Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Żałobny kondukt kierował się od portalu do portalu — śpiew kobiet nie cichł, choć już dawno zamilkły leśne nimfy, umilkły także drzewa, które przestały kołysać się pod naporem wiatru, szeleścić i skrzypieć. Świece delikatnie migotały przy każdym ruchu, każdym muśnięcie powietrza tańczył także płomień. Nikt nie spodziewał się, że zwykły orszak zakłóci sama natura. Nietoperze, które wyleciały z lasu,w panice próbując wznieść się w powietrze nie potrafiły przebić się przez koronę drzewa.
Idący na przedzie z bratem Arsene uważnie przyglądał się latającym stworzeniom, ale nie przerwał marszu, idąc dalej za kroczącymi przed nim kobietami. Kolejna z nich, krzyknęła nagle i obróciwszy się do tyłu, wystartowała, machając na oślep rękami. W panice, krzyku i narastającym płaczu potrąciła Arsene, trącając go mocno w bark. Kobieta upadła na ściółkę, wierzając nogami i rozglądając się wkoło zaczęła płakać i krzyczeć, błagać o pomoc. Ale pochód szedł dalej. Primrose, która znalazła się na końcu pochodu zatrzymała się w miejscu. Niepokojące krzyki, trzepot skrzydeł małych nietoperzy zakłóciły przestrzeń. Nosiła w sobie obawę odkąd tylko tu przyszła, ale dopiero teraz jej serce zalał głęboki niepokój — nie tylko z powodu kończącego się zawieszenia broni, ale także przyszłości — tej najbliższej. Coś smyrało ją po kostkach, a brak świecy nie pozwolił dostrzec tego, co skrywało się w lekko zamglonej ściółce. Gwar i jazgot latających zwierząt nie pozwalał skupić myśli, ale nie odbierał czucia — a lady Burke wyraźnie czuła, że coś wspina się po jej nogach, pod spódnicą, coś nieprzyjemnego, oślizgłego trafia do jej bucika. Podobne wrażenie miała Deirdre, krocząca u boku młodej arystokratki, Vivienne. Śmierciożerczyni nie udzieliło się przerażenie latających nietoperzy ani narastający strach zgromadzonych na czuwaniu kobiet, ale nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że nadepnęła na coś, czego nie powinna deptać. Blask jej świecy przedzierał się przez mgliste opary nad ściółką, pozwalając jej dostrzec robactwo pełzające pod nogami. Od razu dostrzegła ich nietypowe zachowanie. Wszystkie kierowały się w jedną stronę, w las, a deptanie nie alarmowało pozostałych. Robactwo to znalazło się także na jej nogach. Delikatne muśnięcia kończyn krocionogów smyrały ją po skórze, wspinając się pod kolano i wyżej, po udach. Towarzysząca jej kobieta nie miała więcej szczęścia. Chmara owadów nagle otoczyła Vivienne, obsiadając jej szatę, ciągnąć do jej świecy. Część z nich wleciała prosto w ogień — spłonęły, roztaczając wokół nieprzyjemny zapach lecz ten był najmniejszym zmartwieniem lady Rosier, kiedy owady próbowały przedostać się do jej twarzy. Kroczący krok za nią Tristan, nim dostrzegł to, co mogło się dziać z kobietami, spojrzał w górę, na nietoperze. Wiedział, że ich zachowanie było nietypowe, większość gatunków nie tolerowała światła, a tylko nieliczne lubiły polować w jego towarzystwie. Rosier potrafił dostrzec, że w ich działaniach nie było sensu ani logiki, a one same przeczyły własnemu gatunkowi. Naturalnie doskonale lotnicy poruszali się chwiejnie, skrzydłami machając nieregularnie, wolniej szybciej — ich tempo lotu się zmieniało, z szybszego na wolniejsze — często zmieniały kierunek. Wydawały się pary tym mało zwrotne, ograniczone i przede wszystkim głuche — nie zwracały uwagi na przeszkody przed sobą. Nietoperzy było zbyt wiele, wokół było zbyt ciemno by mógł mieć pewność, co do tego, czy wszystkie były jednego gatunku, lecz jeden z nich uderzył w jego pierś nagle i niespodziewanie, a potem spadł na ziemię, próbując się pozbierać. Blask świecy pozwolił Tristanowi na przyjrzenie mu się. I był to przedstawiciel Rhinolophus ferrumequinum. Dopiero wtedy dostrzegł również niezliczoną ilość robactwa wypełzającego spod ziemi. Czuł jak pod nogawką coś pełza — na jego lewym bucie zwinęły się dwa krocionogi. Robactwo oblazło także Yanę, która pochyliła się nieco, by chronić się przed nietoperzami. Wokół podniosło się coraz więcej krzyków, milkły śpiewy kobiet na przodzie, orszak łamał się, a pary rozdziały między portalami.
Gęsi klucz na niebie i słowa wypowiedziane przez jednego z uczestników pochodu nic nie mówiły Melisande. Próbowała sobie przypomnieć, przywołać jakieś skojarzenie, które majaczyło jej w głowie, ale nie była w stanie. Orzechowa świeca Manannana kopciła się, a czarodziejowi trudno było dostrzec coś szczególnego między kłębami lekko gryzącego dymu o bardzo przyjemnym zapachu. Myśli o Earwynie opuściły czarodzieja, nie pojawiła się przy nim także jego sylwetka, choć niepokój udzielił się także siostrze korsarza, która wpierw się zatrzymała, by następnie cofnąć kilka kroków. Latające na głową nietoperze zderzały się ze sobą. I choć widok ten przeraził Imogen, to bijące coraz szybciej serce zapowiedziało nadciągającą katastrofę. Młoda Lady Travers poczuła, jak coś wspina się po jej łydce. Nieprzyjemne, lekko smyrające, muskające stworzenie. Dymiąca się orzechowa świeca niewiele mogła jej podpowiedzieć, utrudniała dostrzeżenie tego, co działo się pod nogami, ale Imogen miała nieodparte wrażenie, że coś obłaziło ją tak, jakby stanęła na mrowisku. Kilka kroków sprawiło, ze poruszając się w pochodzie idącym w przeciwną stronę prawie weszła w Gudrun. Czarownica spojrzała na nią, chcąc przynieść jej ukojenie, spokój, ale drzemiąca w niej pewność i siła były tak samo łatwe do zgaszenia, jak płomień świecy, którą trzymała. Nim się spostrzegła, chmara owadów otoczyła ją, wpadając na jej twarz, plątając jej się we włosy. Melisande odsunąwszy świecę od twarzy nie odciągnęła od siebie zagrożenia. Jeden z nietoperzy wpadł tuż przy jej twarzy, prosto w odchyloną od szyi opończę, dramatycznie machając skrzydłami, coraz głębiej wchodząc pod jej kaptur i we włosy. Jeden z nich wleciał również w Wendlinę, która próbowała zasłonić się przed ich atakiem. Zaplątany we włosy szarpał się, drapał arystokratkę i gryzł. To samo nieszczęście spotkało towarzyszącego jej Rigela. Nietoperz wpadł na jego klatkę piersiową i uczepił się jej, wspinając po niej aż do szyi młodego arystokraty. Orszak się w końcu zatrzymał, rozpadając się coraz bardziej.
Valerie spokojnie kroczyła przez portale wraz z córką. Obie słuchały uważnie pieśni, która niosła się echem po lesie. Melodię potrafiła łatwo powtórzyć, była też pewna, że kiedyś ją już słyszała, ale nie pasowała do niczego, czego mogła słuchać na codzień. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że śpiewano ją często ofiarom Grindelwalda — była wtedy małym dzieckiem, ale zarówno melodię jak i słowa potrafiła przywołać z tamtych czasów. Nie wiedziała skąd się wzięła i jak powstała, nie będąc żadnych powszechnym i znanym utworem, a jedynie pieśnią, prawdopodobnie starą i przywoływaną przy szczególnych okazjach. Rozważania na temat tego co słyszał przerwał jednak pisk jednej z kobiet, która zraniona w policzek przez nietoperza odwróciła się i puściła biegiem przez las w stronę przeciwną niż wszyscy. Wpadła na Valerie, potrącając ją przy tym na tyle mocno, ze obie kobiety straciły równowagę. Śpiew w końcu ucichł, a kobiety, które kroczyły pierwsze pochodem uległy panice, wymachując świecami nad głową — te jednak zgasły.
Elvira chwyciła pod ramię Corneliusa, razem wkroczyli korowodem w portale, w powoli rozpadający się orszak. Maria ruszyła w pochodzie obok młodzieńca niedawno poznanego. Pogrążony w myślach o własnej stracie Marcelius nie lekceważył kłębiącej się pod nogami mgły. Nie była złudzeniem — wlewała się na ścieżkę z lasu, nie podnosząc wyżej niż do połowy łydki. Ziemia pod nią wciąż była widoczna, choć mętna — blask jego świecy potrafił jednak przedrzeć się przez nią. Sallow bez trudu mógł dostrzec, jak ściółka pod stopami idących przed nim się porusza, jak spod ziemi wypełzają dżdżownice, jak robactwo przetacza się pomiędzy kamykami i gałązkami, nie bacząc na zagrożenie z góry — idących ludzi. Te, które wciąż nie zostały zdeptane kierowały się w las — wszystkie w jedną stronę. Kiedy obrócił się, by dojrzeć, czy nad głową Marii nie fruwały rozgniewane, a może wystraszone skrzydlate stworzenia, gdy uniósł świecę wysoko, próbując ich blaskiem i ogniem odgonić je od młodej czarownicy, jeden z nich uderzył o jego świecę, nie bacząc na ogień, nie bojąc się ciepła i płomienia. Wytrącił mu z ręki pochodnię z baraniego łoju i wpadł w jego włosy, plątając się i drapiąc go po głowie. Kiedy jednak blask świecy zgasł, patrzący w niebo chłopiec ujrzał jak kometa rozjaśnia się intensywnym światłem.
Las zalał blask, którego nie dało się przeoczyć — intensywny, rażący. Przedzierało się przez gęste korony i liście pojedynczymi, silnymi promieniami, rozjaśniając całą ściółkę pokrytą robactwem, żabami, wężami. Niebo nad głowami było białe, a każdy kto w nie spojrzał musiał natychmiast zamknąć oczy z powodu nieprzyjemności wywołanych intensywnym światłem — łzawieniem oczu i bólem głowy. Szum drzew ucichł — wszystko ucichło, zastygło nieruchomo. Dotąd latające chaotycznie nietoperze runęły w dół, spadając bez życia na uczestników pochodu, na ściółkę. Nietoperze we włosach Marceliusa, Melisande i Wendeliny były nieruchome, zupełnie martwe. Wibracje dochodzące z ziemi były wyczuwalne przez wszystkich kroczących elfią ścieżką czarodziejów. Stare, spróchniałe drzewa zaczęły skrzypieć, choć powietrze zdawało się stać w miejscu — wiatr nie smagał liści i gałęzi, to drzwi drżały całe.
I wtedy do uszu Manannana dotarły szepty. Nie jeden, nie dwa, a dziesiątki, a może setki — kobiece, męskie, głośniejsze, cichsze. Travers znał te szepty, wszak słyszał jej już w forcie Suffolk, w trakcie ostatniej batalii z mugolską armią. Czarodziej nie potrafił ich odróżnić, nie był w stanie także wyszczególnić żadnego konkretnego słowa — ocierały się o niego, oddalały, taczały go, a on sam nie wiedział, czy słyszał je tylko on, czy wszyscy wokół. Poczuł też, jak ziemia pod jego nogami drży coraz mocniej. I choćby zwrócił swoją świecę w kierunki ziemi, nie dostrzegły tego, co działo się pod własnymi nogami. Odczucie wzmagało się bardzo szybko, a siła wibracji rosła, aż w końcu w pobliżu korsarza rozległ się trzask, a on sam poczuł, że traci równowagę.
Niespełna metr od Traversa, ale i towarzyszącej mu rodziny, pojawiło się pęknięcie, zapadlisko — jak było rozległe, nie wiedział ani on ani nikt kto mu towarzyszył, ale już po kilku sekundach widać było pobliskie drzewa wyginające się i zapadające — przechylały się ku sobie jak zapałki, tworząc szpaler z połamanych drzew. To właśnie one zwróciły uwagę wszystkich uczestników pochodu najbardziej, wywołując krzyki i zamęt wśród obecnych. Ziemia już nie wibrowała, już nie drżała — wszystko wokół zdawało się trząść. Zapadlisko rozszerzało się z każdą sekundą, a do środka — już widocznie — wpadały połamane gałęzie, krzaki, a w końcu do powiększającej się szczeliny zaczęły wpadać także wielkie na dziesiątki metrów drzewa lasu Waltham.
Szepty dotarły również do Elviry. Wpierw niezrozumiałe, liczne poplątane — kobiece i męskie na zmianę, a potem jednocześnie wszystko naraz. Jeden jednak była w stanie wyodrębnić, choć nie była w stanie stwierdzić, czy należał do kobiety, czy mężczyzny.
Jesteśmy głodne. Jesteśmy bardzo złe... Chcemy cię. Zjemy cię. A potem nie będzie już nic.
Czarownica nie była w stanie stwierdzić, czy słyszała je tylko ona, ale nim zdołała zareagować, ziemia pod nią zadrżała — drżała już dłuższa chwilę, ale nie była w stanie się na tym skupić. Szepty nie milkły; słyszała je wyraźnie, wyraźniej niż krzyki i komunikaty wydawane przez ludzi wkoło. Ściółka pod nią i kroczącym przy niej Corneliusem się zapadła, a ziemia pękła. Multon i Sallow wpadli w dziurę po pas. Nie czuli gruntu pod stopami, nie wiedzieli jak głęboka była zapadlina. Robactwo pełzało im po dłoniach, gdy trzymała się ściółki, by nie runąć w ciemność. Wokół było ciemno, ludzie pogrążali się w przerażeniu i chaosie, a oni — w tej jednej chwili — mogli poczuć, że są zdani tylko na siebie, póki nikt nie zwracał na nich uwagi.
Ale i Maria poczuła jak ziemia pod jej stopami się trzęsie. Drżała mocno, intensywnie, by w końcu — nim dziewczyna zdąży odskoczyć — zapaść się w ciemności pod nią, częściowo wciągając ją w zapadlisko. Panienka padła na ziemię, świeca tuż obok niej, gasnąc. Maria czuła, że grunt pod jej stopami był — jakiś był — tak samo niestały jak ten, którego trzymała się rękami i wciąż tak samo drżał. Gdyby spróbowała oprzeć ciężar na stopach, zapadłaby się jeszcze głębiej.
Kiedy wokół wszystko się rozpoczynało, chaos ogarniał już nie zwierzęta, ale ludzi zarówno Tristan jak i krocząca przy nim Deirdre poczuli dziwny ucisk, nie wewnątrz siebie, lecz na zewnątrz, jakby coś próbowało zgnieść ich, wbić w ziemię, zadusić. Przez ułamek sekundy oboje nie byli w stanie zaczerpnąć oddechu — zabrakło im powietrza, a głowa zaczęła boleć intensywnie, mocno. Zimne powietrze przedostało się w ich płuca nagle, a zaczerpnięcie oddechu przyniosło natychmiastową ulgę — ucisk i ból zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Oczy Śmierciożrców zaszły jednak krwawymi łzami — nie piekły, nie sprawiały dyskomfortu, ale kiedy się gromadziły przez chwilę utrudniały widzenie — i kiedy mrugnęli, spłynęły po dolinie łez wzdłuż nosów, aż do ust. Karminowa posoka spłynęła także z nosa i uszu Tristana i Deirdre. Od wewnątrz rozgrzało ich olbrzymie ciepło, gorąc, rozdymała wewnętrzna siła. Wydarzyło się też coś jeszcze — energia, która od nich emanowała była niewidzialnym sygnałem dla każdego o ich prawdziwej potędze, o sile i umiejętnościach ponadprzeciętnych czarodziejów.
Wokół zrobiło się ciemniej, a kometa wisząca dotąd na niebie przestała być dostrzegalna. Ziemia drżała, zapadlisko powiększało się z każdą sekundą — a z niego, z niego wszystkich dobiegały głosy, nawoływania, prośby o pomoc. Kobiecy krzyk wydłużający się, a potem gasnący zwiastował w ciemności śmierć, bo pośród wszystkich, przy gasnących świecach i nastającej nocy, mroku w środku lasu wszyscy stopniowo stawali się ślepi, ale nie głusi na to, jak ciemność i mrok pożerały kolejne życia, wciągając ich w powiększające zapadlisko.
Termin na odpis mija 24 listopada o godz: 18:00. Wydarzenie zmienia rangę na zagrażające zdrowiu i życiu postaci. Przypominam o komunikacji z mistrzem gry w przypadku trudności z odpisem; zmiana rangi wydarzenia to bardzo poważna sprawa. Playlista została zaktualizowana. Edytowane od tej pory ekwipunki nie zostaną uznane. Rozwój postaci zostaje zablokowany aż do zakończenia wydarzenia. Wszyscy w wątku mają do 3 akcji angażujących w tej turze. Możecie je uwzględnić w jednym poście lub trzech osobnych.
Kwestia dodatkowa: wszystkie pozostałe postaci(wasze multikonta), które prowadzą lub zamierzają prowadzić dowolny wątek w dowolnej lokacji z datą 13 sierpnia od godziny 21:30 są zobligowane do przesłania informacji i linku z grą w tym temacie.
Manannan, dodatkowo rzucasz na utrzymanie się na nogach, możesz to zrobić w szafce i ustosunkować się w poście do wyniku.
Manannan, Elvira, otrzymujecie +5 do każdego rzutu kością aż do zakończenia tego wątku.
Tristan, Deirdre, otrzymujecie +20 do każdego rzutu kością aż do zakończenia tego wątku. Aż do końca wątku otacza was aura siły; budzicie respekt i strach.
Idący na przedzie z bratem Arsene uważnie przyglądał się latającym stworzeniom, ale nie przerwał marszu, idąc dalej za kroczącymi przed nim kobietami. Kolejna z nich, krzyknęła nagle i obróciwszy się do tyłu, wystartowała, machając na oślep rękami. W panice, krzyku i narastającym płaczu potrąciła Arsene, trącając go mocno w bark. Kobieta upadła na ściółkę, wierzając nogami i rozglądając się wkoło zaczęła płakać i krzyczeć, błagać o pomoc. Ale pochód szedł dalej. Primrose, która znalazła się na końcu pochodu zatrzymała się w miejscu. Niepokojące krzyki, trzepot skrzydeł małych nietoperzy zakłóciły przestrzeń. Nosiła w sobie obawę odkąd tylko tu przyszła, ale dopiero teraz jej serce zalał głęboki niepokój — nie tylko z powodu kończącego się zawieszenia broni, ale także przyszłości — tej najbliższej. Coś smyrało ją po kostkach, a brak świecy nie pozwolił dostrzec tego, co skrywało się w lekko zamglonej ściółce. Gwar i jazgot latających zwierząt nie pozwalał skupić myśli, ale nie odbierał czucia — a lady Burke wyraźnie czuła, że coś wspina się po jej nogach, pod spódnicą, coś nieprzyjemnego, oślizgłego trafia do jej bucika. Podobne wrażenie miała Deirdre, krocząca u boku młodej arystokratki, Vivienne. Śmierciożerczyni nie udzieliło się przerażenie latających nietoperzy ani narastający strach zgromadzonych na czuwaniu kobiet, ale nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że nadepnęła na coś, czego nie powinna deptać. Blask jej świecy przedzierał się przez mgliste opary nad ściółką, pozwalając jej dostrzec robactwo pełzające pod nogami. Od razu dostrzegła ich nietypowe zachowanie. Wszystkie kierowały się w jedną stronę, w las, a deptanie nie alarmowało pozostałych. Robactwo to znalazło się także na jej nogach. Delikatne muśnięcia kończyn krocionogów smyrały ją po skórze, wspinając się pod kolano i wyżej, po udach. Towarzysząca jej kobieta nie miała więcej szczęścia. Chmara owadów nagle otoczyła Vivienne, obsiadając jej szatę, ciągnąć do jej świecy. Część z nich wleciała prosto w ogień — spłonęły, roztaczając wokół nieprzyjemny zapach lecz ten był najmniejszym zmartwieniem lady Rosier, kiedy owady próbowały przedostać się do jej twarzy. Kroczący krok za nią Tristan, nim dostrzegł to, co mogło się dziać z kobietami, spojrzał w górę, na nietoperze. Wiedział, że ich zachowanie było nietypowe, większość gatunków nie tolerowała światła, a tylko nieliczne lubiły polować w jego towarzystwie. Rosier potrafił dostrzec, że w ich działaniach nie było sensu ani logiki, a one same przeczyły własnemu gatunkowi. Naturalnie doskonale lotnicy poruszali się chwiejnie, skrzydłami machając nieregularnie, wolniej szybciej — ich tempo lotu się zmieniało, z szybszego na wolniejsze — często zmieniały kierunek. Wydawały się pary tym mało zwrotne, ograniczone i przede wszystkim głuche — nie zwracały uwagi na przeszkody przed sobą. Nietoperzy było zbyt wiele, wokół było zbyt ciemno by mógł mieć pewność, co do tego, czy wszystkie były jednego gatunku, lecz jeden z nich uderzył w jego pierś nagle i niespodziewanie, a potem spadł na ziemię, próbując się pozbierać. Blask świecy pozwolił Tristanowi na przyjrzenie mu się. I był to przedstawiciel Rhinolophus ferrumequinum. Dopiero wtedy dostrzegł również niezliczoną ilość robactwa wypełzającego spod ziemi. Czuł jak pod nogawką coś pełza — na jego lewym bucie zwinęły się dwa krocionogi. Robactwo oblazło także Yanę, która pochyliła się nieco, by chronić się przed nietoperzami. Wokół podniosło się coraz więcej krzyków, milkły śpiewy kobiet na przodzie, orszak łamał się, a pary rozdziały między portalami.
Gęsi klucz na niebie i słowa wypowiedziane przez jednego z uczestników pochodu nic nie mówiły Melisande. Próbowała sobie przypomnieć, przywołać jakieś skojarzenie, które majaczyło jej w głowie, ale nie była w stanie. Orzechowa świeca Manannana kopciła się, a czarodziejowi trudno było dostrzec coś szczególnego między kłębami lekko gryzącego dymu o bardzo przyjemnym zapachu. Myśli o Earwynie opuściły czarodzieja, nie pojawiła się przy nim także jego sylwetka, choć niepokój udzielił się także siostrze korsarza, która wpierw się zatrzymała, by następnie cofnąć kilka kroków. Latające na głową nietoperze zderzały się ze sobą. I choć widok ten przeraził Imogen, to bijące coraz szybciej serce zapowiedziało nadciągającą katastrofę. Młoda Lady Travers poczuła, jak coś wspina się po jej łydce. Nieprzyjemne, lekko smyrające, muskające stworzenie. Dymiąca się orzechowa świeca niewiele mogła jej podpowiedzieć, utrudniała dostrzeżenie tego, co działo się pod nogami, ale Imogen miała nieodparte wrażenie, że coś obłaziło ją tak, jakby stanęła na mrowisku. Kilka kroków sprawiło, ze poruszając się w pochodzie idącym w przeciwną stronę prawie weszła w Gudrun. Czarownica spojrzała na nią, chcąc przynieść jej ukojenie, spokój, ale drzemiąca w niej pewność i siła były tak samo łatwe do zgaszenia, jak płomień świecy, którą trzymała. Nim się spostrzegła, chmara owadów otoczyła ją, wpadając na jej twarz, plątając jej się we włosy. Melisande odsunąwszy świecę od twarzy nie odciągnęła od siebie zagrożenia. Jeden z nietoperzy wpadł tuż przy jej twarzy, prosto w odchyloną od szyi opończę, dramatycznie machając skrzydłami, coraz głębiej wchodząc pod jej kaptur i we włosy. Jeden z nich wleciał również w Wendlinę, która próbowała zasłonić się przed ich atakiem. Zaplątany we włosy szarpał się, drapał arystokratkę i gryzł. To samo nieszczęście spotkało towarzyszącego jej Rigela. Nietoperz wpadł na jego klatkę piersiową i uczepił się jej, wspinając po niej aż do szyi młodego arystokraty. Orszak się w końcu zatrzymał, rozpadając się coraz bardziej.
Valerie spokojnie kroczyła przez portale wraz z córką. Obie słuchały uważnie pieśni, która niosła się echem po lesie. Melodię potrafiła łatwo powtórzyć, była też pewna, że kiedyś ją już słyszała, ale nie pasowała do niczego, czego mogła słuchać na codzień. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że śpiewano ją często ofiarom Grindelwalda — była wtedy małym dzieckiem, ale zarówno melodię jak i słowa potrafiła przywołać z tamtych czasów. Nie wiedziała skąd się wzięła i jak powstała, nie będąc żadnych powszechnym i znanym utworem, a jedynie pieśnią, prawdopodobnie starą i przywoływaną przy szczególnych okazjach. Rozważania na temat tego co słyszał przerwał jednak pisk jednej z kobiet, która zraniona w policzek przez nietoperza odwróciła się i puściła biegiem przez las w stronę przeciwną niż wszyscy. Wpadła na Valerie, potrącając ją przy tym na tyle mocno, ze obie kobiety straciły równowagę. Śpiew w końcu ucichł, a kobiety, które kroczyły pierwsze pochodem uległy panice, wymachując świecami nad głową — te jednak zgasły.
Elvira chwyciła pod ramię Corneliusa, razem wkroczyli korowodem w portale, w powoli rozpadający się orszak. Maria ruszyła w pochodzie obok młodzieńca niedawno poznanego. Pogrążony w myślach o własnej stracie Marcelius nie lekceważył kłębiącej się pod nogami mgły. Nie była złudzeniem — wlewała się na ścieżkę z lasu, nie podnosząc wyżej niż do połowy łydki. Ziemia pod nią wciąż była widoczna, choć mętna — blask jego świecy potrafił jednak przedrzeć się przez nią. Sallow bez trudu mógł dostrzec, jak ściółka pod stopami idących przed nim się porusza, jak spod ziemi wypełzają dżdżownice, jak robactwo przetacza się pomiędzy kamykami i gałązkami, nie bacząc na zagrożenie z góry — idących ludzi. Te, które wciąż nie zostały zdeptane kierowały się w las — wszystkie w jedną stronę. Kiedy obrócił się, by dojrzeć, czy nad głową Marii nie fruwały rozgniewane, a może wystraszone skrzydlate stworzenia, gdy uniósł świecę wysoko, próbując ich blaskiem i ogniem odgonić je od młodej czarownicy, jeden z nich uderzył o jego świecę, nie bacząc na ogień, nie bojąc się ciepła i płomienia. Wytrącił mu z ręki pochodnię z baraniego łoju i wpadł w jego włosy, plątając się i drapiąc go po głowie. Kiedy jednak blask świecy zgasł, patrzący w niebo chłopiec ujrzał jak kometa rozjaśnia się intensywnym światłem.
Las zalał blask, którego nie dało się przeoczyć — intensywny, rażący. Przedzierało się przez gęste korony i liście pojedynczymi, silnymi promieniami, rozjaśniając całą ściółkę pokrytą robactwem, żabami, wężami. Niebo nad głowami było białe, a każdy kto w nie spojrzał musiał natychmiast zamknąć oczy z powodu nieprzyjemności wywołanych intensywnym światłem — łzawieniem oczu i bólem głowy. Szum drzew ucichł — wszystko ucichło, zastygło nieruchomo. Dotąd latające chaotycznie nietoperze runęły w dół, spadając bez życia na uczestników pochodu, na ściółkę. Nietoperze we włosach Marceliusa, Melisande i Wendeliny były nieruchome, zupełnie martwe. Wibracje dochodzące z ziemi były wyczuwalne przez wszystkich kroczących elfią ścieżką czarodziejów. Stare, spróchniałe drzewa zaczęły skrzypieć, choć powietrze zdawało się stać w miejscu — wiatr nie smagał liści i gałęzi, to drzwi drżały całe.
I wtedy do uszu Manannana dotarły szepty. Nie jeden, nie dwa, a dziesiątki, a może setki — kobiece, męskie, głośniejsze, cichsze. Travers znał te szepty, wszak słyszał jej już w forcie Suffolk, w trakcie ostatniej batalii z mugolską armią. Czarodziej nie potrafił ich odróżnić, nie był w stanie także wyszczególnić żadnego konkretnego słowa — ocierały się o niego, oddalały, taczały go, a on sam nie wiedział, czy słyszał je tylko on, czy wszyscy wokół. Poczuł też, jak ziemia pod jego nogami drży coraz mocniej. I choćby zwrócił swoją świecę w kierunki ziemi, nie dostrzegły tego, co działo się pod własnymi nogami. Odczucie wzmagało się bardzo szybko, a siła wibracji rosła, aż w końcu w pobliżu korsarza rozległ się trzask, a on sam poczuł, że traci równowagę.
Niespełna metr od Traversa, ale i towarzyszącej mu rodziny, pojawiło się pęknięcie, zapadlisko — jak było rozległe, nie wiedział ani on ani nikt kto mu towarzyszył, ale już po kilku sekundach widać było pobliskie drzewa wyginające się i zapadające — przechylały się ku sobie jak zapałki, tworząc szpaler z połamanych drzew. To właśnie one zwróciły uwagę wszystkich uczestników pochodu najbardziej, wywołując krzyki i zamęt wśród obecnych. Ziemia już nie wibrowała, już nie drżała — wszystko wokół zdawało się trząść. Zapadlisko rozszerzało się z każdą sekundą, a do środka — już widocznie — wpadały połamane gałęzie, krzaki, a w końcu do powiększającej się szczeliny zaczęły wpadać także wielkie na dziesiątki metrów drzewa lasu Waltham.
Szepty dotarły również do Elviry. Wpierw niezrozumiałe, liczne poplątane — kobiece i męskie na zmianę, a potem jednocześnie wszystko naraz. Jeden jednak była w stanie wyodrębnić, choć nie była w stanie stwierdzić, czy należał do kobiety, czy mężczyzny.
Jesteśmy głodne. Jesteśmy bardzo złe... Chcemy cię. Zjemy cię. A potem nie będzie już nic.
Czarownica nie była w stanie stwierdzić, czy słyszała je tylko ona, ale nim zdołała zareagować, ziemia pod nią zadrżała — drżała już dłuższa chwilę, ale nie była w stanie się na tym skupić. Szepty nie milkły; słyszała je wyraźnie, wyraźniej niż krzyki i komunikaty wydawane przez ludzi wkoło. Ściółka pod nią i kroczącym przy niej Corneliusem się zapadła, a ziemia pękła. Multon i Sallow wpadli w dziurę po pas. Nie czuli gruntu pod stopami, nie wiedzieli jak głęboka była zapadlina. Robactwo pełzało im po dłoniach, gdy trzymała się ściółki, by nie runąć w ciemność. Wokół było ciemno, ludzie pogrążali się w przerażeniu i chaosie, a oni — w tej jednej chwili — mogli poczuć, że są zdani tylko na siebie, póki nikt nie zwracał na nich uwagi.
Ale i Maria poczuła jak ziemia pod jej stopami się trzęsie. Drżała mocno, intensywnie, by w końcu — nim dziewczyna zdąży odskoczyć — zapaść się w ciemności pod nią, częściowo wciągając ją w zapadlisko. Panienka padła na ziemię, świeca tuż obok niej, gasnąc. Maria czuła, że grunt pod jej stopami był — jakiś był — tak samo niestały jak ten, którego trzymała się rękami i wciąż tak samo drżał. Gdyby spróbowała oprzeć ciężar na stopach, zapadłaby się jeszcze głębiej.
Kiedy wokół wszystko się rozpoczynało, chaos ogarniał już nie zwierzęta, ale ludzi zarówno Tristan jak i krocząca przy nim Deirdre poczuli dziwny ucisk, nie wewnątrz siebie, lecz na zewnątrz, jakby coś próbowało zgnieść ich, wbić w ziemię, zadusić. Przez ułamek sekundy oboje nie byli w stanie zaczerpnąć oddechu — zabrakło im powietrza, a głowa zaczęła boleć intensywnie, mocno. Zimne powietrze przedostało się w ich płuca nagle, a zaczerpnięcie oddechu przyniosło natychmiastową ulgę — ucisk i ból zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Oczy Śmierciożrców zaszły jednak krwawymi łzami — nie piekły, nie sprawiały dyskomfortu, ale kiedy się gromadziły przez chwilę utrudniały widzenie — i kiedy mrugnęli, spłynęły po dolinie łez wzdłuż nosów, aż do ust. Karminowa posoka spłynęła także z nosa i uszu Tristana i Deirdre. Od wewnątrz rozgrzało ich olbrzymie ciepło, gorąc, rozdymała wewnętrzna siła. Wydarzyło się też coś jeszcze — energia, która od nich emanowała była niewidzialnym sygnałem dla każdego o ich prawdziwej potędze, o sile i umiejętnościach ponadprzeciętnych czarodziejów.
Wokół zrobiło się ciemniej, a kometa wisząca dotąd na niebie przestała być dostrzegalna. Ziemia drżała, zapadlisko powiększało się z każdą sekundą — a z niego, z niego wszystkich dobiegały głosy, nawoływania, prośby o pomoc. Kobiecy krzyk wydłużający się, a potem gasnący zwiastował w ciemności śmierć, bo pośród wszystkich, przy gasnących świecach i nastającej nocy, mroku w środku lasu wszyscy stopniowo stawali się ślepi, ale nie głusi na to, jak ciemność i mrok pożerały kolejne życia, wciągając ich w powiększające zapadlisko.
Kwestia dodatkowa: wszystkie pozostałe postaci(wasze multikonta), które prowadzą lub zamierzają prowadzić dowolny wątek w dowolnej lokacji z datą 13 sierpnia od godziny 21:30 są zobligowane do przesłania informacji i linku z grą w tym temacie.
Manannan, dodatkowo rzucasz na utrzymanie się na nogach, możesz to zrobić w szafce i ustosunkować się w poście do wyniku.
Manannan, Elvira, otrzymujecie +5 do każdego rzutu kością aż do zakończenia tego wątku.
Tristan, Deirdre, otrzymujecie +20 do każdego rzutu kością aż do zakończenia tego wątku. Aż do końca wątku otacza was aura siły; budzicie respekt i strach.
Ramsey Mulciber
Wendelina uśmiechnęła się ukradkiem do lorda Blacka, szepcząc, nim jeszcze wokół rozpoczął się chaos:
– O lady doyenne. Tak przy okazji mówiąc, nie pojawiła się dziś, prawda? – mówiła cicho, tak że tylko idący tuż obok niej Rigel mógł dosłyszeć jej słowa.
Gdy jednak las pogrążył chaos, nie było już czasu na dalsze rozmowy. Nim zdążyła odpowiedzieć Rigelowi, poczuła, jak w jej włosy coś się wplątuje. Pisnęła, dotykając się głowy, po czym zamarła, czując szpony nietoperze.
– Niech ktoś to ode mnie zabierze! – zaczęła krzyczeć, kompletnie nie wiedząc, co w ogóle powinna robić. Nie miała jak zwrócić uwagi na tworzące się rozpadlisko, zbyt mocno skupiona na tym, co działo się w jej włosach.
Wkrótce jednak las rozświetlił blask, który zmusił Wendelinę do zamknięcia oczu. Poczuła się kompletnie zagubiona, ze stworzeniem wplątanym z jej włosy i nie widząc już zupełnie nic. Nawet nie zauważyła kiedy upuściła na ziemię świecę, próbując jakoś odgonić nietoperza.
Po chwili jednak stworzenie zastygło w bezruchu, jakby padło martwe, a lady Selwyn otworzyła oczy, trzęsąc się z nadmiaru emocji. Spojrzała na spowitego w ciemnościach Rigela, zbliżając się do niego. Widząc ogólny chaos, zrobiła pół kroku do tyłu.
– Lordzie Black, chyba… chyba to nie jest dobre miejsce dla… dla dam… i… naukowców – mruknęła cicho, wyciągając różdżkę, gotowa, aby się wycofać. – Ale może lepiej… lepiej będzie wiedzieć, co się dzieje… – dodała, wyciągając różdżkę: – Oculus!
Jeśli zaklęcie powiedzie się Wendelina będzie chciała, by oko znalazło się jak najbliżej centrum wydarzenia. Niezależnie od tego, zaczyna się wycofywać, naciskiem zachęcając do tego Rigela, jednak jeśli ten nie podąży za nią, nie będzie ciągnąć go na siłę.
Nigdy nie była bohaterem. Jej rolą było warzenie eliksirów i posyłanie pięknych uśmiechów na spotkaniach szlacheckiej społeczności. I choć z radością dałaby się wciągnąć w naukowy chaos, takie spędy zdecydowanie jej nie bawiły. Wiedziała jednak doskonale, jak wielką siłę ma wiedza, dlatego jeśli było to możliwe, wolała mieć oko na całe wydarzenie.
Kątem oka zauważyła, że obecna wcześniej na niebie kometa zniknęła.
| rzucam Oculus, st. 40, opcm 5
– O lady doyenne. Tak przy okazji mówiąc, nie pojawiła się dziś, prawda? – mówiła cicho, tak że tylko idący tuż obok niej Rigel mógł dosłyszeć jej słowa.
Gdy jednak las pogrążył chaos, nie było już czasu na dalsze rozmowy. Nim zdążyła odpowiedzieć Rigelowi, poczuła, jak w jej włosy coś się wplątuje. Pisnęła, dotykając się głowy, po czym zamarła, czując szpony nietoperze.
– Niech ktoś to ode mnie zabierze! – zaczęła krzyczeć, kompletnie nie wiedząc, co w ogóle powinna robić. Nie miała jak zwrócić uwagi na tworzące się rozpadlisko, zbyt mocno skupiona na tym, co działo się w jej włosach.
Wkrótce jednak las rozświetlił blask, który zmusił Wendelinę do zamknięcia oczu. Poczuła się kompletnie zagubiona, ze stworzeniem wplątanym z jej włosy i nie widząc już zupełnie nic. Nawet nie zauważyła kiedy upuściła na ziemię świecę, próbując jakoś odgonić nietoperza.
Po chwili jednak stworzenie zastygło w bezruchu, jakby padło martwe, a lady Selwyn otworzyła oczy, trzęsąc się z nadmiaru emocji. Spojrzała na spowitego w ciemnościach Rigela, zbliżając się do niego. Widząc ogólny chaos, zrobiła pół kroku do tyłu.
– Lordzie Black, chyba… chyba to nie jest dobre miejsce dla… dla dam… i… naukowców – mruknęła cicho, wyciągając różdżkę, gotowa, aby się wycofać. – Ale może lepiej… lepiej będzie wiedzieć, co się dzieje… – dodała, wyciągając różdżkę: – Oculus!
Jeśli zaklęcie powiedzie się Wendelina będzie chciała, by oko znalazło się jak najbliżej centrum wydarzenia. Niezależnie od tego, zaczyna się wycofywać, naciskiem zachęcając do tego Rigela, jednak jeśli ten nie podąży za nią, nie będzie ciągnąć go na siłę.
Nigdy nie była bohaterem. Jej rolą było warzenie eliksirów i posyłanie pięknych uśmiechów na spotkaniach szlacheckiej społeczności. I choć z radością dałaby się wciągnąć w naukowy chaos, takie spędy zdecydowanie jej nie bawiły. Wiedziała jednak doskonale, jak wielką siłę ma wiedza, dlatego jeśli było to możliwe, wolała mieć oko na całe wydarzenie.
Kątem oka zauważyła, że obecna wcześniej na niebie kometa zniknęła.
| rzucam Oculus, st. 40, opcm 5
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Wendelina Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Miała nadzieję — głęboką i czystą nadzieję — że nagłe zamieszanie było tylko tym; Przeszkodą w zaplanowanej ceremonii, chwilową dysrupcją, z którą poradzą sobie zaraz pilnujący porządku czarodzieje. Dalej znajdowali się przecież na terenach przeznaczonych pod Festiwal, a na nim nie brakowało wszelkiego rodzaju funkcjonariuszy służb porządkowych, widziała ich przecież wielokrotnie. Niestety, nic nie wskazywało na uspokojenie sytuacji.
Ciężko bijące serce uspokajało się wyłącznie w czasie, w którym wędrowała meandrami własnej pamięci, w istocie przypominając sobie, że pieśń była jej znajoma. Wydawała się daleka i wyblakła, musiała pochodzić z czasów dziecięcych. Wspomnienie Grindelwalda ścięło serce niespodziewaną dawką mrozu, lodu. Jej najstarszy brat brał przecież udział w walkach po stronie Gellerta Grindelwalda, dlatego zaszył się w Niemczech, wprawiając w ruch niespodziewaną machinę wydarzeń, która sięgła aż do niej, będąc bezpośrednią przyczyną zawiązania jej pierwszego małżeństwa, choć prawda zostawała przez lata skryta pod woalem tajemnicy. Usta układały się w niemy wtór do pieśni, kontynuowała ją nawet w chwili, w której pozostałe śpiewające kobiety zamilkły — aż do czasu, gdy jedna z kobiet wpadła na nią.
— Obłąkana! — cienka warstwa spokoju, pod którym próbowała się skryć dla dobra córki rozsypała się w drobny mak wraz ze zderzeniem. Valerie próbowała robić wszystko, co w jej mocy, by wylądować na plecach, podobnie jak w przypadku upadku z konia nie tak dawno temu. Miała nadzieję, że dzięki temu uda jej się ochronić nienarodzone dziecko, upragnionego syna, którego pobłogosławić miał przecież sam Lugh. Przed upadkiem puściła jednakże Hersilię, również z nadzieją, że nie pociągnie córki za sobą.
Pojawienie się nagłego światła sprawiło, że cokolwiek działo się wokoło, Valerie wiedziała, że musi powstać, jak najszybciej. Całą uwagę włożyła w to, aby zebrać się z ziemi i nie bacząc na swój stan odejść z córką w las w lewo od najbliższego portalu, chcąc uniknąć ponownego zderzenia z ludźmi.
— Wszystko dobrze, Słowiku, za chwile przyjdzie papa i nas stąd zabierze — szeptała z czułością, ponownie przyciskając Hersilię do siebie, nie chciała bowiem, aby w jakikolwiek sposób zostały od siebie odseparowane. Nagły blask zmusił jednak madame Sallow do szybszego działania. Musiały się stąd wydostać, najlepiej od razu do Sallow Coppice. — Beksa! — zakrzyknęła z całych sił, wołając oczywiście wierną sobie skrzatkę domową, która powinna była zareagować na wezwanie swojej pani. Nie wiedziała tylko, czy skrzatka posłyszy ją w całym chaosie, lecz musiała robić wszystko, by ochronić siebie i córkę przed wszystkim, co miało tu miejsce. Nie chciała patrzeć w dół, na ściółkę, na robactwo, żaby, wszelkie obrzydliwości. W niebo patrzeć też nie mogła, oczy zbyt mocno reagowały na intensywny blask. Rozglądała się więc nerwowo w poszukiwaniu skrzatki, a jeżeli ta zareagowała na wezwanie, natychmiast zwróciła się do niej z rozkazem — Bekso, natychmiast znajdź pana Corneliusa i teleportuj go do nas. Wracamy do Sallow Coppice — to jedyny plan, który przyszedł jej na myśl, bo wciąż nie miała pojęcia, gdzie był i czym zajmował się Cornelius. Poczucie zagrożenia wzmagało się z każdą mijającą sekundą, a apogeum osiągnęło w chwili, w której powietrze przeciął niespodziewany trzask, drzewa poczęły się walić.
Czyżby to tak miał wyglądać koniec świata?
— Hersilio, kucnij i nakryj głowę rękami, jak mama — poleciła córce drżącym głosem, pokazując jej w jakiej pozycji powinny zastygnąć, przynajmniej na moment.
| dla porządku akcje: 1. staram się upaść bez szkody dla dziecka, 2. zabieram Hersilię na bok, 3. chciałabym skorzystać z pomocy mojego skrzata domowego Beksy (uwzględniony w ekwipunku we wsiąkiewce), aby dostarczył mi męża
Ciężko bijące serce uspokajało się wyłącznie w czasie, w którym wędrowała meandrami własnej pamięci, w istocie przypominając sobie, że pieśń była jej znajoma. Wydawała się daleka i wyblakła, musiała pochodzić z czasów dziecięcych. Wspomnienie Grindelwalda ścięło serce niespodziewaną dawką mrozu, lodu. Jej najstarszy brat brał przecież udział w walkach po stronie Gellerta Grindelwalda, dlatego zaszył się w Niemczech, wprawiając w ruch niespodziewaną machinę wydarzeń, która sięgła aż do niej, będąc bezpośrednią przyczyną zawiązania jej pierwszego małżeństwa, choć prawda zostawała przez lata skryta pod woalem tajemnicy. Usta układały się w niemy wtór do pieśni, kontynuowała ją nawet w chwili, w której pozostałe śpiewające kobiety zamilkły — aż do czasu, gdy jedna z kobiet wpadła na nią.
— Obłąkana! — cienka warstwa spokoju, pod którym próbowała się skryć dla dobra córki rozsypała się w drobny mak wraz ze zderzeniem. Valerie próbowała robić wszystko, co w jej mocy, by wylądować na plecach, podobnie jak w przypadku upadku z konia nie tak dawno temu. Miała nadzieję, że dzięki temu uda jej się ochronić nienarodzone dziecko, upragnionego syna, którego pobłogosławić miał przecież sam Lugh. Przed upadkiem puściła jednakże Hersilię, również z nadzieją, że nie pociągnie córki za sobą.
Pojawienie się nagłego światła sprawiło, że cokolwiek działo się wokoło, Valerie wiedziała, że musi powstać, jak najszybciej. Całą uwagę włożyła w to, aby zebrać się z ziemi i nie bacząc na swój stan odejść z córką w las w lewo od najbliższego portalu, chcąc uniknąć ponownego zderzenia z ludźmi.
— Wszystko dobrze, Słowiku, za chwile przyjdzie papa i nas stąd zabierze — szeptała z czułością, ponownie przyciskając Hersilię do siebie, nie chciała bowiem, aby w jakikolwiek sposób zostały od siebie odseparowane. Nagły blask zmusił jednak madame Sallow do szybszego działania. Musiały się stąd wydostać, najlepiej od razu do Sallow Coppice. — Beksa! — zakrzyknęła z całych sił, wołając oczywiście wierną sobie skrzatkę domową, która powinna była zareagować na wezwanie swojej pani. Nie wiedziała tylko, czy skrzatka posłyszy ją w całym chaosie, lecz musiała robić wszystko, by ochronić siebie i córkę przed wszystkim, co miało tu miejsce. Nie chciała patrzeć w dół, na ściółkę, na robactwo, żaby, wszelkie obrzydliwości. W niebo patrzeć też nie mogła, oczy zbyt mocno reagowały na intensywny blask. Rozglądała się więc nerwowo w poszukiwaniu skrzatki, a jeżeli ta zareagowała na wezwanie, natychmiast zwróciła się do niej z rozkazem — Bekso, natychmiast znajdź pana Corneliusa i teleportuj go do nas. Wracamy do Sallow Coppice — to jedyny plan, który przyszedł jej na myśl, bo wciąż nie miała pojęcia, gdzie był i czym zajmował się Cornelius. Poczucie zagrożenia wzmagało się z każdą mijającą sekundą, a apogeum osiągnęło w chwili, w której powietrze przeciął niespodziewany trzask, drzewa poczęły się walić.
Czyżby to tak miał wyglądać koniec świata?
— Hersilio, kucnij i nakryj głowę rękami, jak mama — poleciła córce drżącym głosem, pokazując jej w jakiej pozycji powinny zastygnąć, przynajmniej na moment.
| dla porządku akcje: 1. staram się upaść bez szkody dla dziecka, 2. zabieram Hersilię na bok, 3. chciałabym skorzystać z pomocy mojego skrzata domowego Beksy (uwzględniony w ekwipunku we wsiąkiewce), aby dostarczył mi męża
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zatrzymał na dłużej spojrzenie na twarzy Melisande, zastanawiając się nad jej słowami. Mówiła poważnie, czy żartowała? Miał wrażenie, że pomiędzy głoskami zatańczyły lżejsze nuty, ale łagodne rysy niczego nie zdradzały, zwłaszcza, gdy przysłaniały je szare opary z kopcącej niemożliwie świecy. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, lecz kolejne zdania padające z ust małżonki popchnęły jego myśli w innym kierunku. Zmarszczył brwi. – Będziesz matką moich synów – wtrącił płynnie, zupełnie jakby uzupełniał jej urwaną w połowie wypowiedź. – A oni – będą wychowywać się w Corbenic – dodał, bez niepewności czy zawahania. W przeciwieństwie do Melisande nie brał pod uwagę innej możliwości, snucie różnych scenariuszy i planów awaryjnych nie leżało w jego naturze. Lwią część młodości spędził na morzu, a morze było kapryśne, niwecząc nawet najstaranniej ułożone plany. Przywykł do dostosowywania się do tych kaprysów, do podejmowania decyzji tu i teraz; do improwizowania.
Cichą rozmowę przerwała fala powitań i wymienianych uprzejmości, a później: nie było już na nią miejsca, bo milczenie wymusiła powaga wydarzenia. Do czasu, przecinające powietrze nietoperze okazały się tylko pierwszą z zapowiedzi nadchodzącej katastrofy; Manannan nie wiedział dokładnie, co właściwie się działo, nie dostrzegł w pierwszej chwili pełzającego po ziemi robactwa, szczęśliwie unikając też wątpliwej przyjemności bliższego z nim zapoznania. Widział za to łamiące się szyki pochodu, niepokojące przeczucie szarpnęło zakończeniami nerwowymi – ale choć instynktownie przysunął się bliżej Melisande, to nie zdążył zareagować w porę, gdy jeden z nietoperzy pomknął prosto na nich, by wplątać się czarownicy we włosy. Wysoki pisk stworzenia go zaalarmował, odwrócił się ku żonie, chwytając ją za ramię tuż powyżej łokcia, w pierwszym odruchu chcąc pomóc jej z machającym energicznie skrzydłami intruzem. – Spokojnie – powiedział – rozluźniając uścisk, unosząc dłoń wyżej. A potem – wszystko zniknęło.
Blask zalewający las go zdezorientował, wdarł się do oczu i umysłu niczym rozgrzane ostrze, zmuszając go do zaciśnięcia powiek; zanim to zrobił, zobaczył, jak w niespodziewanej jasności znika twarz Melisande, szamoczący się nietoperz i wszyscy wokół (czyżby ktoś rzucił zaklęcie oślepiające?). Pod zamkniętymi oczami wybuchły barwne fajerwerki, zrobiły to jednak w zupełnej ciszy – pozbawionej szelestu liści i popiskiwania przelatujących nad ich głowami stworzeń. Ciszy wypełniającej się dopiero po chwili, w sposób, który wywołał falę przebiegających po plecach dreszczy.
Minęło wiele tygodni, odkąd słyszał je po raz ostatni, a mimo to – rozpoznał je od razu; kakofonię szeptów, obcych, niezrozumiałych. Otworzył oczy, mrugając kilkakrotnie, mając wrażenie, że ciemność dookoła była jeszcze bardziej gęsta niż wcześniej. Odnalazł spojrzeniem Melisande, nietoperz w jej włosach zawisł nieruchomo, prawie o nim zapomniał. – Słyszysz..? – zapytał cicho, głosem bardziej niż zwykle zachrypniętym; myślami będąc już zupełnie gdzieś indziej, nie stał już w Waltham – a na murach fortu w Suffolku, próbując bezskutecznie zobaczyć cokolwiek w zalewającym go ciasno mroku. – Czego chcecie? – odezwał się na głos, zwracając się wprost do głosów; nieświadomy, że (prawie) nikt oprócz niego ich nie słyszał. Jego wzrok się rozmył, kiedy otworzył szerzej oczy, starając się wsłuchać w pojedyncze słowa, wyłapać cokolwiek; czując, jak ziemia coraz mocniej drży pod jego stopami. Co tu się działo, czego byli świadkami? – Powiedzcie mi, co mam… – robić, miał zamiar zażądać, gdy poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod stóp. Głośny trzask wdarł się do uszu, zachwiał się; zamachał ramionami, w próbie utrzymania równowagi wypuszczając z ręki świecę, która spadła na ścieżkę, żeby w następnej sekundzie zgasnąć. Silny wstrząs niemal popchnął go na kolana, ale w ostatniej chwili zdołał odnaleźć oparcie dla uginających się nóg. Tymczasowo, ziemia drżała nadal – a widok kładzionych niczym złamane maszty drzew zmroził mu krew w żyłach. – Cofnij się. Szybko – rozkazał, wyciągając ramię, żeby objąć Melisande, pospieszając ją, prowadząc ich oboje po ścieżce – z dala od powiększającej się wyrwy a bliżej Imogen, której srebrzące się włosy dostrzegł nawet pomimo ciemności. – Imogen – odezwał się, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, zapewnić, że był obok. Wolną dłonią sięgnął do pasa, żeby dobyć różdżki. – Lumos – wypowiedział, potrzebował światła – bo w następnej sekundzie sięgał już do wewnętrznej kieszeni, żeby wydobyć z niej zawieszony na łańcuszku magiczny kompas. Mrok utrudniał mu rozeznanie w terenie, instynkt nakazywał udanie się w kierunku, z którego przyszli, bliżej jaśniejących jeszcze niedawno świateł festiwalu – ale czy na pewno była to dobra decyzja? Działo się tu coś złego, coś, czego nie rozumiał; nie widział jeszcze, że z nieba zniknęła kometa. Krótkim szarpnięciem otworzył pokrywę instrumentu, przybliżając do niego różdżkę; starając się dojrzeć, który kierunek wskazywała igła – i czy wskazywała cokolwiek?
| 1. lumos; 2. sprawdzam kompas - i tu prosiłabym mistrza gry o króciutkie uzupełnienie, czy igła wskazuje jakiś kierunek, czy tańczy sambę
będę jeszcze pisać
Cichą rozmowę przerwała fala powitań i wymienianych uprzejmości, a później: nie było już na nią miejsca, bo milczenie wymusiła powaga wydarzenia. Do czasu, przecinające powietrze nietoperze okazały się tylko pierwszą z zapowiedzi nadchodzącej katastrofy; Manannan nie wiedział dokładnie, co właściwie się działo, nie dostrzegł w pierwszej chwili pełzającego po ziemi robactwa, szczęśliwie unikając też wątpliwej przyjemności bliższego z nim zapoznania. Widział za to łamiące się szyki pochodu, niepokojące przeczucie szarpnęło zakończeniami nerwowymi – ale choć instynktownie przysunął się bliżej Melisande, to nie zdążył zareagować w porę, gdy jeden z nietoperzy pomknął prosto na nich, by wplątać się czarownicy we włosy. Wysoki pisk stworzenia go zaalarmował, odwrócił się ku żonie, chwytając ją za ramię tuż powyżej łokcia, w pierwszym odruchu chcąc pomóc jej z machającym energicznie skrzydłami intruzem. – Spokojnie – powiedział – rozluźniając uścisk, unosząc dłoń wyżej. A potem – wszystko zniknęło.
Blask zalewający las go zdezorientował, wdarł się do oczu i umysłu niczym rozgrzane ostrze, zmuszając go do zaciśnięcia powiek; zanim to zrobił, zobaczył, jak w niespodziewanej jasności znika twarz Melisande, szamoczący się nietoperz i wszyscy wokół (czyżby ktoś rzucił zaklęcie oślepiające?). Pod zamkniętymi oczami wybuchły barwne fajerwerki, zrobiły to jednak w zupełnej ciszy – pozbawionej szelestu liści i popiskiwania przelatujących nad ich głowami stworzeń. Ciszy wypełniającej się dopiero po chwili, w sposób, który wywołał falę przebiegających po plecach dreszczy.
Minęło wiele tygodni, odkąd słyszał je po raz ostatni, a mimo to – rozpoznał je od razu; kakofonię szeptów, obcych, niezrozumiałych. Otworzył oczy, mrugając kilkakrotnie, mając wrażenie, że ciemność dookoła była jeszcze bardziej gęsta niż wcześniej. Odnalazł spojrzeniem Melisande, nietoperz w jej włosach zawisł nieruchomo, prawie o nim zapomniał. – Słyszysz..? – zapytał cicho, głosem bardziej niż zwykle zachrypniętym; myślami będąc już zupełnie gdzieś indziej, nie stał już w Waltham – a na murach fortu w Suffolku, próbując bezskutecznie zobaczyć cokolwiek w zalewającym go ciasno mroku. – Czego chcecie? – odezwał się na głos, zwracając się wprost do głosów; nieświadomy, że (prawie) nikt oprócz niego ich nie słyszał. Jego wzrok się rozmył, kiedy otworzył szerzej oczy, starając się wsłuchać w pojedyncze słowa, wyłapać cokolwiek; czując, jak ziemia coraz mocniej drży pod jego stopami. Co tu się działo, czego byli świadkami? – Powiedzcie mi, co mam… – robić, miał zamiar zażądać, gdy poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod stóp. Głośny trzask wdarł się do uszu, zachwiał się; zamachał ramionami, w próbie utrzymania równowagi wypuszczając z ręki świecę, która spadła na ścieżkę, żeby w następnej sekundzie zgasnąć. Silny wstrząs niemal popchnął go na kolana, ale w ostatniej chwili zdołał odnaleźć oparcie dla uginających się nóg. Tymczasowo, ziemia drżała nadal – a widok kładzionych niczym złamane maszty drzew zmroził mu krew w żyłach. – Cofnij się. Szybko – rozkazał, wyciągając ramię, żeby objąć Melisande, pospieszając ją, prowadząc ich oboje po ścieżce – z dala od powiększającej się wyrwy a bliżej Imogen, której srebrzące się włosy dostrzegł nawet pomimo ciemności. – Imogen – odezwał się, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, zapewnić, że był obok. Wolną dłonią sięgnął do pasa, żeby dobyć różdżki. – Lumos – wypowiedział, potrzebował światła – bo w następnej sekundzie sięgał już do wewnętrznej kieszeni, żeby wydobyć z niej zawieszony na łańcuszku magiczny kompas. Mrok utrudniał mu rozeznanie w terenie, instynkt nakazywał udanie się w kierunku, z którego przyszli, bliżej jaśniejących jeszcze niedawno świateł festiwalu – ale czy na pewno była to dobra decyzja? Działo się tu coś złego, coś, czego nie rozumiał; nie widział jeszcze, że z nieba zniknęła kometa. Krótkim szarpnięciem otworzył pokrywę instrumentu, przybliżając do niego różdżkę; starając się dojrzeć, który kierunek wskazywała igła – i czy wskazywała cokolwiek?
| 1. lumos; 2. sprawdzam kompas - i tu prosiłabym mistrza gry o króciutkie uzupełnienie, czy igła wskazuje jakiś kierunek, czy tańczy sambę
będę jeszcze pisać
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Wolała stan sprzed chwili, gdy myśli wiły się godnie włosów Meduzy, sycząc w odmęty zakorzenionych rozważań dozę soczystych pragnień o jadowitym wprost podłożu. Teraz owładną ją tym silniejszy lęk, im spojrzawszy w oczy Gudrun, nabrała poczucia odpowiedzialności — współdzielonego, bliskiego swoiście matczynym instynktom, którymi zwykła obdarzać przyjaciół. Na moment powzięła myśli w munsztuk kontroli, opanowała się w resztach instynktu samozachowawczego, posyłając przyjaciółce krótkie, przesycone obawami spojrzenie. Spektakl miał się dopiero zacząć, ledwie zaczęły grać pierwsze skrzypce — podniosłość atmosfery wpajała jej jeden, podstawowy wprost tok myślenia. Ucieczka. Ledwie otworzyła usta, właśnie to chcąc rzec blondynce obok, jak przed kilkoma latami, gdy kryły się po zakamarkach zamku. Teraz jednak nie wypowiedziała nic, a ledwie chwila dzieliła ją od katastrofy, którą zwiastowało pierwsze przestąpienie z nogi na nogę. Powolne uczucie drażnienia momentalnie zmieniło się w wędrówkę, niechciany tupot małych nóg, który najpierw sprowadził wyginający kark dreszcz ciała, by chwilę później przerodzić się w panikę. Złapała suknię w dłonie, odskakując nerwowo dalej od Gudrun. I jak przyszło na dzieło stworzenia, najpierw był krzyk. Głośny, spanikowany, ale subtelnie zduszony przechodzącym po ciele wrażeniem nieprzyjemności. Ciało działało samo, przeskakując najpierw z nogi na nogę, gdy to jednak nie pomogło, podniosła nieznacznie sukienkę, próbując dojrzeć, co tak naprawdę znalazło się na jej ciele. Szybkie plątanie się pośród tłumu niewiele jej pomogło, wrażenie nie odchodziło, a jedynie pogłębiało się, napełniając młodą lady wyrazem nie tylko spanikowania, co wręcz przerażenia. Poruszała połami sukienki, starając się przy jej pomocy zrzucić wwiercające się w skórę uczucie wędrówki, chwilę później sięgając po mocniejszą artylerię w postaci rąk. Mieszały się w niej ambiwalentne nurty — zew walki o przetrwanie i zakorzenione od dziecka konwenanse; pragnienie usilnego wyzbycia się łażących po niej stworzeń, ale i wrodzone wprost upośledzenie wykonywanych ruchów, nakazujące nie ukazywać nazbyt ciała. Czuła się więc wprost niezgrabna w tych ruchach, pozwalając grymasowi na twarzy powiększyć się wraz z kolejnym krzyknięciem niezadowolenia. Czyżby miało to odejść w zapomnienie, gdy serce zatrzymało się na sekundę, by zawrócić na swój tor w szaleńczym tempie?
— Uciekaj! — Wydarło się z jej gardła, wtórując myślom, ale ani Gudrun, ani Melisande, ani Manannan nie mogli zdecydować, do kogo owe słowa były skierowane. Blisko prawdopodobne, że w panice rysującą się scenerią znikających pod kotarą zapadliska drzew, słowo to krzyknęła sama do siebie. Nie niosło jednak za sobą żadnej wartości dodanej — pierwszym rzutem na taśmę była ucieczka, na pozór bez zastanowienia, a jednak kryła się w tym doza analizy, gdy w przemyśleniu spróbowała pochwycić dłoń Gudrun i przedrzeć się przez ludzi w przeciwnym kierunku od powiększającego się zapadliska. Nie trzeba było się w tym upatrywać logiki, nie kalkulowała — działanie przekładając nad myślenie, gdy instynkty dobierały się do podłoża zachowań.
Serce tym mocniej zabiło, gdy w akompaniamencie drżenia ciała, dosłyszała głos brata. Jej własny zdawał się załamywać, mimo próby krzyku, zdołała raczej głośniej wypowiedzieć krótkie, zjadające przerwy między słowami.
— Wycofajcie się stamtąd — gdyż chwilę po tym komunikacie, ledwie głaszczącym struny głosowe, podnieść ton zdecydowanie mocniej z kotłujących się, pełnych narastającego przerażenia obaw. — Sophos!! — Mrok odbierał jej widoczność, ciało drżało, zęby obijały się o siebie, tworząc tym mocniejszy obraz lęku, który zagościł w młodej kobiecie. Miała wrażenie, że żołądek dobierał się do gardła, a łzy gościły w spojówkach, kiedy raz po raz zaczerpywała oddech w pełnej nie tylko popłochu, ale wręcz nierealistycznej grozy scenerii. Nie myślała już o niczym innym, niż kotłującej się na powrót ucieczce, ciemność ją jednak sparaliżowała i sam oddech stanowił trudność. Nie przeszły jej przez myśl ostatnie dni błogości, nie przeszły wspomnienia bliskości i swobody — ale myślała o nim, łapiąc się na tym, że każda kalkulacja jego bezpieczeństwa sprowadzała na nią kolejną salwę łez spływających do oczu.
— Musimy go znaleźć — wypowiedziała na wpół szeptem w stronę Gudrun, którą wydawała się cały czas mieć obok siebie, co nie było oczywistym w dogłębnej ciemności. Musimy, bo nie mogła jej tu zostawić, gdy to właśnie jej słowa wskazały przyjaciółce przyjście na obchody; musimy, bo wraz z każdym oddechem panikę rozsadzał jeden, wyjątkowo konkretny cel. Słyszała głos Maniego, to musiał być on, więc doza obaw odeszła na drugi plan, prym wiodło obijające się o żebra serce. Widziała Gudrun, która była niedaleko — ale nie widziała go i nagle wszystko inne odeszło w zapomnienie.
| 1. spostrzegawczość (II) na ziomków, co mnie oblazły; 2. zwinność (sprawność?), bo się nie zastanawiam i uciekam jak najdalej od jakiejś dziury w ziemi, chociaż wszędzie są pewnie ludzie
— Uciekaj! — Wydarło się z jej gardła, wtórując myślom, ale ani Gudrun, ani Melisande, ani Manannan nie mogli zdecydować, do kogo owe słowa były skierowane. Blisko prawdopodobne, że w panice rysującą się scenerią znikających pod kotarą zapadliska drzew, słowo to krzyknęła sama do siebie. Nie niosło jednak za sobą żadnej wartości dodanej — pierwszym rzutem na taśmę była ucieczka, na pozór bez zastanowienia, a jednak kryła się w tym doza analizy, gdy w przemyśleniu spróbowała pochwycić dłoń Gudrun i przedrzeć się przez ludzi w przeciwnym kierunku od powiększającego się zapadliska. Nie trzeba było się w tym upatrywać logiki, nie kalkulowała — działanie przekładając nad myślenie, gdy instynkty dobierały się do podłoża zachowań.
Serce tym mocniej zabiło, gdy w akompaniamencie drżenia ciała, dosłyszała głos brata. Jej własny zdawał się załamywać, mimo próby krzyku, zdołała raczej głośniej wypowiedzieć krótkie, zjadające przerwy między słowami.
— Wycofajcie się stamtąd — gdyż chwilę po tym komunikacie, ledwie głaszczącym struny głosowe, podnieść ton zdecydowanie mocniej z kotłujących się, pełnych narastającego przerażenia obaw. — Sophos!! — Mrok odbierał jej widoczność, ciało drżało, zęby obijały się o siebie, tworząc tym mocniejszy obraz lęku, który zagościł w młodej kobiecie. Miała wrażenie, że żołądek dobierał się do gardła, a łzy gościły w spojówkach, kiedy raz po raz zaczerpywała oddech w pełnej nie tylko popłochu, ale wręcz nierealistycznej grozy scenerii. Nie myślała już o niczym innym, niż kotłującej się na powrót ucieczce, ciemność ją jednak sparaliżowała i sam oddech stanowił trudność. Nie przeszły jej przez myśl ostatnie dni błogości, nie przeszły wspomnienia bliskości i swobody — ale myślała o nim, łapiąc się na tym, że każda kalkulacja jego bezpieczeństwa sprowadzała na nią kolejną salwę łez spływających do oczu.
— Musimy go znaleźć — wypowiedziała na wpół szeptem w stronę Gudrun, którą wydawała się cały czas mieć obok siebie, co nie było oczywistym w dogłębnej ciemności. Musimy, bo nie mogła jej tu zostawić, gdy to właśnie jej słowa wskazały przyjaciółce przyjście na obchody; musimy, bo wraz z każdym oddechem panikę rozsadzał jeden, wyjątkowo konkretny cel. Słyszała głos Maniego, to musiał być on, więc doza obaw odeszła na drugi plan, prym wiodło obijające się o żebra serce. Widziała Gudrun, która była niedaleko — ale nie widziała go i nagle wszystko inne odeszło w zapomnienie.
| 1. spostrzegawczość (II) na ziomków, co mnie oblazły; 2. zwinność (sprawność?), bo się nie zastanawiam i uciekam jak najdalej od jakiejś dziury w ziemi, chociaż wszędzie są pewnie ludzie
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61, 81
'k100' : 61, 81
- Marcelius, pani - odpowiedział, chyląc głowę, gdy spytała o jego imię, obracając się ku niej przez ramię - nie zatrzymując się jednak w pochodzie. Kiwnął też głową, już bez słowa, słysząc podziękowania Marii, tęczówki nie szukały jej spojrzenia. Nie spodziewał się, że Elvira będzie go ciekawa, wszak jego przypadkowa obecność obok Marii była oczywista. Nie znali się, ich interakcja tego dnia w istocie nie była głębsza, niż przezeń opisana, nawet jeśli zamiast guzika w jego dłoni krył się przypadkowy podarek. Zlewał się z młodzianami rozdającymi świece, był pewien, że weźmie go za jednego z nich. A może - może i nad takimi lubiła się znęcać, jej krzywy uśmiech był niepokojący. Kątem oka dostrzegł, że pragnienie towarzystwa jej i Marii było jednostronne, a dziewczyna prędko wyszarpała się z jej chwytu. Czy dzielimy podobny ból, Mario? Czy źle cię traktują w domu? Takich jak ty nie wolno źle traktować - nie zasługujesz na to, to widać przecież jak na dłoni. Nie odwrócił się, gdy nazwano go czarującym, cedzone w kierunku Marii słowa drażniły uszy nieprzyjemnie. Głupie dziewuszysko? Doprawdy? Spójrz w lustro, podła wiedźmo. Poznasz głupiego po czynach jego. Ojciec mówił o Arenie - poczuł wstyd przed Marią, ale nie spojrzał na nią, nie chcąc zwracać na siebie większej uwagi, niżeli ta, którą już niezrozumiale przyciągnął. Cyrkowa bohema społecznych wyrzutków i dziwadeł żyła inaczej, była wolna i swawolna, biedna jak mysz, a ich traktowano bardziej jak pokazowe zwierzęta niżeli ludzi, ale kochał szczęście, które mógł znaleźć tylko tam. Pan Carrington jako jedyny miał pieniądze - to nazwisko na papierach ratowało go z kłopotów.
Bo przecież nie jego prawdziwy ojciec.
Ściągnął brew, tracąc zainteresowanie toczonymi rozmowami, gdy spostrzegł kształty przebijające się przez kłęby mgły. Robactwo wydostawało się na powierzchnie zupełnie jakby kroczyli po śmierci, po cmentarzu. Jakby śmierć, zaświaty, wyciągały po nich ramiona. Czy ten poroniony żałobny pochód miał się zakończyć przywołaniem inferiusów poległych zwyrodnialców? Próbował stłumić te myśli, szybko się skarcił, wiedziony dziwnym poczuciem, że myśli te mogły zostać usłyszane. Przez kogo? Przez co? Nie był chyba pewien. Szli przez ścieżkę usłaną z trupów. Rigel kiedyś mówił, że składali ofiary z samych siebie. Nietrudno było mu w to uwierzyć, ale poczuł grozę na myśl, że miał stać się tego przypadkowym świadkiem. Chciał wracać do domu - nie na grób. A już na pewno nie swój własny. Idąc po tej ścieżce, spulchnionej czerwiami, czuł się jak chodzący trup, który lada moment miał wyjść na spotkanie samej śmierci. Ale droga powrotna była już odcięta. Ucieczka na boki niemożliwa - ta przedziwna mgła wylewała się od lasu. Droga wiodła do przodu. I tylko do przodu, jak do przodu, w transie, poruszał się cały pochód. Wyciągnięta w górę ręka zderzyła się z lecącym nietoperzem, odpędzając go od Marii - utracona świeca wydawała mu sie niewielką ceną, wosk zgasł pod jego stopami, jasna droga niczego nie zmieniała, gdy i tak nie dało się już zmienić jej kierunku.
Wal się, paskudo, pomyślał, ale nie powiedział, sięgając dłonią po nietoperza, którego odciągnął od Marii, skrzywił się, grymas wyraził ból po zadrapaniach, próbował go odpędzić, lecz nim zdążył, stworzenie zdążyło już znieruchomieć. Marcel na kilka uderzeń serca zastygł w bezruchu, spoglądając na jaśniejącą kometę. Zmieniała się. Bielejące niebo przerażało, czym było? Gniewem pogrzebanych czarodziejów domagających się wreszcie sprawiedliwości? Nie była to biel ognia nad lasem, nie była biel otaczających ich palenisk. Nie wiedział, nie rozumiał, co się działo. Zrobiło mu się niedobrze, gdy dostrzegł wszystko, co pełzało po ściółce. Jak mieli przez to przejść? Przemknął wzrokiem na Marię, jakie miała pantofle? Jego dłoń, natrafiwszy na nietoperza, znalazła już tylko martwe ciało - podobne tym, które opadały jedno po drugim. Obejrzał się przez ramię, szukając opiekunki Marii, ale napotkał innych czarodziejów - już jej tam nie było, nie było też jego ojca. Bez zastanowienia przystał na jej prośbę, nie wyciągając ku niej ramienia - a otaczając ją nim, rozpaczliwie szukając wzrokiem rozwiązania. Nie było dokąd uciekać, powracała ta myśl jak upiorne echo. A niebo, niebo wciąż raziło. A wokół nastała cisza. A ziemią ruszały nie tylko czerwie, ziemia poruszała się, jakby zamierzała im o czyś powiedzieć. Pochód się rozpadał. Krzyków było coraz więcej. To nie wiatr, nie ruszały się liście, ni gałęzie, ruszały się drzewa. Ziemia drżała.
- Nic ci nie będzie - obiecał szeptem, choć jego wzrok z przerażeniem błądził po krajobrazie. Chciał spojrzeć na kometę raz jeszcze, lecz niebo raziło zbyt mocno. - Obiecuję - dodał, drżącym głosem, bezwiednie rozluźniając uścisk na jej nadgarstku - w złej chwili. - Nie - zaprzeczył rzeczywistości równie szybko, gdy wytrącona z jej świec upadła i zgasła, padł na kolana - w ropuchy, węże i glizdy - cóż miał zrobić? wokół nie było nic innego, choć serce podchodziło w gardło, innej drogi już nie było - ramię wystrzeliło za nią, usiłując odnaleźć jej dłoń. Ścisnął ją mocno, nie zamierzając polegać na jej sile, a na własnej - i pociągnął w górę - dopiero odnalazłszy stabilne oparcie nogami wysunął i drugą, chcąc pomóc jej powstać. W zapadlisku ludzi było więcej, kątem oka spostrzegł ojca. Spojrzał na niego tylko na moment, nim obrócił się do niego tyłem i bez namysłu wypchnął Marię w przód. - Do przodu, szybko - zarządził nad jej uchem, stanął za nią, złożone na jej łopatkach dłonie nie pozostawiły jej manewru - zdecydowanym pchnięciem chciał pozbawić ją wyboru. Nawet nie próbuj oglądać się za tą wiedźmą, ona już nie żyje. Razem z Marią - idąc za nią - zamierzał przecisnąć się - przepchnąć, jeśli trzeba - obok innych par na przód pochodu, dalej od wyrwy w ziemi. Czymkolwiek była, skądkolwiek pochodziła, bezpiecznie było dalej od niej. Nagle biel zbladła, otoczył ich mamiące oczy ciemności. Coraz więcej krzyków. I śmierć. Śmierć dźwięczała, była namacalna, dyszała nad ramieniem.
Zacisnął dłoń na dłoni Marii, trzymając ją mocno, żeby jej nie zgubić, wyminął ją, żeby przejść przodem i utorować jej drogę na przód pochodu - oboje byli drobni. W bok wyrzucił łokieć, chcąc potraktować nim niezdecydowanych napotkanych mężczyzn, nie kobiety. Musieli uciekać od zapadliska.
1. Wyciągam Marysię - ?
2. Przepychamy się do przodu (czy brak savoir vivru daje bonus?)
Bo przecież nie jego prawdziwy ojciec.
Ściągnął brew, tracąc zainteresowanie toczonymi rozmowami, gdy spostrzegł kształty przebijające się przez kłęby mgły. Robactwo wydostawało się na powierzchnie zupełnie jakby kroczyli po śmierci, po cmentarzu. Jakby śmierć, zaświaty, wyciągały po nich ramiona. Czy ten poroniony żałobny pochód miał się zakończyć przywołaniem inferiusów poległych zwyrodnialców? Próbował stłumić te myśli, szybko się skarcił, wiedziony dziwnym poczuciem, że myśli te mogły zostać usłyszane. Przez kogo? Przez co? Nie był chyba pewien. Szli przez ścieżkę usłaną z trupów. Rigel kiedyś mówił, że składali ofiary z samych siebie. Nietrudno było mu w to uwierzyć, ale poczuł grozę na myśl, że miał stać się tego przypadkowym świadkiem. Chciał wracać do domu - nie na grób. A już na pewno nie swój własny. Idąc po tej ścieżce, spulchnionej czerwiami, czuł się jak chodzący trup, który lada moment miał wyjść na spotkanie samej śmierci. Ale droga powrotna była już odcięta. Ucieczka na boki niemożliwa - ta przedziwna mgła wylewała się od lasu. Droga wiodła do przodu. I tylko do przodu, jak do przodu, w transie, poruszał się cały pochód. Wyciągnięta w górę ręka zderzyła się z lecącym nietoperzem, odpędzając go od Marii - utracona świeca wydawała mu sie niewielką ceną, wosk zgasł pod jego stopami, jasna droga niczego nie zmieniała, gdy i tak nie dało się już zmienić jej kierunku.
Wal się, paskudo, pomyślał, ale nie powiedział, sięgając dłonią po nietoperza, którego odciągnął od Marii, skrzywił się, grymas wyraził ból po zadrapaniach, próbował go odpędzić, lecz nim zdążył, stworzenie zdążyło już znieruchomieć. Marcel na kilka uderzeń serca zastygł w bezruchu, spoglądając na jaśniejącą kometę. Zmieniała się. Bielejące niebo przerażało, czym było? Gniewem pogrzebanych czarodziejów domagających się wreszcie sprawiedliwości? Nie była to biel ognia nad lasem, nie była biel otaczających ich palenisk. Nie wiedział, nie rozumiał, co się działo. Zrobiło mu się niedobrze, gdy dostrzegł wszystko, co pełzało po ściółce. Jak mieli przez to przejść? Przemknął wzrokiem na Marię, jakie miała pantofle? Jego dłoń, natrafiwszy na nietoperza, znalazła już tylko martwe ciało - podobne tym, które opadały jedno po drugim. Obejrzał się przez ramię, szukając opiekunki Marii, ale napotkał innych czarodziejów - już jej tam nie było, nie było też jego ojca. Bez zastanowienia przystał na jej prośbę, nie wyciągając ku niej ramienia - a otaczając ją nim, rozpaczliwie szukając wzrokiem rozwiązania. Nie było dokąd uciekać, powracała ta myśl jak upiorne echo. A niebo, niebo wciąż raziło. A wokół nastała cisza. A ziemią ruszały nie tylko czerwie, ziemia poruszała się, jakby zamierzała im o czyś powiedzieć. Pochód się rozpadał. Krzyków było coraz więcej. To nie wiatr, nie ruszały się liście, ni gałęzie, ruszały się drzewa. Ziemia drżała.
- Nic ci nie będzie - obiecał szeptem, choć jego wzrok z przerażeniem błądził po krajobrazie. Chciał spojrzeć na kometę raz jeszcze, lecz niebo raziło zbyt mocno. - Obiecuję - dodał, drżącym głosem, bezwiednie rozluźniając uścisk na jej nadgarstku - w złej chwili. - Nie - zaprzeczył rzeczywistości równie szybko, gdy wytrącona z jej świec upadła i zgasła, padł na kolana - w ropuchy, węże i glizdy - cóż miał zrobić? wokół nie było nic innego, choć serce podchodziło w gardło, innej drogi już nie było - ramię wystrzeliło za nią, usiłując odnaleźć jej dłoń. Ścisnął ją mocno, nie zamierzając polegać na jej sile, a na własnej - i pociągnął w górę - dopiero odnalazłszy stabilne oparcie nogami wysunął i drugą, chcąc pomóc jej powstać. W zapadlisku ludzi było więcej, kątem oka spostrzegł ojca. Spojrzał na niego tylko na moment, nim obrócił się do niego tyłem i bez namysłu wypchnął Marię w przód. - Do przodu, szybko - zarządził nad jej uchem, stanął za nią, złożone na jej łopatkach dłonie nie pozostawiły jej manewru - zdecydowanym pchnięciem chciał pozbawić ją wyboru. Nawet nie próbuj oglądać się za tą wiedźmą, ona już nie żyje. Razem z Marią - idąc za nią - zamierzał przecisnąć się - przepchnąć, jeśli trzeba - obok innych par na przód pochodu, dalej od wyrwy w ziemi. Czymkolwiek była, skądkolwiek pochodziła, bezpiecznie było dalej od niej. Nagle biel zbladła, otoczył ich mamiące oczy ciemności. Coraz więcej krzyków. I śmierć. Śmierć dźwięczała, była namacalna, dyszała nad ramieniem.
Zacisnął dłoń na dłoni Marii, trzymając ją mocno, żeby jej nie zgubić, wyminął ją, żeby przejść przodem i utorować jej drogę na przód pochodu - oboje byli drobni. W bok wyrzucił łokieć, chcąc potraktować nim niezdecydowanych napotkanych mężczyzn, nie kobiety. Musieli uciekać od zapadliska.
1. Wyciągam Marysię - ?
2. Przepychamy się do przodu (czy brak savoir vivru daje bonus?)
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27, 1
'k100' : 27, 1
Jego wtrącenie zatrzymało mimowolnie jej słowa - odrobinę zaskoczyło, ale chyba nie całkowicie. Mówiła prawdę, ale jednocześnie swoim własnym zwyczajem testowała jego reakcję - a tych, była ciekawa. Jej wargi pozostały chwilę rozchylony, kiedy mierzyła go ciemnym spojrzeniem. - Ah tak, synów. - wypadło cicho z jej warg, które na krótką chwilę (całkowicie nieodpowiednio do sytuacji) ułożyły się w urokliwy uśmiech. - Już rozmawiamy o liczbie mnogiej? - puściła w rozbawieniu między nich. Choć zadowolenie oplotło się wokół niej mocniej. Skrzyżowała z nim onyksowe spojrzenie od kilku dni niezmiennie spełniona, ukontentowana. Chyba po prostu szczęśliwa, bo jeśli stan w którym była nie znaczył się właśnie tym, to nie znała odpowiedzi na to, jak winien wyglądać. Nachyliła się trochę bliżej męża. - Co z córkami? - zapytała więc, powstrzymując drgający kącik warg.
Pojawiające się jednostki i rozpoczynający pochód zmusiły jej do przybrania powagi znaczącej wydarzenie, choć dziś trudno było poddać jej się całkowicie, kiedy zadowolenie pozostawało obok. Uprzejme spojrzenie i równie uprzejme gesty. Wszystko przebiegało w odpowiednim tonie - dokładnie tak jak powinno. Do chwili, kiedy ciszy nocy nie przecięły krzyki i stado wlatujących w nich nietoperzy. Nagłe przysunięcie zwróciło jej wzrok na męża, dłoń zacisnęła mocniej kaptur, a ręka odsunęła świecie. Ale żadne z działań nie uchroniło jej przed wlatującym pod kaptur nietoperzem. - Ughm. - odgłos krótkiego obrzydzenia i niezadowolenia wymknął się z jej warg. Mimowolnie drgnęła krzywiąc się, pojawiający się na ręce - która puściła materiał kaptura, pozwalając by ten zsunął się z jej głowy raz z kolejnymi ruchami plączącego się we włosach zwierzęcia - uścisk sprawił że zaniechała zaplanowanej czynności, krzyżując tęczówki z Manannanem. - Nie zje mnie raczej. - próbowała zażartować w odpowiedzi na jego uspokajające słowo, choć jej głos trącił niezrozumiałym niepokojem. Serce obiło się mocniej. Nietoperze używały echolokacji, powinien być w stanie ją po prostu ominąć. Czemu tego nie zrobił? Skrzywiła się, kiedy pociągnął za włosy, porzucając pierwszą myśl, my samej się tym zająć dostrzegając gest męża. Gest, który nie doszedł do skutku, bo nagle wszystko zniknęło.
Światło które rozlało się wokół oślepiło ją brutalnie i nagle. Mimowolnie przymknęła powieki, czując zawrót i ból głowy, który zachwiał nią, oczy zaszły łzami, pierś zafalowała w łapanym oddechu. Serce mimowolnie obiło się w trwodze, ale to Manannan zwrócił jej uwagę, wypowiadając pytanie. Spróbowała rozejrzeć się w mroku, ale ciemność nie pokazywała zbyt wiele. Wróciła tęczówkami na znajomą twarz. - Jest za cicho. - odpowiedziała mu, bo cisza zdawała się nienaturalna i sądziła, że właśnie do tego się odnosi. Sama nie przerwała jej głośniejszym tonem, a jedynie szeptem. Dziwna wręcz, przynosząca niepokój. Po policzku pomknęły łzy wyciśnięte przez oślepiające światło. Wypowiadane pytania i nieskończone żądanie ją zaskoczyły - do kogo się zwracał? Nie wiedziała, ale nie zapytała. Nie zapytała też po co, kiedy kazał jej się cofnąć całkowicie ufając jego instynktowi i poddając się padającemu poleceniu, próbując zgarnąć Imogen jeśli była obok. Dopiero teraz orientując się, że nadal trzyma zgaszoną świecę, wypuściła ją. Uniosła rękę żeby wyplątać, albo wyrwać nieruszającego się nietoperza z upięcia, wcześniej wyciągając kilka spinek, rozpuszczając włosy. Jego ciało schowała, do torebki skrytej pod opończą. Wyciągnęła rękę w stronę szwagierki. - Imogen, bądź blisko. - powiedziała w kierunku szwagierki, wyciągając do niej lewą rękę, nią chcąc ją przesunąć za swoje plecy, sama zamierzając pozostać za mężem. Reszta jej nie obchodziła. Vivianne była z Tristanem - nic jej nie będzie. Będąc blisko siebie, dawała im - a najmocniej jemu - zadbanie o bezpieczeństwo całej trójki. - Imogen! - upomniała ją, ponaglająco i karcąco jednocześnie. Sophos był mężczyzną, musiał poradzić sobie sam. Przed Manannanem stanęło najtrudniejsze zadanie. Czy i jak mogła mu pomóc? Przy trzęsącej się ziemi, krzykach wokół które mimowolnie wdzierały się w jej umysł i ciało., które zdawały się dochodzić do niej z opóźnieniem nim zrozumiała, że bała się. Bała się, ale nawet nie tego wszystkiego co działo się wokół. Nie przez to, że nie rozumiała. Bała się tego, że mogła to wszystko stracić. Choć nie umiała jednoznacznie i całkowicie jeszcze określić czym to było. Po raz pierwszy w życiu naprawdę nie chciała. Uniosła rękę ocierając pozostałości łez wyciśniętych przez oślepiające światło. Wciągnęła powietrze w drżącą pierś. Przymknęła na chwilę oczy. Jej magia była kapryśna, zwłaszcza w chwilach kiedy strach owijał się wokół serca a to ściskało się nieprzyjemnie. Chwaliła się, że pokonała smoka - owszem, jej zaklęcie wtedy uratowało sytuację, ale ile zajęło jej, zanim je rzuciła? Nie była wojowniczką, nie miała umiejętności, ale czy była w stanie być pomocą? Mówiła że tak. Otworzyła tęczówki, zaciskając mocno wargi, wyciągając różdżkę z kieszeni wszytej w spódnicę. W niewielkiej torebce miała dwa eliksiry - nosiła je w innym celu, na razie nie było potrzeby by po nie sięgać, ale ciemność, można było przechytrzyć. - Fera ecco. - wybrała, szepnęła cicho, choć nie miękko czując gulę w gardle ale podtrzymywaną od dołu, niemal nonszalancko różdżkę skierowała nie na siebie a na swojego męża w myśli mając koty. Wiedziała, że widzą o wiele lepiej w ciemności niż ludzie. Widząc otoczenie, może mniej mogło okazać się niespodziewane. Może łatwiej odnajdzie drogę, między... właśnie, czym?
Oby.
| 1. wyciągam nietoperza z włosów i chowam na pamiątkę (chyba na to nie rzucam) 2. rzucam zaklęcie na Manannana (staram się)
Pojawiające się jednostki i rozpoczynający pochód zmusiły jej do przybrania powagi znaczącej wydarzenie, choć dziś trudno było poddać jej się całkowicie, kiedy zadowolenie pozostawało obok. Uprzejme spojrzenie i równie uprzejme gesty. Wszystko przebiegało w odpowiednim tonie - dokładnie tak jak powinno. Do chwili, kiedy ciszy nocy nie przecięły krzyki i stado wlatujących w nich nietoperzy. Nagłe przysunięcie zwróciło jej wzrok na męża, dłoń zacisnęła mocniej kaptur, a ręka odsunęła świecie. Ale żadne z działań nie uchroniło jej przed wlatującym pod kaptur nietoperzem. - Ughm. - odgłos krótkiego obrzydzenia i niezadowolenia wymknął się z jej warg. Mimowolnie drgnęła krzywiąc się, pojawiający się na ręce - która puściła materiał kaptura, pozwalając by ten zsunął się z jej głowy raz z kolejnymi ruchami plączącego się we włosach zwierzęcia - uścisk sprawił że zaniechała zaplanowanej czynności, krzyżując tęczówki z Manannanem. - Nie zje mnie raczej. - próbowała zażartować w odpowiedzi na jego uspokajające słowo, choć jej głos trącił niezrozumiałym niepokojem. Serce obiło się mocniej. Nietoperze używały echolokacji, powinien być w stanie ją po prostu ominąć. Czemu tego nie zrobił? Skrzywiła się, kiedy pociągnął za włosy, porzucając pierwszą myśl, my samej się tym zająć dostrzegając gest męża. Gest, który nie doszedł do skutku, bo nagle wszystko zniknęło.
Światło które rozlało się wokół oślepiło ją brutalnie i nagle. Mimowolnie przymknęła powieki, czując zawrót i ból głowy, który zachwiał nią, oczy zaszły łzami, pierś zafalowała w łapanym oddechu. Serce mimowolnie obiło się w trwodze, ale to Manannan zwrócił jej uwagę, wypowiadając pytanie. Spróbowała rozejrzeć się w mroku, ale ciemność nie pokazywała zbyt wiele. Wróciła tęczówkami na znajomą twarz. - Jest za cicho. - odpowiedziała mu, bo cisza zdawała się nienaturalna i sądziła, że właśnie do tego się odnosi. Sama nie przerwała jej głośniejszym tonem, a jedynie szeptem. Dziwna wręcz, przynosząca niepokój. Po policzku pomknęły łzy wyciśnięte przez oślepiające światło. Wypowiadane pytania i nieskończone żądanie ją zaskoczyły - do kogo się zwracał? Nie wiedziała, ale nie zapytała. Nie zapytała też po co, kiedy kazał jej się cofnąć całkowicie ufając jego instynktowi i poddając się padającemu poleceniu, próbując zgarnąć Imogen jeśli była obok. Dopiero teraz orientując się, że nadal trzyma zgaszoną świecę, wypuściła ją. Uniosła rękę żeby wyplątać, albo wyrwać nieruszającego się nietoperza z upięcia, wcześniej wyciągając kilka spinek, rozpuszczając włosy. Jego ciało schowała, do torebki skrytej pod opończą. Wyciągnęła rękę w stronę szwagierki. - Imogen, bądź blisko. - powiedziała w kierunku szwagierki, wyciągając do niej lewą rękę, nią chcąc ją przesunąć za swoje plecy, sama zamierzając pozostać za mężem. Reszta jej nie obchodziła. Vivianne była z Tristanem - nic jej nie będzie. Będąc blisko siebie, dawała im - a najmocniej jemu - zadbanie o bezpieczeństwo całej trójki. - Imogen! - upomniała ją, ponaglająco i karcąco jednocześnie. Sophos był mężczyzną, musiał poradzić sobie sam. Przed Manannanem stanęło najtrudniejsze zadanie. Czy i jak mogła mu pomóc? Przy trzęsącej się ziemi, krzykach wokół które mimowolnie wdzierały się w jej umysł i ciało., które zdawały się dochodzić do niej z opóźnieniem nim zrozumiała, że bała się. Bała się, ale nawet nie tego wszystkiego co działo się wokół. Nie przez to, że nie rozumiała. Bała się tego, że mogła to wszystko stracić. Choć nie umiała jednoznacznie i całkowicie jeszcze określić czym to było. Po raz pierwszy w życiu naprawdę nie chciała. Uniosła rękę ocierając pozostałości łez wyciśniętych przez oślepiające światło. Wciągnęła powietrze w drżącą pierś. Przymknęła na chwilę oczy. Jej magia była kapryśna, zwłaszcza w chwilach kiedy strach owijał się wokół serca a to ściskało się nieprzyjemnie. Chwaliła się, że pokonała smoka - owszem, jej zaklęcie wtedy uratowało sytuację, ale ile zajęło jej, zanim je rzuciła? Nie była wojowniczką, nie miała umiejętności, ale czy była w stanie być pomocą? Mówiła że tak. Otworzyła tęczówki, zaciskając mocno wargi, wyciągając różdżkę z kieszeni wszytej w spódnicę. W niewielkiej torebce miała dwa eliksiry - nosiła je w innym celu, na razie nie było potrzeby by po nie sięgać, ale ciemność, można było przechytrzyć. - Fera ecco. - wybrała, szepnęła cicho, choć nie miękko czując gulę w gardle ale podtrzymywaną od dołu, niemal nonszalancko różdżkę skierowała nie na siebie a na swojego męża w myśli mając koty. Wiedziała, że widzą o wiele lepiej w ciemności niż ludzie. Widząc otoczenie, może mniej mogło okazać się niespodziewane. Może łatwiej odnajdzie drogę, między... właśnie, czym?
Oby.
| 1. wyciągam nietoperza z włosów i chowam na pamiątkę (chyba na to nie rzucam) 2. rzucam zaklęcie na Manannana (staram się)
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Rozkaz Tristana przyjęła krótkim, stanowczym skinięciem głowy, musieli porozmawiać we własnym gronie, bez przypadkowych świadków i zbyt podejrzliwych spojrzeń. Jeszcze trwał rozejm, jego ostatnie godziny poświęcali pamięci zmarłych, pożegnaniu bohaterów i bliskich, mieli więc, jako Śmierciożercy, do odegrania inne role. Mniej krwawe i mniej wymagające, łatwo było przybrać na twarzy maskę zadumy, zwłaszcza w tak poruszających okolicznościach. Orszak znikał pod gałęziami drzew, wchodząc głębiej w półmrok, mgła rozwiewała się wokół stóp niczym gęsta woda, a Deirdre kroczyła przezeń śmiało, ale powoli, dostosowując tempo do swej towarzyszki.
- To godne pochwały intencje. Cieszy mnie, że najmłodsze pokolenie tak poważnie podchodzi do oddania szacunku ofiarom i bohaterom, lecz w lady przypadku nie powinno mnie to dziwić - odparła spokojnie na słowa Vivienne, były gładkie i propagandowo idealne, tylko tego spodziewała się po najmłodszej Róży. Nie kontynuowała rozmowy na siłę, żałobny pochód sprzyjał milczeniu, inaczej zachowałaby się wobec Rosierówny na salonach, mogąc poświęcić jej więcej uwagi. Teraz skupiała się na drodze przed sobą: coraz bardziej zaintrygowana tym, co zaczęło się wokół nich dziać. Wystarczyło kilka chwil, by spokojna, senna atmosfera zmieniła się w zalążek chaosu. Świst i trzepot skrzydeł, krzyki kobiet, narastające szepty, przeradzające się w paniczne piski. Deirdre zauważała to wszystko, mocniej obejmując dłońmi świecę: ta dawała na tyle dobre światło, by dobrze widziała mroczny krajobraz wokół siebie. Cienie spadających na ziemię nietoperzy, a także...plagę robactwa, rozpościerającą się pod stopami tłumu. Coś pełzało po jej bucie, sunęło po łydce, muskało wrażliwą skórę tuż pod kolanem - nie przeraziło ją to, choć budziło skojarzenia znacznie obrzydliwsze, męskich dłoni, sunących mnie delikatnie po jej ciele. Z dwojga złego wolała nawet najbardziej makabrycznego krocionoga. Puściła świecę i wolną dłonią trzepnęła w materiał sukni, dodatkowym tupnięciem nogi chcąc strącić owady, wspinające się po udzie, nie poświęcała jednak temu łaskoczącemu doświadczeniu większej uwagi. Robactwo nie wydawało się jadowite, w innym wypadku stojący tuż za nimi Rosier zareagowałby gwałtowniej.
- To tylko owady, nie zrobią ci krzywdy - powiedziała stanowczo i uspokajająco do Vivienne, unosząc świecę tak, by ta oświetlała mocniej szlachciankę, odganiając blaskiem owady od jej twarzy. Mericourt skupiała się jednak raczej na obserwacji, chcąc wyłuskać jak najwięcej cennych szczegółów. Odrzuciła z włosów muślinową chustę i jej koniec założyła mocno pod materiał sukni, potrzebowała pełnego zasięgu wzroku, ale nie chciała, by powiewająca za nią tkanina o cokolwiek zaczepiła. - To nie plaga wywołana zwykłą czarną magią, prawda? - zwróciła się cicho w stronę Tristana, nie obsiadały ich szarańcze przywołane Locuste, robactwo nie wypełzało z ust i uszu, ale to Rosier znał się najlepiej na magicznych stworzeniach. Otwierała usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale w tej samej sekundzie otaczająca ich ciemność została zniszczona.
Oślepiający, nagły blask rozjaśnił las, wydobywając z drżących drzew nienaturalnie krótkie cienie, lecz nie to było najgorsze - razem z nienaturalnym, donośnym trzaskiem ziemi, zdającej się pękać pod ich stopami, nadszedł ból, równie niespodziewany co rozbłysk światła. Deirdre zgięła się w pół, ciągle ściskając w dłoniach świecę, płomień chybotał się nerwowo, ale nie zwracała na to uwagi, zaciskając powieki. Czuła na sobie ciężar, coś wgniatało ją w trzęsący się grunt, nie mogła zaczerpnąć powietrza, wilgoć spływała z kącików zaciśniętych powiek; na ułamki sekund znów stała się bezbronna, przygnieciona obcym ciałem, zastygła w bólu, lecz gdy w końcu udało się jej zaczerpnąć powietrza, wszystko zniknęło. A po miejscu, w którym wibrowała pustka i lęk, zaczęły rozprzestrzeniać się płomienie. Ogrzewające ją od środka, pulsujące przyjemnym ciepłem, pożerające to, co dotąd ją ograniczało. Wyprostowała się szybko i przetarła twarz wierzchem dłoni, spojrzeniem od razu odnajdując Tristana.
- Co to było? Też to czułeś? - wychrypiała, odruchowo sięgając po różdżkę, wiedział, że nie mówiła o rozpadającej się ziemi, a o tym, co ich dotknęło. Pozostawiając po sobie krwawe ślady, dostrzegła je na męskiej twarzy, czerwień spływającą z oczu, uszu, z warg, barwiącą zęby. Tęskniła za tym widokiem, poczuła żar rozlewający się w dole brzucha, silniejszy nawet od wewnętrznej pożogi, Rosier musiał zauważyć blask w jej oczach, nieodpowiedni, niemoralny, nie na miejscu - uśmiechnęła się do niego, pozwalając sobie na ten krótki moment przeszłości, posmakowania słodyczy tęsknego pragnienia. To tak to wszystko się zaczęło, we krwi i mroku, pamiętała rozwleczone po podłodze zwłoki Isolde i jej krew zdobiącą twarz arystokraty. Nie mogła jednak poddać się temu złudzeniu, powstrzymała je, spoważniała, odwracając się ku epicentrum chaosu. Nie mogła się tak dekoncentrować, wokół - dosłownie - rozpadał się świat. Nie przerażało jej to jednak, czuła się silniejsza, spokojniejsza, pewna. - Lumos maxima - uniosła różdżkę, chcąc posłać jasną kulę w najciemniejszy i najbliższy rejon, by oświetlić drogę uciekającym ludziom, wpadającym pomiędzy drzewa i tym, próbującym wydostać się z rozpadliny. - Nie uciekaj - poleciła krótko Vivienne, panika mogła okazać się najgorszym doradcą, szlachcianka mogła zostać stratowana lub popchnięta w powiększającą się przepaść; tu, blisko dwojga Śmierciożerców, wydawała się bezpieczniejsza. Mericourt rozejrzała się dookoła, chcąc zorientować się w sytuacji. Kogo była w stanie dojrzeć? W którą stronę rozprzestrzenia się wyrwa - i gdzie zmierzała większość pełzającego po rozpadającej się ziemi robactwa. Uciekały przed czymś czy mknęły ku czemuś, co kryło się w otaczającym ich lesie? Przesunęła świecę w bok, w stronę Vivienne, tak, by i dziewczyna znalazła się w zasięgu jego blasku.
1. lumos maxima
2. próbuję rozeznać się w sytuacji (spostrzegawczość)
- To godne pochwały intencje. Cieszy mnie, że najmłodsze pokolenie tak poważnie podchodzi do oddania szacunku ofiarom i bohaterom, lecz w lady przypadku nie powinno mnie to dziwić - odparła spokojnie na słowa Vivienne, były gładkie i propagandowo idealne, tylko tego spodziewała się po najmłodszej Róży. Nie kontynuowała rozmowy na siłę, żałobny pochód sprzyjał milczeniu, inaczej zachowałaby się wobec Rosierówny na salonach, mogąc poświęcić jej więcej uwagi. Teraz skupiała się na drodze przed sobą: coraz bardziej zaintrygowana tym, co zaczęło się wokół nich dziać. Wystarczyło kilka chwil, by spokojna, senna atmosfera zmieniła się w zalążek chaosu. Świst i trzepot skrzydeł, krzyki kobiet, narastające szepty, przeradzające się w paniczne piski. Deirdre zauważała to wszystko, mocniej obejmując dłońmi świecę: ta dawała na tyle dobre światło, by dobrze widziała mroczny krajobraz wokół siebie. Cienie spadających na ziemię nietoperzy, a także...plagę robactwa, rozpościerającą się pod stopami tłumu. Coś pełzało po jej bucie, sunęło po łydce, muskało wrażliwą skórę tuż pod kolanem - nie przeraziło ją to, choć budziło skojarzenia znacznie obrzydliwsze, męskich dłoni, sunących mnie delikatnie po jej ciele. Z dwojga złego wolała nawet najbardziej makabrycznego krocionoga. Puściła świecę i wolną dłonią trzepnęła w materiał sukni, dodatkowym tupnięciem nogi chcąc strącić owady, wspinające się po udzie, nie poświęcała jednak temu łaskoczącemu doświadczeniu większej uwagi. Robactwo nie wydawało się jadowite, w innym wypadku stojący tuż za nimi Rosier zareagowałby gwałtowniej.
- To tylko owady, nie zrobią ci krzywdy - powiedziała stanowczo i uspokajająco do Vivienne, unosząc świecę tak, by ta oświetlała mocniej szlachciankę, odganiając blaskiem owady od jej twarzy. Mericourt skupiała się jednak raczej na obserwacji, chcąc wyłuskać jak najwięcej cennych szczegółów. Odrzuciła z włosów muślinową chustę i jej koniec założyła mocno pod materiał sukni, potrzebowała pełnego zasięgu wzroku, ale nie chciała, by powiewająca za nią tkanina o cokolwiek zaczepiła. - To nie plaga wywołana zwykłą czarną magią, prawda? - zwróciła się cicho w stronę Tristana, nie obsiadały ich szarańcze przywołane Locuste, robactwo nie wypełzało z ust i uszu, ale to Rosier znał się najlepiej na magicznych stworzeniach. Otwierała usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale w tej samej sekundzie otaczająca ich ciemność została zniszczona.
Oślepiający, nagły blask rozjaśnił las, wydobywając z drżących drzew nienaturalnie krótkie cienie, lecz nie to było najgorsze - razem z nienaturalnym, donośnym trzaskiem ziemi, zdającej się pękać pod ich stopami, nadszedł ból, równie niespodziewany co rozbłysk światła. Deirdre zgięła się w pół, ciągle ściskając w dłoniach świecę, płomień chybotał się nerwowo, ale nie zwracała na to uwagi, zaciskając powieki. Czuła na sobie ciężar, coś wgniatało ją w trzęsący się grunt, nie mogła zaczerpnąć powietrza, wilgoć spływała z kącików zaciśniętych powiek; na ułamki sekund znów stała się bezbronna, przygnieciona obcym ciałem, zastygła w bólu, lecz gdy w końcu udało się jej zaczerpnąć powietrza, wszystko zniknęło. A po miejscu, w którym wibrowała pustka i lęk, zaczęły rozprzestrzeniać się płomienie. Ogrzewające ją od środka, pulsujące przyjemnym ciepłem, pożerające to, co dotąd ją ograniczało. Wyprostowała się szybko i przetarła twarz wierzchem dłoni, spojrzeniem od razu odnajdując Tristana.
- Co to było? Też to czułeś? - wychrypiała, odruchowo sięgając po różdżkę, wiedział, że nie mówiła o rozpadającej się ziemi, a o tym, co ich dotknęło. Pozostawiając po sobie krwawe ślady, dostrzegła je na męskiej twarzy, czerwień spływającą z oczu, uszu, z warg, barwiącą zęby. Tęskniła za tym widokiem, poczuła żar rozlewający się w dole brzucha, silniejszy nawet od wewnętrznej pożogi, Rosier musiał zauważyć blask w jej oczach, nieodpowiedni, niemoralny, nie na miejscu - uśmiechnęła się do niego, pozwalając sobie na ten krótki moment przeszłości, posmakowania słodyczy tęsknego pragnienia. To tak to wszystko się zaczęło, we krwi i mroku, pamiętała rozwleczone po podłodze zwłoki Isolde i jej krew zdobiącą twarz arystokraty. Nie mogła jednak poddać się temu złudzeniu, powstrzymała je, spoważniała, odwracając się ku epicentrum chaosu. Nie mogła się tak dekoncentrować, wokół - dosłownie - rozpadał się świat. Nie przerażało jej to jednak, czuła się silniejsza, spokojniejsza, pewna. - Lumos maxima - uniosła różdżkę, chcąc posłać jasną kulę w najciemniejszy i najbliższy rejon, by oświetlić drogę uciekającym ludziom, wpadającym pomiędzy drzewa i tym, próbującym wydostać się z rozpadliny. - Nie uciekaj - poleciła krótko Vivienne, panika mogła okazać się najgorszym doradcą, szlachcianka mogła zostać stratowana lub popchnięta w powiększającą się przepaść; tu, blisko dwojga Śmierciożerców, wydawała się bezpieczniejsza. Mericourt rozejrzała się dookoła, chcąc zorientować się w sytuacji. Kogo była w stanie dojrzeć? W którą stronę rozprzestrzenia się wyrwa - i gdzie zmierzała większość pełzającego po rozpadającej się ziemi robactwa. Uciekały przed czymś czy mknęły ku czemuś, co kryło się w otaczającym ich lesie? Przesunęła świecę w bok, w stronę Vivienne, tak, by i dziewczyna znalazła się w zasięgu jego blasku.
1. lumos maxima
2. próbuję rozeznać się w sytuacji (spostrzegawczość)
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 41
--------------------------------
#2 'k100' : 22
#1 'k100' : 41
--------------------------------
#2 'k100' : 22
Sunęli przez las, pochód cichy, żałobny pełen zadumy. Słyszała szepty ludzi tuż przed sobą, będąc sama ze swoimi myślami nie panowała nad nimi do końca. Krążyły wokół bieżących spraw, sięgały ku mrocznym zakamarkom umysłu gdzie kłębiły się te najbardziej bolesne, karmione lękami i żalem. Ten ostatni starała się tłumić w sobie, nie dopuszczać do głosu. Jednak dziś, nie potrafiła nie ulec im. Unosząca się w powietrzu pieśń też niczego nie ułatwiała. Słowa wdzierały się pod powłokę umysłu, osadzały w zakamarkach myśli i wspomnień.
Las był cichy. Zamarł w przedziwnym milczeniu.
Kobiecy krzyk przedarł się przez ciszę, a zaraz po nim tłum się poruszył. Nie widziała wiele, świece osób przed nią nie dawały wiele światła. Nie mogła wiedzieć co się dzieje więc zaalarmowana przystanęła.
Ziemia pod jej nogami zadrżała niebezpiecznie, a potem paniczny wrzask wydarty z wielu gardeł przeciął ciemność. Tłum zafalował, trzask pękającej ziemi dołączył do okrzyków, w których słyszała nawołujących się ludzi.
Zdana na siebie nie mogła wpaść w panikę, ale wtedy poczuła jak coś pełznie po jej nodze, jak wspina się po skórze, zadrżała i odskoczyła przerażona i zaskoczona niechcianym uczuciem. Obrzydzenie i strach sprawiły, że zadziałała instynktownie. W panice zaczęła otrzepywać ubranie oraz nogi, a gdy poczuła, że coś wpełzło do bucika, aż nieprzyjemne dreszcze przebiegły po plecach. Zamiast jednak zdejmować but uznała, że lepiej jest tupnąć mocno nogą, rozgnieść robactwo. Później się umyje, ciepła woda i olejki spłuczą z niej brud. Nie mogła teraz się tym zajmować.
Spokój. Zachowaj spokój. - Powtarzała w myślach sięgając po różdżkę skrytą za paskiem sukni. Ścisnęła mocniej drewno w dłoni, zaciskała palce wiedząc, że to jest narzędzie, które może jej pomóc. Musiała zobaczyć co się dzieje. Bieganie na oślep mogło tylko jej zaszkodzić. Potknięcie się, wpadnięcie w rozpadlinę. Czuła jak serce szybko bije, jak uderza w ściany żeber, jak przyspiesza oddech. Rozsądek mieszał się ze strachem. Z jednej strony chciała uciec, biec przed siebie - krzyczeć ile sił w płucach, ale z drugiej najlepiej jakby kogoś znalazła z kim mogła oddalić się w bezpieczne miejsce.
-Lumos! - Wypowiedziała zaklęcie licząc, że dzięki temu zobaczy co się dzieje wokół niej. Dostrzeże szansę ucieczki, albo kogoś z kim czułaby się bezpieczniej. Nie miała natury wojownika, nigdy nie aspirowała do bycia tą, która rzuca bezbłędnie zaklęciami. Należała do tych, którzy zadawali pytania, szukali rozwiązań, ale nie stawali na przodzie frontu.
1.Staram się pozbyć robactwa zrzucając je z siebie 2.Rozdeptuję robaka w bucie 3.Rzucam lumos, aby zobaczyć co się dzieje wokół mnie, być może dojrzeć kogoś znajomego
Las był cichy. Zamarł w przedziwnym milczeniu.
Kobiecy krzyk przedarł się przez ciszę, a zaraz po nim tłum się poruszył. Nie widziała wiele, świece osób przed nią nie dawały wiele światła. Nie mogła wiedzieć co się dzieje więc zaalarmowana przystanęła.
Ziemia pod jej nogami zadrżała niebezpiecznie, a potem paniczny wrzask wydarty z wielu gardeł przeciął ciemność. Tłum zafalował, trzask pękającej ziemi dołączył do okrzyków, w których słyszała nawołujących się ludzi.
Zdana na siebie nie mogła wpaść w panikę, ale wtedy poczuła jak coś pełznie po jej nodze, jak wspina się po skórze, zadrżała i odskoczyła przerażona i zaskoczona niechcianym uczuciem. Obrzydzenie i strach sprawiły, że zadziałała instynktownie. W panice zaczęła otrzepywać ubranie oraz nogi, a gdy poczuła, że coś wpełzło do bucika, aż nieprzyjemne dreszcze przebiegły po plecach. Zamiast jednak zdejmować but uznała, że lepiej jest tupnąć mocno nogą, rozgnieść robactwo. Później się umyje, ciepła woda i olejki spłuczą z niej brud. Nie mogła teraz się tym zajmować.
Spokój. Zachowaj spokój. - Powtarzała w myślach sięgając po różdżkę skrytą za paskiem sukni. Ścisnęła mocniej drewno w dłoni, zaciskała palce wiedząc, że to jest narzędzie, które może jej pomóc. Musiała zobaczyć co się dzieje. Bieganie na oślep mogło tylko jej zaszkodzić. Potknięcie się, wpadnięcie w rozpadlinę. Czuła jak serce szybko bije, jak uderza w ściany żeber, jak przyspiesza oddech. Rozsądek mieszał się ze strachem. Z jednej strony chciała uciec, biec przed siebie - krzyczeć ile sił w płucach, ale z drugiej najlepiej jakby kogoś znalazła z kim mogła oddalić się w bezpieczne miejsce.
-Lumos! - Wypowiedziała zaklęcie licząc, że dzięki temu zobaczy co się dzieje wokół niej. Dostrzeże szansę ucieczki, albo kogoś z kim czułaby się bezpieczniej. Nie miała natury wojownika, nigdy nie aspirowała do bycia tą, która rzuca bezbłędnie zaklęciami. Należała do tych, którzy zadawali pytania, szukali rozwiązań, ale nie stawali na przodzie frontu.
1.Staram się pozbyć robactwa zrzucając je z siebie 2.Rozdeptuję robaka w bucie 3.Rzucam lumos, aby zobaczyć co się dzieje wokół mnie, być może dojrzeć kogoś znajomego
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź