvira Multon sięgnęła do koszyka po czarną świecę. Wielorybi tłuszcz był cenny, a świece z niego wykonane rzadkie i nietypowe i choć ona sama nie musiała tego wiedzieć, od razu zorientowała się, że ta, którą wyciągnęła była inna od wszystkich. Rozżarzyła się jasnym światłem, a jej specyficzny, nieco morski, rybi zapach wdarł się do jej nozdrzy, poprawiając jej koncentrację i skupienie. To samo mogła odczuć Maria, kiedy jej świeca błysnęła w ciemności. Jej jasnozielona sukienka ukryta była pod ciemną opończą, podobnie jak jasne włosy, dzięki czemu wzrok starszej czarownicy prześlizgnął się po niej ledwie. Knot towarzyszącego jej młodzieńca żarzył się intensywnym, mocnym blaskiem. Zapach powoli topniejącego wosku był mało przyjemny, ale dawała dużo światła wokół, pozwalając Marceliusowi dostrzec wszystko co miał pod nogami. Wyróżniał się na tle żałobników. Jego jasna koszula odcinała się od czerni nocy, ale łatwo było go pomylić z mężczyznami w bieli, którzy nosili świece. Wśród czarodziejów, chcących uczcić pamięć poległych pojawiła się także Valerie wraz z córką. Gdy sięgnęła do kosza, wyjęła z niej świecę, która od razu błysnęła mocnym blaskiem, ale jednocześnie uderzyła w delikatny kobiecy nos nieprzyjemnym zapachem baraniego tłuszczu. Stara wiedźma, która na nią spojrzała, nie odpowiedziała na jej wdzięczny uśmiech. Od razu jej spojrzenie pomknęło dalej, na jej męża Corneliusa. Ten, obdarzony paroma uwagami uznania i powitaniami pełnymi szacunku, zatrzymawszy się przy Elvirze, Marii i Marceliusie, trzymał w dłoni kremową świecę z psiego sadła, która błysnęła bardzo słabym światłem, co szczególnie widoczne było przy jaśniejszej młodzieńca i dwóch wyjątkowo intensywnie odpalonym, panien Multon. Towarzystwo minęła Gudrun, w której dłoni zatliła się kremowa świeca z pszczelego wosku. Zniechęcona ilością zgromadzonych ruszyła dalej. Yana, która, nie patrząc na swój wybór sięgnęła do kosza, wydobywając z niego zwykłą, białą świecę. Zapłonęła blaskiem, a jej płomień zatańczył chwilę pod ciężarem jej oddechu. Lekko rozświetliła czarownicy przestrzeń wokół, nie sięgając za dobrze ziemi. Wzrok starej wiedźmy sięgnął także Deirdre, która próbowała mu umknąć. Śmierciożerczyni czuła na siebie jej spojrzenie, długie, przeciągłe, nieuchronne. Obserwowała ją podejrzliwie, patrząc gdy wybierała świecę i oddalała się od zgromadzonych. Czarna jak noc świeca błysnęła w ciemności umiarkowanym światłem. Specyficzny, wielorybi zapach wdarł się do nozdrzy Deirdre. Rzadko używany tłuszcz z którego została zrobiona pachniał glonami i morzem. Czarownica czuła jak ją orzeźwia, ale i pozwala jej odciągnąć od udręczających myśli. Wzrok starej wiedźmy, która przyspieszyła nieco kroku spoczął również na Tristanie, który wraz z siostrą Viviene dołączył do namiestniczki Londynu. Przyglądała mu się uważnie, czujnie — śledziła go wzrokiem, nie zmniejszając jednak dystansu; obserwowała go z boku, krocząc w pochodzie między ludźmi. Czarna świeca lorda Kentu paliła się intensywnie, a jej woń koncentrowała czarnoksiężnika. Kremowa świeca jego siostry dawała słabsze światło, kontrastowała jednak z czernią nocy. Czarodzieje, których minęli po drodze pochylali ku nim głowy z szacunkiem i uznaniem.
Drzewa nad głowami szumiały złowieszczo, a mgła, która gromadziła się w lesie zaczęła wylewać się spomiędzy drzew prosto pod nogi. Powietrze przez wilgoć zrobiło się mętne, ale bez problemu można było dostrzec ludzi przed sobą i za sobą. Czarodzieje w bieli zatrzymali się przed portalami z gałęzi i liści. Kosze wciąż były pełne świec, więc rozdawali je każdemu, kto zdecydował się dołączyć do kroczących w cichym korowodzie. Nie było przemówienia, nie było słowa wstępu ani wielkich zwrotów, bowiem te czekały na zakończenie pochodu, a wielcy ludzie — wodzowie, dowódcy, namiestnicy zabiorą głos podczas uroczystej kolacji, która zakończy Festiwal Broń Trigain. Kobiety na czele, w czarnych opończach, ściskając przed sobą świece rozpoczęły śpiew, a ten należący do nimi ucichł, stanowiąc tło, dla głośnej pieśni czarownic.
Stado białych gęsi ułożonych w klucz przecięło ciemne niebo. Ktoś powiedział, że to czerwonouche ogary gnające za potępionymi duszami, mającymi je zapędzić prosto w podziemia, a każdy kto znał się dobrze na historii magii* mógł odnaleźć powiązanie z celtyckimi duchami. Czarodzieje ruszyli przed siebie, idąc parami, bo więcej osób nie było w stanie zmieścić się obok siebie pod drzewnymi portalami. Tempo marszu było mozolnie, wręcz ślimacze, ale w zaświaty nikt przecież się nie spieszył. Śpiew kobiet rozbrzmiewał na okrągło i bez przerwy, a pozostali mieli w ciszy czuwać i oddawać cześć poległym. Szum drzew nagle ustał, podobnie jak śpiew nimf, choć lament czarownic niósł się echem po całym lesie. Drzewne portale lekko poruszały się, jakby żyły, a potem zamarły w bezruchu skamieniałe. Głośne rozmowy zebranych były uciszane, cicho, upominającym shh, a po starej czarownicy w trakcie pochody nie było już śladu, choć można było się spodziewać, że nim czarodzieje wstąpili w drzewne portale korowodem, zatrzymała się, by zamykać pochód.
W ciszy, w której nieruchomo nagle zastygł las, w której nieruchomo zastygła mgła zawieszona kilka cali nad ziemią zdało się usłyszeć każdy inny szmer, szelest szaty, ruch pomiędzy drzewami, który przecinał mlecznobiałą poświatę. Wiatr ustał zupełnie, a gwiazdy na niebie zbledły. Z gęstwiny starych, rozłożystych drzew do nagłego lotu poderwały się ptaki. Czarne niczym kruki gwałtownie wzbijały się w niebo, by ruszyć śladem gęsi. Wzbijały się ciągle, licznie i wszystkie naraz, w dziesiątkach, a może setkach, niosąc w las ptasi pisk, gwar i szum trzepotu skrzydeł. Za nimi do lotu poderwały się nietoperze, które fruwając poniżej rozłożystych gałęzi, szukały miejsca, by wzbić się w powietrze. Pisk nietoperzy przerwał śpiew jednej z kobiet, która poddała się panice i krzyknęła, upuszczając na ściółkę zapaloną świecę, głowę osłaniając rękami. Jej towarzyszką zgasiła płomień i spróbowała ją podnieść, te przed nimi ze śpiewem na ustach kroczyły dalej, choć chmara nietoperzy w popłochu zdawała się móc zejść jeszcze niżej i wpadać omyłkowo na milczących ludzi. Ciszę przerwały pojedyncze kobiece krzyki, a uformowany orszak zaczął się rozsypywać, gdy kobiety z piskiem próbowały odgonić się od latających i spadających w tłum istot.
Czas na odpis mija: 17 listopada o godz: 18:00 (temat będzie po tym czasie zamknięty). Proszę o losowanie kości w tym temacie. Nieśmiało przypomnę też, by nie edytować postów z rzutem.
*Analogię do lotu białych, czerwonouchych Cun Annun zaganiających dusze do Annwn mogą znać wszyscy z historią magii III lub Walijczycy z historią magii I.
Manannan Travers rzuca kością k100.
Postacie ze statusem opętania rzucają na opętanie.
Postacie ze statusem splamionym rzucają kością k3 (status opętania nie musi).
Wszyscy rzucają kością k6.
Stara czarownica zawiesiła na Wendelinie swój wzrok, kiedy brała do ręki świecę z orzechowego tłuszczu. Odziana w skromną, elegancką czarną suknię i płaszcz przypominała żałobny kondukt, który się już ciągnął. Gdy knot błysnął światłem, wokół poniósł się słodki zapach orzechów, ale niewielki płomień od razu się lekko zakopcił. Czarnozielona baretka dumnie zdobiła pierś Manannana. Stara czarownica, kiedy na niego spojrzała pokiwała głową, ale w jej spojrzeniu na próżno było szukać podziwu, czy uznania, a odwróciwszy prędko od niej wzrok Travers nie mógł dostrzec, czy przyglądała mu się znacznie dłużej. Szacunek okazali lordowi przypadkowo mijani członkowie festiwalu, kłaniając się przed nim niżej niż przed pozostałymi członkami arystokracji. Ich wymowne spojrzenia mówiły więcej niż usta, które pozostały zamknięte. Świeca rozjaśniła się płomieniem, a ku niebu od razu skierował się dym. Pachniała przyjemnie, orzechami, przypominając czarodziejowi dalekie morski wyprawy. Tuż obok niego kroczyła elegancka i smutna Imogen, której myśli odciągały ją od wydarzeń na miejscu. Orzechowa świeca, podobna jak ta, którą trzymał jej brat, zadymiła jej się przed oczami, na chwilę sprawiając, że jej te zaszły łzami. Stara wiedźma przeniosła wzrok na kroczącą u boku małżonka Melisande, która skinęła jej głową, lecz nie odpowiedziała na jej gest, dziś nie racząc jej niczym poza krótkim, przenikliwym spojrzeniem. Kremowa świeca, którą trzymała w dłoni rozjaśniła się jasnym światłem. Paliła się czysto, pachniała słabo i ni to przyjemnie ni paskudnie. Arsene Bulstrode, wyciągnąwszy z wiklinowego kosza, który podsunął mu jeden z mężczyzn, dwie czyste świece z wosku pszczelego, białą i kremową, powrócił do młodszego brata, by przekazać mu jedną z nich. Stara wiedźma, która przechadzała się wokół zgromadzenia zatrzymała na obu mężczyznach wzrok, choć na bardzo krótko. Był przenikliwy, mądry, ale równie mocno deprymujący i nieprzyjemny. Sophos mógł odnieść wrażenie, że wiedziała wiele o nim samym z samego patrzenia w jego stronę, jakby odkrywała właśnie karty jego historii, obnażała jego własne myśli, ale nie towarzyszył temu żaden ból, ani fizyczne doznanie. Jej krok zwolnił, zniknęła arystokratom z oczu. Jaśniejący w ciemności kołnierzyk Rigela przykuwał wzrok w powoli pochłaniającym wszystko mroku. Gdy ścisnął w dłoni świecę, rozjaśniała mocno, intensywnie, otulając ciepłym, przyjemnym blaskiem wszystko dookoła. Dawała dużo światła, pozwalała omijać nierówności terenu, które pojawiały się od czasu do czasu na ścieżce prowadzącej w głąb lasu, ale wydzielała dla niektórych nieprzyjemny, drażniący zapach. Dla Rigela o dziwo, zapach był apetyczny, kuszący i przyjemny. Odziana w czerń Elvira Multon sięgnęła do koszyka po czarną świecę. Wielorybi tłuszcz był cenny, a świece z niego wykonane rzadkie i nietypowe i choć ona sama nie musiała tego wiedzieć, od razu zorientowała się, że ta, którą wyciągnęła była inna od wszystkich. Rozżarzyła się jasnym światłem, a jej specyficzny, nieco morski, rybi zapach wdarł się do jej nozdrzy, poprawiając jej koncentrację i skupienie. To samo mogła odczuć Maria, kiedy jej świeca błysnęła w ciemności. Jej jasnozielona sukienka ukryta była pod ciemną opończą, podobnie jak jasne włosy, dzięki czemu wzrok starszej czarownicy prześlizgnął się po niej ledwie. Knot towarzyszącego jej młodzieńca żarzył się intensywnym, mocnym blaskiem. Zapach powoli topniejącego wosku był mało przyjemny, ale dawała dużo światła wokół, pozwalając Marceliusowi dostrzec wszystko co miał pod nogami. Wyróżniał się na tle żałobników. Jego jasna koszula odcinała się od czerni nocy, ale łatwo było go pomylić z mężczyznami w bieli, którzy nosili świece. Wśród czarodziejów, chcących uczcić pamięć poległych pojawiła się także Valerie wraz z córką. Gdy sięgnęła do kosza, wyjęła z niej świecę, która od razu błysnęła mocnym blaskiem, ale jednocześnie uderzyła w delikatny kobiecy nos nieprzyjemnym zapachem baraniego tłuszczu. Stara wiedźma, która na nią spojrzała, nie odpowiedziała na jej wdzięczny uśmiech. Od razu jej spojrzenie pomknęło dalej, na jej męża Corneliusa. Ten, obdarzony paroma uwagami uznania i powitaniami pełnymi szacunku, zatrzymawszy się przy Elvirze, Marii i Marceliusie, trzymał w dłoni kremową świecę z psiego sadła, która błysnęła bardzo słabym światłem, co szczególnie widoczne było przy jaśniejszej młodzieńca i dwóch wyjątkowo intensywnie odpalonym, panien Multon. Towarzystwo minęła Gudrun, w której dłoni zatliła się kremowa świeca z pszczelego wosku. Zniechęcona ilością zgromadzonych ruszyła dalej. Yana, która, nie patrząc na swój wybór sięgnęła do kosza, wydobywając z niego zwykłą, białą świecę. Zapłonęła blaskiem, a jej płomień zatańczył chwilę pod ciężarem jej oddechu. Lekko rozświetliła czarownicy przestrzeń wokół, nie sięgając za dobrze ziemi. Wzrok starej wiedźmy sięgnął także Deirdre, która próbowała mu umknąć. Śmierciożerczyni czuła na siebie jej spojrzenie, długie, przeciągłe, nieuchronne. Obserwowała ją podejrzliwie, patrząc gdy wybierała świecę i oddalała się od zgromadzonych. Czarna jak noc świeca błysnęła w ciemności umiarkowanym światłem. Specyficzny, wielorybi zapach wdarł się do nozdrzy Deirdre. Rzadko używany tłuszcz z którego została zrobiona pachniał glonami i morzem. Czarownica czuła jak ją orzeźwia, ale i pozwala jej odciągnąć od udręczających myśli. Wzrok starej wiedźmy, która przyspieszyła nieco kroku spoczął również na Tristanie, który wraz z siostrą Viviene dołączył do namiestniczki Londynu. Przyglądała mu się uważnie, czujnie — śledziła go wzrokiem, nie zmniejszając jednak dystansu; obserwowała go z boku, krocząc w pochodzie między ludźmi. Czarna świeca lorda Kentu paliła się intensywnie, a jej woń koncentrowała czarnoksiężnika. Kremowa świeca jego siostry dawała słabsze światło, kontrastowała jednak z czernią nocy. Czarodzieje, których minęli po drodze pochylali ku nim głowy z szacunkiem i uznaniem.
Drzewa nad głowami szumiały złowieszczo, a mgła, która gromadziła się w lesie zaczęła wylewać się spomiędzy drzew prosto pod nogi. Powietrze przez wilgoć zrobiło się mętne, ale bez problemu można było dostrzec ludzi przed sobą i za sobą. Czarodzieje w bieli zatrzymali się przed portalami z gałęzi i liści. Kosze wciąż były pełne świec, więc rozdawali je każdemu, kto zdecydował się dołączyć do kroczących w cichym korowodzie. Nie było przemówienia, nie było słowa wstępu ani wielkich zwrotów, bowiem te czekały na zakończenie pochodu, a wielcy ludzie — wodzowie, dowódcy, namiestnicy zabiorą głos podczas uroczystej kolacji, która zakończy Festiwal Broń Trigain. Kobiety na czele, w czarnych opończach, ściskając przed sobą świece rozpoczęły śpiew, a ten należący do nimi ucichł, stanowiąc tło, dla głośnej pieśni czarownic.
Śpiący rycerzu,
W noc, ciemną noc
Konałeś w strachu i bez łkań
Samotnie pokonany w walce
Widząc światło i moc
Złożyłeś ostatnią swą dań
Zostawiając żonę w czarnej woalce
Śpiący rycerzu,
Sprawie oddałeś się cały
Dla wolności i całego ludu
Przedwcześnie wstąpiłeś do grobu
Dorobek twój jest dziś niemały
W walce zadałeś sobie wiele trudu
Na nasz smutek jednak nie znajdziesz sposobu
Śpiący rycerzu,
My, towarzysze twej walki
Zamkniemy dziś twe oczy
Milczeniem i tęsknotą świat cię żegna
I ostatni już kres
Chowając żałobę pod koronką woalki
I ranę, którą w sercu krew broczy
Blask świecy złe duchy od ciebie odegna
W naszych oczach nie ma już łez.
W noc, ciemną noc
Konałeś w strachu i bez łkań
Samotnie pokonany w walce
Widząc światło i moc
Złożyłeś ostatnią swą dań
Zostawiając żonę w czarnej woalce
Śpiący rycerzu,
Sprawie oddałeś się cały
Dla wolności i całego ludu
Przedwcześnie wstąpiłeś do grobu
Dorobek twój jest dziś niemały
W walce zadałeś sobie wiele trudu
Na nasz smutek jednak nie znajdziesz sposobu
Śpiący rycerzu,
My, towarzysze twej walki
Zamkniemy dziś twe oczy
Milczeniem i tęsknotą świat cię żegna
I ostatni już kres
Chowając żałobę pod koronką woalki
I ranę, którą w sercu krew broczy
Blask świecy złe duchy od ciebie odegna
W naszych oczach nie ma już łez.
Stado białych gęsi ułożonych w klucz przecięło ciemne niebo. Ktoś powiedział, że to czerwonouche ogary gnające za potępionymi duszami, mającymi je zapędzić prosto w podziemia, a każdy kto znał się dobrze na historii magii* mógł odnaleźć powiązanie z celtyckimi duchami. Czarodzieje ruszyli przed siebie, idąc parami, bo więcej osób nie było w stanie zmieścić się obok siebie pod drzewnymi portalami. Tempo marszu było mozolnie, wręcz ślimacze, ale w zaświaty nikt przecież się nie spieszył. Śpiew kobiet rozbrzmiewał na okrągło i bez przerwy, a pozostali mieli w ciszy czuwać i oddawać cześć poległym. Szum drzew nagle ustał, podobnie jak śpiew nimf, choć lament czarownic niósł się echem po całym lesie. Drzewne portale lekko poruszały się, jakby żyły, a potem zamarły w bezruchu skamieniałe. Głośne rozmowy zebranych były uciszane, cicho, upominającym shh, a po starej czarownicy w trakcie pochody nie było już śladu, choć można było się spodziewać, że nim czarodzieje wstąpili w drzewne portale korowodem, zatrzymała się, by zamykać pochód.
W ciszy, w której nieruchomo nagle zastygł las, w której nieruchomo zastygła mgła zawieszona kilka cali nad ziemią zdało się usłyszeć każdy inny szmer, szelest szaty, ruch pomiędzy drzewami, który przecinał mlecznobiałą poświatę. Wiatr ustał zupełnie, a gwiazdy na niebie zbledły. Z gęstwiny starych, rozłożystych drzew do nagłego lotu poderwały się ptaki. Czarne niczym kruki gwałtownie wzbijały się w niebo, by ruszyć śladem gęsi. Wzbijały się ciągle, licznie i wszystkie naraz, w dziesiątkach, a może setkach, niosąc w las ptasi pisk, gwar i szum trzepotu skrzydeł. Za nimi do lotu poderwały się nietoperze, które fruwając poniżej rozłożystych gałęzi, szukały miejsca, by wzbić się w powietrze. Pisk nietoperzy przerwał śpiew jednej z kobiet, która poddała się panice i krzyknęła, upuszczając na ściółkę zapaloną świecę, głowę osłaniając rękami. Jej towarzyszką zgasiła płomień i spróbowała ją podnieść, te przed nimi ze śpiewem na ustach kroczyły dalej, choć chmara nietoperzy w popłochu zdawała się móc zejść jeszcze niżej i wpadać omyłkowo na milczących ludzi. Ciszę przerwały pojedyncze kobiece krzyki, a uformowany orszak zaczął się rozsypywać, gdy kobiety z piskiem próbowały odgonić się od latających i spadających w tłum istot.
*Analogię do lotu białych, czerwonouchych Cun Annun zaganiających dusze do Annwn mogą znać wszyscy z historią magii III lub Walijczycy z historią magii I.
Manannan Travers rzuca kością k100.
Postacie ze statusem opętania rzucają na opętanie.
Postacie ze statusem splamionym rzucają kością k3 (status opętania nie musi).
Wszyscy rzucają kością k6.
Ramsey Mulciber
Napięcie trwa poza ludzką kontrolą i jurysdykcją.
Wtarte w zmierzch wieczoru jak wonne, atramentowe olejki, w miarę upływających minut nie zanika; rozpięte, jak naciągnięta w emocjach wiata żałobnego nastroju, ujawnia się w przestrzeni w pierwszej kolejności w postaci drętwych nieco, wolnych kroków, wykonywanych przez zgromadzony dziś tłum. W drugiej natomiast, to samo napięcie, odbija się pieczęcią działania w teraźniejszości już nie jako człowiek, a jako jego śladowa, choćby odcisk obuwia, utrwalonego w przestrzeni w różnych kształtach i w różnych fakturach. Buty czarodziejów, wtopione w nierówną płytę gleby, odznaczają się wtedy na tle natury ich obecnością i nie znikają.
Napięcie wypełnia ściśle brzegi wieczornego spotkania.
Wyraża się jako zawisłe między ramionami pochodu trzęsawisko podszeptów i spojrzeń. Przypomina o sobie w formie cierpkich lamentów zgromadzonych i również w formie płaczliwych śpiewów nimf. Wpięte klamrą powagi, napięcie zaciska też w końcu kleszcze emocji na ludziach. Prostolinijne, proste, wysłane linią tłumu w przestrzeń... napięcie nie maleje i nie daje o sobie łatwo zapomnieć. Zaczyna potrząsać w ciszy kołyską tęsknot i obejmować wszystkich po równo, gdy przebite z ust do ust, ze spojrzenia w spojrzenie, i z gestu w gest, zastyga jak skorupa na ramionach tłumu.
Arsene nie liczy minut od przybycia wszystkich ludzi, nie liczy też ilości przybyłych na elfi szlak głów, kiedy jednak kilka z nich, jak na przykład głowa witającego się z nim [i]Tristana[/u], odwraca się w jego kierunku, Bulstrode znajduje czas na grzecznościowe przytaknięcie mu w powitaniu. Podobnie, jak znajduje czas na skrzyżowanie spojrzeń z krzątającą się między nimi starą czarownicą. Gdy wiedźma obrzuca go deprymującym z pozoru gestem, nie jest w stanie tego zignorować. Nie peszy go to, ale i nie sprawia mu wyraźnej przyjemności. Zza wątłego światła świeżo zapalonej, białej świecy, może z jednoznaczną pewnością stwierdzić, że wzrok kobiety przeszywa go na wskroś, wywołując dziwne uczucie pustki i napięcia. Wzmagane przez obcą mu emocję, wrażenie to trwa na szczęście krótko. Ledwie parę sekund, kruszejących szybko w pięściach teraźniejszości. Zaraz potem, gdy kobiecina przechodzi dalej, i on z chęcią odrywa od niej wzrok, skupiając uwagę na Sophosie:
– To – pokazuje dyskretnie ruchem dłoni w kierunku pleców kobiety i zatrzymuje głos w przestrzeni, akcentując wyraźnie, że chodzi mu o rzucone im chwilę temu spojrzenie – To dopiero było ponure – dodaje pół żartem, pół serio, w nawiązaniu do wcześniejszych słów Sophosa. Pomimo dość luźnej formy wypowiedzi, pozostaje jednak przy tym spokojny i stonowany – ton, niemal beznamiętny, opada płasko w przestrzeni, nie wskazując na to, by chciał tu z kogoś kpić. Dzieli się jedynie prostym spostrzeżeniem, które nie wychodzi spoza ramy prawdy i... nic więcej nie mówi.
Kiedy kłęby mgły, przesiąknięte zimnem i wilgocią, wlewają się pod buty zgromadzonych, w tym również pod jego własne, patrzy krótko w kierunku dalszej drogi pochodu. Nic nie wskazuje na to, by dalsza ich wędrówka miała odbywać się w lepszych warunkach pogodowych, niż te bieżące, dlatego, czując jak od wieczornego chłodu kostnieją mu palce, chowa zziębniętą nieco dłoń do grafitowego, długiego płaszcza z wysokim kołnierzem. Drugą rękę na szczęście zagrzewa od światła trzymanej przed sobą świecy, idąc powoli, niespiesznie, w kierunku portali.
Jest jednym z pierwszych w pochodzie, z racji swojego punktualnego przybycia. Dźwięki pieśni docierają do niego wyraźną falą głosów i wibracji, a gdy zamierają, podświadomie i on zwalnia nieco kroku, niemal przy tym stając.
Las jest dualnością natury. Las zastyga w bezruchu i w ciszy... las budzi się na nowo, podrywając do lotu czarnych strażników nieboskłonu.
Obserwuje ich na razie z obojętnością, póki klucz ptaków i chmara błoniastych nietoperzy nie rodzi zamieszania. Początkowe, ciche i pojedyncze trzepotanie skrzydłami, szybko przeobraża się w niepokojący pisk i gwar przed nim, a drobne poruszenie u początku orszaku, choć nie jest w stanie określić jego powodu, każe mu zatrzymać się w miejscu. Dotąd ramię w ramię z Sophosem, nie jest pewny, czy jego brat również przystaje. Sam jednak bierze głęboki wdech i wysłuchuje się w krzyki kobiet nieopodal, wzrokiem wyszukując wskazówek.
Znajduje ich tylko kilka. Są dłonie nad głową dam, parę osób zbiegających z traktu pochodu, i cienie skrzydlastych istot, wyolbrzymione w karykaturalnym wykrzywieniu, gdy za sprawą mgły oraz tlącego się w płomieniach świec światła, cienie przekształcają się, raz malejąc, raz wzrastając niespokojnie w przestrzeni.
Mały problem z podniebnymi szkodnikami? Nie jest pewien, ale rusza ponownie do przodu, nieco mozolnie, nie wyrywając się niepotrzebnie do przodu przed uszczuplony odrobinę szereg.
Wtarte w zmierzch wieczoru jak wonne, atramentowe olejki, w miarę upływających minut nie zanika; rozpięte, jak naciągnięta w emocjach wiata żałobnego nastroju, ujawnia się w przestrzeni w pierwszej kolejności w postaci drętwych nieco, wolnych kroków, wykonywanych przez zgromadzony dziś tłum. W drugiej natomiast, to samo napięcie, odbija się pieczęcią działania w teraźniejszości już nie jako człowiek, a jako jego śladowa, choćby odcisk obuwia, utrwalonego w przestrzeni w różnych kształtach i w różnych fakturach. Buty czarodziejów, wtopione w nierówną płytę gleby, odznaczają się wtedy na tle natury ich obecnością i nie znikają.
Napięcie wypełnia ściśle brzegi wieczornego spotkania.
Wyraża się jako zawisłe między ramionami pochodu trzęsawisko podszeptów i spojrzeń. Przypomina o sobie w formie cierpkich lamentów zgromadzonych i również w formie płaczliwych śpiewów nimf. Wpięte klamrą powagi, napięcie zaciska też w końcu kleszcze emocji na ludziach. Prostolinijne, proste, wysłane linią tłumu w przestrzeń... napięcie nie maleje i nie daje o sobie łatwo zapomnieć. Zaczyna potrząsać w ciszy kołyską tęsknot i obejmować wszystkich po równo, gdy przebite z ust do ust, ze spojrzenia w spojrzenie, i z gestu w gest, zastyga jak skorupa na ramionach tłumu.
Arsene nie liczy minut od przybycia wszystkich ludzi, nie liczy też ilości przybyłych na elfi szlak głów, kiedy jednak kilka z nich, jak na przykład głowa witającego się z nim [i]Tristana[/u], odwraca się w jego kierunku, Bulstrode znajduje czas na grzecznościowe przytaknięcie mu w powitaniu. Podobnie, jak znajduje czas na skrzyżowanie spojrzeń z krzątającą się między nimi starą czarownicą. Gdy wiedźma obrzuca go deprymującym z pozoru gestem, nie jest w stanie tego zignorować. Nie peszy go to, ale i nie sprawia mu wyraźnej przyjemności. Zza wątłego światła świeżo zapalonej, białej świecy, może z jednoznaczną pewnością stwierdzić, że wzrok kobiety przeszywa go na wskroś, wywołując dziwne uczucie pustki i napięcia. Wzmagane przez obcą mu emocję, wrażenie to trwa na szczęście krótko. Ledwie parę sekund, kruszejących szybko w pięściach teraźniejszości. Zaraz potem, gdy kobiecina przechodzi dalej, i on z chęcią odrywa od niej wzrok, skupiając uwagę na Sophosie:
– To – pokazuje dyskretnie ruchem dłoni w kierunku pleców kobiety i zatrzymuje głos w przestrzeni, akcentując wyraźnie, że chodzi mu o rzucone im chwilę temu spojrzenie – To dopiero było ponure – dodaje pół żartem, pół serio, w nawiązaniu do wcześniejszych słów Sophosa. Pomimo dość luźnej formy wypowiedzi, pozostaje jednak przy tym spokojny i stonowany – ton, niemal beznamiętny, opada płasko w przestrzeni, nie wskazując na to, by chciał tu z kogoś kpić. Dzieli się jedynie prostym spostrzeżeniem, które nie wychodzi spoza ramy prawdy i... nic więcej nie mówi.
Kiedy kłęby mgły, przesiąknięte zimnem i wilgocią, wlewają się pod buty zgromadzonych, w tym również pod jego własne, patrzy krótko w kierunku dalszej drogi pochodu. Nic nie wskazuje na to, by dalsza ich wędrówka miała odbywać się w lepszych warunkach pogodowych, niż te bieżące, dlatego, czując jak od wieczornego chłodu kostnieją mu palce, chowa zziębniętą nieco dłoń do grafitowego, długiego płaszcza z wysokim kołnierzem. Drugą rękę na szczęście zagrzewa od światła trzymanej przed sobą świecy, idąc powoli, niespiesznie, w kierunku portali.
Jest jednym z pierwszych w pochodzie, z racji swojego punktualnego przybycia. Dźwięki pieśni docierają do niego wyraźną falą głosów i wibracji, a gdy zamierają, podświadomie i on zwalnia nieco kroku, niemal przy tym stając.
Las jest dualnością natury. Las zastyga w bezruchu i w ciszy... las budzi się na nowo, podrywając do lotu czarnych strażników nieboskłonu.
Obserwuje ich na razie z obojętnością, póki klucz ptaków i chmara błoniastych nietoperzy nie rodzi zamieszania. Początkowe, ciche i pojedyncze trzepotanie skrzydłami, szybko przeobraża się w niepokojący pisk i gwar przed nim, a drobne poruszenie u początku orszaku, choć nie jest w stanie określić jego powodu, każe mu zatrzymać się w miejscu. Dotąd ramię w ramię z Sophosem, nie jest pewny, czy jego brat również przystaje. Sam jednak bierze głęboki wdech i wysłuchuje się w krzyki kobiet nieopodal, wzrokiem wyszukując wskazówek.
Znajduje ich tylko kilka. Są dłonie nad głową dam, parę osób zbiegających z traktu pochodu, i cienie skrzydlastych istot, wyolbrzymione w karykaturalnym wykrzywieniu, gdy za sprawą mgły oraz tlącego się w płomieniach świec światła, cienie przekształcają się, raz malejąc, raz wzrastając niespokojnie w przestrzeni.
Mały problem z podniebnymi szkodnikami? Nie jest pewien, ale rusza ponownie do przodu, nieco mozolnie, nie wyrywając się niepotrzebnie do przodu przed uszczuplony odrobinę szereg.
Ostatnio zmieniony przez Arsene Bulstrode dnia 14.11.23 22:44, w całości zmieniany 1 raz
Arsene Bulstrode
Zawód : twórca konstrukcji i pułapek magicznych
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Mów, jak Tobie mija czas - i czy czas coś znaczy, gdy się jest Tobą
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Arsene Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Czuwanie było ważną częścią obchodów święta, w którym miała wziąć udział wraz z matką i bratową. Obiecała do nich dołączyć jak tylko wróci z kopalni i prawie się spóźniła. Kiedy zbliżała się do miejsca szyk już się formował, świece zostały odebrane, musiała jedynie po cichu dołączyć nie wzbudzając zbytniego zamieszania wokół siebie. Cierpliwie odczekała, aż orszak ruszy i nie posiadając własnej świecy dołączyła na jego końcu. Ubrana w czarną, zapinaną pod szyją suknię, ozdobioną jedynie srebrną broszką w kształcie węża owiniętego wokół kwiatu maku, zamykała pochód cieni. Ciemne włosy zebrane w kok tuż nad karkiem nie zdobiła żadna szpila. Strój lady Burke dobrała idealnie do okazji. Materiał sukni był jednym z lepszych, układał się miękko, podążał za ruchem kobiety, ale nie miał za zadania przyciągania wzroku.
Dostrzegła Rigela, który zapewne będzie wspominał zmarłego brata. Nie uszło jej uwadze, że u boku Tristana nie było Evandry, ale nie dziwiło jej to, w końcu przyjaciółka jako brzemienna nie miała tyle sił i musiała na siebie uważać. Przygotowania jarmarków zapewne dały się jej mocno we znaki. Widziała też inne znane jej twarze, Imogen w towarzystwie brata i jego żony oraz lady Selwyn, podejrzewała, że też są inni, ale będąc na końcu orszaku nie mogła ich dostrzec. Szukała jeszcze wzrokiem matki i bratowej, a gdy upewniła się, że są niedaleko skupiła całą swoją uwagę na marszu oraz pieśni jaka rozbrzmiewała pośród strzelistych drzew. Sami byli niczym duchy, które szły na ostateczne spotkanie.
Wspominali tych co polegli. Tych, którzy zginęli walcząc w to co wierzyli: w wizję nowego świata, w obronie rodziny, bo uznali, że trzeba walczyć, tak zwyczajnie i po ludzku. Wspominali tych, którzy ponieśli śmierć w wyniku działań wojennych, choć nie stali na froncie, a jedynie kolejnymi ofiarami wojny. Ona chciała o nich pamiętać, o tym co poświęcili i kogo zostawili. Codziennie, każdego dnia, patrzyła na cenę wojny jaką ponosili. Wiedziała, że tak trzeba. Nie znaczy to, że zgadzała się na okrucieństwo i bezstialstwo. Słowa Ramseya Mulcibera rozbrzmiały w jej głowie, gdy rozmawiali o filozofii. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo ją dotknęły, jak mocno trafiły. Teraz powróciły ze zdwojoną siłą.
Nastrój oraz mgła osiadająca blisko ziemi sprawiły, że poczuła jak dreszcz przebiega jej wzdłuż kręgosłupa. Zawieszenie broni miało się właśnie zaraz zakończyć. Mieli znów być w stanie wojny, a to napawało ją lękiem. Doświadczyli już jej okrucieństwa i obawiała się, że teraz wszystko uderzy w nich ze zdwojoną siłą. Nie mogła jednak okazać strachu i słabości. To właśnie teraz musieli być silni i zwarci. Rebelianci mogli zaatakować jak tylko wybije godzina duchów, jak tylko zawieszenie broni przestanie obowiązywać.
Przeraźliwa cisza dzwoniła w uszach niczym najgłośniejszy dzwon. Nie słyszała wiatru, nie słyszała życia lasu, ten był martwy, jakby ktoś wyłączył cały dźwięk świata. Rozejrzała się dookoła czując przedziwną grozę. Klucz gęsi przecinał ciemny nieboskłon na tle gorejącej komety, to wszystko było niczym zapowiedź nagłych przemian. A może to jej własna wyobraźnia? Wzięła głębszy oddech, by zaraz usłyszeć kobiecy krzyk.
Zatrzymała się.
Zaraz usłyszała kolejne okrzyki, deformujące śpiew.
|rzut na k6
Dostrzegła Rigela, który zapewne będzie wspominał zmarłego brata. Nie uszło jej uwadze, że u boku Tristana nie było Evandry, ale nie dziwiło jej to, w końcu przyjaciółka jako brzemienna nie miała tyle sił i musiała na siebie uważać. Przygotowania jarmarków zapewne dały się jej mocno we znaki. Widziała też inne znane jej twarze, Imogen w towarzystwie brata i jego żony oraz lady Selwyn, podejrzewała, że też są inni, ale będąc na końcu orszaku nie mogła ich dostrzec. Szukała jeszcze wzrokiem matki i bratowej, a gdy upewniła się, że są niedaleko skupiła całą swoją uwagę na marszu oraz pieśni jaka rozbrzmiewała pośród strzelistych drzew. Sami byli niczym duchy, które szły na ostateczne spotkanie.
Wspominali tych co polegli. Tych, którzy zginęli walcząc w to co wierzyli: w wizję nowego świata, w obronie rodziny, bo uznali, że trzeba walczyć, tak zwyczajnie i po ludzku. Wspominali tych, którzy ponieśli śmierć w wyniku działań wojennych, choć nie stali na froncie, a jedynie kolejnymi ofiarami wojny. Ona chciała o nich pamiętać, o tym co poświęcili i kogo zostawili. Codziennie, każdego dnia, patrzyła na cenę wojny jaką ponosili. Wiedziała, że tak trzeba. Nie znaczy to, że zgadzała się na okrucieństwo i bezstialstwo. Słowa Ramseya Mulcibera rozbrzmiały w jej głowie, gdy rozmawiali o filozofii. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo ją dotknęły, jak mocno trafiły. Teraz powróciły ze zdwojoną siłą.
Nastrój oraz mgła osiadająca blisko ziemi sprawiły, że poczuła jak dreszcz przebiega jej wzdłuż kręgosłupa. Zawieszenie broni miało się właśnie zaraz zakończyć. Mieli znów być w stanie wojny, a to napawało ją lękiem. Doświadczyli już jej okrucieństwa i obawiała się, że teraz wszystko uderzy w nich ze zdwojoną siłą. Nie mogła jednak okazać strachu i słabości. To właśnie teraz musieli być silni i zwarci. Rebelianci mogli zaatakować jak tylko wybije godzina duchów, jak tylko zawieszenie broni przestanie obowiązywać.
Przeraźliwa cisza dzwoniła w uszach niczym najgłośniejszy dzwon. Nie słyszała wiatru, nie słyszała życia lasu, ten był martwy, jakby ktoś wyłączył cały dźwięk świata. Rozejrzała się dookoła czując przedziwną grozę. Klucz gęsi przecinał ciemny nieboskłon na tle gorejącej komety, to wszystko było niczym zapowiedź nagłych przemian. A może to jej własna wyobraźnia? Wzięła głębszy oddech, by zaraz usłyszeć kobiecy krzyk.
Zatrzymała się.
Zaraz usłyszała kolejne okrzyki, deformujące śpiew.
|rzut na k6
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Primrose Burke' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź