Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Inna data spotkania, inne miejsce spotkania - choć właściwie to powrót w dawne miejsce. Z jednej strony to było jasne, że skoro Stara Chata została odbudowana, w końcu się do niej przeniosą, z drugiej - odbudowana była już od jakiegoś czasu, więc czemu teraz? Nie zadawał jednak pytań wiedząc, że jeśli coś się wydarzyło, najpewniej dowiedzą się o tym na miejscu.
Wyszedł więc z pracy chwilkę przed czasem. W okresie między świętami a Nowym Rokiem ruch był niesamowity, jednak nie to w tej chwili było jego prawdziwym priorytetem. Wszedł do Starej Chaty, rozglądając się uważnie, zdjął z siebie płaszcz i odwiesił go na miejsce, idąc prosto do salonu.
- Hej. - odezwał się widząc zebranych i siadł na jednej ze sporych kanap, rozglądając się ciągle. Cały czas myślał o tym miejscu jako o ruinie którą zastał, kiedy przyszedł odgruzowywać. Dziwnie było znajdować się w tym samym miejscu nawet, jeśli sam dość mocno się przyczynił do jego odbudowania. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy jedno ze zwierzątek przemknęło przed nim - Sue była doskonałą dekoratorką, nie można temu chyba zaprzeczyć.
Zgodnie z tym co usłyszał, był gotów dziś wyruszyć wraz z innymi Zakonnikami, wypełnić kolejne zadanie. Dobrze pamiętał pierwszą swoją większą misję i czuł napięcie. Mugolski scyzoryk przerzucał z jednej dłoni do drugiej, kręcił go i generalnie traktował jak zabawkę do zajęcia dłoni czymkolwiek, kiedy po prostu czekał aż przyjdą inni. W jego torbie znajdował się eliksir niezłomności, propeller żądlibąkowy, czosnkowy amulet, wabik na wilkołaki i mała mugolska latarka, przy koszuli miał broszę z alabastrowym jednorożcem skrytą pod swetrem który miał na sobie. Nie wiedział co jeszcze brać lub czego nie brać, nie było sensu zakładać czegokolwiek, nie przewidzą jakie niebezpieczeństwa mogą na nich czekać, więc zabrał to co było niewielkie i nie przeszkadzało. W jego kieszeni znajdowała się zapalniczka o której istnieniu zapomniał i połapał się w sumie w drodze. Ostatecznie wiele tych skarbów tak na prawdę i tak nie miał. Przede wszystkim miał ze sobą swoją różdżkę, która w tym wszystkim była ostatecznie przedmiotem najważniejszym.
| brosza z alabastrowym jednorożcem, eliksir niezłomności (stat. 0), mugolski scyzoryk, zapalniczka, latarka, propeller żądlibąkowy, czosnkowy amulet, wabik na wilkołaki, różdżka
hop do drugiego posta
Wyszedł więc z pracy chwilkę przed czasem. W okresie między świętami a Nowym Rokiem ruch był niesamowity, jednak nie to w tej chwili było jego prawdziwym priorytetem. Wszedł do Starej Chaty, rozglądając się uważnie, zdjął z siebie płaszcz i odwiesił go na miejsce, idąc prosto do salonu.
- Hej. - odezwał się widząc zebranych i siadł na jednej ze sporych kanap, rozglądając się ciągle. Cały czas myślał o tym miejscu jako o ruinie którą zastał, kiedy przyszedł odgruzowywać. Dziwnie było znajdować się w tym samym miejscu nawet, jeśli sam dość mocno się przyczynił do jego odbudowania. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy jedno ze zwierzątek przemknęło przed nim - Sue była doskonałą dekoratorką, nie można temu chyba zaprzeczyć.
Zgodnie z tym co usłyszał, był gotów dziś wyruszyć wraz z innymi Zakonnikami, wypełnić kolejne zadanie. Dobrze pamiętał pierwszą swoją większą misję i czuł napięcie. Mugolski scyzoryk przerzucał z jednej dłoni do drugiej, kręcił go i generalnie traktował jak zabawkę do zajęcia dłoni czymkolwiek, kiedy po prostu czekał aż przyjdą inni. W jego torbie znajdował się eliksir niezłomności, propeller żądlibąkowy, czosnkowy amulet, wabik na wilkołaki i mała mugolska latarka, przy koszuli miał broszę z alabastrowym jednorożcem skrytą pod swetrem który miał na sobie. Nie wiedział co jeszcze brać lub czego nie brać, nie było sensu zakładać czegokolwiek, nie przewidzą jakie niebezpieczeństwa mogą na nich czekać, więc zabrał to co było niewielkie i nie przeszkadzało. W jego kieszeni znajdowała się zapalniczka o której istnieniu zapomniał i połapał się w sumie w drodze. Ostatecznie wiele tych skarbów tak na prawdę i tak nie miał. Przede wszystkim miał ze sobą swoją różdżkę, która w tym wszystkim była ostatecznie przedmiotem najważniejszym.
| brosza z alabastrowym jednorożcem, eliksir niezłomności (stat. 0), mugolski scyzoryk, zapalniczka, latarka, propeller żądlibąkowy, czosnkowy amulet, wabik na wilkołaki, różdżka
hop do drugiego posta
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 06.04.19 16:04, w całości zmieniany 2 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
hop drugi post
Większość dnia spędziła w klinice - jak właściwie większość swoich dni. Burze i anomalie sprawiły, że było o wiele więcej pracy. Choć właściwie od maja było praktycznie cały czas co robić. Chwilami Julia myślała o tym, że trzeba będzie powiększyć klinikę, ostatecznie jednak dawała sobie radę - przy pomocy pracowników rzecz jasna. Choć i tych chwilami przydałoby się więcej. Ileż razy można ściągać Sue w dniu, kiedy powinna mieć wolne?
Praca dawała jej tę wygodę, że nie musiała się przed nikim tłumaczyć, nikogo okłamywać. Nikt nie dziwił się, że wychodzi skoro większość czasu i tak spędzała poza posiadłością swojego męża. Było to całkiem wygodne wyjście. Przyszła więc, choć przedostanie się tu nie było takie łatwe bez kominków i teleportacji. Ostatecznie zdecydowała się na podróż Błędnym Rycerzem, nie mając za bardzo lepszych opcji do wyboru i nie chcąc latać na miotle w taką pogodę i na tak duży dystans. Zajechała trochę dalej, pod jeden ze sklepów i kiedy pojazd zniknął, ruszyła w kierunku Chaty z kapturem na głowie.
Weszła do środka i zdjęła płaszcz, wieszając go obok kilku innych, zaraz ruszyła do salonu. Miała na sobie dość prostą suknię, jak wszystkie które nosiła w pracy, jej długie włosy były związane w ciasny warkocz i upięte w koku.
- Dzień dobry. - przywitała się z obecnymi, siadając na jednej z kanap i rozglądając się po znajomych twarzach, których zapewne przybędzie jeszcze więcej. Przywykła do spotkać pod Świńskim Łbem, jednak tutaj będzie bardziej... domowo. Nie sądziła by sam wygląd pomieszczenia mógł uspokoić burzliwy charakter ich spotkań, jednak zawsze był to plus. Zauważyła także nową osobę - rok starszą od siebie Gryfonkę, Elyon. Nie znały się zbyt dobrze, jednak pamiętała ją głównie z tego, że dzieliły zainteresowanie Opieką, łatwo było na nią natrafić przy konkretnym dziale w bibliotece czy sali Hogwartu. Uśmiechnęła się krótko w jej kierunku przyjaźnie, ciesząc się że ich szeregi są coraz większe, coraz bardziej aktywne - szczególnie kiedy wiele złego dzieje się w okolicy.
Większość dnia spędziła w klinice - jak właściwie większość swoich dni. Burze i anomalie sprawiły, że było o wiele więcej pracy. Choć właściwie od maja było praktycznie cały czas co robić. Chwilami Julia myślała o tym, że trzeba będzie powiększyć klinikę, ostatecznie jednak dawała sobie radę - przy pomocy pracowników rzecz jasna. Choć i tych chwilami przydałoby się więcej. Ileż razy można ściągać Sue w dniu, kiedy powinna mieć wolne?
Praca dawała jej tę wygodę, że nie musiała się przed nikim tłumaczyć, nikogo okłamywać. Nikt nie dziwił się, że wychodzi skoro większość czasu i tak spędzała poza posiadłością swojego męża. Było to całkiem wygodne wyjście. Przyszła więc, choć przedostanie się tu nie było takie łatwe bez kominków i teleportacji. Ostatecznie zdecydowała się na podróż Błędnym Rycerzem, nie mając za bardzo lepszych opcji do wyboru i nie chcąc latać na miotle w taką pogodę i na tak duży dystans. Zajechała trochę dalej, pod jeden ze sklepów i kiedy pojazd zniknął, ruszyła w kierunku Chaty z kapturem na głowie.
Weszła do środka i zdjęła płaszcz, wieszając go obok kilku innych, zaraz ruszyła do salonu. Miała na sobie dość prostą suknię, jak wszystkie które nosiła w pracy, jej długie włosy były związane w ciasny warkocz i upięte w koku.
- Dzień dobry. - przywitała się z obecnymi, siadając na jednej z kanap i rozglądając się po znajomych twarzach, których zapewne przybędzie jeszcze więcej. Przywykła do spotkać pod Świńskim Łbem, jednak tutaj będzie bardziej... domowo. Nie sądziła by sam wygląd pomieszczenia mógł uspokoić burzliwy charakter ich spotkań, jednak zawsze był to plus. Zauważyła także nową osobę - rok starszą od siebie Gryfonkę, Elyon. Nie znały się zbyt dobrze, jednak pamiętała ją głównie z tego, że dzieliły zainteresowanie Opieką, łatwo było na nią natrafić przy konkretnym dziale w bibliotece czy sali Hogwartu. Uśmiechnęła się krótko w jej kierunku przyjaźnie, ciesząc się że ich szeregi są coraz większe, coraz bardziej aktywne - szczególnie kiedy wiele złego dzieje się w okolicy.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Ostatnio zmieniony przez Julia Prewett dnia 06.04.19 15:58, w całości zmieniany 1 raz
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Święta, święta i po świętach. Zapewne to ostatni tak beztroski czas. Zbliżał się koniec roku, a z nim wielkie zmiany. Marcella doświadczyła wiele w ciągu ostatnich miesięcy - na własne oczy widziała brutalność świata, jednak właściwie mówiąc tylko malutki procent tego, co mogło czekać świat naprawdę. Wojna była coraz bardziej widoczna nawet na ulicach mniejszych miast, nad Anglią wisiały czarne chmury, które dopadły ją nawet w Bargaly, jej małej ostoi spokoju.
Stara Chata przypominała jej stare czasy, gdy u jej boku był ojciec i świat wydawał się prostszy pod jego protekcją. Czasami zapominała, że gdy tutaj przyjdzie, nie uświadczy jego towarzystwa, a atmosfera na spotkaniach coraz bardziej się napinała - ponownie jak w Wielkiej Brytanii, opętanej wieczną burzą. Większość czasu zajmowała jej praca na przemian z małymi prywatnymi śledztwami prowadzonymi wraz z osobami, które jako jedyne powinny to wiedzieć. Była ostrożniejsza niż zawsze i musiała główkować nieco jak nie zostać przyłapaną na czymś, co jej współpracownicy uważaliby za podejrzane.
Gdy przekroczyła próg salonu dostrzegła już małą grupkę zebranych - Elyon, której obecności się spodziewała, choć nie rozmawiały wcześniej na ten temat. Wiedziała po prostu, że informacja dotarła i do niej. Chwilę przed Marcellą zaś do pomieszczenia weszła dziewczyna o znajomej twarzy. Po chwili zastanowienia przypomniała sobie, że była z nią na roku... Gryfonka, prześliczna i dobrze urodzona. Prawie idealnie połączenie. Figg oczywiście nie zdawała sobie sprawy z ceny takiego połączenia, ale przede wszystkim... Zazdrościła jej bycia w domu lwa, jeszcze kiedy była młodsza. Wtedy sądziła, że blisko zwiąże ją to ze wspomnieniem zmarłej matki, również Gryfonki. Mimo to dom przyjaźni i gościnności przyjął Figg do siebie. Dzisiaj nie żałowała, zdała sobie sprawę, że dom nie zdefiniuje jej odwagi.
No i Bertie, którego zmroziła nieco spojrzeniem z początku, choć po chwili uśmiechnęła się pod nosem. Niech nie sądzi, że całkowicie przeszła jej dawna złość za głupi numer ze znikającym złotem, ale cóż, kogo by nie zbliżył wspólny wyścig na miotłach? Tak się nie da nie poczuć do kogoś chociaż iskry sympatii. A sam fakt, że działali oboje na rzecz tej samej organizacji dodatkowo dodawał chłopakowi plusa. Kto wie jak to się potoczy... - Hej. - Rzuciła krótko i ustawiła się bliziutko ściany. Musiała jeszcze poczekać chwilę na Susie, w końcu pracowały nad czymś, co miało pomóc.
| Marcella ma ze sobą miotłę, lusterko dwukierunkowe, eliksir przeciwbólowy (6 porcji, stat. 10), wywar ze szczuroszczeta (3 porcje, stat. 10), maść z wodnej gwiazdy (2 porcje, stat. 10), włosie akromantuli x2
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Ostatnio zmieniony przez Marcella Figg dnia 01.04.19 17:06, w całości zmieniany 2 razy
Święta były dla niego chwilą wytchnienia i uspokojenia. Starał się nie myśleć o tym wszystkim, co się wydarzyło, choć czasem było ciężko po prostu zignorować to wszystko. Jego myśli były bardzo pesymistyczne i jedynie zaręczyny przynosiły mu trochę radości. Wieść o spotkaniu z kolei wyraźnie go pobudziła. Miał wielkie nadzieje i oczekiwania względem Zakonu, ale i obawy związane z tym, że przecież nie był już niewinny jak dawniej. Nie chciał zawieść nikogo, a przecież nie wiedział jak zamierzają go przyjąć inni, szczególnie po tym, co zrobił.
Dotarcie do Londynu nie było łatwe, ale pomocny okazał się tutaj krewny. W mieście jednak musiał radzić sobie na własną rękę, co oznaczało także unikanie kłopotów. Na całe szczęście nikt z rodziny nie wypytywał go o to z kim i gdzie zamierza się spotykać. Może to i lepiej.
Skromny wygląd salonu był pierwszym, co zdołał dostrzec Anthony po przybyciu. Rozglądał się chwilę, zupełnie nie dostrzegając zgromadzonych osób. Dopiero po chwili, zrozumiał że nie jest sam i zdawało się, że się speszył. Natychmiast starał się zareagować, co by to nie wypaść na ignoranta i nieprzyjemną osobę:
– O, jak się macie? – Zapytał, chcąc tym samym zmniejszyć dystans i nieprzyjemne uczucie. Jego pytanie zabrzmiało jednak dziwnie oschle, bo w ogóle się przy tym nie uśmiechnął, a i ton był dziwnie pozbawiony emocji. Oczywiście, Anthony nie chciał, żeby tak brzmiało, ale od prawie trzech miesięcy nie potrafił zbyt często zmusić się do uśmiechu. Ze zgromadzonych osób od razu poznał lady Prewett… a właściwie Lady Ollivander, której na powitanie skinął. Nie chciał podawać jej dłoni, nie ze względu na to, że był nieuprzejmy, a bardziej ze względu na to, że pewnie byłoby to zbyt kulturalne. Miał nadzieję, że lady Ollivander to zrozumie. Jej obecność nie była dla niego zaskoczeniem. W końcu Brendan wymienił mu kilka osób, które należały do Zakonu. Znał też pana Botta, z którym wymienił kilka listów, a przy tym widział jego odwagę podczas Festiwalu. Jego obecność była jednak zaskoczeniem, dość łatwo dającym się odczytać z jego twarzy. Nie poznawał jednak dwóch pozostałych kobiet.
– Anthony – przedstawił się i wyciągnął dłoń w stronę panny Elyon, a następnie w stronę panny Marcelli. Nie chciał jednak podawać przy tym swojego nazwiska, przynajmniej nie na pierwszy rzut, jak gdyby wstydził się go. Nie wstydził się jednak bycia Macmillanem, a tego, że jego nazwisko padło zarówno w Proroku, jak i Walczącym Magu i to zaraz po adnotacji o zniszczeniu Stonehenge. Po tym, bez względu na to czy czarownice chciały się z nim przywitać czy nie, podszedł do Botta i również wyciągnął w jego stronę dłoń. Nie pytał o nic, nie chcąc być nieuprzejmym, a przy tym wścibskim.
Dotarcie do Londynu nie było łatwe, ale pomocny okazał się tutaj krewny. W mieście jednak musiał radzić sobie na własną rękę, co oznaczało także unikanie kłopotów. Na całe szczęście nikt z rodziny nie wypytywał go o to z kim i gdzie zamierza się spotykać. Może to i lepiej.
Skromny wygląd salonu był pierwszym, co zdołał dostrzec Anthony po przybyciu. Rozglądał się chwilę, zupełnie nie dostrzegając zgromadzonych osób. Dopiero po chwili, zrozumiał że nie jest sam i zdawało się, że się speszył. Natychmiast starał się zareagować, co by to nie wypaść na ignoranta i nieprzyjemną osobę:
– O, jak się macie? – Zapytał, chcąc tym samym zmniejszyć dystans i nieprzyjemne uczucie. Jego pytanie zabrzmiało jednak dziwnie oschle, bo w ogóle się przy tym nie uśmiechnął, a i ton był dziwnie pozbawiony emocji. Oczywiście, Anthony nie chciał, żeby tak brzmiało, ale od prawie trzech miesięcy nie potrafił zbyt często zmusić się do uśmiechu. Ze zgromadzonych osób od razu poznał lady Prewett… a właściwie Lady Ollivander, której na powitanie skinął. Nie chciał podawać jej dłoni, nie ze względu na to, że był nieuprzejmy, a bardziej ze względu na to, że pewnie byłoby to zbyt kulturalne. Miał nadzieję, że lady Ollivander to zrozumie. Jej obecność nie była dla niego zaskoczeniem. W końcu Brendan wymienił mu kilka osób, które należały do Zakonu. Znał też pana Botta, z którym wymienił kilka listów, a przy tym widział jego odwagę podczas Festiwalu. Jego obecność była jednak zaskoczeniem, dość łatwo dającym się odczytać z jego twarzy. Nie poznawał jednak dwóch pozostałych kobiet.
– Anthony – przedstawił się i wyciągnął dłoń w stronę panny Elyon, a następnie w stronę panny Marcelli. Nie chciał jednak podawać przy tym swojego nazwiska, przynajmniej nie na pierwszy rzut, jak gdyby wstydził się go. Nie wstydził się jednak bycia Macmillanem, a tego, że jego nazwisko padło zarówno w Proroku, jak i Walczącym Magu i to zaraz po adnotacji o zniszczeniu Stonehenge. Po tym, bez względu na to czy czarownice chciały się z nim przywitać czy nie, podszedł do Botta i również wyciągnął w jego stronę dłoń. Nie pytał o nic, nie chcąc być nieuprzejmym, a przy tym wścibskim.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze zanim Benjamin wszedł do salonu, zgromadzeni w nim czarodzieje mogli zorientować się w przybyciu brodacza. Dziwne uderzenia, stukoty oraz przekleństwa łagodnie zapowiedziały pojawienie się na progu salonu Wrighta, mocującego się z trzymaną pod pachą miotłą, która nijak nie chciała zmieścić się w drzwiach głównych a później - w tych prowadzących do przedpokoju. W końcu jednak udało mu się opanować trudną sztukę przemieszczania się z prawie dwumetrowym, drewnianym kijem w wąskich przejściach i pojawił się w salonie, opierając zrobioną przez Hannah miotłę o ścianę. Dopiero później odwrócił się w stronę Zakonników, poprawiając potwornie rozczochrane podniebną podróżą włosy. Już opuszczał dłoń, by rozpiąć guziki zapiętej pod samą szyję, skórzanej, mugolskiej kurtki, gdy jego wzrok padł na...Anthony'ego. Kilka miesięcy temu wytrzeszczyłby pewnie oczy, po czym rzuciłby się na przyjaciela, miażdżąc go w niedźwiedzim uścisku a później boksując - nie do końca na niby - z pretensją o to, że nic mu nie powiedział, ale obecnie, przytłoczony wieloma trudnymi sprawami, jedynie się uśmiechnął. Spodziewał się przecież, że Macmillan, zwłaszcza po tym, co stało się w Stonehenge, dołączy do szeregów Zakonu Feniksa, ale mimo wszystko nie było to pewne. - Dobrze cię widzieć, brachu - powiedział do niego, kiwając z zadowoleniem głową, po czym przywitał się z resztą dziewcząt - czy mu się wydawało, czy w organizacji pojawiało się więcej niewiast niż kawalerów? - oraz z Bertiem, sugestywnie zerkając na jego stopę. Słyszał pogłoski o tym, co mu się przydarzyło, nie omieszkał więc, niezwykle delikatnie, dopytać o stan zdrowia Botta. - Już w jednym kawałku? - zagadnął, po czym podszedł do jednego z okien. Wyjrzał przez nie, po czym zasłonił je szybkim ruchem, zaciągając kwiecistą, grubą zasłonkę. Następnie znów się odwrócił, oparł pośladkami o parapet, założył ręce na piersi i - w milczeniu i głębokiej refleksji - czekał na rozpoczęcie spotkania. Nie tryskał energią, nie emanował typową, rubaszną aurą: miał wrażenie, że każda kolejna misja uczy go pokory i przyśpiesza proces dojrzewania, który powinien przejść już dobrych kilkanaście lat temu. Lepiej późno niż wcale?
| mam ze sobą: dobrej jakości miotłę, przedmioty z bonusami, maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 5), maść żywokostowa (1 porcja, stat. 0), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 21), Eliksir garota (1 porcje, stat. 21), propeller żądlibąkowy x2; oprócz tego paczka papierosów, piersiówka Bez Dna
| mam ze sobą: dobrej jakości miotłę, przedmioty z bonusami, maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 5), maść żywokostowa (1 porcja, stat. 0), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 21), Eliksir garota (1 porcje, stat. 21), propeller żądlibąkowy x2; oprócz tego paczka papierosów, piersiówka Bez Dna
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas topniał, upływał szybciej niż tego chciała. Dzieliła go pomiędzy pracę w sklepie, a trenowanie zaklęć defensywnych, przypominanie sobie wiedzy z transmutacji, którą zaniedbała zaraz po opuszczeniu szkoły. Intensywne miesiące po przebudzeniu z letargu, wywołanego zdarzeniami w sowiej poczcie. Zmarnowane dni na zbieraniu się do kupy i walczeniu z samą sobą. Frederick ostrzegał ją, że Zakon Feniksa nie był stowarzyszeniem magicznych gier i zabaw, był organizacją, która wiązała się z potwornym ryzykiem; organizacją, która wymagała siły, determinacji i woli walki. Miała ją. Nie mogła się poddać, nie mogła pozwolić, by to, co widziała i czego doświadczyła ją sprowadziło do parteru, by strach ją obezwładnił i doprowadził do stagnacji. Nie była przecież taka. Była waleczna. Była zdecydowana i doskonale wiedziała, na co się pisała. Zdawała sobie sprawę z własnych ograniczeń i braków względem innych członków, ale chciała pomóc, a to wymagało od niej poświęcenia się pracy i ćwiczeniom, dzięki którym mogła udowodnić — Frederickowi, który wprowadził ją w szczegóły i Benowi, który zaufał jej, wprowadzając ją w ten magiczny świat, że potrafi. Może. Jest dostatecznie zdolna. Wystarczająco silna, by temu wyzwaniu podołać.
Święta przyniosły trochę spokoju i błogiej radości, choć widmo piętrzącego się w centrum Londynu zła spędzało jej sen z powiek. Kiedy patrzyła na Bena zastanawiała się, czy myślał o tym samym, czy tak samo jak ona się martwił, kiedy mama nie przesłuchiwała jej, dopytując, kiedy przyprowadzi do domu w końcu jakiegoś chłopca. Zapomniała — o tym chłopcu, do którego kiedyś rwało się serce. Zapomniała o głupich, młodzieńczych porywach, które sprawiały, że świat się walił, by zbudować na zgliszczach raj. Myślała, tylko o szansach i zagrożeniach, o tym, co przyjdzie im zrobić.
Po raz pierwszy była w starej chacie, ale dzięki Benowi wiedziała, jak tam trafić. Przybyła na miejsce wcześnie, niedługo po swoim bracie i tak samo jak on — na miotle. Swojej starej, zużytej miotle, którą darzyła potwornie wielkim sentymentem. Postawiła ją obok tej, którą podarowała bratu. Uśmiech przemknął przez jej twarz, zaraz po tym podeszła do największego i najprzystojniejszego z zebranych.
— Ben — przywitała go, dotykając dłonią jego ramienia, tym samym rezygnując z szalonego rzucenia mu się na szyję. Nie była już tą samą, beztroską dziewczyną, a to nie był czas ani miejsce na wygłupy. Spojrzała też na Anthony'ego, którego obdarowała uśmiechem, Bertiego i dwie obce jej dziewczyny, którym skinęła głową na powitanie.
Święta przyniosły trochę spokoju i błogiej radości, choć widmo piętrzącego się w centrum Londynu zła spędzało jej sen z powiek. Kiedy patrzyła na Bena zastanawiała się, czy myślał o tym samym, czy tak samo jak ona się martwił, kiedy mama nie przesłuchiwała jej, dopytując, kiedy przyprowadzi do domu w końcu jakiegoś chłopca. Zapomniała — o tym chłopcu, do którego kiedyś rwało się serce. Zapomniała o głupich, młodzieńczych porywach, które sprawiały, że świat się walił, by zbudować na zgliszczach raj. Myślała, tylko o szansach i zagrożeniach, o tym, co przyjdzie im zrobić.
Po raz pierwszy była w starej chacie, ale dzięki Benowi wiedziała, jak tam trafić. Przybyła na miejsce wcześnie, niedługo po swoim bracie i tak samo jak on — na miotle. Swojej starej, zużytej miotle, którą darzyła potwornie wielkim sentymentem. Postawiła ją obok tej, którą podarowała bratu. Uśmiech przemknął przez jej twarz, zaraz po tym podeszła do największego i najprzystojniejszego z zebranych.
— Ben — przywitała go, dotykając dłonią jego ramienia, tym samym rezygnując z szalonego rzucenia mu się na szyję. Nie była już tą samą, beztroską dziewczyną, a to nie był czas ani miejsce na wygłupy. Spojrzała też na Anthony'ego, którego obdarowała uśmiechem, Bertiego i dwie obce jej dziewczyny, którym skinęła głową na powitanie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie zdziwiła się wcale, widząc nowe twarze pośród członków Zakonu Feniksa – wydarzenia ostatnich miesięcy zweryfikowały nie tylko myślenie, ale i podejście wielu czarownic i czarodziejów, którzy nie wyobrażali sobie biernego obserwowania, jak ich świat był powoli niszczony przez anomalie i terroryzowany przez popleczników Voldemorta. Jessa rozumiała wszystkich tych, którzy pojawili się dziś w starej chacie po raz pierwszy, a jednocześnie miała nadzieję, że podchodzą do sprawy nieco poważniej niż ona, gdy pojawiała się na zebraniu w czerwcu. Bo chociaż jej motywacje od samego początku były szczere, a ona sama wykazała się niezłomną postawą, krótkie doświadczenie w organizacji nauczyło ją nie tylko pokory i wytrzymałości, ale dało jej także do zrozumienia, że na pewne rzeczy nie miała najmniejszego wpływu i jeśli chciała działać, musiała się dostosować. Tak było właśnie ze zbliżającą się wyprawą do Azkabanu, w której chciała przecież uczestniczyć od samego początku, by doprowadzić sprawę do końca. Dopilnować, że przy sercu anomalii Zakonnicy zrobią naprawdę wszystko, by ostatecznie okiełznać niestabilną magię i przywrócić względny ład w kraju. Diggory wiedziała, że miała zaryzykować czymś więcej, niż tylko swoim zdrowiem, ale jej motywacja w kwestii podjęcia ryzyka była ciągle ta sama – robiła to wszystko dla lepszej przyszłości Amosa.
Cieszyła się, że wyprawa miała odbyć się pod koniec roku, dzięki temu udało jej się przeżyć święta szczęśliwie, w gronie rodziny i przyjaciół, zażywając odpowiedniej dawki beztroski i radości, by starczyły jej na zagrażającą życiu wyprawę. Każdą wolną chwilę spędzała z synem oraz bliskimi, którzy odwiedzili Otterton w tym cudownym okresie i zamierzała pielęgnować w sobie te wspomnienia najczęściej, jak tylko potrafiła. Zanim opuściła dziś rano dom, upewniła się jeszcze, że żadne zaklęcie ochronne nie jest naruszone, a strażnik jej dziecka nie zmienił zdania w ostatniej chwili i pojawił się z namiotem pod pachą na polanie niedaleko domu. Była wiec pewna, że jej syn jest bezpieczny – tyle musiało jej wystarczyć.
Przekraczając próg starej chaty uśmiechnęła się pod nosem; powróciły do niej wspomnienia z odbudowy tego miejsca i nie mogła się nadziwić, jak wiele pracy zostało poczynionej, dając przytulny, domowy niemalże efekt.
- Dzień dobry – przywitała się, uśmiechając lekko i spoglądając po twarzach znajomych oraz nieznajomych-sojuszników. Poprawiła torbę trzymaną na ramieniu, lecz nie zdecydowała się jeszcze zająć miejsca, zamiast tego powędrowała w stronę wielkiego zegara i ramek, które aż prosiły się o wypełnienie ich zdjęciami. Jessa miała nadzieję, że najbliższe wydarzenia pozwolą im jeszcze kiedyś uśmiechnąć się na fotografii.
Przy sobie: różdżka, amulety z bonusami, miotła bez bonusu, zaczarowana torba, a w niej wszystkie eliksiry z ekwipunku, tabliczka czekolady i jabłko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cieszyła się, że wyprawa miała odbyć się pod koniec roku, dzięki temu udało jej się przeżyć święta szczęśliwie, w gronie rodziny i przyjaciół, zażywając odpowiedniej dawki beztroski i radości, by starczyły jej na zagrażającą życiu wyprawę. Każdą wolną chwilę spędzała z synem oraz bliskimi, którzy odwiedzili Otterton w tym cudownym okresie i zamierzała pielęgnować w sobie te wspomnienia najczęściej, jak tylko potrafiła. Zanim opuściła dziś rano dom, upewniła się jeszcze, że żadne zaklęcie ochronne nie jest naruszone, a strażnik jej dziecka nie zmienił zdania w ostatniej chwili i pojawił się z namiotem pod pachą na polanie niedaleko domu. Była wiec pewna, że jej syn jest bezpieczny – tyle musiało jej wystarczyć.
Przekraczając próg starej chaty uśmiechnęła się pod nosem; powróciły do niej wspomnienia z odbudowy tego miejsca i nie mogła się nadziwić, jak wiele pracy zostało poczynionej, dając przytulny, domowy niemalże efekt.
- Dzień dobry – przywitała się, uśmiechając lekko i spoglądając po twarzach znajomych oraz nieznajomych-sojuszników. Poprawiła torbę trzymaną na ramieniu, lecz nie zdecydowała się jeszcze zająć miejsca, zamiast tego powędrowała w stronę wielkiego zegara i ramek, które aż prosiły się o wypełnienie ich zdjęciami. Jessa miała nadzieję, że najbliższe wydarzenia pozwolą im jeszcze kiedyś uśmiechnąć się na fotografii.
Przy sobie: różdżka, amulety z bonusami, miotła bez bonusu, zaczarowana torba, a w niej wszystkie eliksiry z ekwipunku, tabliczka czekolady i jabłko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Ostatnio zmieniony przez Jessa Diggory dnia 01.04.19 6:48, w całości zmieniany 1 raz
Świat się zmienił i każdy musiał się do tej zmiany dostosować. Lucinda zapomniała już o tych dniach, w których kryzys nie równał się walce, a napotkany problem potrafiła rozwiązać bez sięgania po różdżkę. Wszystko się zmieniło i Selwyn była pewna, że nie tylko ona przestała już liczyć na to co dobre spodziewając się bardziej tego co złe. Bycie świadomym miało chyba chronić ją przed rozczarowaniem chociaż nie sprawdzało się to tak jakby tego oczekiwała.
To było jej drugie spotkanie Zakonu Feniksa i pierwsze w Starej Chacie. W końcu ostatnim razem nie mogła być obecna na spotkaniu, ale więcej nie chciała popełniać tego błędu. Te spotkania były ważne i nawet nie chodziło tylko o przekazywane informacje. Działo się wystarczająco dużo i nawet taka indywidualistka jak Lucinda potrzebowała się utwierdzić w przekonaniu, że ich działania do czegoś prowadzą.
Blondynka przekroczyła próg salonu rozglądając się po pomieszczeniu i zatrzymując wzrok na zgromadzonych już tam członkom Zakonu Feniksa. Niektórych widziała po raz pierwszy i wcale nie była tym faktem zaskoczona. To był czas, w którym neutralność okazywała się być największą słabością. Nie każdy miał odwagę by stanąć twarzą w twarz z wrogiem, ale przecież było wiele innych rzeczy, którymi można było się w Zakonie zająć. Potrzebowali też alchemików, uzdrowicieli, a nawet znawców prawa, w końcu po ostatnim szczycie prawo nie było po ich stronie, a już na pewno nie tak jakby tego potrzebowali. To, że w swoich szeregach mieli nowych członków było przecież dobrym znakiem. Świat może nie zwariował do końca? - Chociaż tym razem się nie spóźniłam – powiedziała unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. Dopiero teraz spostrzegła, że wśród twarzy, których jeszcze w Zakonie nie widziała był też Macmillan. Świat był mniejszy niż można było podejrzewać. Finalnie nie chcąc stać na środku jak święta krowa skinęła wszystkim głową i ulokowała się zaraz obok Marcelli. - Wszystko w porządku? -zapytała blondynki mając wrażenie, że coś ją gnębi. Chociaż czy aktualnie był ktoś kto nie walczył ze swoimi własnymi demonami? Selwyn miała ich w swojej głowie całkiem sporo.
mam ze sobą: eliksir wzmacniający krew. eliksir kociego kroku (1), eliksir niezłomności (1), antidotum podstawowe (1), różdżkę.
To było jej drugie spotkanie Zakonu Feniksa i pierwsze w Starej Chacie. W końcu ostatnim razem nie mogła być obecna na spotkaniu, ale więcej nie chciała popełniać tego błędu. Te spotkania były ważne i nawet nie chodziło tylko o przekazywane informacje. Działo się wystarczająco dużo i nawet taka indywidualistka jak Lucinda potrzebowała się utwierdzić w przekonaniu, że ich działania do czegoś prowadzą.
Blondynka przekroczyła próg salonu rozglądając się po pomieszczeniu i zatrzymując wzrok na zgromadzonych już tam członkom Zakonu Feniksa. Niektórych widziała po raz pierwszy i wcale nie była tym faktem zaskoczona. To był czas, w którym neutralność okazywała się być największą słabością. Nie każdy miał odwagę by stanąć twarzą w twarz z wrogiem, ale przecież było wiele innych rzeczy, którymi można było się w Zakonie zająć. Potrzebowali też alchemików, uzdrowicieli, a nawet znawców prawa, w końcu po ostatnim szczycie prawo nie było po ich stronie, a już na pewno nie tak jakby tego potrzebowali. To, że w swoich szeregach mieli nowych członków było przecież dobrym znakiem. Świat może nie zwariował do końca? - Chociaż tym razem się nie spóźniłam – powiedziała unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. Dopiero teraz spostrzegła, że wśród twarzy, których jeszcze w Zakonie nie widziała był też Macmillan. Świat był mniejszy niż można było podejrzewać. Finalnie nie chcąc stać na środku jak święta krowa skinęła wszystkim głową i ulokowała się zaraz obok Marcelli. - Wszystko w porządku? -zapytała blondynki mając wrażenie, że coś ją gnębi. Chociaż czy aktualnie był ktoś kto nie walczył ze swoimi własnymi demonami? Selwyn miała ich w swojej głowie całkiem sporo.
mam ze sobą: eliksir wzmacniający krew. eliksir kociego kroku (1), eliksir niezłomności (1), antidotum podstawowe (1), różdżkę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie lubię świąt. Atmosfery wiecznej szczęśliwości oraz nadziei. To takie bzdury… zwłaszcza teraz, w obliczu coraz gęściej tworzącego się zagrożenia, śmierci oraz destrukcji. Coraz więcej powodów do pogrążania się w marazmie - i naprawdę nie wiem jak niektórzy potrafią cieszyć się tym świątecznym okresem. Zadziwiające. Mi brakuje zapału; pogrążenie się w samotności istnienia jest jednak w pewien sposób oczyszczające, i wcale nie mam tu na myśli picia alkoholu, chociaż bez wątpienia jest to dobrym dodatkiem. Odsuwającym przynajmniej na chwilę najgorsze myśli. Scenariusze, jakie układam sobie w głowie i jakim jest daleko do szczęśliwego zakończenia - ale myślę, że wiele osób patrzy teraz na świat w podobny sposób. Nie, żeby to było w jakikolwiek sposób pocieszające, ale… świadomość tego, że nie dźwigam na swoich barkach całkiem odrealnionych problemów jest w pewnym sensie pokrzepiająca.
Trochę się stresuję nowym miejscem, w którym nigdy nie byłem. Ludźmi, których nigdy nie widziałem na oczy - w większości. Nie wiem czego się spodziewać. Jeśli samych Tonksów, to chyba nie może być tak źle… o ile nie zabrali ze sobą noży i rzeczywiście nie planują zamachu na moje oczy. W przeciwnym razie jestem zgubiony.
Udaję, że wszystko jest w porządku, że wcale nie jestem tutaj nowym kolesiem z milionem pytań żarzących się w głowie. Całkowity luz, obojętność, nie wiem jak to nazwać. Mięśnie nie są napięte, wzrok prześlizgujący się po kolejnych szczegółach wnętrza chaty prezentuje się raczej neutralnie. Przynajmniej chcę w to wierzyć. Ostatnie westchnięcie pod nosem, nim wreszcie przekraczam próg salonu. Uważne, chociaż nienachalne spojrzenie ląduje od sylwetki do sylwetki, zaś głowa krótko wita zebranych w zbiorczym kiwnięciu. - Cześć ruda - mruczę do kuzynki oglądającej puste ramki, ale nie podchodzę do niej, tylko staję gdzieś niedaleko Marcelli, patrząc na nią z ukosa. - Hej Figg - witam się jakże grzecznie. - Często tu wpadasz? - pytam niemalże wesoło, chociaż mało jest w moim głosie życia czy energii. Jakoś tak… zrobiło się za poważnie nawet jak na moje durne żarty. Nie sądziłem, że kiedykolwiek dożyję takiej chwili, naprawdę. Z tego żalu chowam dłonie w kieszenie szaty, ale chwilę później wyciągam jedną z nich, żeby zmierzwić w konsternacji swoje włosy. Nie wiem jak się tu odnaleźć, jaki jest protokół tego typu spotkań, więc po prostu stoję gdzieś oderwany od rzeczywistości.
Mam różdżkę i miotłę
Trochę się stresuję nowym miejscem, w którym nigdy nie byłem. Ludźmi, których nigdy nie widziałem na oczy - w większości. Nie wiem czego się spodziewać. Jeśli samych Tonksów, to chyba nie może być tak źle… o ile nie zabrali ze sobą noży i rzeczywiście nie planują zamachu na moje oczy. W przeciwnym razie jestem zgubiony.
Udaję, że wszystko jest w porządku, że wcale nie jestem tutaj nowym kolesiem z milionem pytań żarzących się w głowie. Całkowity luz, obojętność, nie wiem jak to nazwać. Mięśnie nie są napięte, wzrok prześlizgujący się po kolejnych szczegółach wnętrza chaty prezentuje się raczej neutralnie. Przynajmniej chcę w to wierzyć. Ostatnie westchnięcie pod nosem, nim wreszcie przekraczam próg salonu. Uważne, chociaż nienachalne spojrzenie ląduje od sylwetki do sylwetki, zaś głowa krótko wita zebranych w zbiorczym kiwnięciu. - Cześć ruda - mruczę do kuzynki oglądającej puste ramki, ale nie podchodzę do niej, tylko staję gdzieś niedaleko Marcelli, patrząc na nią z ukosa. - Hej Figg - witam się jakże grzecznie. - Często tu wpadasz? - pytam niemalże wesoło, chociaż mało jest w moim głosie życia czy energii. Jakoś tak… zrobiło się za poważnie nawet jak na moje durne żarty. Nie sądziłem, że kiedykolwiek dożyję takiej chwili, naprawdę. Z tego żalu chowam dłonie w kieszenie szaty, ale chwilę później wyciągam jedną z nich, żeby zmierzwić w konsternacji swoje włosy. Nie wiem jak się tu odnaleźć, jaki jest protokół tego typu spotkań, więc po prostu stoję gdzieś oderwany od rzeczywistości.
Mam różdżkę i miotłę
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Do kwatery przybył w pojedynkę bez czyjegokolwiek towarzystwa. Po przekroczeniu progu tejże ściągną z grzbietu mokry, lecz jeszcze nie przemoczony do reszty płaszcz. Powiesił w przedpokoju tak by choć trochę ociekł i być może nieco obsechł. Było to jednak prawdopodobnie płonne życzenie. Otwartą dłonią starł z twarzy ostałe się na niej krople zacinającego na zewnątrz deszczu. Poczuł ciepłe, rozchodzące się po skórze mrowienie, kiedy uderzyło go ciepło pomieszczenia. Różnica temperatur między zewnętrzem, a wnętrzem była wyraźna. Nie marnując czasu, w akompaniamencie kaskady grzmotów stłumionych grubością ścian oraz okalających je ochronnych inkantacji ruszył korytarzem w stronę salonu.
Włosy miał zaczesane do tyłu i spięte w ciasny kok. Ubrania które miał na sobie dla odmiany nie posiadały żadnych zdobień ani dziwnego kroju. Były wygodne, proste, w ciemnych kolorach szarości i czerni, idealne na akcje. Stopy tkwiły nie w eleganckich pantoflach, a bardziej taktycznym obuwiu o wyższej cholewce. Na palcach połyskiwał pierścień zakonu oraz magicznie mające go wspierać sygnety z czarną perłą. Na szyi pod materiałem ubrania wisiał w formie amuletu pazur gryfa zatopiony w bursztynie wraz z fluorytem. Od wewnętrznej strony koszuli wpiętą miał broszę z alabastrowym jednorożcem, która iskała co jakiś czas chłodnym materiałem skórę. Tors przepasany był ramieniem zwisającej przy biodrze torby w której przechowywał wszystkie posiadane eliksiry. Dzięki jej magicznym właściwością wyposażenie zajmowało mało miejsca, nie obciążało, nie mogło utrudnić przemieszczania się po ciasnych korytarzach. Czuł się przygotowany.
Do samego pomieszczenia wszedł obdarzając ogół zebranych skąpym skinieniem głowy, które miało być powitaniem. Nie rozczulając się nad każdym z osobna zasiadł na pierwszym wolnym miejscu w drodze do niego rozganiając w obłok parę świetlistych stworzeń przez którą przeszedł tak, jakby tych w ogóle przed nim nie było. Jego uwaga na dłuższej kupiła obecność Macmillana. Spodziewał się tego, że ktoś z zakonu weźmie go pod skrzydła protekcji jednak nie że pójdzie to dalej i zostanie wcielony w jego szeregi. Dostrzegł też nowe twarze w tym również tą należącą do posterunkowej Figg. Nie patrzył jednak na nie zbyt intensywnie oczekując rozpoczęcia spotkania.
|Różdżka, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, czarna perła, brosza z alabastrowym jednorożcem, fluoryt, zaczarowana torba - w niej wszystkie eliksiry z ekwipunku i nie wiem czy takie rzeczy się w niej mieszczą, lecz jak tak to też zwykła, bezbonusowa miotła.
Włosy miał zaczesane do tyłu i spięte w ciasny kok. Ubrania które miał na sobie dla odmiany nie posiadały żadnych zdobień ani dziwnego kroju. Były wygodne, proste, w ciemnych kolorach szarości i czerni, idealne na akcje. Stopy tkwiły nie w eleganckich pantoflach, a bardziej taktycznym obuwiu o wyższej cholewce. Na palcach połyskiwał pierścień zakonu oraz magicznie mające go wspierać sygnety z czarną perłą. Na szyi pod materiałem ubrania wisiał w formie amuletu pazur gryfa zatopiony w bursztynie wraz z fluorytem. Od wewnętrznej strony koszuli wpiętą miał broszę z alabastrowym jednorożcem, która iskała co jakiś czas chłodnym materiałem skórę. Tors przepasany był ramieniem zwisającej przy biodrze torby w której przechowywał wszystkie posiadane eliksiry. Dzięki jej magicznym właściwością wyposażenie zajmowało mało miejsca, nie obciążało, nie mogło utrudnić przemieszczania się po ciasnych korytarzach. Czuł się przygotowany.
Do samego pomieszczenia wszedł obdarzając ogół zebranych skąpym skinieniem głowy, które miało być powitaniem. Nie rozczulając się nad każdym z osobna zasiadł na pierwszym wolnym miejscu w drodze do niego rozganiając w obłok parę świetlistych stworzeń przez którą przeszedł tak, jakby tych w ogóle przed nim nie było. Jego uwaga na dłuższej kupiła obecność Macmillana. Spodziewał się tego, że ktoś z zakonu weźmie go pod skrzydła protekcji jednak nie że pójdzie to dalej i zostanie wcielony w jego szeregi. Dostrzegł też nowe twarze w tym również tą należącą do posterunkowej Figg. Nie patrzył jednak na nie zbyt intensywnie oczekując rozpoczęcia spotkania.
|Różdżka, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, czarna perła, brosza z alabastrowym jednorożcem, fluoryt, zaczarowana torba - w niej wszystkie eliksiry z ekwipunku i nie wiem czy takie rzeczy się w niej mieszczą, lecz jak tak to też zwykła, bezbonusowa miotła.
Find your wings
Dawno tutaj go nie było, Stara Chata została już odbudowana dzięki wspólnej pracy Zakonników. Domek przycupnął na przedmieściach, broniąc się pozornie tylko prowizorycznym płotem. Kwatera Zakonu Feniksa czaiła się na skraju lasu, niepozorny kryjówka ludzi, którzy nie mogli przejść obojętnie obok otaczającego ich zła.
Ich ostatnie spotkanie w tym roku powróciło do korzeni, rezygnując ze Świńskiego Łba w Hogsmeade. Artur był rad, bowiem nie uważał tego lokalu za najlepsze miejsce do organizowania tajnych narad, zbyt wielu podejrzanych typów się tam kręciło, zbyt oczywistym wyborem wydawała się dla osób działających na granicy prawa.
Zakon Feniksa upomniał się o nich zaraz po Świętach, przybyć mieli chyba wszyscy, w tym kilka nowych osób. Potrzebowali ludzi, potrzebowali właściwie wszystkiego. Nadal przeciwnik miał zauważalną przewagę, której nie sposób było łatwo zniwelować. Chyba nikt z Zakonu Feniksa nie mógł o tym całkiem zapomnieć, beztrosko cieszyć się czasem spędzonym z rodziną przy stole. Poza tym, nie wszyscy byli w komplecie, wojna miała już swoje żniwo.
Wkroczył ostrożnie do salonu, skromnego pomieszczenia, mającego w sobie coś z uniwersalnego wyobrażenia domu. Kremowe tapety, stary zegar, solidny stół, kolorowe poduszki, drobiazgi, ramki, czekające jeszcze na zdjęcia. Nie podobał mu się ten pomysł, nie powinni ryzykować zostawianiem tu swojego wizerunku. Nie było już bezpiecznych miejsc, nietykalność była kłamstwem. Nie wolno im było tracić czujności, nie teraz, gdy ich misja zawisła na włosku. Choć musiał przyznać, że irracjonalnie kusiło uczynienie ze Starej Chaty ich domu.
- Dobrze was widzieć - wyznał na powitanie, zerkając na już zebranych Zakonników.
Jego wzrok zatrzymał się na moment na kuzynie Anthonym Macmillanie. Brednan musiał go zrekrutować, postanawiając wykorzystać jego czyny podczas Szczytu w Stonehenge. Artur miał mieszane uczucia, nie chciał Tonika w to wszystko wciągać, ale ten miał prawo działać, poza tym i tak nie był już bezpieczny, nie po tym. Uśmiechnął się w jego kierunku, chcąc dodać mu trochę otuchy. Później zauważył Elyon, skupioną na przypominających patronusy stworzonkach. Zajął miejsce obok Meadowes, rzucając cicho pytanie, bowiem jeszcze nie zaczęli spotkania.
- Jak sądzisz, co to jest?
| Ekwipunek: różdżka, miotła i eliksiry - Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 29, moc = 103), Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 5), Eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 5) oraz Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 7)
Ich ostatnie spotkanie w tym roku powróciło do korzeni, rezygnując ze Świńskiego Łba w Hogsmeade. Artur był rad, bowiem nie uważał tego lokalu za najlepsze miejsce do organizowania tajnych narad, zbyt wielu podejrzanych typów się tam kręciło, zbyt oczywistym wyborem wydawała się dla osób działających na granicy prawa.
Zakon Feniksa upomniał się o nich zaraz po Świętach, przybyć mieli chyba wszyscy, w tym kilka nowych osób. Potrzebowali ludzi, potrzebowali właściwie wszystkiego. Nadal przeciwnik miał zauważalną przewagę, której nie sposób było łatwo zniwelować. Chyba nikt z Zakonu Feniksa nie mógł o tym całkiem zapomnieć, beztrosko cieszyć się czasem spędzonym z rodziną przy stole. Poza tym, nie wszyscy byli w komplecie, wojna miała już swoje żniwo.
Wkroczył ostrożnie do salonu, skromnego pomieszczenia, mającego w sobie coś z uniwersalnego wyobrażenia domu. Kremowe tapety, stary zegar, solidny stół, kolorowe poduszki, drobiazgi, ramki, czekające jeszcze na zdjęcia. Nie podobał mu się ten pomysł, nie powinni ryzykować zostawianiem tu swojego wizerunku. Nie było już bezpiecznych miejsc, nietykalność była kłamstwem. Nie wolno im było tracić czujności, nie teraz, gdy ich misja zawisła na włosku. Choć musiał przyznać, że irracjonalnie kusiło uczynienie ze Starej Chaty ich domu.
- Dobrze was widzieć - wyznał na powitanie, zerkając na już zebranych Zakonników.
Jego wzrok zatrzymał się na moment na kuzynie Anthonym Macmillanie. Brednan musiał go zrekrutować, postanawiając wykorzystać jego czyny podczas Szczytu w Stonehenge. Artur miał mieszane uczucia, nie chciał Tonika w to wszystko wciągać, ale ten miał prawo działać, poza tym i tak nie był już bezpieczny, nie po tym. Uśmiechnął się w jego kierunku, chcąc dodać mu trochę otuchy. Później zauważył Elyon, skupioną na przypominających patronusy stworzonkach. Zajął miejsce obok Meadowes, rzucając cicho pytanie, bowiem jeszcze nie zaczęli spotkania.
- Jak sądzisz, co to jest?
| Ekwipunek: różdżka, miotła i eliksiry - Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 29, moc = 103), Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 5), Eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 5) oraz Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 7)
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 27.12
Sophia przygotowała się do tego spotkania wyjątkowo starannie, wiedząc, że bezpośrednio po nim mieli wyruszyć na misję do Azkabanu. Starannie spakowała niezbędne eliksiry i inne przedmioty. Sprawdziła kilkukrotnie, czy na szyi pod ubraniem znajduje się naszyjnik z fluorytem, amuletem z jeleniego poroża i onyksem czarnym. Upewniła się, czy w kieszonce w swetrze pod szatą ma wpiętą broszkę z alabastrowym jednorożcem. Na palcu dłoni połyskiwał prosty, pozbawiony zdobień i wyglądający nieco męsko pierścień Zakonu. Również ubiór dobrała starannie, zdając sobie sprawę, że w Azkabanie może być zimno, zwłaszcza o tej porze roku i przy takiej anomalnej pogodzie – a tam z pewnością będzie jeszcze gorzej niż tutaj. Założyła dwa swetry, najcieplejszą parę spodni, solidne, sznurowane czarne buty z wysokimi cholewami, a ponadto ciepły czarodziejski płaszcz z kapturem chroniący zarówno przed chłodem, jak i deszczem. Do torby oprócz eliksirów schowała dwie podwójnie złożone kanapki, jedną z serem, drugą z szynką. Miała też tabliczkę czekolady oraz niedużą butelkę wody. W starym warsztacie kanapka okazała się bardzo przydatna, a choć w Azkabanie nie spodziewała się znaleźć yeti, to nie wiadomo ile czasu tam spędzą. A czekolada podobno była dobrym sposobem na poprawę nastroju po spotkaniu z dementorami, a nawet jeśli w zrujnowanym Azkabanie już ich nie będzie, budynek i tak zapewne był przesiąknięty ich obecnością, aurą którą roztaczali.
Do starej chaty dostała się na miotle, lecąc nisko i myśląc przede wszystkim o spotkaniu oraz o tym, co miało ich czekać później. Zdawała sobie sprawę, że być może dziś po raz ostatni widziała Londyn, obecnie wstrząsany paskudną, spowodowaną anomaliami nawałnicą, którą mogli zakończyć tylko w jeden sposób.
Święta spędziła samotnie, na zmianę myśląc albo o pracy, albo o Zakonie i nadciągającej wyprawie; jej najbliżsi nie żyli, a reszta bliskich osób należała do Zakonu. Nie miała nawet z kim się pożegnać, ale pod pewnymi względami lżej było jej wychodzić z domu. Jeśli umrze, przynajmniej nikt nie będzie po niej płakał. Nikt nie będzie nieszczęśliwy. Oczywiście nie spieszyło jej się na tamten świat, zamierzała trzymać się tego tak kurczowo jak tylko się dało, ale liczyła się z taką możliwością, skoro mieli udawać się w nieznane, prosto do serca najgroźniejszej anomalii. Mimo to poszła, bo wiedziała, że tak trzeba. Że to, co dziś zrobią, będzie najważniejszą misją w jej dotychczasowym życiu, ważniejszym niż wszystko co robiła dotąd, zaś anomalie, z którymi mierzyła się w ostatnich miesiącach, będą tylko przedsmakiem. Ktoś musiał się poświęcać, żeby inni mogli żyć w spokoju.
Stara chata bardzo się zmieniła od czasu, kiedy po wybuchu anomalii musieli wznosić ją właściwie od podstaw. Sophia także wzięła dość spory udział w odbudowie, choć z jakiegoś powodu spotkania nie odbywały się tutaj. Aż do tej pory. Sophia wylądowała przed budynkiem i wkroczyła do środka. Odrzuciła kaptur, odsłaniając krótkie, rude włosy, po czym zdjęła płaszcz, by choć trochę obciekł, a następnie udała się prosto do salonu, gdzie już gromadzili się zakonnicy. Salon sprawiał naprawdę domowe, swojskie wrażenie, choć atmosfera była pełna nerwowego oczekiwania. Jeszcze nie wszyscy przyszli, ale pomieszczenie niewątpliwie wkrótce zapełni się po brzegi.
Powitała wszystkich obecnych skinieniem głowy i stanęła gdzieś na uboczu. Zastanawiała się, kto z tych ludzi również wyruszy dziś do Azkabanu. Pewnie aurorzy i gwardziści, a kto poza nimi? Zatrzymała wzrok na Jessie, mając wrażenie, że w postawie drugiej rudowłosej kobiety dostrzegła podobną determinację. Pewnie jednak niedługo wszystkiego się dowiedzą odnośnie wyprawy i wszystkiego, co niezbędne.
| mam przy sobie: różdżkę, naszyjnik z fluorytem, amuletem z jeleniego poroża i onyksem czarnym, broszka z alabastrowym jednorożcem, miotłę bez bonusów, 2 kanapki, tabliczkę czekolady, małą butelkę wody, eliksiry: maść z gwiazdy wodnej (1 porcja, stat. 10), maść z gwiazdy wodnej (1 porcja, stat. 29), eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 29), eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 12), czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29), marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 12), eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 12), kameleon (1 porcja, stat. 12)
Sophia przygotowała się do tego spotkania wyjątkowo starannie, wiedząc, że bezpośrednio po nim mieli wyruszyć na misję do Azkabanu. Starannie spakowała niezbędne eliksiry i inne przedmioty. Sprawdziła kilkukrotnie, czy na szyi pod ubraniem znajduje się naszyjnik z fluorytem, amuletem z jeleniego poroża i onyksem czarnym. Upewniła się, czy w kieszonce w swetrze pod szatą ma wpiętą broszkę z alabastrowym jednorożcem. Na palcu dłoni połyskiwał prosty, pozbawiony zdobień i wyglądający nieco męsko pierścień Zakonu. Również ubiór dobrała starannie, zdając sobie sprawę, że w Azkabanie może być zimno, zwłaszcza o tej porze roku i przy takiej anomalnej pogodzie – a tam z pewnością będzie jeszcze gorzej niż tutaj. Założyła dwa swetry, najcieplejszą parę spodni, solidne, sznurowane czarne buty z wysokimi cholewami, a ponadto ciepły czarodziejski płaszcz z kapturem chroniący zarówno przed chłodem, jak i deszczem. Do torby oprócz eliksirów schowała dwie podwójnie złożone kanapki, jedną z serem, drugą z szynką. Miała też tabliczkę czekolady oraz niedużą butelkę wody. W starym warsztacie kanapka okazała się bardzo przydatna, a choć w Azkabanie nie spodziewała się znaleźć yeti, to nie wiadomo ile czasu tam spędzą. A czekolada podobno była dobrym sposobem na poprawę nastroju po spotkaniu z dementorami, a nawet jeśli w zrujnowanym Azkabanie już ich nie będzie, budynek i tak zapewne był przesiąknięty ich obecnością, aurą którą roztaczali.
Do starej chaty dostała się na miotle, lecąc nisko i myśląc przede wszystkim o spotkaniu oraz o tym, co miało ich czekać później. Zdawała sobie sprawę, że być może dziś po raz ostatni widziała Londyn, obecnie wstrząsany paskudną, spowodowaną anomaliami nawałnicą, którą mogli zakończyć tylko w jeden sposób.
Święta spędziła samotnie, na zmianę myśląc albo o pracy, albo o Zakonie i nadciągającej wyprawie; jej najbliżsi nie żyli, a reszta bliskich osób należała do Zakonu. Nie miała nawet z kim się pożegnać, ale pod pewnymi względami lżej było jej wychodzić z domu. Jeśli umrze, przynajmniej nikt nie będzie po niej płakał. Nikt nie będzie nieszczęśliwy. Oczywiście nie spieszyło jej się na tamten świat, zamierzała trzymać się tego tak kurczowo jak tylko się dało, ale liczyła się z taką możliwością, skoro mieli udawać się w nieznane, prosto do serca najgroźniejszej anomalii. Mimo to poszła, bo wiedziała, że tak trzeba. Że to, co dziś zrobią, będzie najważniejszą misją w jej dotychczasowym życiu, ważniejszym niż wszystko co robiła dotąd, zaś anomalie, z którymi mierzyła się w ostatnich miesiącach, będą tylko przedsmakiem. Ktoś musiał się poświęcać, żeby inni mogli żyć w spokoju.
Stara chata bardzo się zmieniła od czasu, kiedy po wybuchu anomalii musieli wznosić ją właściwie od podstaw. Sophia także wzięła dość spory udział w odbudowie, choć z jakiegoś powodu spotkania nie odbywały się tutaj. Aż do tej pory. Sophia wylądowała przed budynkiem i wkroczyła do środka. Odrzuciła kaptur, odsłaniając krótkie, rude włosy, po czym zdjęła płaszcz, by choć trochę obciekł, a następnie udała się prosto do salonu, gdzie już gromadzili się zakonnicy. Salon sprawiał naprawdę domowe, swojskie wrażenie, choć atmosfera była pełna nerwowego oczekiwania. Jeszcze nie wszyscy przyszli, ale pomieszczenie niewątpliwie wkrótce zapełni się po brzegi.
Powitała wszystkich obecnych skinieniem głowy i stanęła gdzieś na uboczu. Zastanawiała się, kto z tych ludzi również wyruszy dziś do Azkabanu. Pewnie aurorzy i gwardziści, a kto poza nimi? Zatrzymała wzrok na Jessie, mając wrażenie, że w postawie drugiej rudowłosej kobiety dostrzegła podobną determinację. Pewnie jednak niedługo wszystkiego się dowiedzą odnośnie wyprawy i wszystkiego, co niezbędne.
| mam przy sobie: różdżkę, naszyjnik z fluorytem, amuletem z jeleniego poroża i onyksem czarnym, broszka z alabastrowym jednorożcem, miotłę bez bonusów, 2 kanapki, tabliczkę czekolady, małą butelkę wody, eliksiry: maść z gwiazdy wodnej (1 porcja, stat. 10), maść z gwiazdy wodnej (1 porcja, stat. 29), eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 29), eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 12), czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29), marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 12), eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 12), kameleon (1 porcja, stat. 12)
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
27 grudnia
To nie była już ta sama stara chata co rok temu. Pamiętałem przecież doskonale - u progu dało się czuć zapach ciasta i potraw, instrumenty fałszowały kolędy, a kominek uginał się od skarpet wypełionych prezentami. Pamiętałem beztroski wieczór spędzony w towarzystwie przyjaciół, okraszony zbyt dużą ilością ognistej.
Część twarzy miałem już nigdy nie ujrzeć. Innych natomiast widziałem tu po raz pierwszy - szeregi Zakonu Feniksa pęczniały, jednak sprawy, o które walczyliśmy, zdawały się pęcznieć ze zdwojoną siłą.
Świat, który mieliśmy odmienić, stanął w jeszcze większym ogniu.
Wyjątkowo trudno było mi dziś opuścić dom. Jak nigdy wcześniej. Nie dlatego, że obawiałem się, że do niego nie powrócę.
Obawiałem się, że zawiodę Oscara po raz drugi.
Przyjąłem go pod swój dach jako obcego chłopca - być może nie doszłoby do tego, gdyby nie wybuch anomalii, ale oczywistym stało się, że nie mógł wrócić ani do rodziców Anny, ani do ojczyma. Wtedy nie wiedziałem, czy to słuszna decyzja. Jednak z każdym kolejnym miesiącem wątpliwości znikały, a w Oscarze dopatrywałem się coraz więcej cech, które przypominały mnie samego. Byłem jednocześnie wściekły na to jak niewiele czasu mogliśmy spędzać razem, pomimo nauki w domu. To była jedna z pierwszych trudnych decyzji, które podjęliśmy razem; być może słuszna. Szkoła pod przewodnictwem Grindewalda dała mu wycisk, a w tych niespokojnych czasach utrzymanie się Dippeta na stanowisku dyrektora wcale nie wydawało się oczywiste. Rozważaliśmy też inne akademie, nawet przez chwilę wydawało mi się, że artystyczne Beauxbatons zaintrygowało Oscara na tyle, że będę mógł bezpiecznie odesłać go do Francji - pojawiała się jednak bariera w postaci języka. Może to dobrze - mieliśmy więcej czasu dla siebie. W teorii.
Kupiłem mu nawet ten cholerny instrument na święta. I pożegnałem typowym Wrócę za kilka dni, wiesz, kogo masz się słuchać, nie będąc pewnym, czy kiedykolwiek będę miał okazję usłyszeć jak w końcu zagra coś, co nie będzie zlepkiem przypadkowych nut.
Do pokoju wszedłem w ciszy, opierając miotłę - Hannah mogła bez trudu ją rozpoznać - obok pozostałych. Odnajdywałem spojrzenia kolejnych osób, wymieniając krótkie, ciepłe uśmiechy - a potem znowu poważniałem, jabym w ciągu tych dwunastu miesięcy stał się innym człowiekiem.
Nie pamiętałem już czym pachiał stan beztroski.
Różdżka, miotła od Hani, pierścień Zakonu Feniksa, bransoletka z włosem syreny (+3 do zwinności), fluoryt (+1 do OPCM), eliksiry:
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 0)
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 29)
- czyścioszek (1 porcja, stat. 29)
- eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 15)
- Wężowe usta (1 porcje, stat. 29)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29)
To nie była już ta sama stara chata co rok temu. Pamiętałem przecież doskonale - u progu dało się czuć zapach ciasta i potraw, instrumenty fałszowały kolędy, a kominek uginał się od skarpet wypełionych prezentami. Pamiętałem beztroski wieczór spędzony w towarzystwie przyjaciół, okraszony zbyt dużą ilością ognistej.
Część twarzy miałem już nigdy nie ujrzeć. Innych natomiast widziałem tu po raz pierwszy - szeregi Zakonu Feniksa pęczniały, jednak sprawy, o które walczyliśmy, zdawały się pęcznieć ze zdwojoną siłą.
Świat, który mieliśmy odmienić, stanął w jeszcze większym ogniu.
Wyjątkowo trudno było mi dziś opuścić dom. Jak nigdy wcześniej. Nie dlatego, że obawiałem się, że do niego nie powrócę.
Obawiałem się, że zawiodę Oscara po raz drugi.
Przyjąłem go pod swój dach jako obcego chłopca - być może nie doszłoby do tego, gdyby nie wybuch anomalii, ale oczywistym stało się, że nie mógł wrócić ani do rodziców Anny, ani do ojczyma. Wtedy nie wiedziałem, czy to słuszna decyzja. Jednak z każdym kolejnym miesiącem wątpliwości znikały, a w Oscarze dopatrywałem się coraz więcej cech, które przypominały mnie samego. Byłem jednocześnie wściekły na to jak niewiele czasu mogliśmy spędzać razem, pomimo nauki w domu. To była jedna z pierwszych trudnych decyzji, które podjęliśmy razem; być może słuszna. Szkoła pod przewodnictwem Grindewalda dała mu wycisk, a w tych niespokojnych czasach utrzymanie się Dippeta na stanowisku dyrektora wcale nie wydawało się oczywiste. Rozważaliśmy też inne akademie, nawet przez chwilę wydawało mi się, że artystyczne Beauxbatons zaintrygowało Oscara na tyle, że będę mógł bezpiecznie odesłać go do Francji - pojawiała się jednak bariera w postaci języka. Może to dobrze - mieliśmy więcej czasu dla siebie. W teorii.
Kupiłem mu nawet ten cholerny instrument na święta. I pożegnałem typowym Wrócę za kilka dni, wiesz, kogo masz się słuchać, nie będąc pewnym, czy kiedykolwiek będę miał okazję usłyszeć jak w końcu zagra coś, co nie będzie zlepkiem przypadkowych nut.
Do pokoju wszedłem w ciszy, opierając miotłę - Hannah mogła bez trudu ją rozpoznać - obok pozostałych. Odnajdywałem spojrzenia kolejnych osób, wymieniając krótkie, ciepłe uśmiechy - a potem znowu poważniałem, jabym w ciągu tych dwunastu miesięcy stał się innym człowiekiem.
Nie pamiętałem już czym pachiał stan beztroski.
Różdżka, miotła od Hani, pierścień Zakonu Feniksa, bransoletka z włosem syreny (+3 do zwinności), fluoryt (+1 do OPCM), eliksiry:
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 0)
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 29)
- czyścioszek (1 porcja, stat. 29)
- eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 15)
- Wężowe usta (1 porcje, stat. 29)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29)
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Święta Kajki były boleśnie zwyczajne – to jest, zwyczajne na tyle, na ile być mogły, skoro spędzała je z dala od rodzinnego domu, w towarzystwie tajnej żony i uratowanej od tułania się po ulicach magicznego Londynu mugolki. Poza kilkoma anomaliami nieco utrudniającymi wieczór, nie stało się absolutnie nic godnego uwagi. Dopiero dzień później, gdy Susanne powiadomiła kuzynkę o dacie spotkania, życie zaczęło nabierać ciekawych barw na nowo. Wreszcie miała jakieś konkrety i wreszcie zorientowała się, na kiedy ma być gotowa. Dwa dni zupełnie jej nie wystarczyły.
W większości przemoknięta, zeszła z miotły przed niepozorną chatą i z widoczną niepewnością weszła do środka. Odwieszone przy wejściu płaszcze rozwiały jej wątpliwości co do trafienia pod właściwy adres, ale nadal nie była pewna, czy ów wspaniały Zakon Feniksa rzeczywiście był tym, co zapowiadała Sue. Pociągnęła nosem i odstawiła miotłę przy wieszaku, zostawiając tam też płaszcz i w ulubionym swetrze, z torbą na ramieniu poszła w głąb domu. Z każdym krokiem uczucie niecierpliwego oczekiwania, pewnej irytującej, niewłaściwej ekscytacji coraz bardziej narastało. Denerwujący ból pomiędzy brwiami, nad samym nosem, w towarzystwie niewładności nad ciałem zaczął ją już wybitnie irytować. Zawsze to miała przy ważnych wydarzeniach i choć z reguły kończyło się dobrze, wtedy miała przeczucie, że nie miała stąd wyjść zadowolona. Wzięła głęboki wdech przed wejściem do pokoju, w którym słyszała jakieś głosy. Musiała być dzielna: odpowiedzialność za nią spoczywała na barkach Susanne, a akurat jej nie miała zamiaru zawodzić. Strach potrzebowała schować do kieszeni i zapomnieć o jego istnieniu.
I rzeczywiście zamierzała to zrobić, do momentu aż zobaczyła twarze obecnych. Wszyscy poważni, spięci, widocznie doświadczeni już działalnością Zakonu i nagle ona, muzykantka, która sukcesem w warzeniu eliksiru ożywiającego cieszyła się zupełnie tak, jak gdyby wyszło jej Felix Felicis. Nogi jej zmiękły, ale weszła do środka, wiedziona mieszanką szkockiej i Findlayowej dumy. Nie po to ciągle wyśpiewywała patriotyczne pieśni, żeby teraz, gdy miała okazję podjąć się prawdziwej walki, tchórzyć i zwiewać. Gorzej, że wśród tych wszystkich poważnych twarzy, zobaczyła też parę tych znajomych. Pierwszy w oczy rzucił się Benjamin, górujący nad każdym i wyróżniający się z otoczenia zupełnie jak wtedy, gdy pod wpływem amortencji zobaczyła go po raz pierwszy. Drgnęła aż, zabierając od niego spojrzenie najprędzej jak mogła. Gdzieś indziej zobaczyła Sophię, choć początkowo nie poznała jej przez krótkie włosy, później zauważyła Anthony'ego Macmillana, którego już jakiś czas temu miała uczyć szkockiego, ale w końcu nie zdołała się z tego wywiązać. Uznała, że pewnie był na nią za to obrażony, więc od niego też odwróciła zawstydzone spojrzenie i chciała już pędzić gdzieś w przeciwny kąt, schować się za jakąś poduszką i skończyć całe to pajacowanie, zanim na dobre się zaczęło, ale zauważyła Marcellę i Elyon. Stanęła jak wryta, prawie na samym środku salonu, patrząc raz na jedną, raz na drugą, zupełnie nie wiedząc, co o tym myśleć. Dwie z jej najbliższych przyjaciółek nawet słowem nie wspomniały o tym, że również należały do Zakonu? Po tym, jak Sue zapewniła, że da ludziom znać o wcieleniu jej w te szeregi, żeby mogli się do tego zawczasu przyznać? Jej serce pękło, a ciało zaczęło się ruszać samo z siebie. Wystrzeliła jak strzała z łuku, podchodząc do Bertiego i odsuwając stojące obok niego krzesło.
– Wolne? – spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi. Usiadła gwałtownie, tak, że schowane w torbie butelki z eliksirami aż zadzwoniły z jej wnętrza. Kaja wlepiła spojrzenie w stół przed sobą, bardzo żałując, że Artur rozmawiał wtedy z Elyon. Gdyby nie to, pewnie byłby jej jedyną ostoją w całym tym szaleństwie, w które się wpakowała.
Kajka ma ze sobą miotłę, różdżkę i te eliksiry, o ile zostaną klepnięte!
W większości przemoknięta, zeszła z miotły przed niepozorną chatą i z widoczną niepewnością weszła do środka. Odwieszone przy wejściu płaszcze rozwiały jej wątpliwości co do trafienia pod właściwy adres, ale nadal nie była pewna, czy ów wspaniały Zakon Feniksa rzeczywiście był tym, co zapowiadała Sue. Pociągnęła nosem i odstawiła miotłę przy wieszaku, zostawiając tam też płaszcz i w ulubionym swetrze, z torbą na ramieniu poszła w głąb domu. Z każdym krokiem uczucie niecierpliwego oczekiwania, pewnej irytującej, niewłaściwej ekscytacji coraz bardziej narastało. Denerwujący ból pomiędzy brwiami, nad samym nosem, w towarzystwie niewładności nad ciałem zaczął ją już wybitnie irytować. Zawsze to miała przy ważnych wydarzeniach i choć z reguły kończyło się dobrze, wtedy miała przeczucie, że nie miała stąd wyjść zadowolona. Wzięła głęboki wdech przed wejściem do pokoju, w którym słyszała jakieś głosy. Musiała być dzielna: odpowiedzialność za nią spoczywała na barkach Susanne, a akurat jej nie miała zamiaru zawodzić. Strach potrzebowała schować do kieszeni i zapomnieć o jego istnieniu.
I rzeczywiście zamierzała to zrobić, do momentu aż zobaczyła twarze obecnych. Wszyscy poważni, spięci, widocznie doświadczeni już działalnością Zakonu i nagle ona, muzykantka, która sukcesem w warzeniu eliksiru ożywiającego cieszyła się zupełnie tak, jak gdyby wyszło jej Felix Felicis. Nogi jej zmiękły, ale weszła do środka, wiedziona mieszanką szkockiej i Findlayowej dumy. Nie po to ciągle wyśpiewywała patriotyczne pieśni, żeby teraz, gdy miała okazję podjąć się prawdziwej walki, tchórzyć i zwiewać. Gorzej, że wśród tych wszystkich poważnych twarzy, zobaczyła też parę tych znajomych. Pierwszy w oczy rzucił się Benjamin, górujący nad każdym i wyróżniający się z otoczenia zupełnie jak wtedy, gdy pod wpływem amortencji zobaczyła go po raz pierwszy. Drgnęła aż, zabierając od niego spojrzenie najprędzej jak mogła. Gdzieś indziej zobaczyła Sophię, choć początkowo nie poznała jej przez krótkie włosy, później zauważyła Anthony'ego Macmillana, którego już jakiś czas temu miała uczyć szkockiego, ale w końcu nie zdołała się z tego wywiązać. Uznała, że pewnie był na nią za to obrażony, więc od niego też odwróciła zawstydzone spojrzenie i chciała już pędzić gdzieś w przeciwny kąt, schować się za jakąś poduszką i skończyć całe to pajacowanie, zanim na dobre się zaczęło, ale zauważyła Marcellę i Elyon. Stanęła jak wryta, prawie na samym środku salonu, patrząc raz na jedną, raz na drugą, zupełnie nie wiedząc, co o tym myśleć. Dwie z jej najbliższych przyjaciółek nawet słowem nie wspomniały o tym, że również należały do Zakonu? Po tym, jak Sue zapewniła, że da ludziom znać o wcieleniu jej w te szeregi, żeby mogli się do tego zawczasu przyznać? Jej serce pękło, a ciało zaczęło się ruszać samo z siebie. Wystrzeliła jak strzała z łuku, podchodząc do Bertiego i odsuwając stojące obok niego krzesło.
– Wolne? – spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi. Usiadła gwałtownie, tak, że schowane w torbie butelki z eliksirami aż zadzwoniły z jej wnętrza. Kaja wlepiła spojrzenie w stół przed sobą, bardzo żałując, że Artur rozmawiał wtedy z Elyon. Gdyby nie to, pewnie byłby jej jedyną ostoją w całym tym szaleństwie, w które się wpakowała.
Kajka ma ze sobą miotłę, różdżkę i te eliksiry, o ile zostaną klepnięte!
Nastał już koniec grudnia, a początek nowego roku zbliżał się wielkimi krokami. I jak to zazwyczaj bywa, zostanie poprzedzony szampańskim sylwestrem, a takie przynajmniej tworzyły się scenariusze w beztroskich umysłach. Większość czarodziejów cieszyła się jeszcze świąteczną atmosferą – przyjemną i lekką, wręcz błogą – pomimo niesprzyjających okoliczności. Mało kto chciał pamiętać o tym, że toczona jest wojna. Burza za oknem nie miała znaczenia, jeśli czuło się bezpiecznie we własnym domu; grzało się przed kominkiem, w którym tańczyły płomienie, z kubkiem aromatycznego grzańca i czymś słodkim pod ręką, blisko najbliższych, w rodzinnym gronie. Tymczasem członkowie Zakonu Feniksa znów mieli się spotkać, tym razem w Starej Chacie, aby dokończyć ostatnie przygotowania do niebezpiecznej misji. Nikt nie zamierzał głośno podobnych rzeczy mówić, jednak dla niektórych te święta mogły okazać się ostatnimi. Świadomie pchali się do Azkabanu, gdzie mogło czekać ich wszystko. Spektrum zagrożeń sięgało od nieokiełznanej mocy potężnej anomalii w samym sercu najgorszego czarodziejskiego więzienia do wielkiego prawdopodobieństwa natknięcia się na armię dementorów, obecnie kontrolowaną przez Lorda Voldemorta.
Nie bez powodu mieli dziś zjawić się z różdżkami i wszelkimi innymi przedmiotami, które mogłyby okazać się pożyteczne. Przede wszystkim eliksiry lecznicze i bojowe miały ich wesprzeć w trakcie działań. Kieran zgarnął wszystkie do torby, próbując je zabezpieczyć jak najbardziej umiejętnie. Wziął też ze sobą tabliczkę czekolady. Mówiono o tym na kursie aurorskim, jednak to żona swego czasu wielokrotnie mu powtarzała, że czekolada odpowiada za wzrost poziomu endorfin, które miały być szczęścia. Czekolady w starciu z dementorami nigdy za wiele.
Te święta w domu Rineheartów były ciche i spokojne. Podobnie było w salonie, na okazję spotkania specjalnie magicznie powiększonym, aby wszyscy mogli się pomieścić. Kieran wszedł do środka i na powitanie skinął wszystkim krótko głową. Chciał pozostać skupiony, aby móc dokładnie wysłuchać wszystkiego, co zostanie powiedziane. Ustalenie planu działania było kluczowe. Nie zamierzał wychylać się bez poważnego powodu, tym razem nie mogli pozwalać sobie na wątpliwości i wewnętrzne spory. Tym razem liczyło się tylko działanie. Wszystko powiedziane został na wcześniejszych spotkaniach.
Jednak tym razem widział nowe twarze. Należało się cieszyć, że było ich coraz więcej, ale to rodziło szansę prowadzenia niepotrzebnych dysput. Powinni omówić tylko to, co najważniejsze i wyruszyć zdecydowanie naprzeciw niebezpieczeństwu.
| ekwipunek: różdżka, eliksiry w torbie - antidotum podstawowe (1 porcja, stat. 5), eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 15), wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29), smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5), eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 0), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106), Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117), Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29), Wieczny płomień (1 porcja, stat. 35, moc +15), tabliczka czekolady
Nie bez powodu mieli dziś zjawić się z różdżkami i wszelkimi innymi przedmiotami, które mogłyby okazać się pożyteczne. Przede wszystkim eliksiry lecznicze i bojowe miały ich wesprzeć w trakcie działań. Kieran zgarnął wszystkie do torby, próbując je zabezpieczyć jak najbardziej umiejętnie. Wziął też ze sobą tabliczkę czekolady. Mówiono o tym na kursie aurorskim, jednak to żona swego czasu wielokrotnie mu powtarzała, że czekolada odpowiada za wzrost poziomu endorfin, które miały być szczęścia. Czekolady w starciu z dementorami nigdy za wiele.
Te święta w domu Rineheartów były ciche i spokojne. Podobnie było w salonie, na okazję spotkania specjalnie magicznie powiększonym, aby wszyscy mogli się pomieścić. Kieran wszedł do środka i na powitanie skinął wszystkim krótko głową. Chciał pozostać skupiony, aby móc dokładnie wysłuchać wszystkiego, co zostanie powiedziane. Ustalenie planu działania było kluczowe. Nie zamierzał wychylać się bez poważnego powodu, tym razem nie mogli pozwalać sobie na wątpliwości i wewnętrzne spory. Tym razem liczyło się tylko działanie. Wszystko powiedziane został na wcześniejszych spotkaniach.
Jednak tym razem widział nowe twarze. Należało się cieszyć, że było ich coraz więcej, ale to rodziło szansę prowadzenia niepotrzebnych dysput. Powinni omówić tylko to, co najważniejsze i wyruszyć zdecydowanie naprzeciw niebezpieczeństwu.
| ekwipunek: różdżka, eliksiry w torbie - antidotum podstawowe (1 porcja, stat. 5), eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 15), wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29), smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5), eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 0), Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106), Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117), Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29), Wieczny płomień (1 porcja, stat. 35, moc +15), tabliczka czekolady
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata