Gilbert Crouch
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta, szlachetna
Status majątkowy: Bogacz
Zawód: Departament przestrzegania prawa czarodziejów - wiedźmia straż
Wzrost: 182 cm
Waga: 73 kg
Kolor włosów: Ciemny blond
Kolor oczu: Szare
Znaki szczególne: Niebywale rzadko można spotkać Gilberta ogolonego, zwykle jego twarz zdobi parodniowy zarost. Ma spore znamię na udzie, a z niewidocznych znaków szczególnych - męczy się z świniowstrętem.
13 cali, dość sztywna, tabebuja, rdzeń ze szponu hipogryfa
Slytherin
Lis
Klęcząca, zapłakana matka
Kwiaty bzu, zapach nowego pergaminu, arbuz
Zostanie Ministrem Magii
Gra na pianinie, książki, hazard, podróże
Jastrzębie z Falmouth
Quidditch
Rick Charlie i jego Zmiatacze, klasyka, czasem posłucha Belli
Joseph Morgan
Deszcz bębnił o szyby, rozbijał się na parapecie, spływał po dachówkach. Wysłuchując melodii kapiącej z sierści wody, Borys przeciągnął się na nieskazitelnie białym dywanie, znacząc go błotem spod swoich łap. Przytykając drobny łeb do podłogi, nozdrzami pochwycił ulotny zapach właścicielka, ruszając dzielnie tym tropem w stronę schodów. Zatrzymując się u ich podnóża, kichnął i prychnął, odwracając pysk od skoncentrowanej woni wypalonego niedawno cygara. Przez krótką chwilę kręcił się w miejscu, aż w końcu pokonał wewnętrzny opór i wspiął się na piętro, truchtem pokonując odległość od ostatnich drzwi na prawo. Uchylone drzwi pchnął wilgotnym nosem, po czym przekroczył próg, zawieszając spojrzenie paciorkowatych oczu na siedzącym prze biurku ośmiolatku. Zdążył zamerdać ogonem, gdy Christian rzucił mu spojrzenie przez ramię, zadzierając brew w wyrazie zdumienia.
- Nie wolno ci tu być - powiadomił zwierzaka, podrywając się na nogi i ruszając w jego stronę. Psiak zaskamlał z uciechy, unosząc przednie łapy i opierając je na nogach chłopaka, na co ten westchnął z politowaniem, wyglądając naprędce przez drzwi. Korytarz świecił pustką, więc z ulgą opuścił ramiona wzdłuż ciała, ale nim zdążył zamknąć drzwi, by pobawić się z pupilem, do pokoju wtargnął wyższy blondyn. Serce Christiana uderzyło mocno o żebra, a potem zastygło w bezruchu, przerażone.
- Gil, ja...
- Widziałeś dywan mamy na dole? - spytał Gilbert, zerkając sceptycznie na chowającego się za plecami młodszego brata border terriera. - Plamy błota, trawa, psia ślina i sierść pomiędzy białymi włóknami. - Zacmokał z dezaprobatą, przykładając z przejęciem dłoń do czoła i przymykając w dramatycznej pozie powieki. - Ach, serce naszej drogiej matki zaleje morze goryczy, gdy odkryje, że jej własny syn sprowadził do domu jakiegoś kundla!
- To nie jest kundel - pisnął Christian, przełykając ślinę. Rozbawiony uśmieszek brata speszył go, więc schował głowę między ramionami, cofając się o parę kroków i nieomal wywracając o stojącego za nim psa. Borys zaskamlał, ale dźwięk ten nijak już nie przypominał radosnego odgłosu sprzed paru chwil. - Proszę, Gil, nie mów rodzicom, ja znajdę mu inny dom, dobrze?
- Chris, braciszku, nie martw się. - Gilbert wyciągnął rękę, przeczesując palcami złociste kosmyki krewniaka. - Przecież trzymamy się razem. Twoje sekrety są ze mną bezpieczne.
To było podejrzane nawet dla kogoś równie naiwnego co Christian. Gilbert nie był wzorowym bratem, daleko było mu nawet do miana dobrego. Wykorzystywał fakt bycia pierworodnym, wywierał presję i grał na uczuciach młodszego rodzeństwa, czerpiąc satysfakcję z ich zmieszania. Był jak huragan, jak ogień, którego nie sposób było ugasić wyczarowanym strumieniem. Budził w Christianie jednocześnie lęk, jak i ślepy podziw - bo któż nie chciałby mieć tyle pewności siebie i charyzmy co ten dwunastolatek z zadartą dumnie brodą, szelmowskim uśmiechem i łobuzerskim błyskiem w oku? Utalentowany, dzielny, obdarzony darem rozmawiania z ptakami. Gilbert był chlubą rodziców, ulubieńcem ojca, mentalnym wsparciem całego domu. Był wszędzie tam, gdzie powinien być, oraz w miejscach, w których nikt go nie chciał; jak teraz na przykład. Choć Christian nigdy nie przyznałby się do tego na głos, przerażony wizją zmrużonych gniewnie oczu brata.
- A... a ten dywan? - spytał w końcu i wydawać się mogło, że Gilbert tylko czekał na to pytanie. Wzruszył wolno ramionami, nie odrywając spojrzenia od twarzy młodszego Croucha.
- Twoje sekrety są ze mną bezpieczne. Ale problemy musisz rozwiązywać sam - oświadczył chłopak, upychając dłonie w kieszeniach spodnie i przypatrując się, jak Chrisa zalewa zimny pot. Jak jego twarz blednie, a dłonie zwijają się z bezsilności w pięści. - Każ sprzątnąć skrzatowi.
- Powie matce. Co ja mam zrobić, Gil?
- Hm, nie wiem, może dałoby się tego pozbyć w magiczny sposób? - zaproponował miłosiernie Gilbert, a radosny grymas na jego twarzy zdawał się poszerzyć, sięgając już prawie samych uszu. Jawnie szydził z młodszego brata.
Każdy wiedział, jak marnie Christianowi wychodzą zaklęcia. Jak wolno przyswaja wiedzę, ile czasu potrzebuje, by przeanalizować stronę tekstu w podręczniku. Był skończoną ofermą w porównaniu do kogokolwiek z rodziny, ale odpowiednio surowe wychowanie miało wydobyć z niego potencjał Crouchów.
- Pomożesz mi?
Wyczekiwał. Szare oczy zabłysły figlarnie, kiedy Gilbert poklepał się po kieszeni, z której wystawała końcówka różdżki.
- Wszystko ma swoją cenę, młodszy bracie.
Trącił pod stołem łydkę czarnowłosej dziewczyny, wskazując jej głową rząd stojących na środku pierwszaków. Powędrowała za jego spojrzeniem, po czym uśmiechnęła się zuchwale, odgarniając z czoła parę niesfornych kosmyków, przysłaniających uroczą twarz o dużych, zielonych oczach.
- Nikt specjalnie nie przykuł mojej uwagi - stwierdziła piętnastolatka, wzruszając ze znudzeniem ramionami. - Wyglądają tak nudno. Wszyscy trzęsą portkami, żaden, absolutnie żaden nie nadaje się na Ślizgona - oceniła sceptycznie, wyraźnie tym faktem zniechęcona. Gilbert skinął głową, przyznając jej bezgłośnie rację. Przymknął trzymany w dłoniach podręcznik do zaklęć, podrywając spojrzenie na stojących uczniów. Chwilę zabrało mu odnalezienie konkretnego dzieciaka w tłumie żółtodziobów; przygarbiony i zawstydzony Christian ginął w grupie równie przerażonych rówieśników. Powinien stać prosto i pewnie, powinien z dumą reprezentować nazwisko Crouch, a tymczasem kojarzył się Gilbertowi z ukrytym w kanałach szczurem. Wstyd było mu przyznawać się przyjaciołom do tego pokrewieństwa, ale nie mógł ukrywać tego w nieskończoność. Gdy więc przyszedł czas, że Christian Crouch wezwany został do Tiary Przydziału, blondyn mlasnął tylko i przewrócił oczami, wyrzucając z siebie szybkie:
- To mój brat.
Przesiąknięty irytacją ton zniechęcił siedzących wokół Ślizgonów do zadawania pytań. Wlepili spojrzenie w przykurczonego chłopca, wpatrującego się uparcie we własne stopy. Był taki niepodobny do Gilberta. Wystraszony, przypominał spłoszone, zagonione w ciemny róg zwierzę; wzorcową ofiarę własnej nieśmiałości. Gil zacisnął usta, oczekując werdyktu, a choć bardzo chciał wierzyć, że choć raz młodszy brat nie przyniesie im wstydu, gdzieś podświadomie przeczuwał, co powie Tiara. Gdy zatem odezwała się głośno, budząc swym oświadczeniem oklaski przy sąsiednim stoliku, mógł tylko przymknąć powieki i udać, że zupełnie go to nie obchodzi. Zignorować zaniepokojone spojrzenie krewniaka, schodzącego ze schodów.
- Crouch w Hufflepuffie - skomentowała czarnowłosa, siedząca naprzeciwko, po czym fuknęła cicho. - Mogło być gorzej, Gil.
Szczerze w to wątpił.
Potrafił wyobrazić sobie minę ojca, gdy już dotrą do niego wieści. Niewątpliwie Christian też zaprzątał sobie głowę reakcją rodzica - ze swojego miejsca Gilbert miał doskonały widok na skulonego na siedzeniu brata, dłubiącego widelcem w ziemniakach. Hufflepuff był przysłowiową kroplą, która miała przelać czarę goryczy, bo jeśli coś miało uratować Chrisa od bycia zakałą familii, to był to tylko Slytherin.
- G-Gil? - cichy głos zwrócił jego uwagę, gdy kierował się już w stronę lochów. Zerkając przez ramię, zawiesił smętne spojrzenie na postaci brata. - Przepraszam, że zostałem Puchonem, Gil.
Gilbert uniósł brwi, zaskoczony słowami Christiana. Odchrząknął, by po paru sekundach uśmiechnąć się do młodszego pokrzepiająco i poklepać go po ramieniu.
- Spokojnie, Chris, nie musisz mnie przepraszać, nie masz za co - zauważył z rozbawieniem, poprawiając młodszemu kołnierzyk koszuli. - Przecież to nie twoja wina, że nie nadajesz się do Slytherinu. Nie twoja, że Tiara przydzieliła cię do tak żałosnego domu. Taki już się urodziłeś - kontynuował bezdusznie, podczas gdy w oczach Christiana poczęły zbierać się łzy. Ich widok jedynie rozsierdził Gilberta. - Nie mogę ci już obiecać pomocy. Jesteśmy z różnych domów, więc najwyższy czas, byś samodzielnie radził sobie z problemami. Ostatecznie mogę ci tylko podpowiedzieć, żebyś nie zapisywał się do drużyny Qudditcha, bo nawet w drużynie Puchonów nie ma miejsca na takie ofiary.
Uśmiechnął się. Lustrując brata uważnym spojrzeniem, zarechotał kpiąco i wzniósł oczy ku niebu, jak gdyby miał zamiar błagać o więcej cierpliwości na tego szczyla przed sobą. Bo tak o nim właśnie myślał, takie było jego zdanie, nafaszerowane niechęcią do żałosnych mieszkańców domu Hufflepuff.
- Nie będziesz już ze mną rozmawiał, Gil? - upewnił się jeszcze Christian, jakby nie mógł przyswoić takiej ilości informacji. Albo jak gdyby nie chciał wierzyć, że to rzeczywiście się dzieje, a jego starszy brat właśnie nazywa go ofiarą.
- Wszystko ma swoją cenę, Christian. Wracaj do Puchonów.
Wygrzewał twarz w promieniach słońca, spod na wpół przymkniętych powiek obserwując odbijające się od tafli jeziora refleksy, obserwując sunące po wodzie liście, które o tej porze roku opadały z drzew, zmieniając bure ścieżki w barwne dywany. Biorąc głębszy wdech, wypuścił z ust powietrze, by opaść plecami na rozciągniętą na trawię szatę. Wsunąwszy źdźbło pomiędzy wargi, złożył dłonie pod głową, zamykając oczy i oddając się w pełni niczym niezmąconej ciszy.
Prawie niezmąconej ciszy.
- Wyglądasz jak plebs - skrytykowała go czarnowłosa dziewczyna, z naburmuszoną miną rozglądająca się po okolicy. Zupełnie nie rozumiała, po kiego grzyba ją tu zaciągnął. Wydawało jej się, że pójdą pognębić jakichś mugoli, że pośmieją się z Głupiej-Krukonki-Cassandry, którą powzięła sobie za cel odkąd niezdarna szlama runęła na nią ze swoimi książkami. Zupełnie nie rozumiała czemu musi dzielić się powietrzem z tak bezwartościowym motłochem; najchętniej wyrzuciłaby ich wszystkich do rynsztoku, skąd z całą pewnością wyszli. Wiedziała, że Gilbert podziela jej zdanie, zgadza się, podziela frustrację. Gdyby jej brat został Puchonem, ubrałaby worek na głowę, wstydząc się, że ktoś taki dzieli z nią nazwisko. Crouch miał w sobie wiele cierpliwości, spokoju, niezrozumiałej dla niej powagi. Potrafił wymazać egzystencję krewniaka, zignorować jego obecność w tych murach.
- Czy to prawda, że w tym jeziorze żyje kraken? - spytał nagle chłopak, a nastolatka obróciła ku niemu głowę, ogniskując spojrzenie zielonych oczu na przymkniętych powiekach przyjaciela.
- Co? Nie wiem, skąd mam to wiedzieć?
- Och, nie chciałem spytać ciebie.
I wydał z siebie serię wielce dziwnych dźwięków.
Zdumiona, uniosła brew. Chwilę zajęło jej, nim dostrzegła siedzącego na gałęzi ponad nimi kruka - szybka analiza sytuacji pozwoliła jej domyśleć się, że Crouch używał daru, którego tak wielu mu zazdrościło. Wygięła usta w nadąsanym grymasie, krzyżując ręce pod piersiami.
- Świetnie, zabrałeś mnie tutaj i będziesz rozmawiał z ptakami? To z jakiego powodu mnie zaprosiłeś?
- Dla podniesienia walorów estetycznych tego miejsca, oczywiście - odparł, zerkając na nią krótko i przenosząc wzrok na czarnego jak smoła ptaka, którego krakanie poniosło się echem po okolicy. Czarnowłosa nie zwracała na to jednak uwagi, mnąc w palcach materiał spódnicy i wytykając samej sobie bezsilność. Zupełnie nie potrafiła irytować się na tego chłopaka, jak nikt inny umiał ugłaskać ją jednym zdaniem; sprawiał, że czerwieniła się jak głupia gąska. I tym razem czuła ciepło w okolicach policzków, więc skupiła się wyłącznie na ukryciu różowych plam dłońmi.
- Właśnie się dowiedziałem, że "twoja Cassandra" zamierza wstąpić do drużyny Qudditcha.
- Kruk ci o tym powiedział? - spytała podejrzliwie, a gdy skinął głową, wzniosła oczy na gałąź, uśmiechając się diabelsko. - Mogłabym polubić taki zastrzyk plotek dotyczący nielubianych przeze mnie uczniów.
- Ptaszki lubią ćwierkać - przyznał jej Gil, parskając cicho pod nosem. Sowiarnia była dla niego źródłem niewyczerpanej wiedzy na temat innych ludzi; nic dziwnego, że przebywał tam w wolnych chwilach, nasłuchując informacji, którymi mógł później szantażować przerażonych uczniów. Bo nie wszyscy wiedzieli, że Gil był zwierzoustym. Wtajemniczano tylko wybranych.
Zawsze wiedział, że Puchoni mają nie po kolei w głowach. Irytowali go wszystkim, nawet oddychaniem; a jego stosunek do nich nie ocieplił się, kiedy przyszło spędzić mu dwa tygodnie w skrzydle szpitalnym po tym, jak pałkarz z Hufflepuffu przydzwonił mu z tłuczka w trakcie meczu. Takiego obrotu spraw zupełnie się nie spodziewał, zwykle to Ślizgoni parali się strącaniem innych zawodników z mioteł, więc tym ciężej przychodziło mu pogodzenie się z takim upokorzeniem. Jako pałkarz podwójnie przeżywał hańbę, świadom tego, że mógł się obronić, że gdyby nie rozkojarzył się znaczącą przewagą punktów, spostrzegłby lecący w jego stronę tłuczek. Wizyta u uzdrowicielki dłużyła mu się niemiłosiernie, więc miotał się z wściekłości, nie mogąc znieść własnej słabości. Pragnął znaleźć tę rudą wiewiórkę z boiska i rzucić na nią jakiś paskudny urok - może powinien przemienić ją w gryzonia, wydłużając przednie zęby? Albo dodając rudą kitę do tyłka? W końcu świetnie radził sobie zarówno z zaklęciami (będącymi jego ulubionym przedmiotem), jak i eliksirami, mógł więc odpowiednie wykorzystać zdobytą wiedzę. Opcji miał wiele, długie godziny na szpitalnym łóżku sprzyjały rozplanowywaniu kolejnych działań. Co innego pozostawało mu w takim miejscu, prócz czytania podręczników i wysłuchiwania plotek od siedzących na parapecie sów?
Christian odwiedził go raz, ale warknięcie skutecznie przepędziło go z okolicy. Minęły lata, a Gilbert wciąż nie potrafił pogodzić się z nieporadnością brata, wciąż nie umiał spojrzeć na niego bez cienia odrazy czy pogardy. Ledwie oddychał, spostrzegając krewniaka w towarzystwie czarodziejów półkrwi albo paskudnych szlam. To się przecież nie godziło, do diaska! Miał zamiar zdać relacje ojcu przy najbliższej okazji, nie bacząc, jakie przyniesie to młodszemu konsekwencje - miał dość bezczynnego przyglądania się, jak Chris rujnuje dobre imię rodziny, jak świadomie podkopuje ich ideały i poglądy. Był nieznośny i uciążliwy, w dodatku kumplował się z tym rudym patyczakiem, atakującym pozostałych zawodników tłuczkiem. Mógł podejrzewać, że oberwał celowo, że piegowata wariatka umyślnie wpakowała w niego piłkę. Na korytarzach czuł czasem jej bazyliszkowy wzrok na plecach, tak potężną nienawiścią zdawała się go darzyć. Niespecjalnie rozumiał, co jej się w głowie uroiło, ale nie zamierzał w to wnikać. Miał znacznie lepsze rzeczy do roboty ze względu na zbliżające się testy; zamierzał śladem ojca wstąpić do Ministerstwa Magii, więc poświęcał sporo czasu nauce. Nie miał czasu dociekać powodów, dla których ktoś go nie lubił. Po prostu mścił się i uczył dalej, popychany ambicją własną, matki i ojca.
Znów padało. Zaciskając palce na rączce parasola, wbijał wzrok w wypastowane, czarne buty, nie mając dość odwagi, by spojrzeć na kobietę, którą właśnie osłaniał przed deszczem. Bezgłośny szloch targał jej wątłym ciałem, upięte w kok blond włosy odstawały miejscami, burząc misternie wykonywaną fryzurę. Wydawała się krucha, ulotna; w niczym nie przypominała mu już matki ze wspomnień. Tamta była silna, niewzruszona, pozbawiona jakichkolwiek moralnych granic, gdy w grę wchodziło dążenie do wyznaczonego sobie celu. Wpajała dzieciom nienawiść do mugoli, wychowywała ich w duchu poszanowania wobec czystości krwi i uczyła używania coraz trudniejszych zaklęć. Była wymagająca, ale nie strofowała ich tak często, jak miał w zwyczaju robić to ojciec - pełniła raczej rolę mentora, opiekuna. Mimo surowości, miała w sobie sporo ciepła.
Gilbert od zawsze podejrzewał, że matka traktuje Christiana z przymrużeniem oka. To, co nie uszłoby płazem jemu, było karane wyjątkowo łagodnie w przypadku młodszego brata. Wiedział, że to ona pozwoliła Chrisowi kupić za kieszonkowe psa; domyślił się tego, gdy w czwartej klasie sprzedał pchlarza kumplowi ze Slytherinu, skazując tym samym czworonoga na pewną śmierć. Płacz Christiana nie robił na nim wrażenia, cicha wściekłość matki wgniotła go w ziemię, pozostawiając zdruzgotanego i zaskoczonego. Dopiero wówczas zauważył, że Meredith Crouch z domu Selwyn chroniła Chrisa przed światem. Wstawiała się za nim u ojca, dyskretnie podrzucała słodkości, rozpieszczała, gdy nikt nie patrzył. Choć bez wątpienia największe nadzieje pokładała w najstarszym synu, miłość matczyną ulokowała w drobnym, niezdarnym blondynie.
A teraz Christian nie żył.
Opuszczaną trumnę obmywał rześki deszcz. Ludzie milczeli, w ciszy przypatrywali się skrzyni, kryjącej w sobie ciało szesnastoletniego Christiana. Choć wielu jego przyjaciół pochodziło z Hufflepuff, rodzina nie zgodziła się na ich udział w uroczystości; nawet teraz liczył się status, krew, pochodzenie i Gilbert to rozumiał. Nie wątpił w słuszność ojcowskich działań, nie wahał się przy obieraniu właściwej strony. Z wierzchu był tym samym Gilem, który nękał mugoli, wyśmiewał czarodziejów półkrwi i gardził charłakami. Wewnętrznie pękał z żalu i poczucia winy, wierząc, że odpowiadał za śmierć brata. Popchnął go w ramiona Kostuchy, zachęcił do przejścia na drugą stronę, zabił go. Zabił swojego młodszego brata.
W czasie wspólnych lat w Hogwarcie wyrzekł się tego pokrewieństwa. Obserwował, jak przyjaciele dokuczają Christianowi, jak popychając go, wytrącają mu z dłoni książki. Wzruszał ramionami nonszalancko, gdy kradli mu buty, sabotowali jego prace na eliksirach, spychali z miotły. Był możliwie najgorszym bratem, jakiego widziała ziemia. Nie potrafił uciszyć wyrzutów sumienia, choć pozornie doskonale radził sobie z zaistniałą sytuacją. Nie mogli go przejrzeć, nie wiedzieli, jak bardzo się zadręczał.
Wszyscy znali oficjalną wersję, informacje niosły się po murach Hogwartu z prędkością złotego znicza podczas meczu. Transmutacyjne zaniki organowe, głosił wyrok na Christianie, wpisany ponoć w rubryczkę z przyczyną zgonu. To tak dobrze pasowało do młodszego Croucha, w końcu nie zwykł skarżyć się na żadne bolączki, zaciskał zęby ilekroć cierpiał. Kiedy więc nocą jego serce zmieniło się nagle w nerkę, nie było już ratunku; współlokatorzy pojawili się zbyt późno, odnajdując martwego Chrisa.
Tak było. Tak mówił ojciec. Tłumaczył zawiłości tej paskudnej choroby, udając żal po stracie syna. Gilbert znał jednak prawdę, wiedział w jaki sposób zginął jego brat i świadomość tego spędzała mu sen z powiek. Musiał jednak wciąż udawać, mamić zmysły innych paletą wypracowanych na różne okazję grymasów. Jakie bowiem ludzie mieliby o ich rodzinie, gdyby wiedzieli, że Christian popełnił samobójstwo? Gdyby powszechna stała się wieść, że targnął się na własne życie, zostawiając po sobie równo złożony mundurek i różdżkę?
Sama próba wyobrażenia sobie tego sprawiała, że napinał mięśnie szczęki. Presja otoczenia, zmiana dyrektora, opuszczenie Hogwartu przez biedniejszych przyjaciół Christiana - czy one były powodem jego decyzji? Czy Gil przyłożył rękę do depresji brata, czy popchnął go do wybrania takiej, a nie innej drogi?
Wina ciążyła mu na barkach.
- Niektórzy muszą umrzeć, żeby inni mogli żyć - mruknęła mu do ucha czarnowłosa przyjaciółka, rozciągając usta w szyderczym uśmiechu. Uwielbiał jej towarzystwo przez cały okres nauki, ale w tym momencie miał ochotę przytknąć jej różdżkę do gardła i upewnić się, że nigdy więcej nie wyda z siebie żadnego dźwięku. Zamiast tego uśmiechnął się jednak półgębkiem, zerkając ponad jej głową na stojącą nad grobem matkę. Ojciec już dawno czekał na nich przy bramie, zbierając kondolencje pracowników Ministerstwa. Gilbert miał ochotę po prostu wrócić do domu.
- Niech mu ziemia lekką będzie - mruknął, a stojąca obok kobieta zachichotała z rozbawieniem, uczepiając się palcami rękawa jego marynarki.
- Gilbercie.
- Panie Strauss. - Crouch ukłonił się kurtuazyjnie w windzie, robiąc przy okazji miejsce potężnych rozmiarów jegomościowi. Mężczyzna wybuchnął rubasznym śmiechem, kręcąc z politowaniem głową i stukając laską o ziemię.
- Gdzie się w końcu wybrałeś? Startowałeś na Czarodziejską Policję? - spytał, a Gilbert pokręcił przecząco głową.
- Chyba nie nadaje się do takich rzeczy. Może będę celował w departament transportu magicznego - odparł mężczyzna, rozkładając bezradnie ręce.
- Jakoś mi to do ciebie nie pasuje, synu - Strauss uderzył dłonią o udo, uśmiechając się pod wąsem. - Ale znając twoje ambicje, pewnie od razu celujesz w najwyższe stanowisko tam, mam rację?
- Czyta pan ze mnie jak z otwartej księgi, panie Strauss.
Drzwi windy się otworzyły i, po krótkim pożegnaniu, Gilbert opuścił ciasne pomieszczenie, by po paru sekundach opuścić szary, przepełniony ludźmi budynek. Nareszcie mógł ściągnąć z twarzy nieszczery uśmiech, którym zwykle mamił ludzi. Przyzwyczajony był do udawania, zgrywania się, zakładania masek. Skupiając całą swoją uwagę na karierze, opracowywał plan ścieżki rozwoju, która pozwoliłaby mu w krótkim czasie osiągnąć jak najwięcej. Miał tak dobre wyniki z owutemów, że nie musiał martwić się o zdobycie dobrego stanowiska, lata nauki przynosiły pożądane efekty. Powyżej oczekiwań z transmutacji i Historii Magii, Wybitny z eliksirów i zaklęć. Z Obrony przed Czarną Magią zdobył jedynie Zadowalający i była to jedyna słaba ocena, jaką posiadał. Tyle wystarczyło, by ruszyć kontakty ojca, by zakręcić się wśród pracowników Ministerstwa, by zauważył go ktoś z Wiedźmiej Straży. Nie wątpił ani przez sekundę, że zwrócili na niego uwagę nie tylko przez wyniki, ale też przez nazwisko - po utracie jednego syna (jakkolwiek nie wydawał się być tym faktem przejęty do żywego) ojciec skupił całą swoją uwagę na Gilbercie, gotów własnym ramieniem torować mu drogę do sukcesu. Doceniał troskę, ale pragnął dokonywać samodzielnych wyborów, więc usunął się głowie rodziny z oczu, wynajmując niewielką kawalerkę.
Po trzech latach szkolenia nie obejmował może wymarzonego stanowiska, ale nie zamierzał się poddawać. Był do tego stworzony, nie pozwalał sobie nawet myśleć inaczej. Poświęcał wszystko tej pracy rezygnował z kontaktów towarzyskich, wyjść, odwiedzin u rodziny. Wciąż ćwiczył, poprawiał umiejętność porozumiewania się z ptakami, zgłębiał wiedzę, sięgając po opasłe tomiszcza.
Dobrze czuł się tylko w Ministerstwie. Po ulicach szlajali się bandyci, kobiety bały się opuszczać samotnie domostwa. Biedniejsi czarodzieje nie wysyłali już uczniów do Hogwartu, co z jednej strony popierał (w końcu dlaczego utalentowani czarodzieje mieli się mieszać z plebsem?), z drugiej zaś zastanawiał się, czy aby nie sprowokuje to kolejnych zamieszek. Nierozważnie było pozostawiać dzieci półkrwi bez żadnej kontroli, gdy w ich małych móżdżkach mogła narodzić się myśl samokształcenia.
Doskonale zaś wiedział, że sprzątać ten syf musieliby pracownicy Ministerstwa.
Uniósł filiżankę z kawą do ust, przesuwając wzrokiem po literach, skacząc spojrzeniem po zdaniach, splecionych w treść jednego z artykułów w gazecie. To nie była interesująca lektura, zbitek niezbyt błyskotliwych komentarzy jakiegoś podlotka, zaczynającego przygodę z dziennikarstwem. Dużo wielkich słów, nawoływań, bezpośrednich zwrotów do czytelnika - pobłażliwym uśmiechem ocenił czyjąś ciężką pracę, by na krótki moment oderwać wzrok od trzymanego w dłoni świstku papieru. Siedzący w kącie mężczyzna sączył herbatę, nie odrywając spojrzenia od szyby. Cień skutecznie osłaniał mu twarz, zwyczajne ubrania zdradzały przynależność do średniozamożnej klasy magów. Choć czy Gilbert mógł kogoś oceniać po pozorach i wierzchnim odzieniu, skoro sam krył się pod tożsamością pospolitego urzędnika? Nikt nie zwracał na niego uwagi, nie przyglądał mu się podejrzliwie, gdy ze swoim gapowatym uśmiechem zamawiał kawę, w pośpiechu przerzucając tomiszcza książek związanych z prawem administracyjnym. Choć początkowo trudno było pozbyć się starych nawyków, przyzwyczajeń wpajanych przez matkę i nianię, po czterech latach pracy w czarnym wywiadzie i dziesiątkach doświadczeń wyniesionych z terenu, potrafił ginąć w tłumie. Garbił się, poprawiał nerwowo okulary na nosie, pozbywał na dobre akcentu, który charakteryzował go jako Gilberta Croucha, czystokrwistego arystokraty. Zwykle udawał zwykłych czarodziejów - pracowników małych firm, pianistów, dziennikarzy i urzędników. Wiedział już, kogo pytać, gdzie stać, by uszy zarejestrowały możliwie dużo informacji, w którą stronę patrzeć.
- Och, uhm, przepraszam, mogę dodatkową serwetkę? - spytał mugolki z barem, a ta natychmiast pojawiła się przy nim z białą ściereczką, uśmiechając się grzecznie. Udając, że ściera okruszki ze stołu, podniósł się i wcisnął zwitek do kieszeni, zostawiając na stoliku pieniądze na uregulowanie rachunku. Gdy parę minut później przemierzał czarne alejki, pewny, że nie ma wokół nikogo niepowołanego, mógł wreszcie rozwinąć serwetkę i odczytać wiadomość od swojego informatora. Mugolskie kawiarnie miały swój urok, mało kto ze świata czarodziejskiego zapuszczał się do takich miejsc, a choć Crouch czuł się aż lepki od bliżej niezidentyfikowanego brudu, to doceniał ich istnienie.
Szukali wilkołaka. W zasadzie - on go szukał. Zbierając informacje od mniej i bardziej znanych osób, wytyczał szlak, jakim poruszała się tropiona przez niego bestia. Niespecjalnie przepadał za futrzakami, bez względu na to, czy w innej swojej postaci przypominali ludzi, czy nie. Kompletowanie wywiadu i wieści dla Brygady Ścigania Wilkołaków zajmowało mu obecnie cały wolny czas, ale nie tylko tym zajmował się w Wiedźmiej Straży. Jaki informator donosił też na inne niebezpieczne stworzenia, zbierając między innymi dane wampirów. Nigdy nie uczestniczył w akcjach aktywnie, krył się w cieniu, przyglądał z boku, oceniając w milczeniu obserwację pozostałych pracowników Ministerstwa.
Gdy parę godzin później, zmieniwszy szaty, przystanął przy fontannie, karmiąc gołębie, podszedł do niego staruszek, stukając laską o chodnikowe płytki.
- Ptaszki ćwierkają, że zna pan wybitnego specjalistę od zwierząt - odezwał się Gil, strzepując z rękawów resztki okruchów. Mężczyzna zakaszlał, rozbawiony zgrabnym żartem Croucha; pracowali ze sobą od tylu miesięcy, że zdolność młodszego do prowadzenia dialogu z ptakami wyszła w końcu na jaw. Pozostawała jednak bezpieczną tajemnicą staruszka.
- Do kiedy potrzebujesz jego adresu, młodzieńcze?
- Cóż - mruknął Gilbert gładko, naciągając mocniej beret na oczy. - Do najbliższej pełni, jak mniemam.
- Wszystko ma swoją cenę, chłopcze.
Aż się uśmiechnął.
- Nie mówiłaś, że ojca znów boli głowa - zaczął rozmowę Gilbert, przekraczając próg salonu. Siedząca przy pianinie kobieta podskoczyła w miejscu, ogniskując na nim przerażone spojrzenie jasnych oczu. Rozpoznając w przybyłym syna, rozluźniła się i pokręciła z politowaniem głową, podnosząc wolno ze stołka.
- Ile razy prosiłam, byś nie wyciągał informacji z naszej sowy? Istotne wiadomości przekazuje ci w listach - zauważyła, zbliżając się do wyższego mężczyzny i składając krótki pocałunek na jego policzku. Rozciągnął usta w zatroskanym uśmiechu, zamykając w uścisku drobne, pomarszczone dłonie matki.
- Kiedy wypytuję Sabrielę, dowiaduję się znacznie więcej niż z tych paru zdań od ciebie - wyznał szczerze, na co westchnęła.
Martwił się. Z roku na rok wydawała się coraz słabsza, delikatniejsza; gdzieś wyparowała siła i determinacja, charakteryzujące Meredith z czasów jej świetności. Blond włosy przetykane były siwymi pasmami, oczy przygasły, zmatowiały, straciły ten wewnętrzny płomień. Zmienił się nawet jej głos - kiedyś emanował mocą, zmuszając większość ludzi do potulnego ugięcia karku przed potęgą pani Crouch. Teraz brzmiała tak, jakby mówienie było wysiłkiem, a każde słowo trzeba było podnieść z samego dna przepony. Gilbert wiedział, że nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Christiana, że tylko ze względu na męża i resztę potomstwa zdołała pozostać przy zdrowych zmysłach. Pochowanie dziecka odcisnęło się na jej wyglądzie i charakterze, a jednak przy małżonku ciągle dumnie zadzierała podbródek, by nie przynosić mu wstydu. Wciąż przejmowała się opinią innych czystokrwistych rodów, bezustannie motywowała swoich bliskich do osiągania doskonałości. Nie było w tym jednak żaru, brakowało energii.
Choć wymawiał się troską o zdrowie ojca, odwiedzał dom rodzinny tylko dla matki.
8 | |
3 | |
4 | |
7 | |
0 | |
0 | |
6 |
różdżka, sowa, teleportacja
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Gilbert Crouch dnia 20.05.16 11:30, w całości zmieniany 10 razy
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.