Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Nadmorski szlak
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Nadmorski szlak
Jedna z popularniejszych widokowych ścieżek ciągnie się od centrum miasta, przez jego portowe wybrzeże, odchodząc na bardziej dziewicze tereny wzdłuż białych klifów, z których widok tak na skały, jak morską toń, zapiera dech, następnie ciągnąc się w dół, na łąkę stykającą się z poziomem morza. Ścieżka jest długa, ale urokliwa. Im dalej od miasta, tym gęściej porośnięta jest polnymi kwiatami - to idealne miejsce na długie i spokojne spacery na łonie przyrody. Nad brzegiem zaskakująco często można zaobserwować dzikie rybołowy, a ze szlaku korzystają zarówno miłośnicy ptaków, jak i gwiazd: widok na niebo jest stąd doskonały.
- Ooopaaahahaha...! - zawołałem łobuzersko, wesoło. Zrobiłem piruet na pięcie słysząc jej cieniutki, piskliwy głosik. Chytry, zadowolony z siebie uśmiech wypełzł mi na usta. Niech oplata mnie mocniej ramionami i nogami w panice, niech przyciska się do mych pleców. Gratulowałem sobie w myślach tego, jak podświadomie pięknie to rozegrałem. W końcu nie od razu oboje musieliśmy wiedzieć, że w sumie i dwie takie gąski dźwignąłbym ku górze.
- Już jesteśmy na szczycie, możesz już otworzyć swoje ślepka - ćwierkałem wesoło będąc dumnym z siebie. Niechętnie pozwoliłem stanąć jej na własne nogi. Skoro już to jednak zrobiła to chciałem by zobaczyła, że zadyszka mi raczej nie groziła. Oparłem rękę na biodrze, niby od niechcenia i spiąłem nieco reprezentatywnie mięśnie by zobaczyła, jak rękawy pęcznieją od rozpychających ich bicepsów. Rozpięty płaszcz odsłaniał zaś koszulę, która momentalnie stała się jakaś taka bardziej dopasowana.
- cóż.... wierzę, że byś nie chciała - w końcu cała noc przed nami - puściłem ku niej filuterne oczko i z drapieżnym uśmiechem wziąłem ją pod ramię przyciągając do swojego boku. I tak zacząłem ją prowadzić ścieżką wśród dusznych owieczek. Moje jagniątko - Wiesz, Dory, że nie tak daleko stąd, jeżeli tylko będziemy podążali tą ścieżką, to zejdziemy z wzgórza i dojdziemy do morza...? - pytam, choć jest to tak właściwie propozycja, której nie chcę by mi odmówiła - Mogę ci mówić Dory, prawda? - tego też mi niech nie odmówi. Ja wiem, że co rusz zdrabniałem i spieszczałem jej imię, lecz nie mogłem nic na to poradzić. Żałowałem trochę, że nie niema lata poprzedzająca wybrzeże łąka idealnie pasowałaby pod nastrój, a tak musiałem trochę improwizować. Miałem jednak w głowie już ułożony plan na ten wieczór i każdy kolejny. Bajkowe wizje zniekształcone zostały przez lewitujące, fałszujące warzywo. Nim zrobiłem cokolwiek, Boyle wzięła sprawy w swoją różdżkę. Dynia eksplodowała. Odurzający zapach wina zaatakował mój nos przyprawiając mnie o zawrót głowy. W powietrzu, na mnie i na Dory znalazł się lepki, miękki dyniowy mus. Chciałem zetrzeć kciukiem z jej policzka opadłą grudkę, lecz zamiast się jej pozbyć to roztarłem
- Oj... - parsknąłem z rozbawieniem i lekkim zakłopotaniem po tym, jak zrobiłem tylko większy bałagan - Nie ruszaj się... - poprosiłem, podpierając niewieści podbródek na palcu wskazującym. Krytycznym spojrzeniem, uwagą zlustrowałem dyniową ciapkę ku której się pochyliłem. Trochę mokry całus wystarczył by zaprowadzić porządek - Słodkie - oznajmiłem triumfalnie nie potrafiąc jednoznacznie ocenić czym ta słodycz była. Nigdy nie jadłem daktyli - Spróbuj - zachęcam, choć to nie tak, że nie jestem w tej propozycji podstępny - rozciągnąłem nadmiar dyniowego musu z kciuka na swoim poliku. Byłem z siebie zadowolony. Znów. Pochyliłem się ku niej wyczekująco, lecz nie nalegająco. Czułem jej nieśmiałość, która jednak chciałem powoli przełamywać. Drobnymi kroczkami. Jeżeli było to za wiele to byłem gotowy obrócić to w żart, farsę. Uśmiechałem się zresztą ciągle miękko, wesoło, zachłyśnięty - miłością i winem.
- Już jesteśmy na szczycie, możesz już otworzyć swoje ślepka - ćwierkałem wesoło będąc dumnym z siebie. Niechętnie pozwoliłem stanąć jej na własne nogi. Skoro już to jednak zrobiła to chciałem by zobaczyła, że zadyszka mi raczej nie groziła. Oparłem rękę na biodrze, niby od niechcenia i spiąłem nieco reprezentatywnie mięśnie by zobaczyła, jak rękawy pęcznieją od rozpychających ich bicepsów. Rozpięty płaszcz odsłaniał zaś koszulę, która momentalnie stała się jakaś taka bardziej dopasowana.
- cóż.... wierzę, że byś nie chciała - w końcu cała noc przed nami - puściłem ku niej filuterne oczko i z drapieżnym uśmiechem wziąłem ją pod ramię przyciągając do swojego boku. I tak zacząłem ją prowadzić ścieżką wśród dusznych owieczek. Moje jagniątko - Wiesz, Dory, że nie tak daleko stąd, jeżeli tylko będziemy podążali tą ścieżką, to zejdziemy z wzgórza i dojdziemy do morza...? - pytam, choć jest to tak właściwie propozycja, której nie chcę by mi odmówiła - Mogę ci mówić Dory, prawda? - tego też mi niech nie odmówi. Ja wiem, że co rusz zdrabniałem i spieszczałem jej imię, lecz nie mogłem nic na to poradzić. Żałowałem trochę, że nie niema lata poprzedzająca wybrzeże łąka idealnie pasowałaby pod nastrój, a tak musiałem trochę improwizować. Miałem jednak w głowie już ułożony plan na ten wieczór i każdy kolejny. Bajkowe wizje zniekształcone zostały przez lewitujące, fałszujące warzywo. Nim zrobiłem cokolwiek, Boyle wzięła sprawy w swoją różdżkę. Dynia eksplodowała. Odurzający zapach wina zaatakował mój nos przyprawiając mnie o zawrót głowy. W powietrzu, na mnie i na Dory znalazł się lepki, miękki dyniowy mus. Chciałem zetrzeć kciukiem z jej policzka opadłą grudkę, lecz zamiast się jej pozbyć to roztarłem
- Oj... - parsknąłem z rozbawieniem i lekkim zakłopotaniem po tym, jak zrobiłem tylko większy bałagan - Nie ruszaj się... - poprosiłem, podpierając niewieści podbródek na palcu wskazującym. Krytycznym spojrzeniem, uwagą zlustrowałem dyniową ciapkę ku której się pochyliłem. Trochę mokry całus wystarczył by zaprowadzić porządek - Słodkie - oznajmiłem triumfalnie nie potrafiąc jednoznacznie ocenić czym ta słodycz była. Nigdy nie jadłem daktyli - Spróbuj - zachęcam, choć to nie tak, że nie jestem w tej propozycji podstępny - rozciągnąłem nadmiar dyniowego musu z kciuka na swoim poliku. Byłem z siebie zadowolony. Znów. Pochyliłem się ku niej wyczekująco, lecz nie nalegająco. Czułem jej nieśmiałość, która jednak chciałem powoli przełamywać. Drobnymi kroczkami. Jeżeli było to za wiele to byłem gotowy obrócić to w żart, farsę. Uśmiechałem się zresztą ciągle miękko, wesoło, zachłyśnięty - miłością i winem.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Pisnęła i drugi raz, kiedy zrobił piruet na pięcie, choć po usłyszeniu jego wyjątkowo męskiego, choć młodego głosu wyraźnie ściszyła swój głos. Mocniej zacisnęła ręce wokół muskularnej sylwetki swojego wybawcy i z zaskoczeniem przyznała samej sobie, że nie chciałaby jej tak po prostu puścić. Gdyby tylko miała mniej lat! Gdyby tylko miała jakiekolwiek szanse! Ale czyż ich nie miała? Mówił do niej tak ładnie, że nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej chwilowe (a może i nagle odkryte w głębi siebie) uczucia zostały odwzajemnione?
Otworzyła oczy dopiero wtedy, kiedy Bott jej podpowiedział, że mogła to zrobić. Ufała mu bardziej niż komukolwiek na świecie, bardziej niż własnej rodzinie, choć nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Zamierzała uwierzyć we wszystko, co zamierzał powiedzieć. Kiedy zobaczyła na jego ciele idealnie dopasowaną i opiętą koszulę, nabrała powietrza, ledwie powstrzymując się przed westchnięciem. Gdyby tylko była młodsza i mogła bezkarnie wdychać! Jej mąż nie był tak przystojny… ale i nie był tak młody i pełny wigoru… na Merlina! Ile czasu zmarnowała u jego boku! Jej myśli błąkały, a ona żałowała, że nie zawiesiła swojego oka na Botcie wcześniej. Znacznie wcześniej…
Zaczerwieniła się, kiedy puścił jej oczko, a następnie przyciągnął do swojego boku. Serce zabiło mocniej. Miała wrażenie, że miało jej albo wyskoczyć z piersi albo podejść pod samo gardło. Biegała spojrzeniem po jego brązowych oczach.
– Do… morza? – Ponowiła po nim, nie będąc pewna tego czy myślał o tym samym, o czym pomyślała ona. Łudziła się, że może wyczytać to z jego oczu. Nie odpowiadała ani przecząco, a na jej twarzy pojawił się grymas, który sugerował, że była zainteresowana tym, co miał jej jeszcze do powiedzenia i pokazania. W szczególności tym, co miał jej do pokazania. Tym bardziej się zaczerwieniła, kiedy usłyszała, że chciał zmniejszyć dystans między nimi. Nikt nie mówił do niej „Dory”. Nigdy. Przenigdy. – Tak – odpowiedziała mu natychmiast i kiwnęła głową. Podobało jej się to jak do niej podchodził i to, że traktował ją na równi z sobą; że nie była dla niego starą babą i właścicielką Parszywego, panią Boyle, tylko „Dory”. Zuepłnie jak gdyby między nimi nie było żadnej różnicy. Na jej twarzy pojawił się kolejny dawno niewidziany szeroki uśmiech.
Tylko śpiewająca dynia psuła tę wyjątkowo romantyczną i zakazaną atmosferę. Przeklęte głupie stworzenio-warzywo! Po co w ogóle się tutaj pojawiło! Myślała, że była w stanie zapanować nad sytuacją, że jej zaklęcie miało załatwić chociaż część problemu… ale jej myśli ciągle odbiegały w stronę Botta. Bo jak nie miały, kiedy wciąż widziała jak jego koszula opinała się na jego ciele? Przy nim nie potrafiła się skupić i wykazać swoimi umiejętnościami. A lepiej nie wiedzieć, co krążyło w jej myślach. Nagłe skurczenie, a następnie eksplozja dyni sprawiło, że natychmiast się otrząsnęła. Chwilę późna była oblepiona aromatycznym deszczem, który jednocześnie wyjątkowo zaskakująco zmieniał atmosferę otoczenia na gęstszą i… dziwnie gorącą.
Spojrzała niepewnie w stronę swojej niespodziewanej randki. Czy był zły? Ku jej zaskoczeniu – nie. Odwróciła wzrok, kiedy starał się zetrzeć z jej policzka grudkę. Odważyła się na niego ponownie spojrzeć dopiero wtedy, kiedy parsknął. Całus, który pojawił się wkrótce, sprawił że nie potrafiła powstrzymać swoich duszonych w środku emocji. Coś w niej pękło. Zyskała odwagę i pozwoliła sobie na spróbowanie musu z jego polika, a za tym i na kilka dodatkowych pocałunków.
Karteczkę i ostrygi pod nogami zauważyła dopiero wtedy, kiedy po dłuższej chwili osunęła się na ledwie kilka centymetrów od swojego wybranka. Schyliła się po niego i po owoce morza.
Otworzyła oczy dopiero wtedy, kiedy Bott jej podpowiedział, że mogła to zrobić. Ufała mu bardziej niż komukolwiek na świecie, bardziej niż własnej rodzinie, choć nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Zamierzała uwierzyć we wszystko, co zamierzał powiedzieć. Kiedy zobaczyła na jego ciele idealnie dopasowaną i opiętą koszulę, nabrała powietrza, ledwie powstrzymując się przed westchnięciem. Gdyby tylko była młodsza i mogła bezkarnie wdychać! Jej mąż nie był tak przystojny… ale i nie był tak młody i pełny wigoru… na Merlina! Ile czasu zmarnowała u jego boku! Jej myśli błąkały, a ona żałowała, że nie zawiesiła swojego oka na Botcie wcześniej. Znacznie wcześniej…
Zaczerwieniła się, kiedy puścił jej oczko, a następnie przyciągnął do swojego boku. Serce zabiło mocniej. Miała wrażenie, że miało jej albo wyskoczyć z piersi albo podejść pod samo gardło. Biegała spojrzeniem po jego brązowych oczach.
– Do… morza? – Ponowiła po nim, nie będąc pewna tego czy myślał o tym samym, o czym pomyślała ona. Łudziła się, że może wyczytać to z jego oczu. Nie odpowiadała ani przecząco, a na jej twarzy pojawił się grymas, który sugerował, że była zainteresowana tym, co miał jej jeszcze do powiedzenia i pokazania. W szczególności tym, co miał jej do pokazania. Tym bardziej się zaczerwieniła, kiedy usłyszała, że chciał zmniejszyć dystans między nimi. Nikt nie mówił do niej „Dory”. Nigdy. Przenigdy. – Tak – odpowiedziała mu natychmiast i kiwnęła głową. Podobało jej się to jak do niej podchodził i to, że traktował ją na równi z sobą; że nie była dla niego starą babą i właścicielką Parszywego, panią Boyle, tylko „Dory”. Zuepłnie jak gdyby między nimi nie było żadnej różnicy. Na jej twarzy pojawił się kolejny dawno niewidziany szeroki uśmiech.
Tylko śpiewająca dynia psuła tę wyjątkowo romantyczną i zakazaną atmosferę. Przeklęte głupie stworzenio-warzywo! Po co w ogóle się tutaj pojawiło! Myślała, że była w stanie zapanować nad sytuacją, że jej zaklęcie miało załatwić chociaż część problemu… ale jej myśli ciągle odbiegały w stronę Botta. Bo jak nie miały, kiedy wciąż widziała jak jego koszula opinała się na jego ciele? Przy nim nie potrafiła się skupić i wykazać swoimi umiejętnościami. A lepiej nie wiedzieć, co krążyło w jej myślach. Nagłe skurczenie, a następnie eksplozja dyni sprawiło, że natychmiast się otrząsnęła. Chwilę późna była oblepiona aromatycznym deszczem, który jednocześnie wyjątkowo zaskakująco zmieniał atmosferę otoczenia na gęstszą i… dziwnie gorącą.
Spojrzała niepewnie w stronę swojej niespodziewanej randki. Czy był zły? Ku jej zaskoczeniu – nie. Odwróciła wzrok, kiedy starał się zetrzeć z jej policzka grudkę. Odważyła się na niego ponownie spojrzeć dopiero wtedy, kiedy parsknął. Całus, który pojawił się wkrótce, sprawił że nie potrafiła powstrzymać swoich duszonych w środku emocji. Coś w niej pękło. Zyskała odwagę i pozwoliła sobie na spróbowanie musu z jego polika, a za tym i na kilka dodatkowych pocałunków.
Karteczkę i ostrygi pod nogami zauważyła dopiero wtedy, kiedy po dłuższej chwili osunęła się na ledwie kilka centymetrów od swojego wybranka. Schyliła się po niego i po owoce morza.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
20 lutego 1958
Wiatr świszczał w uszach, wystarczająco efektywnie utrudniając jakąkolwiek komunikację. W sercu Londynu, wśród cieni nokturnowskich kamienic nie dało się odczuć mrozu aż tak; tutaj, na otwartej przestrzeni otoczonej zewsząd wodami, świat wyglądał zupełnie inaczej.
Stawiali kroki pospiesznie, choć ostrożnie; przeprawa z centrum Anglii do Kent nie zajęła długo dzięki magicznym zdolnościom, a mimo to zdawać by się mogło, że w zaledwie kilku chwilach znaleźli się w zupełnie innym miejscu, niemalże innym kraju. Naciągając na głowę obszerny kaptur, Dolohov czuła jak zimno wilgotną smugą rozchodzi się po jej kościach.
Portowe miasteczko pogrążało się w pozornym śnie; w rzeczywistości życie zaczynało tętnić w niedużych domostwach i przydrożnych karczmach, stanowiących liche punkty światła na ich drodze.
Oddalali się od otwartego morza w stronę głównej uliczki, która w całym gąszczu różnorodnej społeczności uchodziła za tę najłaskawszą dla oka.
– Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałam ci jakiś szalenie istotnych, pełnych cudnych wrażeń planów? – rzuciła z nutą uśmiechu, kiedy wzrok powędrował w stronę, którą dzieliła z Drew. Macnair był łatwym wyborem w przedsięwzięciach takich jak to, choć nie zdążyła jeszcze wytłumaczyć mu zbyt wiele – Nawet jeśli, musisz mi wybaczyć. To oficjalne zaproszenie lorda Rosier – lądujący na zagraconym biurku list był zaskakujący, choć w kilku kolejnych chwilach zdała sobie sprawę, że nie powinien. Podjęcie się działań mających sprawnie przefiltrować działania portu Hythe było więc zwyczajną formalnością.
– Nie jestem zbytnio obyta z portowymi zwyczajami – wyznała, choć skryta pod płaszczem obszerna koszula z głębokim dekoltem została wsunięta w spodnie z niedbałą finezją, imitującą faktyczną znajomość tego typu form ubioru; marynarze w jej odczuciu nie byli ludźmi o skomplikowanej osobowości, a kapitan, z którym mieli wszakże się rozmówić, ponoć nie grzeszył nawet odpowiednim dla swojej roli wiekiem. Wymuskanie z gąszcza blekotu odpowiednich informacji nie wydawało się więc zadaniem nader trudnym.
– Ale ponoć bawią się tutaj piraci. Dlatego przydasz się u mojego boku, możesz bawić się w narzeczonego, moy dorogoy – kącik ust znów drgnął ku górze, kiedy wraz z kolejnym niedużym zakrętem skierowali kroki w stronę dość wystawnego jak na okoliczne warunku przybytku, noszącego nazwę, którą widziała w liście lorda Rosier; Rybitwa niezbyt wpasowywała się w jej gusta, ale nie znaleźli się tutaj w formie zabawy.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Widmo śmierci już dawno zagościło na uliczkach wszystkich hrabstw; wiosek, miasteczek i większych miast. W tych ostatnich szczególnie dało się odczuć skutki przewrotu, zmiany polityki i strachu, gdyż po tętniących życiem alejkach pozostało jedynie wspomnienie. W gmachach nie panował już gwar, zewsząd czuć było gęstą atmosferę, swego rodzaju panikę i obawę, że wojna jeszcze przez wiele lat będzie spędzać sen z powiek. Londyn został wyzwolony, dzięki czemu mieszkańcy mogli zaznać spokoju, poczucia bezpieczeństwa i choć incydenty wciąż się zdarzały to na zdecydowanie mniejszą skalę. Szczerze liczyłem, że tylko czas nas dzielił od tego, aby pokój zapanował w całej Anglii, ale musiał być on podyktowany naszymi warunkami nawet jeśli wielu miało za takowe zapłacić najwyższą cenę. Już dawno minęły minuty na negocjacje, godziny na podjęcie ważnych decyzji. Czarodzieje musieli wybrać, jasno i klarownie przedstawić własną wizję i stronę, za jaką zamierzali się opowiedzieć.
Wpływy w Kent były ogromne, polityka antymugolska właściwie nie istniała, lecz nie mogliśmy dać się zwieść samymi dobrymi informacjami. Po angielskich terenach wciąż kroczyły osoby niezdecydowane, liczące jedynie zyski zamiast skupić się na stratach. Tylko baczna obserwacja oraz kontrola mogły utrzymać bastion w dobrej kondycji i budować wewnętrzne fundamenty zaufania. Ostatnie czego byśmy chcieli to szczura pod maską uczciwego kompana, szczególnie na nobilitowanym stanowisku, gdzie dostęp do ważnych informacji oraz osób był chlebem codziennym.
List od Tatiany od razu wzbudził me podejrzenia. Przeczuwałem, że za wspomnianą wizytą w porcie nie krył się rozrywkowy aspekt, a ten związany ze sprawami organizacji. Nie odmówiłem, bo wszelkie działania w kierunku zdobywania kolejnych wpływów tudzież ich pielęgnowania stanowił dla mnie priorytet. Nie pytałem o szczegóły, wiedziałem że wszystkiego dowiem się na miejscu.
-Jeżeli za szalenie ważne plany uznajemy kolejny wieczór w Mantykorze to owszem- wygiąłem wargi w kąśliwym wyrazie. Nie patrzyłem przy tym na dziewczynę, bowiem badałem wzrokiem okolicę – ludzi, zabudowania oraz otwarte do tej pory karczmy. -Co właściwie tutaj robimy? Zdecydowałaś się zabrać mnie na spacer?- dodałem ironicznie, co można było wyczuć w mym głosie. Widziałem, że zmierza do konkretnego punktu, a zatem z pewnością nie był to tylko zwykły zwiad. Z resztą czy angażowałaby mnie do równie prostej czynności? Szczerze wątpiłem.
Gdy wspomniała o Rosierze unosiłem brew i pokiwałem wolno głową. Mogłem domyślić się, że to na jego zlecenie działała wszak tutejsze ziemie pozostawały pod jego panowaniem. Nie doszły mnie jednak słuchy o żadnych problemach, więc tym bardziej byłem ciekaw powodu naszej wizyty w Kent. -Czyli zmierzamy do portu- zaśmiałem się pod nosem, po czym zaciągnąłem papierosem. Zdążyłem się już przyzwyczaić do kiepskiej jakości tytoniu, choć po cichu liczyłem, że uda nam się tutaj znaleźć coś znacznie lepszego. -Piraci- powtórzyłem bardziej do siebie. Czyżby problem był gdzieś na morzu? Nie docierały dostawy? Coraz liczniej napadane były statki towarowe? A może w samym porcie dochodziło do kradzieży? Pewne produkty były obecnie na wagę złota, a zatem nie zdziwiłbym się, jakby to było meritum sprawy. -Nie jestem zbyt dobry w udawaniu, ale bywam przekonujący na inne sposoby- przeniosłem na nią dość wymowny wzrok. -Tutaj pokładam wiarę w twoją grę aktorską, kobiety zazwyczaj o wiele lepiej kłamią- dodałem mogąc tylko domyślać się reakcji. -Trzeba z nimi porozmawiać w odpowiedni sposób i postawić do pionu, czy posłać do piachu?- spytałem nieco poważniejąc, albowiem nadal nie znałem planu. Właściwie to nawet nie znałem jego założeń.
Wpływy w Kent były ogromne, polityka antymugolska właściwie nie istniała, lecz nie mogliśmy dać się zwieść samymi dobrymi informacjami. Po angielskich terenach wciąż kroczyły osoby niezdecydowane, liczące jedynie zyski zamiast skupić się na stratach. Tylko baczna obserwacja oraz kontrola mogły utrzymać bastion w dobrej kondycji i budować wewnętrzne fundamenty zaufania. Ostatnie czego byśmy chcieli to szczura pod maską uczciwego kompana, szczególnie na nobilitowanym stanowisku, gdzie dostęp do ważnych informacji oraz osób był chlebem codziennym.
List od Tatiany od razu wzbudził me podejrzenia. Przeczuwałem, że za wspomnianą wizytą w porcie nie krył się rozrywkowy aspekt, a ten związany ze sprawami organizacji. Nie odmówiłem, bo wszelkie działania w kierunku zdobywania kolejnych wpływów tudzież ich pielęgnowania stanowił dla mnie priorytet. Nie pytałem o szczegóły, wiedziałem że wszystkiego dowiem się na miejscu.
-Jeżeli za szalenie ważne plany uznajemy kolejny wieczór w Mantykorze to owszem- wygiąłem wargi w kąśliwym wyrazie. Nie patrzyłem przy tym na dziewczynę, bowiem badałem wzrokiem okolicę – ludzi, zabudowania oraz otwarte do tej pory karczmy. -Co właściwie tutaj robimy? Zdecydowałaś się zabrać mnie na spacer?- dodałem ironicznie, co można było wyczuć w mym głosie. Widziałem, że zmierza do konkretnego punktu, a zatem z pewnością nie był to tylko zwykły zwiad. Z resztą czy angażowałaby mnie do równie prostej czynności? Szczerze wątpiłem.
Gdy wspomniała o Rosierze unosiłem brew i pokiwałem wolno głową. Mogłem domyślić się, że to na jego zlecenie działała wszak tutejsze ziemie pozostawały pod jego panowaniem. Nie doszły mnie jednak słuchy o żadnych problemach, więc tym bardziej byłem ciekaw powodu naszej wizyty w Kent. -Czyli zmierzamy do portu- zaśmiałem się pod nosem, po czym zaciągnąłem papierosem. Zdążyłem się już przyzwyczaić do kiepskiej jakości tytoniu, choć po cichu liczyłem, że uda nam się tutaj znaleźć coś znacznie lepszego. -Piraci- powtórzyłem bardziej do siebie. Czyżby problem był gdzieś na morzu? Nie docierały dostawy? Coraz liczniej napadane były statki towarowe? A może w samym porcie dochodziło do kradzieży? Pewne produkty były obecnie na wagę złota, a zatem nie zdziwiłbym się, jakby to było meritum sprawy. -Nie jestem zbyt dobry w udawaniu, ale bywam przekonujący na inne sposoby- przeniosłem na nią dość wymowny wzrok. -Tutaj pokładam wiarę w twoją grę aktorską, kobiety zazwyczaj o wiele lepiej kłamią- dodałem mogąc tylko domyślać się reakcji. -Trzeba z nimi porozmawiać w odpowiedni sposób i postawić do pionu, czy posłać do piachu?- spytałem nieco poważniejąc, albowiem nadal nie znałem planu. Właściwie to nawet nie znałem jego założeń.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zmiany były wyczuwalne.
Wdzierały się w nozdrza, przepływały pod dotykiem, odbijały się echem pustych ulic i niewypowiedzianych słów. Strach drgał wzdłuż i wszerz kraju, nawet w głównych dzielnicach Londynu, które teraz mogły szczycić się czystością i prawością, nieme obawy przemykały między golizną szarych budynków a zamarzniętych krzewów i drzew.
Uśpione nocą i morskim wichrem Kent również doskonale znało ten stan; resztki życia tliły się w niedużych punktach świetlnych, oknach domów i przybytków zrzeszających część społeczeństwa w sobotni wieczór. Od wody raz po raz nadciągał ziąb, potęgowany przez wiatr, pragnąc siłą wedrzeć się pod płaszcz.
– W świetle księżyca, zgadza się – nie mogła odmówić sobie małych półsłówek, którymi nieustannie się obrzucali, uwalniając całą sytuację od ciężaru, który przyszło im nosić na barkach. Drobny uśmiech znów zatańczył w kąciku jej ust, kiedy podniosła spojrzenie na Macnaira, wchodząc wraz z nim na główną ulicę portowego miasteczka.
– Nie wiem tylko, czy sceneria nam sprzyja. Chyba, że morskie legendy i opowiastki o syrenach wpisują się w twoje upodobania – mruknęła pod nosem, niespecjalnie wyobrażając sobie ów kreację, nawet jeśli sprawiała wrażenie niemal zainteresowanej fałszywym scenariuszem. Zaraz jednak ułuda zniknęła, Dolohov cicho wypuściła powietrze, by niedługo później pokiwać ledwo zauważalnie głową.
List lorda Rosiera był zaskoczeniem, choć nie powinien; sobotni wieczór w portowym zaułku i plan niezbyt wymagającej kontroli odchodził od standardowych sposobów spędzania weekendu – ale nie była niezadowolona, stawiała kolejne kroki pewnie, łącząc zwyczajową dla siebie obojętną beztroskę z faktycznym skupieniem.
– Ponoć ludzie lubią się tu pojawiać, a potem magicznie znikać – rzuciła krótko, przenosząc spojrzenie na okolicę, spokojną i pogrążoną w mroku – Oficjalnie wszystko jest pod kontrolą, wiesz jak jest – niespisane umowy i niedokładne pogróżki; rzeczywistość bywała naprawdę różna. Dezerterzy umykali kanałem; kanałem, który należał do odpowiednich ludzi o odpowiednich poglądach – Ponoć kapitan portu to porządny człowiek. Ponoć – młody mężczyzna, o którym wspominał Rosier mógł mieć jednak słabe serce, a wzrok zbyt zajęty czymś innym, by prawie-nieintencjonalnie, odwracać wzrok od nielegalnych ucieczek z kraju.
– Wypadałoby z nim porozmawiać i sprawdzić, czy rzeczywiście pamięta o swoich obowiązkach.
Wdzierały się w nozdrza, przepływały pod dotykiem, odbijały się echem pustych ulic i niewypowiedzianych słów. Strach drgał wzdłuż i wszerz kraju, nawet w głównych dzielnicach Londynu, które teraz mogły szczycić się czystością i prawością, nieme obawy przemykały między golizną szarych budynków a zamarzniętych krzewów i drzew.
Uśpione nocą i morskim wichrem Kent również doskonale znało ten stan; resztki życia tliły się w niedużych punktach świetlnych, oknach domów i przybytków zrzeszających część społeczeństwa w sobotni wieczór. Od wody raz po raz nadciągał ziąb, potęgowany przez wiatr, pragnąc siłą wedrzeć się pod płaszcz.
– W świetle księżyca, zgadza się – nie mogła odmówić sobie małych półsłówek, którymi nieustannie się obrzucali, uwalniając całą sytuację od ciężaru, który przyszło im nosić na barkach. Drobny uśmiech znów zatańczył w kąciku jej ust, kiedy podniosła spojrzenie na Macnaira, wchodząc wraz z nim na główną ulicę portowego miasteczka.
– Nie wiem tylko, czy sceneria nam sprzyja. Chyba, że morskie legendy i opowiastki o syrenach wpisują się w twoje upodobania – mruknęła pod nosem, niespecjalnie wyobrażając sobie ów kreację, nawet jeśli sprawiała wrażenie niemal zainteresowanej fałszywym scenariuszem. Zaraz jednak ułuda zniknęła, Dolohov cicho wypuściła powietrze, by niedługo później pokiwać ledwo zauważalnie głową.
List lorda Rosiera był zaskoczeniem, choć nie powinien; sobotni wieczór w portowym zaułku i plan niezbyt wymagającej kontroli odchodził od standardowych sposobów spędzania weekendu – ale nie była niezadowolona, stawiała kolejne kroki pewnie, łącząc zwyczajową dla siebie obojętną beztroskę z faktycznym skupieniem.
– Ponoć ludzie lubią się tu pojawiać, a potem magicznie znikać – rzuciła krótko, przenosząc spojrzenie na okolicę, spokojną i pogrążoną w mroku – Oficjalnie wszystko jest pod kontrolą, wiesz jak jest – niespisane umowy i niedokładne pogróżki; rzeczywistość bywała naprawdę różna. Dezerterzy umykali kanałem; kanałem, który należał do odpowiednich ludzi o odpowiednich poglądach – Ponoć kapitan portu to porządny człowiek. Ponoć – młody mężczyzna, o którym wspominał Rosier mógł mieć jednak słabe serce, a wzrok zbyt zajęty czymś innym, by prawie-nieintencjonalnie, odwracać wzrok od nielegalnych ucieczek z kraju.
– Wypadałoby z nim porozmawiać i sprawdzić, czy rzeczywiście pamięta o swoich obowiązkach.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Cudownie- mruknąłem z uśmiechem, a wzrokiem powędrowałem ku niebu w poszukiwaniu księżyca. Okrywały go gęste chmury, choć nikły blask przebijał się przez kłęby i nieznacznie rozświetlał wąskie, portowe uliczki. -Kiedy jeszcze Goyle przebywał w Londynie słyszałem je naprawdę często, a zatem zapewne większość z nich nie jest mi obca. Będzie to całkiem miła, sentymentalna podróż, choć przywykłem do stronienia od nich- stwierdziłem zgodnie z prawdą. Czas płynął, a łajby tego gnojka wciąż nie było widać na horyzoncie. W ciągu tych dwóch lat zżyliśmy się z sobą i łączyły nas nie tylko interesy oraz wspólna misja, ale przede wszystkim przyjacielskie relacje. Nie zastanawiałem się czy wróci, albowiem wiedziałem, że kiedyś ten czas nastąpi – w odpowiednim momencie, właściwiej chwili.
-Może zwabia ich syreni śpiew i przepadają w morskich odmętach?- zaśmiałem się pod nosem na jej słowa, choć doskonale wiedziałem, że nie w tym leżał kontekst wypowiedzi. -Już tak zupełnie na poważnie- dodałem właściwie od razu. -Kto zaginął? Wiesz coś o tych ludziach? Znikają, bo mieli coś za uszami, czy stoją za tym osoby trzecie?- potrzebowałem więcej informacji, jeśli chciała, abym mógł wyrazić jakąś opinię tudzież wysunąć dobre wnioski. Nie był to czas na dawanie wiary przypuszczeniom, liczyły się tylko i wyłącznie konkrety, albowiem każdy krok zbliżał nas do celu. -Pod kontrolą kapitana, ma się rozumieć?- spytałem zerkając w jej kierunku. Jeśli rzeczywiście trzymał nad wszystkim rękę, to musiał mieć więcej dowodów, wiedzieć gdzie zbiegali dezerterzy i na dobrą sprawę kim byli. Czy jednak przybierał dobrą minę do złej gry? Obawiał się o swoją pozycję, lukratywne stanowisko zapewniające dobry byt w tych ciężkich czasach? Może zaś załatwiał przy tym własne sprawy i zgarniał dodatkowe galeony pod nosem lordów Kent? Nie przywykłem ufać ludziom, a nawet jeśli pojawił się ku temu stosowny fundament, to i tak podlegał nieustannej kontroli.
-W takim razie prowadź do niego. Pozwól, że będę Ci towarzyszył w ramach asysty, bo wiem o wiele mniej o sprawie- zaproponowałem kiwając wolno głową. Nie byłem dobrym mówcą, miałem swoje sposoby na wyciąganie prawdy i wykrywanie kłamstw. Wolałem zapewnić jej bezpieczeństwo, a przy tym wsłuchać się w wysuwane argumenty. Wiedza o jej umiejętnościach interpersonalnych była istotna i byłem jej ciekaw.
-Może zwabia ich syreni śpiew i przepadają w morskich odmętach?- zaśmiałem się pod nosem na jej słowa, choć doskonale wiedziałem, że nie w tym leżał kontekst wypowiedzi. -Już tak zupełnie na poważnie- dodałem właściwie od razu. -Kto zaginął? Wiesz coś o tych ludziach? Znikają, bo mieli coś za uszami, czy stoją za tym osoby trzecie?- potrzebowałem więcej informacji, jeśli chciała, abym mógł wyrazić jakąś opinię tudzież wysunąć dobre wnioski. Nie był to czas na dawanie wiary przypuszczeniom, liczyły się tylko i wyłącznie konkrety, albowiem każdy krok zbliżał nas do celu. -Pod kontrolą kapitana, ma się rozumieć?- spytałem zerkając w jej kierunku. Jeśli rzeczywiście trzymał nad wszystkim rękę, to musiał mieć więcej dowodów, wiedzieć gdzie zbiegali dezerterzy i na dobrą sprawę kim byli. Czy jednak przybierał dobrą minę do złej gry? Obawiał się o swoją pozycję, lukratywne stanowisko zapewniające dobry byt w tych ciężkich czasach? Może zaś załatwiał przy tym własne sprawy i zgarniał dodatkowe galeony pod nosem lordów Kent? Nie przywykłem ufać ludziom, a nawet jeśli pojawił się ku temu stosowny fundament, to i tak podlegał nieustannej kontroli.
-W takim razie prowadź do niego. Pozwól, że będę Ci towarzyszył w ramach asysty, bo wiem o wiele mniej o sprawie- zaproponowałem kiwając wolno głową. Nie byłem dobrym mówcą, miałem swoje sposoby na wyciąganie prawdy i wykrywanie kłamstw. Wolałem zapewnić jej bezpieczeństwo, a przy tym wsłuchać się w wysuwane argumenty. Wiedza o jej umiejętnościach interpersonalnych była istotna i byłem jej ciekaw.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Otaczająca ich sceneria nie należała do jej ulubionych. Wilgotne powietrze osiadało nieprzyjemnym dotykiem na skórze, wicher pędzący znad wody raz po raz zaglądał pod ubranie i rozwiewał kosmyki włosów, przynosząc ze sobą dostateczne ilości siarczystego, lutowego mrozu, by poczuć smagający policzki chłód. Zapach ryb nie był nadto intensywny; jego miejsce zastąpiła specyficzna stęchlizna, przemykająca między uliczkami i zaułkami miasteczka. Wyludniała okolica i drobne dźwięki dochodzące z okolicznych przybytków nie zachęcały do spacerów. I choć w słowach pozbawionych powagi o faktycznych wędrówkach lubili mówić, cel ich wizyty był zupełnie pozbawiony beztroski.
– A więc idealnie, wpasowałam się w twoje gusta, nie pierwszy nie ostatni raz, jak mniemam – przekora zmieszała się z nutą złośliwej zawadiackości; Dolohov obróciła się przez ramię, posyłając swojemu towarzyszowi uśmiech. Ten jednak prędko został wyparty przez grymas, niemalże idealnie odzwierciedlający coś na kształt żalu, choć sytuacja, z powodu której się tu znaleźli, nie dotykała bezpośrednio jej.
– To dezerterzy, Drew – wyjaśniła krótko, rozwiewając wszelkie jego niepewności i swoje poprzednie niedopowiedzenia – Szczury uciekające z Anglii, szlam, zdrajcy – doprecyzowała, choć osób uciekających drogą morskich kanałów nie trzeba było nadto przybliżać, by rozumieć ich pobudki i cele.
Kraj się zmieniał; z dnia na dzień sytuacja się zaostrzała, a liczba osób na ów zmiany paradoksalnie malała. Tatianie nie chodziło o patriotyzm; nie chodziło nawet o durny obowiązek wobec kraju, który nawet nie należał do niej. Pierwsze skrzypce grała ich wspólna sprawa, a wśród portowej scenerii polecenie lorda Rosier.
– Przeciskają się przez kanał, nad którym Ministerstwo oficjalnie ma kontrolę. Kapitan niby tego pilnuje, jakimś jednak cudem wciąż są...przecieki – łodzie z uciekinierami były bolączką Hythe i całego Kent, a rozgłos tego typu wydarzeń zdecydowanie nie budował odpowiedniego wizerunku – Na moje oko to po prostu kanalia. Kret. Podwójna szumowina – mruknęła pod nosem krótko, kiedy znaleźli się nieopodal lokalu, w którym możliwe było spotkanie kapitana portu – A takich ludzi nam nie potrzeba. Musimy więc sprawdzić, czy faktycznie jest po naszej stronie – nim weszli do środka, podniosła spojrzenie na Macnaira, unosząc na moment brew – Bądź czujny i gotowy, na pewno nie będzie sam. Nie jest chyba na tyle głupi.
Piraci mogli stanąć im na drodze – nie mogli powstrzymać całej machiny, która prędzej czy później miała uruchomić swój mechanizm.
– A więc idealnie, wpasowałam się w twoje gusta, nie pierwszy nie ostatni raz, jak mniemam – przekora zmieszała się z nutą złośliwej zawadiackości; Dolohov obróciła się przez ramię, posyłając swojemu towarzyszowi uśmiech. Ten jednak prędko został wyparty przez grymas, niemalże idealnie odzwierciedlający coś na kształt żalu, choć sytuacja, z powodu której się tu znaleźli, nie dotykała bezpośrednio jej.
– To dezerterzy, Drew – wyjaśniła krótko, rozwiewając wszelkie jego niepewności i swoje poprzednie niedopowiedzenia – Szczury uciekające z Anglii, szlam, zdrajcy – doprecyzowała, choć osób uciekających drogą morskich kanałów nie trzeba było nadto przybliżać, by rozumieć ich pobudki i cele.
Kraj się zmieniał; z dnia na dzień sytuacja się zaostrzała, a liczba osób na ów zmiany paradoksalnie malała. Tatianie nie chodziło o patriotyzm; nie chodziło nawet o durny obowiązek wobec kraju, który nawet nie należał do niej. Pierwsze skrzypce grała ich wspólna sprawa, a wśród portowej scenerii polecenie lorda Rosier.
– Przeciskają się przez kanał, nad którym Ministerstwo oficjalnie ma kontrolę. Kapitan niby tego pilnuje, jakimś jednak cudem wciąż są...przecieki – łodzie z uciekinierami były bolączką Hythe i całego Kent, a rozgłos tego typu wydarzeń zdecydowanie nie budował odpowiedniego wizerunku – Na moje oko to po prostu kanalia. Kret. Podwójna szumowina – mruknęła pod nosem krótko, kiedy znaleźli się nieopodal lokalu, w którym możliwe było spotkanie kapitana portu – A takich ludzi nam nie potrzeba. Musimy więc sprawdzić, czy faktycznie jest po naszej stronie – nim weszli do środka, podniosła spojrzenie na Macnaira, unosząc na moment brew – Bądź czujny i gotowy, na pewno nie będzie sam. Nie jest chyba na tyle głupi.
Piraci mogli stanąć im na drodze – nie mogli powstrzymać całej machiny, która prędzej czy później miała uruchomić swój mechanizm.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gdy tylko wkroczyliśmy do portu moje nozdrza wypełniły się smrodem stęchlizny, parszywej, brudnej i trudnej do zlikwidowania woni wilgoci pomieszanej z grzybem, czy innym paskudztwem, którego nie potrafiłem zdefiniować. Daleko mi było do panienki, szeroko rozumianej księżniczki wszak sam mieszkałem na najgorszej z londyńskich dzielnic, ale chociaż starałem się usunąć ten wybitnie nieprzyjemny zapach. Tu zaś nikt nie dbał o jakiekolwiek walory, wszystko zdawało się pozostawione samopas, co od razu zwróciło mą uwagę. Brudne podesty, ledwie trzymające się w pionie, drewniane budynki. Można było zarzucić mi wiele, ale nie brak czujnego oka i ostrości zmysłów. Jeśli spytałaby mnie o miejsce randkowania udałbym, że jest nietuzinkowe, aby nie sprawić jej przykrości – nic poza tym.
-To brzmi jak zaproszenie- zerknąłem na nią z kąśliwym uśmiechem. -Na kolejne spotkanie, jak mniemam- dodałem akcentując ostatnie słowo. Widziałem jej zawadiacki uśmiech, którzy wnet zmienił się w coś na pograniczu żalu ze złością. Źle odczytałem jej wcześniejsze słowa, nie sądziłem, iż w tych rejonach sprawa dezerterów jest równie poważna. -Sama widzisz na co to wygląda- odparłem zaciskając wargi w wąską linię, po czym wyjąłem wężowe drewno i zacisnąłem je mocniej w dłoni. Gdzieś w głębi siebie czułem, że dzisiejsza akcja nie będzie jedynie pokojową misją. Jeśli tylu ludzi jest w stanie uciekać z hrabstwa i to pod okiem rzekomo zaufanego kapitana, to albo było z nim coś nie tak, albo był pieprzonym zdrajcą.
-Póki co nie mam żadnych argumentów, aby Ci zaprzeczyć- odparłem pewnym tonem, po czym skupiłem się na własnej twarzy. Pomyślałem o ostrych kościach policzkowych, siwych włosach, krzaczastych brwiach, wąskich ustach, haczykowatym nosie i posępnych rysach. Pragnąłem je zmienić, w żaden sposób nie przypominać siebie. Kto wie, może miałem okazję już go poznać i wiedział kim byłem? O wiele prościej było wyczuć fałsz tam, gdzie ktoś czuł się znacznie pewniej, na rzekomo ugruntowanej pozycji, bez żadnych podstaw do jakichkolwiek podejrzeń. Sam fakt sprawdzenia nie wiązał się od razu ze zdradą, musieliśmy o tym pamiętać.
-Przygotowałaś jakąś nagrodę, jeśli Cię posłucham?- rzuciłem z szelmowskim wyrazem, choć musiało to wyglądać komicznie zważywszy, że moja twarz przypominała gościa w znacznie podeszłym wieku. -Panie przodem- rzuciłem zaraz po tym jak otworzyłem przed nią wskazane drzwi. Z kulturą osobistą być może nie byłem za pan brat, aczkolwiek nieustannie się starałem.
Wchodząc tuż za kobietą rozejrzałem się po wnętrzu z wyraźną dezaprobatą. Śmierdziało tu tanim bimbrem, paskudnej jakości tytoniem i pospolitym kacem. Ktokolwiek tutaj pracował? Nawet w Mantykorze nie czuć było podobnego smrodu. -Szukam kapitana- rzuciłem w kierunku mężczyzny stojącego za drewnianą ladą. -Tylko kurwa trzeźwego, bo tutaj jak widać za kołnierz nie wylewacie- a zirytujmy ich, wprawmy w złość od początku. Niech ptaszki śpiewają, że starzec i piękna, młoda panienka przyszli się rozmówić z portowym królem.
-To brzmi jak zaproszenie- zerknąłem na nią z kąśliwym uśmiechem. -Na kolejne spotkanie, jak mniemam- dodałem akcentując ostatnie słowo. Widziałem jej zawadiacki uśmiech, którzy wnet zmienił się w coś na pograniczu żalu ze złością. Źle odczytałem jej wcześniejsze słowa, nie sądziłem, iż w tych rejonach sprawa dezerterów jest równie poważna. -Sama widzisz na co to wygląda- odparłem zaciskając wargi w wąską linię, po czym wyjąłem wężowe drewno i zacisnąłem je mocniej w dłoni. Gdzieś w głębi siebie czułem, że dzisiejsza akcja nie będzie jedynie pokojową misją. Jeśli tylu ludzi jest w stanie uciekać z hrabstwa i to pod okiem rzekomo zaufanego kapitana, to albo było z nim coś nie tak, albo był pieprzonym zdrajcą.
-Póki co nie mam żadnych argumentów, aby Ci zaprzeczyć- odparłem pewnym tonem, po czym skupiłem się na własnej twarzy. Pomyślałem o ostrych kościach policzkowych, siwych włosach, krzaczastych brwiach, wąskich ustach, haczykowatym nosie i posępnych rysach. Pragnąłem je zmienić, w żaden sposób nie przypominać siebie. Kto wie, może miałem okazję już go poznać i wiedział kim byłem? O wiele prościej było wyczuć fałsz tam, gdzie ktoś czuł się znacznie pewniej, na rzekomo ugruntowanej pozycji, bez żadnych podstaw do jakichkolwiek podejrzeń. Sam fakt sprawdzenia nie wiązał się od razu ze zdradą, musieliśmy o tym pamiętać.
-Przygotowałaś jakąś nagrodę, jeśli Cię posłucham?- rzuciłem z szelmowskim wyrazem, choć musiało to wyglądać komicznie zważywszy, że moja twarz przypominała gościa w znacznie podeszłym wieku. -Panie przodem- rzuciłem zaraz po tym jak otworzyłem przed nią wskazane drzwi. Z kulturą osobistą być może nie byłem za pan brat, aczkolwiek nieustannie się starałem.
Wchodząc tuż za kobietą rozejrzałem się po wnętrzu z wyraźną dezaprobatą. Śmierdziało tu tanim bimbrem, paskudnej jakości tytoniem i pospolitym kacem. Ktokolwiek tutaj pracował? Nawet w Mantykorze nie czuć było podobnego smrodu. -Szukam kapitana- rzuciłem w kierunku mężczyzny stojącego za drewnianą ladą. -Tylko kurwa trzeźwego, bo tutaj jak widać za kołnierz nie wylewacie- a zirytujmy ich, wprawmy w złość od początku. Niech ptaszki śpiewają, że starzec i piękna, młoda panienka przyszli się rozmówić z portowym królem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Być może jedynie minuty dzieliły ją od początków fantazjowania o ciepłej, przyjemnej kąpieli w zaciszu czterech ścian nokturnowskiej kamienicy. Wilgoć, smród i nieprzyjemnie osiadający na skórze chłód nie zachęcał do pozostania w tej okolicy nawet chwili dłużej, tego wieczora mało ważne było jednak to, co każde z nich sobie życzyło.
Brwi Tatiany drgnęły ku górze, zaraz potem ich śladem podążył kącik ust; nowa twarz była faktycznie dobrym pomysłem, a towarzystwo gburowatego starca o ostrych rysach policzkowych faktycznie sprawiało, że tworzyli dość niecodzienny duet.
– A czego byś sobie życzył, książę? Mogę zaproponować wspólną kąpiel w wannie, obydwu nam się przyda po wizycie tutaj – wizja wanny wypełnionej po brzegi gorącą, kojącą wodą była dlań aż nad wyraz kusząca, bez względu na to czy solo czy w towarzystwie Macnaira.
Ostatnią uwagę Dolohov potraktowała krótkim uśmiechem w ramach odpowiedzi, nim dłoń dotknęła charakterystycznej struktury skrzypliwych drzwi, a zaraz później wraz z Drew znaleźli się we wnętrzu przybytku. Faktycznie cuchnęło tam rybami, choć całą mieszaninę nieciekawych zapachów dominował ostry zapach alkoholu i gorzka nuta stęchlizny. Z jednego z kątów owalnego pomieszczenia wydobywała się muzyka, a raczej coś na jej kształt, nostalgiczna szanta której i tak nikt nie słuchał, zbytnio zajęty opróżnianiem swojego kufla z tanim piwem.
Różdżka ukryta w kieszeni długiego płaszcza zdawała się pulsować niecierpliwie, choć na razie nic nie wskazywało na to, by faktycznie należało jej użyć. Wchodząc w głąb pomieszczenia poprawiła nieco własny stój; biała bufiasta koszula powędrowała jeszcze bardziej w dół, charakterystyczne dla „portowej mody” spodnie oplatały sylwetkę ciasno, niepodobne do tego co zwykły nosić kobiety, jednocześnie pozwalając na swobodę ruchów.
Żądanie Drew odbiło się cichym echem pomiędzy okolicznymi ścianami, barman aż nadto zwrócił uwagę na dwójkę, która pojawiła się w Rybitwie, nawet jeśli prośba płynąca z ust starca była przecież tak zwyczajna.
– To bardzo ważne, mój drogi… – głos, który wydobył się z gardła Dolohov nie brzmiał naturalnie; był mniej chrypliwy i zdecydowanie wyższy; wychodząc z założenia, że ludzie tego typu preferują prymitywne rozrywki, prymitywną zdecydowała się grać – Jestem, jesteśmy umówieni z kapitanem…w sprawie wiadomo jakiej – najprostsze sposoby czasami bywały najlepsze; enigmatyczne słowa o niczym pobudzały ciekawość i otwierały wiele drzwi. Wiadomo jaka sprawa mogła być obietnicą zarobku, słodkim podarunkiem od kurtyzany czy wołaniem o pomoc kolejnej rodziny pragnącej przedrzeć się przez kanał – a kapitan miał przecież tak dobre serduszko.
Wzrok barmana rozpoczął wędrówkę; oceniającą i nieprzychylną, nieodpowiednią na trasie między kobiecą szyją a dekoltem; w końcu mruknął coś pod nosem, zapewne slangiem czy dziwacznym dialektem rybackim, gestem ręki wskazując nieduże drzwi ukryte w lewej wnęce. Framugi okupywało dwóch rosłych mężczyzn, dużo starszych od samego kapitana, choć wciąż w sile wieku.
Między odejściem od baru a dotarciem do celu dzieliło ich zaledwie kilka sekund.
– Może obędzie się bez interwencji – Dolohov wypuściła słowa szeptem, tak by tylko Drew w ciele starca mógł je usłyszeć. Zaraz potem skierowała kroki w kierunku drzwi.
– Dobry wieczór chłopcy, kapitan już u siebie? Bosko – o włos od mdłości na dźwięk własnego głosu, uśmiechnęła się perliście w kierunku dwóch osiłków, ostentacyjnie odrzucając włosy na jedno ramię.
Brwi Tatiany drgnęły ku górze, zaraz potem ich śladem podążył kącik ust; nowa twarz była faktycznie dobrym pomysłem, a towarzystwo gburowatego starca o ostrych rysach policzkowych faktycznie sprawiało, że tworzyli dość niecodzienny duet.
– A czego byś sobie życzył, książę? Mogę zaproponować wspólną kąpiel w wannie, obydwu nam się przyda po wizycie tutaj – wizja wanny wypełnionej po brzegi gorącą, kojącą wodą była dlań aż nad wyraz kusząca, bez względu na to czy solo czy w towarzystwie Macnaira.
Ostatnią uwagę Dolohov potraktowała krótkim uśmiechem w ramach odpowiedzi, nim dłoń dotknęła charakterystycznej struktury skrzypliwych drzwi, a zaraz później wraz z Drew znaleźli się we wnętrzu przybytku. Faktycznie cuchnęło tam rybami, choć całą mieszaninę nieciekawych zapachów dominował ostry zapach alkoholu i gorzka nuta stęchlizny. Z jednego z kątów owalnego pomieszczenia wydobywała się muzyka, a raczej coś na jej kształt, nostalgiczna szanta której i tak nikt nie słuchał, zbytnio zajęty opróżnianiem swojego kufla z tanim piwem.
Różdżka ukryta w kieszeni długiego płaszcza zdawała się pulsować niecierpliwie, choć na razie nic nie wskazywało na to, by faktycznie należało jej użyć. Wchodząc w głąb pomieszczenia poprawiła nieco własny stój; biała bufiasta koszula powędrowała jeszcze bardziej w dół, charakterystyczne dla „portowej mody” spodnie oplatały sylwetkę ciasno, niepodobne do tego co zwykły nosić kobiety, jednocześnie pozwalając na swobodę ruchów.
Żądanie Drew odbiło się cichym echem pomiędzy okolicznymi ścianami, barman aż nadto zwrócił uwagę na dwójkę, która pojawiła się w Rybitwie, nawet jeśli prośba płynąca z ust starca była przecież tak zwyczajna.
– To bardzo ważne, mój drogi… – głos, który wydobył się z gardła Dolohov nie brzmiał naturalnie; był mniej chrypliwy i zdecydowanie wyższy; wychodząc z założenia, że ludzie tego typu preferują prymitywne rozrywki, prymitywną zdecydowała się grać – Jestem, jesteśmy umówieni z kapitanem…w sprawie wiadomo jakiej – najprostsze sposoby czasami bywały najlepsze; enigmatyczne słowa o niczym pobudzały ciekawość i otwierały wiele drzwi. Wiadomo jaka sprawa mogła być obietnicą zarobku, słodkim podarunkiem od kurtyzany czy wołaniem o pomoc kolejnej rodziny pragnącej przedrzeć się przez kanał – a kapitan miał przecież tak dobre serduszko.
Wzrok barmana rozpoczął wędrówkę; oceniającą i nieprzychylną, nieodpowiednią na trasie między kobiecą szyją a dekoltem; w końcu mruknął coś pod nosem, zapewne slangiem czy dziwacznym dialektem rybackim, gestem ręki wskazując nieduże drzwi ukryte w lewej wnęce. Framugi okupywało dwóch rosłych mężczyzn, dużo starszych od samego kapitana, choć wciąż w sile wieku.
Między odejściem od baru a dotarciem do celu dzieliło ich zaledwie kilka sekund.
– Może obędzie się bez interwencji – Dolohov wypuściła słowa szeptem, tak by tylko Drew w ciele starca mógł je usłyszeć. Zaraz potem skierowała kroki w kierunku drzwi.
– Dobry wieczór chłopcy, kapitan już u siebie? Bosko – o włos od mdłości na dźwięk własnego głosu, uśmiechnęła się perliście w kierunku dwóch osiłków, ostentacyjnie odrzucając włosy na jedno ramię.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wanna i odprężająca kąpiel brzmiała iście wspaniale zważywszy na parszywy smród ryb, jakim zapewne obydwoje już przesiąkliśmy. Towarzystwo w postaci kobiety oraz smakowitego trunku zachęcało jeszcze bardziej i przede wszystkim pobudzało wyobraźnię, dlatego wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie. Posyłając jej dość wymowne spojrzenie uniosłem brew ku górze, po czym wolno pokręciłem głową. -Fantazje pozostaw na później, bo jeszcze nie będziesz mogła się skupić na zadaniu, a to ono jest dzisiaj najważniejsze- odparłem nieco pouczającym tonem, choć więcej było w tym kpiny, jak faktycznego ustawiania do pionu. Znaliśmy się nie od dziś, podobna wymiana zdań nie odbywała się po raz pierwszy, dlatego miałem pewność, że podejdzie do zadania z pełną koncentracją. W podobnych, wątpliwych miejscach nierzadko wystarczył jeden zły ruch, aby wywołać prawdziwą jatkę, czego co do zasady wolałbym uniknąć. Rzecz jasna nie obawiałem się ukarać ewentualnych winowajców publicznie, aby wszyscy poznali smak jego nauczki, zadośćuczynienia oraz mieli naoczny przykład sądzenia za zdradę. Było to najgorsze z możliwych przestępstw, stawiane wówczas na równi chociażby z zabójstwem, czy przekazywaniem istotnych informacji. W naszym świecie nie było przestrzeni dla braku lojalności, a nawet coraz mniej pozostawało dla wątpliwości. Czas decyzji już minął, każdy musiał wiedzieć po jakiej stronie gotów był się opowiedzieć. Pracować, działać i robić wszystko, aby kolejny dzień tylko umacniał Ministerstwo, coraz wyżej wynosił na piedestał potęgę Czarnego Pana.
Wężowe drewno pozostawało w pogotowiu, choć nie paradowałem z nim na oczach wszystkich. Wolałem trzymać je pod wierzchnim okryciem. Z pewnością jego widok nieszczególnie by kogoś zdziwił wszak w obecnej sytuacji tylko szaleniec lub mugol przechadzaliby się bez niego, ale nie chciałem od samego początku wzbudzać niczyich podejrzeń. Wrogie nastawienie nieszczególnie by nam pomogło, a już na pewno uniemożliwiło rozmowę, o jaką tak naprawdę zabiegaliśmy. Wzięcie kapitana pod włos mogło dać nam upragnione odpowiedzi – lecz to już pozostawiałem w rękach Dolohov. To ona dzisiaj miała grać pierwsze skrzypce, a ja jedynie czuwać nad bezpieczeństwem.
-Nie dałeś się prosić, zuch chłopak- mruknąłem, po czym rzuciłem na blat baru kilka knutów. Może nie było to wiele, ale jako że nawet nie wykazał się barmańskimi umiejętnościami to dostał sowity napiwek. Nie skomentowałem jego wędrówki wzrokiem, nie było to dla mnie nic nadzwyczajnego, albowiem w takich miejscach mężczyźni zachowywali się podobnie na widok każdej, urokliwej panienki. Chyba, że wlali już w siebie cały kocioł, to nawet istna szkarada mogłaby stać się ich księżniczką.
Ruszyłem za dziewczyną w stronę drzwi, o których framugę opierało się dwóch osiłków. Nie sądziłem, aby byli gotów zaatakować. W najgorszym wypadku będą chcieli nas wyciągnąć z baru, a w najlepszym – rzecz jasna dla nich – po prostu grzecznie wyproszą. Na to drugie nie liczyłem, choć kto wie, może mnie zaskoczą? Przeniosłem spojrzenie od jednego do drugiego i pozwoliłem sobie dość głośno westchnąć, ni to ze zmęczenia, ni zniecierpliwienia.
-A wy to kto- rzucił roślejszy i wygiął paszczę z niezadowolenia. Czyżby, aż tak nie lubili gości? Ścisnąłem kłamstwo w ustach w ostatniej chwili, byłem w tym naprawdę kiepski i z pewnością szybko zrozumieliby, że powód naszej wizyty jest zupełnie inny. W zamian za to chwyciłem za kieszeń płaszcza i odchyliłem ją, aby mogli zerknąć do środka – znajdowała się tam pokaźna sumka, a więc mogli nas uznać za handlarzy. Takich chyba tutaj nie brakowało?
Wężowe drewno pozostawało w pogotowiu, choć nie paradowałem z nim na oczach wszystkich. Wolałem trzymać je pod wierzchnim okryciem. Z pewnością jego widok nieszczególnie by kogoś zdziwił wszak w obecnej sytuacji tylko szaleniec lub mugol przechadzaliby się bez niego, ale nie chciałem od samego początku wzbudzać niczyich podejrzeń. Wrogie nastawienie nieszczególnie by nam pomogło, a już na pewno uniemożliwiło rozmowę, o jaką tak naprawdę zabiegaliśmy. Wzięcie kapitana pod włos mogło dać nam upragnione odpowiedzi – lecz to już pozostawiałem w rękach Dolohov. To ona dzisiaj miała grać pierwsze skrzypce, a ja jedynie czuwać nad bezpieczeństwem.
-Nie dałeś się prosić, zuch chłopak- mruknąłem, po czym rzuciłem na blat baru kilka knutów. Może nie było to wiele, ale jako że nawet nie wykazał się barmańskimi umiejętnościami to dostał sowity napiwek. Nie skomentowałem jego wędrówki wzrokiem, nie było to dla mnie nic nadzwyczajnego, albowiem w takich miejscach mężczyźni zachowywali się podobnie na widok każdej, urokliwej panienki. Chyba, że wlali już w siebie cały kocioł, to nawet istna szkarada mogłaby stać się ich księżniczką.
Ruszyłem za dziewczyną w stronę drzwi, o których framugę opierało się dwóch osiłków. Nie sądziłem, aby byli gotów zaatakować. W najgorszym wypadku będą chcieli nas wyciągnąć z baru, a w najlepszym – rzecz jasna dla nich – po prostu grzecznie wyproszą. Na to drugie nie liczyłem, choć kto wie, może mnie zaskoczą? Przeniosłem spojrzenie od jednego do drugiego i pozwoliłem sobie dość głośno westchnąć, ni to ze zmęczenia, ni zniecierpliwienia.
-A wy to kto- rzucił roślejszy i wygiął paszczę z niezadowolenia. Czyżby, aż tak nie lubili gości? Ścisnąłem kłamstwo w ustach w ostatniej chwili, byłem w tym naprawdę kiepski i z pewnością szybko zrozumieliby, że powód naszej wizyty jest zupełnie inny. W zamian za to chwyciłem za kieszeń płaszcza i odchyliłem ją, aby mogli zerknąć do środka – znajdowała się tam pokaźna sumka, a więc mogli nas uznać za handlarzy. Takich chyba tutaj nie brakowało?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Rozmyślania o tym co będzie później w istocie musieli zrzucić na dalszy plan; kolejne kilkanaście, kilkadziesiąt minut było kluczowe, choć tak naprawdę w dwóch sylwetkach pojawiających się w obskurnym barze nie było pozornie niczego niezwykłego. Nie mieli też niezwykłych zamiarów; choć różdżka zdawała się pulsować w kieszeni płaszcza, niemal prosząc o jej użycie, Dolohov wciąż pozostawała spokojna, choć nadmierna mimika wyposażona w przesłodzone uśmiechy kreowała obraz kobiety, którą chciała się dziś stać. Drew posłużył się nadzwyczajnymi umiejętnościami, i tak wkroczyli, kokietująca pannica i podstarzały mężczyzna, dźwięcząc garścią galeonów w kieszeni.
Posłała ostatnią formę aprobaty w kierunku barmana, nim ich kroki nie ruszyły w stronę zagrodzonych osiłkami drzwi. Posępne miny nie zdradzały niczego dobrego, choć Tatiana doskonale wiedziała, że ci którzy muszą nadrabiać aparycją i pozorami, często nie mają do zaoferowania niczego poza tym.
– Jesteśmy umówieni, mój drogi, jak chyba dobrze widzisz – odpowiedziała świergotliwym, choć o ton w kierunku zirytowania głosem, jak gdyby fakt że przedłużał ich wstąpienie do pomieszczenia był dla niej niedopuszczalny – Sprawa niecierpiąca zwłoki – za pieniądze można było kupić wszystko, załatwić wszystko, choć paradoksalnie traciły na wartości każdego dnia, wypychane przez lojalność i poczucie bezpieczeństwa. To jednak również należało kupić – Dobijamy interesu, kapitan to dobry człowiek – zamiast iść w narrację słodkiej kurtyzany, zdecydowała się uderzyć w punkt, który rzeczywiście mieli zbadać – pomoc zbiegom uciekającym przez kanał pod pieczą kapitana – Ojciec nie zasługuje na taki los... – dekolt w dół, głos w górę; nuta faktycznego żalu tańczyła w kącikach ust, a w tych należących do opierającego się ochroniarza pojawiło się zniecierpliwienie.
- Cicho kobieto, nie tutaj, wchodźcie już bo robicie wokół siebie szum – ani na moment nie zastąpiła posępnego wyrazu twarzy uśmiechem, który chciał wtargnąć na usta. Drzwi rozsunęły się, przejście do ciemnego pomieszczenia oświetlanego lewitującymi świecami w kolorze głębokiego fioletu nie grzeszyło estetyką, choć było w zdecydowanie lepszej kondycji niż pozostała część lokalu. Przy oknie, za którym rozciągała się gęsta noc stało biurko – przy nim zasiadał mężczyzna.
Wyglądał na jeszcze młodszego niż mogła się tego spodziewać; gdyby choć trochę faktycznie interesowałby ją więcej, zaczęłaby się zastanawiać jakim cudem w tak młodym wieku zyskał takie stanowisko.
Nim wypuściła spomiędzy warg ciężkie och, kapitanie!, ten odwrócił się na krześle, ściągając brwi i lustrując uważnym spojrzeniem dwójkę.
– My z dalszego Kent, co za przeprawa, na Merlina... – emocjonalność obcych zdań balansowała między teatralnością a rzeczywistością; bycie kobietą w potrzebie niesłychanie często wyzwalało w mężczyznach chęć pozostania rycerzem w lśniącej zbroi – Kapitanie... to się nie godzi, na własną matkę się klnę ale błagam, błagam pana o pomoc... – uniosła dłoń do piersi, jak gdyby spod klatki piersiowej wyrywało się waleczne, zrozpaczone serce – Słyszeliśmy, i...och... musi mi pan powiedzieć, że to prawda... Jest pan jedyną nadzieją... mój luby już zginął, ja bez niego to....słodki Merlinie.... – scena błagalnej modlitwy, prośby o pomoc; widziała, że w jego oczach coś drgnęło, błysnęły płomienie świec w szklącej się tafli, usta wygięte w podkówkę miały więcej determinacji niż złości. Nie zastanawiając się dłużej podeszła do Macnaira, w domyśle do ojca tej, którą udawała, sięgając do jego kieszeni – Mamy złoto, moja siostra ma więcej, proszę nam pomóc, ta Anglia nas zabije...
kłamstwo mam na III
Posłała ostatnią formę aprobaty w kierunku barmana, nim ich kroki nie ruszyły w stronę zagrodzonych osiłkami drzwi. Posępne miny nie zdradzały niczego dobrego, choć Tatiana doskonale wiedziała, że ci którzy muszą nadrabiać aparycją i pozorami, często nie mają do zaoferowania niczego poza tym.
– Jesteśmy umówieni, mój drogi, jak chyba dobrze widzisz – odpowiedziała świergotliwym, choć o ton w kierunku zirytowania głosem, jak gdyby fakt że przedłużał ich wstąpienie do pomieszczenia był dla niej niedopuszczalny – Sprawa niecierpiąca zwłoki – za pieniądze można było kupić wszystko, załatwić wszystko, choć paradoksalnie traciły na wartości każdego dnia, wypychane przez lojalność i poczucie bezpieczeństwa. To jednak również należało kupić – Dobijamy interesu, kapitan to dobry człowiek – zamiast iść w narrację słodkiej kurtyzany, zdecydowała się uderzyć w punkt, który rzeczywiście mieli zbadać – pomoc zbiegom uciekającym przez kanał pod pieczą kapitana – Ojciec nie zasługuje na taki los... – dekolt w dół, głos w górę; nuta faktycznego żalu tańczyła w kącikach ust, a w tych należących do opierającego się ochroniarza pojawiło się zniecierpliwienie.
- Cicho kobieto, nie tutaj, wchodźcie już bo robicie wokół siebie szum – ani na moment nie zastąpiła posępnego wyrazu twarzy uśmiechem, który chciał wtargnąć na usta. Drzwi rozsunęły się, przejście do ciemnego pomieszczenia oświetlanego lewitującymi świecami w kolorze głębokiego fioletu nie grzeszyło estetyką, choć było w zdecydowanie lepszej kondycji niż pozostała część lokalu. Przy oknie, za którym rozciągała się gęsta noc stało biurko – przy nim zasiadał mężczyzna.
Wyglądał na jeszcze młodszego niż mogła się tego spodziewać; gdyby choć trochę faktycznie interesowałby ją więcej, zaczęłaby się zastanawiać jakim cudem w tak młodym wieku zyskał takie stanowisko.
Nim wypuściła spomiędzy warg ciężkie och, kapitanie!, ten odwrócił się na krześle, ściągając brwi i lustrując uważnym spojrzeniem dwójkę.
– My z dalszego Kent, co za przeprawa, na Merlina... – emocjonalność obcych zdań balansowała między teatralnością a rzeczywistością; bycie kobietą w potrzebie niesłychanie często wyzwalało w mężczyznach chęć pozostania rycerzem w lśniącej zbroi – Kapitanie... to się nie godzi, na własną matkę się klnę ale błagam, błagam pana o pomoc... – uniosła dłoń do piersi, jak gdyby spod klatki piersiowej wyrywało się waleczne, zrozpaczone serce – Słyszeliśmy, i...och... musi mi pan powiedzieć, że to prawda... Jest pan jedyną nadzieją... mój luby już zginął, ja bez niego to....słodki Merlinie.... – scena błagalnej modlitwy, prośby o pomoc; widziała, że w jego oczach coś drgnęło, błysnęły płomienie świec w szklącej się tafli, usta wygięte w podkówkę miały więcej determinacji niż złości. Nie zastanawiając się dłużej podeszła do Macnaira, w domyśle do ojca tej, którą udawała, sięgając do jego kieszeni – Mamy złoto, moja siostra ma więcej, proszę nam pomóc, ta Anglia nas zabije...
kłamstwo mam na III
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie miałem pewności, co do zamiarów Dolohov; jej planów i zamiarów na dzisiejszy wieczór, dlatego pozostało mi improwizować. W zasadzie mogliśmy omówić to wcześniej, lecz czy niewiedza z mojej strony nie wyszła bardziej neutralnie? Płynąłem na fali jej kłamstw, próbowałem wczuć się w rolę, choć do dobrego aktora było mi wyjątkowo daleko. Rad byłem, że pomyślałem o zmianie wizerunku wszak jako śmierciożerca moja twarz była znacznie bardziej kojarzona niżeli wcześniej. Wystarczyłby jeden człowiek, który kiedykolwiek uczestniczył w akcji w terenie, aby całą mistyfikację trafił szlag.
Pozwoliłem jej mówić woląc stać z boku i jedynie gestami okazywać cel oraz motywację odnośnie spotkania z kapitanem. Była w tym naprawdę dobra i zapewne gdyby nie bystre oko oraz znajomość kobiety sam gotów bym był uwierzyć w czystość intencji. Wzrok skierowany wprost na kieszeń, szybkie, nerwowe ruchy oraz stłumiony głos sugerowały, że obydwoje wiedzieli o prowadzonym precedensie. Czyżby wiele osób było zamieszanych w machlojki rzekomo lojalnego mężczyzny? Zrodziła się we mnie złość, że wciąż galeony zakrywały oczy i prowadziły do zdrady, parszywej, i prymitywnej chęci wzbogacenia się na wojnie, która miała wyzwolić czarodziejski świat. Zdawałem sobie sprawę, że wciąż po angielskich ziemiach snuło się wiele kanalii, wiele osób pokroju kapitana i to właśnie ich musieliśmy czym prędzej wyłapać. W swych nędznych pragnieniach byli groźni, obnażali słabości, na jakie nie mogliśmy pozwolić sobie, ani nikomu innemu stojącego po naszej stronie.
Powstrzymałem drwiący uśmiech, jaki cisnął mi się na usta, kiedy próbował uciszyć Tatianę i wszedłem do środka zaraz za nią. Gabinet najwyżej postawionego w porcie mężczyzny zdawał się odbiegać wyglądem od obskurnej knajpy; na próżno można było tutaj szukać startych lub porwanych skór, taniego alkoholu oraz zapachu taniego tytoniu zmieszanego z wilgocią. W pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że w ogóle zmieniliśmy lokum, teleportowaliśmy się do zupełnie innego miejsca, gdzie ktoś zapłacił dużą cenę za jego reprezentatywność.
Młodzian siedzący za biurkiem posłał nam posępne spojrzenie, po czym sięgnął po nabitą fajkę. Czułem od niego wyniosłość, swego rodzaju wyższość nie tylko w obyciu, ale i wyglądzie. Odzienie zdawało się być skrojone na miarę, włosy i broda zadbane, na co okoliczni nie mogli sobie pozwolić. Czyżby jego interes, aż tak dobrze kwitł? Jakim cudem do tej pory mężczyzna nie wpadł? Liczyłem, że zgubi go pewność siebie, pieprzona bezkarność i tym samym już wkrótce nie tylko udowodnimy mu winę, ale przede wszystkim publicznie wydamy wyrok śmierci. Kent musiało być wolne od podobnych gnid, albowiem władane przez Rosierów hrabstwo było pod naszą całkowitą kontrolą.
Kiedy Dolohov rozpoczęła przedstawienie skupiłem się na detalach, jakie mogły powiedzieć mi więcej o nim samym oraz jego szlamowatych klientach. Nie rozglądałem się nader pewnie, nie chciałem wzbudzić w nim żadnych podejrzeń, dlatego ledwie muskałem spojrzeniem obrazy, przedmioty znajdujące się na biurku oraz w komodzie stojącej tuż za nim. -Ilu was jest?- spytał posępnym tonem, choć czułem w nim swego rodzaju grę. Może w ten sposób wyłapywał mugoli? Brał od nich wynagrodzenie, po czym w porcie zamykał wszystkim usta? Legenda o jego pomocy mogła się roznosić wszak niemagiczni oraz ich szlamowaci pobratymcy trafiali na miejsce spotkania i choć późniejszy los mógł być inni niż zakładano, to zwykle w podobnych opowiastkach trawiono się nadzieją. Zakłamaną rzeczywistością. Wiedziałem, że nie mogliśmy zareagować teraz, musieliśmy złapać go na gorącym uczynku. -Ile macie?- kontynuował zadawanie pytań. -Najbliższa przeprawa odbędzie się w kwietniu- zawyrokował. Szmat czasu, ale mogliśmy tyle poczekać mając go na oku.
Pozwoliłem dziewczynie sięgnąć po galeony znajdujące się w mojej kieszeni. Była to dobra inwestycja, którą i tak w najbliższym czasie miała mi się zwrócić.
Przekazuję 50 PM
Pozwoliłem jej mówić woląc stać z boku i jedynie gestami okazywać cel oraz motywację odnośnie spotkania z kapitanem. Była w tym naprawdę dobra i zapewne gdyby nie bystre oko oraz znajomość kobiety sam gotów bym był uwierzyć w czystość intencji. Wzrok skierowany wprost na kieszeń, szybkie, nerwowe ruchy oraz stłumiony głos sugerowały, że obydwoje wiedzieli o prowadzonym precedensie. Czyżby wiele osób było zamieszanych w machlojki rzekomo lojalnego mężczyzny? Zrodziła się we mnie złość, że wciąż galeony zakrywały oczy i prowadziły do zdrady, parszywej, i prymitywnej chęci wzbogacenia się na wojnie, która miała wyzwolić czarodziejski świat. Zdawałem sobie sprawę, że wciąż po angielskich ziemiach snuło się wiele kanalii, wiele osób pokroju kapitana i to właśnie ich musieliśmy czym prędzej wyłapać. W swych nędznych pragnieniach byli groźni, obnażali słabości, na jakie nie mogliśmy pozwolić sobie, ani nikomu innemu stojącego po naszej stronie.
Powstrzymałem drwiący uśmiech, jaki cisnął mi się na usta, kiedy próbował uciszyć Tatianę i wszedłem do środka zaraz za nią. Gabinet najwyżej postawionego w porcie mężczyzny zdawał się odbiegać wyglądem od obskurnej knajpy; na próżno można było tutaj szukać startych lub porwanych skór, taniego alkoholu oraz zapachu taniego tytoniu zmieszanego z wilgocią. W pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że w ogóle zmieniliśmy lokum, teleportowaliśmy się do zupełnie innego miejsca, gdzie ktoś zapłacił dużą cenę za jego reprezentatywność.
Młodzian siedzący za biurkiem posłał nam posępne spojrzenie, po czym sięgnął po nabitą fajkę. Czułem od niego wyniosłość, swego rodzaju wyższość nie tylko w obyciu, ale i wyglądzie. Odzienie zdawało się być skrojone na miarę, włosy i broda zadbane, na co okoliczni nie mogli sobie pozwolić. Czyżby jego interes, aż tak dobrze kwitł? Jakim cudem do tej pory mężczyzna nie wpadł? Liczyłem, że zgubi go pewność siebie, pieprzona bezkarność i tym samym już wkrótce nie tylko udowodnimy mu winę, ale przede wszystkim publicznie wydamy wyrok śmierci. Kent musiało być wolne od podobnych gnid, albowiem władane przez Rosierów hrabstwo było pod naszą całkowitą kontrolą.
Kiedy Dolohov rozpoczęła przedstawienie skupiłem się na detalach, jakie mogły powiedzieć mi więcej o nim samym oraz jego szlamowatych klientach. Nie rozglądałem się nader pewnie, nie chciałem wzbudzić w nim żadnych podejrzeń, dlatego ledwie muskałem spojrzeniem obrazy, przedmioty znajdujące się na biurku oraz w komodzie stojącej tuż za nim. -Ilu was jest?- spytał posępnym tonem, choć czułem w nim swego rodzaju grę. Może w ten sposób wyłapywał mugoli? Brał od nich wynagrodzenie, po czym w porcie zamykał wszystkim usta? Legenda o jego pomocy mogła się roznosić wszak niemagiczni oraz ich szlamowaci pobratymcy trafiali na miejsce spotkania i choć późniejszy los mógł być inni niż zakładano, to zwykle w podobnych opowiastkach trawiono się nadzieją. Zakłamaną rzeczywistością. Wiedziałem, że nie mogliśmy zareagować teraz, musieliśmy złapać go na gorącym uczynku. -Ile macie?- kontynuował zadawanie pytań. -Najbliższa przeprawa odbędzie się w kwietniu- zawyrokował. Szmat czasu, ale mogliśmy tyle poczekać mając go na oku.
Pozwoliłem dziewczynie sięgnąć po galeony znajdujące się w mojej kieszeni. Była to dobra inwestycja, którą i tak w najbliższym czasie miała mi się zwrócić.
Przekazuję 50 PM
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Intencje przyszły same – wpłynęły gwałtownością intuicji, decydując się wyprzeć rozbestwioną panienkę gotową oczarować kapitana i w jej miejsce wstawić równie czarującą kokietkę, jednak w nieco innej narracji – zapłakanej desperatki, którą należało ratować. Nie wiedziała, czy faktycznie jest takim dżentelmenem za jakiego go uważano. Tandetny przepych tego pomieszczenia, tak znacząco różniącego się od reszty przybytku, intensywna woń perfum zmieszanych z ciepłym woskiem lewitujących świec, w końcu głęboki fiolet atłasowego płaszcza – kapitan, pomimo swojego zaskakująco młodego wieku, w ogóle nie wyglądał tak, jak jego podwładni.
Kompleks wyższość, mus bycia kimś więcej – nie zważała na to wszystko, kiedy skupiała się głównie na własnym teatrzyku; głos drżał, choć wciąż ociekał słodkością. Gesty zdradzały nerwowość, odrętwiałe palce co chwila nurkowały w ciemnych pasmach, znacząc włosy nieładem. Akompaniament głębokiego dekoltu i niebotycznym pokreśleniu walorów urodowych sprawiał, że wyglądała bardziej jak aktorka na deskach teatru szekspirowskiej sztuki, taka, która niedługo rzuci się na dębowy parkiet i zaleje rubinem sztucznej krwi.
Na niego widocznie to działało.
Bo mimo ściągniętych brwi i nieugiętej postawy, dostrzegała jak w jego spojrzeniu coś drga, gdzieś pomiędzy kolejnym prześlizgnięciem się po jej ciele a cichym jękiem pełnym błagania o pomoc. Raz po raz Dolohov odwracała się w kierunku Drew, którego w ów intrygę uwikłała obsadzając go w roli biednego ojca zrozpaczonej panienki.
– Panie, błagam, moja siostra ma małe dzieci.... takie aniołki, na Merlina, patrzą jak Kent i cała Anglia płonie... – drżące zgłoski układały się w opowieść, która z rzeczywistością nie miała wiele wspólnego. Przenosząc spojrzenie ponownie na kapitana starała się wywołać łzy we własnych oczach, nie przerywając z nim kontaktu wzrokowego – Piątka, kapitanie, tylko pięć... – mamrotaniem zmieniała natężenie głosu, od rozpaczy po nadzieję, zahaczając o desperację tak często jak trzeba było; kapitan skupiał się bardziej na jej postawie i tym, co wyrzucała ze swoich ust, niźli cichym obserwacjom Macnaira.
– Może być więcej, mamy w domu cenne przedmioty...wielowiekowe, magiczne – sięgając do kieszeni Drew wyciągnęła przed siebie pieniądze; galeony błyszczały licho w ciemnym świetle, na tyle jednak intensywnie by dojrzała iskry w oczach kapitana – Proszę, przyniesiemy więcej...tak, w kwietniu, och słodki Merlinie, przyniesiemy... – schyliła głowę raz, później drugi, w geście podzięki robiąc krok w przód, by mężczyzna mógł przejąć pieniądze.
– Zjawimy się w porcie, panie – w końcu podniosła wzrok i po raz kolejny przytaknęła, odnajdując spojrzeniem mężczyznę. Co czekało na nich w porcie w kwietniu? Przygotowana łódź do nowego świata? Zasadzka?
Oby to była zasadzka.
– Dziękujemy, dziękujemy... – wyrzuciła z siebie jeszcze kilkukrotnie, cofając i odnajdując dłoń Drew – Proszę o nas pamiętać, kapitanie.. – my na pewno nie zapomnimy.
Pozostawało im czekać; wyglądać w pierwsze dni kwietnia i wyczekiwać kolejnej wizyty w Kent, która miała zweryfikować lojalność tych, którzy nadwyrężali zaufania.
Ziarno zostało zasiane, przykry los zdawał się chuchać w ich kark kiedy wychodzili z Rybitwy; zdrada naprawdę bywała przykra.
Nim jednak wymierzą odpowiednią karę, musieli mieć dobitny dowód na popełnioną zbrodnię.
zt x2 <3
Kompleks wyższość, mus bycia kimś więcej – nie zważała na to wszystko, kiedy skupiała się głównie na własnym teatrzyku; głos drżał, choć wciąż ociekał słodkością. Gesty zdradzały nerwowość, odrętwiałe palce co chwila nurkowały w ciemnych pasmach, znacząc włosy nieładem. Akompaniament głębokiego dekoltu i niebotycznym pokreśleniu walorów urodowych sprawiał, że wyglądała bardziej jak aktorka na deskach teatru szekspirowskiej sztuki, taka, która niedługo rzuci się na dębowy parkiet i zaleje rubinem sztucznej krwi.
Na niego widocznie to działało.
Bo mimo ściągniętych brwi i nieugiętej postawy, dostrzegała jak w jego spojrzeniu coś drga, gdzieś pomiędzy kolejnym prześlizgnięciem się po jej ciele a cichym jękiem pełnym błagania o pomoc. Raz po raz Dolohov odwracała się w kierunku Drew, którego w ów intrygę uwikłała obsadzając go w roli biednego ojca zrozpaczonej panienki.
– Panie, błagam, moja siostra ma małe dzieci.... takie aniołki, na Merlina, patrzą jak Kent i cała Anglia płonie... – drżące zgłoski układały się w opowieść, która z rzeczywistością nie miała wiele wspólnego. Przenosząc spojrzenie ponownie na kapitana starała się wywołać łzy we własnych oczach, nie przerywając z nim kontaktu wzrokowego – Piątka, kapitanie, tylko pięć... – mamrotaniem zmieniała natężenie głosu, od rozpaczy po nadzieję, zahaczając o desperację tak często jak trzeba było; kapitan skupiał się bardziej na jej postawie i tym, co wyrzucała ze swoich ust, niźli cichym obserwacjom Macnaira.
– Może być więcej, mamy w domu cenne przedmioty...wielowiekowe, magiczne – sięgając do kieszeni Drew wyciągnęła przed siebie pieniądze; galeony błyszczały licho w ciemnym świetle, na tyle jednak intensywnie by dojrzała iskry w oczach kapitana – Proszę, przyniesiemy więcej...tak, w kwietniu, och słodki Merlinie, przyniesiemy... – schyliła głowę raz, później drugi, w geście podzięki robiąc krok w przód, by mężczyzna mógł przejąć pieniądze.
– Zjawimy się w porcie, panie – w końcu podniosła wzrok i po raz kolejny przytaknęła, odnajdując spojrzeniem mężczyznę. Co czekało na nich w porcie w kwietniu? Przygotowana łódź do nowego świata? Zasadzka?
Oby to była zasadzka.
– Dziękujemy, dziękujemy... – wyrzuciła z siebie jeszcze kilkukrotnie, cofając i odnajdując dłoń Drew – Proszę o nas pamiętać, kapitanie.. – my na pewno nie zapomnimy.
Pozostawało im czekać; wyglądać w pierwsze dni kwietnia i wyczekiwać kolejnej wizyty w Kent, która miała zweryfikować lojalność tych, którzy nadwyrężali zaufania.
Ziarno zostało zasiane, przykry los zdawał się chuchać w ich kark kiedy wychodzili z Rybitwy; zdrada naprawdę bywała przykra.
Nim jednak wymierzą odpowiednią karę, musieli mieć dobitny dowód na popełnioną zbrodnię.
zt x2 <3
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Od kiedy lepiej i pewniej utrzymywała się w siodle, coraz częściej wypuszczała się poza tereny jeździeckie leżące przy Château Rose, zazwyczaj w towarzystwie innych jeźdźców, czy to przyjaciółki Primrose, czy też pracowników stajni. Dwa bądź trzy razy w miesiącu mogła prosić bliskich o asystę, jednak z czasem, gdy słońce coraz dłużej przesiadywało na niebie i pogoda zachęcała do spędzania czasu na świeżym powietrzu, zapragnęła zwiększyć częstotliwość swoich wypraw. Od miesiąca w każdy czwartek pędziła nadmorskim szlakiem, wśród białych klifów, aż po kwietną łąkę na wybrzeżu tuż przy morzu. Lord nestor Rosier nie pochwaliłby tego zachowania, nie tylko przez wzgląd na samotne wycieczki, ale i przez ryzyko związane z utraceniem ciąży. Jazda konna nie należała do najbezpieczniejszych sportów, w kontakcie ze zwierzęciem nigdy nie można było być pewnym czy koń nie przestraszy się i stanie dęba, zrzucając z siebie jeźdźca. Poważnym argumentem była także serpentyna, której ataki przychodziły niespodziewanie i zdecydowanie częściej, niż kiedy przyjmowało się eliksiry wyciszające chorobę. Nawet teraz dzierżyła w kieszeni chusteczkę, której śnieżnobiały materiał został splamiona krwią, gdy wyprowadzając konia ze stajni nagle pociemniało jej przed oczami, a mdłości wezbrały na sile. Krwotok z nosa był najczęstszym objawem, doprowadzał ją momentami do szaleństwa, stale irytując, choć była z nim zaznajomiona od wczesnych lat dziecięcych. Najgroźniejsze były ataki, w których magia atakowała serce oraz brzuch, zdając się rozrywać ją od środka. Skręcała się wtedy z bólu, na jakie nie istniało remedium, nie takie, które mogłaby przyjmować będąc w brzemiennym stanie. Ataki nigdy nie trwały długo, lecz zawsze poważnie osłabiały, przy odrobinie szczęścia odbierając przytomność. Tylko wtedy cierpienie nie odbierało tchu.
Do swego ulubionego miejsca dotarła wczesnym rankiem, z szalejącym w piersi sercem zeskakując z grzbietu konia, próbując uspokoić oddech. Na jasnej twarz malował się szeroki uśmiech, będący radością zmieszaną z dumą. Jeszcze kilka miesięcy temu nie widziała dla siebie żadnych szans. Pogrążona w rozpaczy po śmierci brata i z rozerwanym w strzępy po zdradzie Tristana sercem myślała o targającym nią szaleństwie, jakie przysłaniało nadzieję na jakiekolwiek szczęście. Po raz kolejny w ciągu roku wpadła w głęboki żal, który niemal odebrał chęć do dalszego życia. Nie potrafiła jednoznacznie określić co stało za poprawą samopoczucia. Czy to jedno wydarzenie, może zwykła determinacja, a może strach oraz smutek nadal gdzieś się w niej kłębiły, tylko czekając na odpowiedni moment, aby dać o sobie znać?
Pozostawiła konia samemu sobie, wiedząc że nie skorzysta z okazji, by zaraz uciec. Rozpięła guziki dopasowanej, wełnianej marynarki w kolorze czerwonego wina i zdjęła ją od przypływu gorąca. Podwinęła rękawy białej, wsuniętej za pas bryczesów koszuli i przysiadła na trawie, zasłuchując się w szumie morskich fal. Na horyzoncie rozciągała się cisza, a przynajmniej tak w opinii wychowanej wśród syren Evandry brzmiał trzask wody i śpiew dzikich rybołowów. Dopiero po chwili sięgnęła do wewnętrznej kieszeni marynarki, wysuwając zeń niewielką książeczkę. Ściągając złote brwi od jasności słońca przewertowała kilka stron, sięgając studiowanego od niedawna tematu - animagii. Choć do ćwiczeń praktycznych nie była zupełnie gotowa, tak kwietniowa wizyta na Arenie Carringtonów doprowadziła do ponownego zapałania pasją do ukochanej jeszcze w czasach szkolnych dziedziny magii. Dwa rozdziały i do domu, przeszło przez myśl półwili i zaczytała się w lekturze.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z początku była to jedynie myśl, która pojawiła się, kiedy na jednej z akcji w Kent - hrabstwie całkowicie ogarniętym przez antymugolskich - nazwijmy to łagodnie - entuzjastów - dojrzała ją, jadącą nadmorskim szlakiem. Zatrzymała się wtedy, tylko przez krótką chwilę niepewna, czy nie pomyliła jej z kimś. Czy patrzyła właśnie na twarz, którą przeważnie widziała na zdjęciach i wtedy na placu - siedzącą obok Rosiera. Tego dnia, postanowiła, ale tym razem zamierzała się przygotować. Nie działać pochopnie, by nie popełnić wcześniejszego błędu. Musiała być gotowa, a cel miał ją poprowadzić dalej, niż tylko do jednego celu. Kwestia nie była prosta, bo musiała najpierw ustalić, czy pojawienie się kobiety w tym miejscu było kwestią jedynie przypadku - czy może nawyku. Żadne z powyższych nie okazało się z początku prawdziwe. Przez pierwszy tydzień zjawiła się w okolicy podmorskiego szlaku - zawsze pod inną twarzą, czasem skryta tak by nieposzukujące oko nie mogło jej znaleźć. Pierwsze dwa dni nie przyniosły zbyt wiele - nic, byłoby bardziej adekwatną odpowiedzią. Ale dla niej, to też nie było nic, napięte oczekiwanie, potrzeba wytężenia zmysłów i odpowiedniego odegrania roli, którą przyjęła sprawiała że jej myśli nie mogły zapadać się za bardzo w ciemność, która ją otulała. Tylko fizycznie doszła do siebie prawie całkiem po dość niedługim okresie rekonwalescencji. Kwestia psychiki, była trochę inna. Wiedziała, że ta zadra zostanie w niej. Rana się nie zasklepi i będzie jątrzyć szczypiąc i boląc prawdopodobnie do końca jej dni. Była sama sobie winna - najpierw temu, że poddała się chwili przyjemności, słabości. Potem temu, że wyniszczone Azkabanem ciało, nie było w stanie zaopiekować się życiem, które powstało. Była wadliwa - wiedziała to już od wielu lat, ale ta świadomość nie bolała wcześniej tak bardzo jak teraz. Myliła się, kiedy myślała wcześniej, że cierpi. Dopiero teraz poznawała prawdziwe znaczenie tego uczucia. Potrzebowała nieustannego zajęcia, zadania, byle tylko nie myśleć. To, pojawiło się przed nią samo. Kiedy nie pojawiła się szóstego dnia, Justine zdecydowałam, że jeśli nie pojawi się ostatniego dnia - sprawę trzeba będzie podejść inaczej. Opierając działanie na odnalezieniu innego miejsca, mniej bazującego na szczęściu i przypadku. Założenia przyjęła zgodnie z przeczuciem, pierwsze tygodnie pojawiając się na szlaku godzinę przed czasem w którym zobaczyła ją za pierwszym razem i godzinę po nim. Z tego, co wiedziała o szlachcie ich życiem w dużej mierze rządził porządek i postępowanie zgodnie z planem. Może i było to dziwne, bo odetchnęła z ulgą, kiedy równo tydzień później ponownie dostrzegła ją na brzegu. Może potrzebowała celu, konkretnego, nie zarzuconego gdzieś w przyszłość. Czegoś, co na czym skupi się całkowicie i zrealizuje ostatecznie. A teraz właśnie stała przed szansą. Była przygotowana, tym razem pomknęła za nią, skryta pod zaklęciem kameleona i z narzuconym płaszczem. Ostatnią rzeczą, która przypominała jej o dawnym przyjacielu, który jasno zaznaczył, że nie chce problemów w swoim życiu - a tymi, niezmiennie pozostawała ona.
Dotarła za nią do stajni skrywając się za ścianami przy pomocy lustrzanego zaklęcia obserwując z kim rozmawia. Tego dnia, nie podróżowała sama, był z nią jeden z pracowników. Czuła serce dudniące jej w piersi kiedy ruszyła za nimi zmierzając w kierunku którego mogła się spodziewać. Gniazdo żmiji, choć miała świadomość swoich umiejętności wiedziała, że próba wejścia tam może nie skończyć się najlepiej. Byliby idiotami nie zabezpieczając tego miejsca. A ona większą, gdyby nie sprawdziła tego wcześniej. Najgorsza opcja. Najgorsza dla niej. Ale wiedziała, że najrealniejsza. To nic, czas nie grał roli. Mogła poczekać. Dla pewności kolejny tydzień spędziła podobnie, chociaż tym razem była przygotowała się dokładniej. Nabyła biała laskę, która miała jej pomóc. Tym razem poszczędziło jej się bardziej, kiedy zrobiły chwilowy postój - niby przypadkiem znalazła się obok. Była niezłą aktorką, skradła chwilę rozmowy w twarzy nieprzypominającej nikogo, na odchodne znacząc towarzyszącą kobiecie dziewczynę. Kłaniając się nisko kiedy odchodziła, dziękując uniżenie za poświęconą chwilę rozmowy. W jej własnych, niezmienionych oczach w końcu, po wielu dniach pojawił się błysk. Cel był już wyraźny. Rysował się coraz dokładniej. Kolejny tydzień odpuściła monitorowanie plaży. Zamiast tego zajęła się śledzeniem oznaczonej kobiety. Dowiedziała się kim jest, próbowała dojść do tego jaka, dwa razy rozmawiała z nią pod różnymi twarzami, by z bliska móc przyjrzeć się jej twarzy. A kiedy nadszedł odpowiedni czas zakradła się do jej mieszkania twarz miała inna - nie chciała zostawić po sobie zbyt oczywistego śladu. Nie zrobiła jej krzywdy, jedynie unieszkodliwiła przy pomocy Petryfikusa, jej był na tyle potężny, że wybudzenie się z niego przeciętnym czarodziejom zajmowało trochę czasu. Przeczesała jej garderobę zabierając ubrania, ściągając swoje i upychając do torby, którą zabrała. W samej bieliźnie obchodziła kobietę przygotowując się do zmiany twarzy. Była wyższa, to na pewno, największym problem i tak miała być kwestia głosu. I blizn, które ona sama posiadała. Kwestia, jak wiele miało jej to zająć czasu, musiała się skupić na przemianie i nie dopuścić do błędu. Stanęła naprzeciw kobiety wciągając na siebie jej ubrania. Trochę większe niż te, które nosiła ona sama. Zwykła spódnica, bluzka i sweter, dzisiaj nie była w pracy. Ale jej magia dzisiaj była kapryśna. Pierwsze podejście nie zmieniło w niej nic. Drugie, właściwie równie niewiele. Zaczynała powoli tracić cierpliwość - a tej cierpliwości potrzebowała. Może to budzące się w niej wyrzuty sumienia nie pozwoliły odpowiednio działa. Zastanawiała się, czy dziewczyna nie poniesienie konwekcji jej działania. Ale sprawa toczyła się o więcej. Skupiła się po raz kolejny biorąc oddech w płuca i wypuszczając go nie mogła tracić tak wiele czasu, bo choć jeszcze go miała. Ale nadal nie działo się nic zupełnie. Frustracja zaczynała ją dopadać. Wiedziała, że powinna wziąć się garść. Oczyścić umysł. Wiedziała jak zmusić ciało do zmian, a jednak to nie poddawało się dzisiaj temu chętnie. Usiadła na krześle w pokoju dziewczyny przykładając dłonie do twarzy. Nie zmieniła się już tak skomplikowanie od dawna. Jej ciało - co doskonale rozumiała - mogło jeszcze nie dojść całkiem do siebie po tym, przez co przeszła. Najpierw wyniszczył ją Azkaban, a kiedy stanęła na nogi - nadal nie całkiem zaszła w ciąże. By poronić, co samo w sobie było kolejnym szokiem, nie tylko dla niej ale i dla organizmu którego nie oszczędzała. Podniosła się po raz kolejny. Spojrzała na spetryfikowaną dziewczynę uważnie się jej przyjżała. Wiedziała, że będzie musiała się też pozbyć własnej blizny i ukryć tatuaż. Czy jego w ogóle dało się zasłonić przemianą? Nie była pewna. I ta myśl musiała ją rozkojarzyć, bo kolejny raz - kolejna próba spełzła na niczym. Czuła, że czas ją coraz bardziej nagli. Musiała zdążyć, żeby na nią trafić. Jeśli nie uda się dzisiaj, trudno będzie powiedzieć, czy dziewczyna dojdzie do tego, dlaczego została spetryfikowana. Wolała nie ryzykować aż tak. Dalej, Tonks - nakazała samej sobie, czując jak zaciska dłonie. Robiłaś to już wcześniej. Ale po raz kolejny niewiele się zmieniło. Zacisnęła usta wściekła na samą siebie. Nie mogła pozostać tutaj dłużej. Zerknęła na zegar. Teraz była już tego pewna. Ze zmienią tylko lekko wcześniej twarzą zrzuciła z siebie ubrania. Skoro jej własna magia - umiejętność - jej nie słuchała, będzie musiała zadziałać inaczej. Wsunęła na siebie własne. Spodnie - które zawsze zakładała na akcje - w które wcisnęła jasną koszulę. Trudno, musiała ją tylko stąd zgarnąć. Zabrać. Tylko tyle. Narzuciła ściągnięty wcześniej płaszcz i wyleciała przez okno pochylając się na miotle by nadać jej szybkości. Wylądowała niedaleko zeskakując z miotły. Wzięła kilka wdechów. Jeszcze tu była. Pozostawała na miejscu nieświadoma niczego. Cóż za bezczelność. Tak bardzo pewnie czuli się w środku wojny, by pozwalać jej hasać samej? Wątpiła, by była wyszkolona bojowo. By była w stanie sama się obronić. Choć nie zakładała tego odgórnie - wolała się nie zaskoczyć nieprzyjemnie. Podeszła. Na swoje szczęście, miała plan B. Coś na kształt tego o literze C też przemyślała. Najlpeszy był A, ale nie była w stanie poradzić nic na to, że po takim czasie złego traktowania jej organizm zwyczajnie obraził się na nią - zbuntował, być może. Zgarnęła jasne kosmyki z pleców, przesuwając je do przodu, zakrywając ciemny tatuaż pod szczęką. Specjalnie podchodząc od tej strony, by znajdował się po drugiej stronie.
- Lady Evandra? - zapytała, rozszerzając w idealnie wystudiowanym zaskoczeniu oczu. Z lekkim niedowierzaniem, ale też i zadowoleniem, że właśnie na nią - zupełnie prawie przypadkiem - wpadła.
tutaj i w górę wszystkie nieudane przemiany
a i ekwipunek
Dotarła za nią do stajni skrywając się za ścianami przy pomocy lustrzanego zaklęcia obserwując z kim rozmawia. Tego dnia, nie podróżowała sama, był z nią jeden z pracowników. Czuła serce dudniące jej w piersi kiedy ruszyła za nimi zmierzając w kierunku którego mogła się spodziewać. Gniazdo żmiji, choć miała świadomość swoich umiejętności wiedziała, że próba wejścia tam może nie skończyć się najlepiej. Byliby idiotami nie zabezpieczając tego miejsca. A ona większą, gdyby nie sprawdziła tego wcześniej. Najgorsza opcja. Najgorsza dla niej. Ale wiedziała, że najrealniejsza. To nic, czas nie grał roli. Mogła poczekać. Dla pewności kolejny tydzień spędziła podobnie, chociaż tym razem była przygotowała się dokładniej. Nabyła biała laskę, która miała jej pomóc. Tym razem poszczędziło jej się bardziej, kiedy zrobiły chwilowy postój - niby przypadkiem znalazła się obok. Była niezłą aktorką, skradła chwilę rozmowy w twarzy nieprzypominającej nikogo, na odchodne znacząc towarzyszącą kobiecie dziewczynę. Kłaniając się nisko kiedy odchodziła, dziękując uniżenie za poświęconą chwilę rozmowy. W jej własnych, niezmienionych oczach w końcu, po wielu dniach pojawił się błysk. Cel był już wyraźny. Rysował się coraz dokładniej. Kolejny tydzień odpuściła monitorowanie plaży. Zamiast tego zajęła się śledzeniem oznaczonej kobiety. Dowiedziała się kim jest, próbowała dojść do tego jaka, dwa razy rozmawiała z nią pod różnymi twarzami, by z bliska móc przyjrzeć się jej twarzy. A kiedy nadszedł odpowiedni czas zakradła się do jej mieszkania twarz miała inna - nie chciała zostawić po sobie zbyt oczywistego śladu. Nie zrobiła jej krzywdy, jedynie unieszkodliwiła przy pomocy Petryfikusa, jej był na tyle potężny, że wybudzenie się z niego przeciętnym czarodziejom zajmowało trochę czasu. Przeczesała jej garderobę zabierając ubrania, ściągając swoje i upychając do torby, którą zabrała. W samej bieliźnie obchodziła kobietę przygotowując się do zmiany twarzy. Była wyższa, to na pewno, największym problem i tak miała być kwestia głosu. I blizn, które ona sama posiadała. Kwestia, jak wiele miało jej to zająć czasu, musiała się skupić na przemianie i nie dopuścić do błędu. Stanęła naprzeciw kobiety wciągając na siebie jej ubrania. Trochę większe niż te, które nosiła ona sama. Zwykła spódnica, bluzka i sweter, dzisiaj nie była w pracy. Ale jej magia dzisiaj była kapryśna. Pierwsze podejście nie zmieniło w niej nic. Drugie, właściwie równie niewiele. Zaczynała powoli tracić cierpliwość - a tej cierpliwości potrzebowała. Może to budzące się w niej wyrzuty sumienia nie pozwoliły odpowiednio działa. Zastanawiała się, czy dziewczyna nie poniesienie konwekcji jej działania. Ale sprawa toczyła się o więcej. Skupiła się po raz kolejny biorąc oddech w płuca i wypuszczając go nie mogła tracić tak wiele czasu, bo choć jeszcze go miała. Ale nadal nie działo się nic zupełnie. Frustracja zaczynała ją dopadać. Wiedziała, że powinna wziąć się garść. Oczyścić umysł. Wiedziała jak zmusić ciało do zmian, a jednak to nie poddawało się dzisiaj temu chętnie. Usiadła na krześle w pokoju dziewczyny przykładając dłonie do twarzy. Nie zmieniła się już tak skomplikowanie od dawna. Jej ciało - co doskonale rozumiała - mogło jeszcze nie dojść całkiem do siebie po tym, przez co przeszła. Najpierw wyniszczył ją Azkaban, a kiedy stanęła na nogi - nadal nie całkiem zaszła w ciąże. By poronić, co samo w sobie było kolejnym szokiem, nie tylko dla niej ale i dla organizmu którego nie oszczędzała. Podniosła się po raz kolejny. Spojrzała na spetryfikowaną dziewczynę uważnie się jej przyjżała. Wiedziała, że będzie musiała się też pozbyć własnej blizny i ukryć tatuaż. Czy jego w ogóle dało się zasłonić przemianą? Nie była pewna. I ta myśl musiała ją rozkojarzyć, bo kolejny raz - kolejna próba spełzła na niczym. Czuła, że czas ją coraz bardziej nagli. Musiała zdążyć, żeby na nią trafić. Jeśli nie uda się dzisiaj, trudno będzie powiedzieć, czy dziewczyna dojdzie do tego, dlaczego została spetryfikowana. Wolała nie ryzykować aż tak. Dalej, Tonks - nakazała samej sobie, czując jak zaciska dłonie. Robiłaś to już wcześniej. Ale po raz kolejny niewiele się zmieniło. Zacisnęła usta wściekła na samą siebie. Nie mogła pozostać tutaj dłużej. Zerknęła na zegar. Teraz była już tego pewna. Ze zmienią tylko lekko wcześniej twarzą zrzuciła z siebie ubrania. Skoro jej własna magia - umiejętność - jej nie słuchała, będzie musiała zadziałać inaczej. Wsunęła na siebie własne. Spodnie - które zawsze zakładała na akcje - w które wcisnęła jasną koszulę. Trudno, musiała ją tylko stąd zgarnąć. Zabrać. Tylko tyle. Narzuciła ściągnięty wcześniej płaszcz i wyleciała przez okno pochylając się na miotle by nadać jej szybkości. Wylądowała niedaleko zeskakując z miotły. Wzięła kilka wdechów. Jeszcze tu była. Pozostawała na miejscu nieświadoma niczego. Cóż za bezczelność. Tak bardzo pewnie czuli się w środku wojny, by pozwalać jej hasać samej? Wątpiła, by była wyszkolona bojowo. By była w stanie sama się obronić. Choć nie zakładała tego odgórnie - wolała się nie zaskoczyć nieprzyjemnie. Podeszła. Na swoje szczęście, miała plan B. Coś na kształt tego o literze C też przemyślała. Najlpeszy był A, ale nie była w stanie poradzić nic na to, że po takim czasie złego traktowania jej organizm zwyczajnie obraził się na nią - zbuntował, być może. Zgarnęła jasne kosmyki z pleców, przesuwając je do przodu, zakrywając ciemny tatuaż pod szczęką. Specjalnie podchodząc od tej strony, by znajdował się po drugiej stronie.
- Lady Evandra? - zapytała, rozszerzając w idealnie wystudiowanym zaskoczeniu oczu. Z lekkim niedowierzaniem, ale też i zadowoleniem, że właśnie na nią - zupełnie prawie przypadkiem - wpadła.
tutaj i w górę wszystkie nieudane przemiany
a i ekwipunek
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 13.08.22 0:26, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Nadmorski szlak
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent