Marjorie Cerise Rosier (z d. Flint)
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachetnie czysta
Status majątkowy: bogaty
Zawód: toksykolog
Wzrost: 165 cm
Waga: 62 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: ciemnoniebieskie
Znaki szczególne: brak
7 cali, giętka, limba, błona druzgotka
Slytherin
żmija
Stara, brzydka, pomarszczona Marjorie
róża, dąb, żarnowiec, wiązówka
Marcelle, dorosła, piękna i szczęśliwa
zielarstwo, alchemia, trucicielstwo, astronomia, sztuka, a zwłaszcza malarstwo
-
sporadycznie towarzyszy mężczyznom w trakcie polowań
opera, muzyka klasyczna
Lena Headey
Najmocniej kochała mnie matka.
Pamiętam ją: kiedy siedziała przed lustrem, rozczesując złote pukle lśniących jak jedwab włosów. Pamiętam ją. Spojrzenie jej błękitnych oczu, grymas pełnych ust i orientalny zapach tureckich perfum. Niski głos, który budził dreszcze. Była piękna za życia i wciąż piękna, kiedy młodą składano ją w grobie, po tym, jak zmarła trapiona jedną z chorób sprzężonych z błękitną krwią. To z nią miałam zawsze najbliższą więź. Kiedy mój brat spędzał popołudnia z ojcem, ja uczyłam się od matki – tego, co jest w życiu najważniejsze, tego, jak dobrze wyglądać i tego, jaka jest moja rola jako kobiety. Świat krzywdzi dziewczęta, mówiła mi, mamy mniej wolności i mniej szczęścia niż chłopcy. Ale stłucz porcelanę, którą masz na twarzy i stań się skałą, serca z kamienia nikt nigdy nie skruszy. Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałam. Ojciec, Flint, też nie do końca rozumiał matkę. Nie rozumiał jej miłości do bogactwa, kunsztownych ubiorów, wyjątkowej biżuterii i pięknych haftów. I choć spełniał jej zachcianki, mnie próbował wychować w duchu Flintów. Moje magiczne zdolności objawiły się po raz pierwszy, kiedy miałam trzy lata – dość późno, jak na szlachetnie urodzone dziecko. Ojciec nie chciał oddać mi pereł, które zabrałam ze szkatuły matki. Zaczęłam krzyczeć, a szkło we wszystkich oknach w dworku skruszyło się jak migoczący setkami barw diamentowy pył.
Byłam jego Blodeuwedd, najpiękniejszą i zrodzoną z kwiatów. Matka odeszła, a ja rok po roku stawałam się do niej coraz bardziej podobna. Zaczął mnie rozpieszczać. Lasy Charnwood wspominam z sentymentem, dużo czasu spędzałam wśród roślin i na naukach u babki – zielarki jeszcze nim trafiłam do Hogwartu. Pomagałam jej łuskać ziarna, siekać liście, oczyszczać korzonki. Pamiętam długie noce przy ogniskach. Pamiętam centaury, do których nigdy już nie wrócę.
List od dyrekcji angielskiej był bardziej niż wyczekiwany, choć naturalnie moje miejsce zostało tam zagwarantowane jeszcze przed moim przyjściem na świat. Slytherin również nikogo nie zaskoczył. Odizolowani Flintowie nie mieszali się w politykę, ale w swojej izolacji nigdy nie mieszali też krwi, oddając się idei toujours pur. Raczej nie spotykałam się z ludźmi spoza Slytherinu, również w jego obrębie uważnie selekcjonując towarzystwo do czarodziejów, których znałam wcześniej – do innych dzieci arystokratów. Horacy Slughorn mnie uwielbiał, błyszczałam na jego lekcjach, wykazując się dużym talentem, ale i zainteresowaniem alchemią. Matka zawsze powtarzała, że trucizna była najlepszą bronią kobiet. Równie dobrze sprawowałam się na zielarstwie, na tych zajęciach początkowo znacznie przewyższając wiedzą moich rówieśników. Pewne rzeczy dla Flintów były oczywiste. Fascynowała mnie astronomia, patrząc gwiazdy czułam się jak w domu i wyobrażałam sobie, że wciąż jestem wśród mistycznych centaurów. Z tych trzech przedmiotów uzyskałam najwyższe noty na końcowych egzaminach.
Wiedziałam, jaka będzie moja ścieżka po szkole. Błysnęłam na Sabacie, a mężczyzna, któremu oddał mnie mój ojciec, w niczym nie przypominał księcia z bajki. Jak prawdziwa księżniczka, z przyczyn, których wtedy nie rozumiałam, a dzisiaj nie chcę wspominać, oddana zostałam starej bestii i zamknięta w zamku pośród róż, dopiero po trzech latach wyznaczając swoją pozycję poprzez danie mu dziedzica. Był Rosierem o ważnej pozycji, zwierzchnikiem smoczego rezerwatu, najważniejszego dziedzictwa jego rodu. Znałam moją rolę, przyjęłam czerwień i złoto i oddałam się pod jego władzę, stając się jedną z róż. Nowe barwy, wbrew moim obawom, służyły mi dobrze, choć apodyktyczny, dużo starszy ode mnie mężczyzna nie był tym, do czego przyzwyczajona byłam w rodzinnym domu. Stałam się jego panią domu i pełniłam tę funkcję tak, jak należy, podejmując gości i pełniąc obowiązki wobec męża, przezwyciężając odrazę. Chowana pod kloszem niewiele właściwie wiedziałam o tym, co działo się na zewnątrz, a Grindelwald nie frapował mnie tak długo, jak długo nie uczynił niczego, co wpłynęłoby na mnie bezpośrednio.
Pozwolił mi skończyć kurs alchemiczny w Ministerstwie. Miałam do tego talent, ale jego musiałam przekonać innym talentem. Samo uwiedzenie go nie wystarczyła, lecz wizja tego, że mogłabym wykorzystać swój talent w jego rezerwacie, poskutkowała.
Dziesięć miesięcy po naszym ślubie na świat przyszła Marcelle. Nie był zachwycony, to oczywiste, chciał chłopca, lecz docenił mój trud i w zamian ofiarował mi pod pieczę szklarnię w rezerwacie. Moja flintowska ręka była tam potrzebna, powiększyłam tę szklarnie, tchnęłam w nią życie i osobiście sprawowałam nadzór nad roślinami. Aristide urodził się jako drugi. Oboje mają po nim gęste ciemne włosy, ona – przenikliwe spojrzenie, on – bezsprzeczną pewność siebie. Ona ma piękne rysy po mnie. On będzie silny po nim.
Bardziej kocham Marcelle. Chciałabym ją chronić, jak mnie chronić chciała moja matka. Aristide sobie poradzi. Żałuję, że nie potrafię lepiej wyrażać im swojej miłości, ale mimo całego jadu, który czasem w ich kierunku wytaczam, kocham je ponad własne życie.
Z czasem, oprócz szklarni, zaczęłam pomagać również w pracowni alchemicznej. Pomagałam wydobywać komponenty alchemiczne z ciał martwych smoków. Żywych unikałam. Bałam się ich, w skrytości podziwiając męża za odwagę, jaką dzień po dniu wykazywał, obcując z tymi mimo wszystko pięknymi, ale i śmiertelnie niebezpiecznymi stworzeniami, czasem go obserwowałam - przez bezpieczną szybę. Uwiodłam go, a panując nad jego sercem i ciałem, panowałam nad nim.
Moją specjalnością zawsze były trucizny, okazjonalnie zajmuję się ich wydzielaniem ze smoczych gruczołów do produkcji serum na ich jad. Od długiego czasu dbam również o wyżywienie smoków w rezerwacie. W mojej szklarni w rezerwacie, w miejscu, do którego nikt oprócz mnie dostępu nie ma, rośnie kilka perełek, których nikt nigdy nie powinien zobaczyć, z których wytworzyć można najpaskudniejsze trucizny.
Z racji obszernej wiedzy na ten temat bywa powoływana przed Wizengamot jako specjalistka z zakresu toksykologii w przypadkach otruć. Prowadzi również wykład z tego zakresu na ministerialnym kursie alchemicznym. Sztab guwernantek oraz umiejętność wzbudzenia w moim mężu pożądania pozwoliły mi na pewną niezależność.
Fascynuje mnie też władza. Lubię pociągać za jej sznurki. Nigdy nie interesowałam się Ministerstwem Magii, ale zawsze byłam zdania, że zza kulis osiągnąć można wiele więcej, niż siedząc na stołku, na którym wszyscy patrzą ci na ręce.
Patrząc na siebie w lustrze, dzisiaj, widzę swoją matkę. Mam urodę po niej i tak jak ona boję się ją utracić. Poszukuję eliksiru, który pozwoli mi zachować ją na zawsze – zamknąć w butelce piękno i młodość. Coś więcej, niż kamień filozoficzny, który daje tylko życie. Nie chcę uniknąć śmierci, chcę żyć, nie doznając starości. Cenię sobie wygodę i piękno, a moje imię nie bez powodu oznacza perłę.
Lubię wysługiwać się innymi. Mam w zwyczaju manipulować, a kłamstwo przychodzi mi z łatwością. Nie zniżam się do ludzi niższych mi stanem, doskonale radzę sobie na salonach, choć częściej niż elokwencją, wysługuję się szyderstwem. Większość mnie nie obchodzi, choć wobec bliskich potrafię być lojalna - i walczyć za nich jak lwica. Jestem przyzwyczajona, że zawsze dostaję to, czego chcę i nie znam smaku porażki. Potrafię być naprawdę zdeterminowana do osiągnięcia wyznaczonego celu. Mogę wydać się zgorzkniała, ale to nieprawda. Ja po prostu jestem z natury i od zawsze całkowicie nieprzyjemna. Jak żmija. Albo gorzej. Nie lubię się narażać, wolę, kiedy inni robią to za mnie. Współczucie jest mi obce, nieszczególnie zajmuje mnie kwestia czynienia komuś przykrości. Patrzę na siebie i idę do celu - choćby po trupach. Potrafię wprost i dosadnie powiedzieć zbyt wiele. Z jakiegoś powodu uważam, że jestem warta więcej niż inni i lubię im o tym przypominać. Słabość wzbudza we mnie wstręt, a inność pogardę. Nie mam litości dla wrogów.
Nie dopuszczam do siebie uczuć, uczucia są słabością. Mam serce z kamienia, tak, jak prosiła mama.
Przed paroma dniami, w dniu urodzin mojego męża, powiłam dla niego drugiego syna. Poród nie obył się bez komplikacji, jeszcze nie jestem w stanie chodzić. Mój mąż nadał mu imię Percival.
2 | |
0 | |
1 | |
21 | |
0 | |
0 | |
1 |
różdżka, sowa, teleportacja, kociołek cynowy, 9 pkt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Marjorie Rosier dnia 28.05.16 17:53, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych