Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
| Szafka zniknięć, w której Ben został całkowicie uleczony
Od zawsze pragnęła widzieć świat ogromnym oraz nieprzemierzonym, kryjącym w sobie tajemnice oraz sekrety, których nikt tak do końca nie zdoła odkryć. Takim, po którym stąpanie miało przynieść szereg wyzwań oraz niespodzianek, wprawiających duszę w radosne drżenie i głód oczekiwania. Tego dnia jednak, nim noc zdążyła choćby częściowo skryć niebo pod ciemnym całunem, świat dotąd ogromny i nieprzemierzony, skurczył się niespodziewanie do pojedynczego pomieszczenia. Do ledwie fragmentu podłogi oraz łóżka, do niedopowiedzeń i znaków zapytania, znaczących ciężarem przestrzeń między dwoma ciałami. W pewnym momencie po prostu ograniczył się do szaleńczego szumu płynącej w żyłach krwi, do gwałtownych uderzeń serca i wypowiadanych zaklęć. Inkantacje te były niewiele głośniejsze od szeptu, chociaż przesycone całym morzem emocji — od irytacji, gniewu, aż po całkowite zrezygnowanie. Bo tak naprawdę, w całym tym kłębowisku uczuć nie odważyła się na podniesienie głosu, zupełnie tak jakby głośniejsze dźwięki mogły przywołać na pełne usta pytania, na które najprawdopodobniej nie chciała znać odpowiedzi. Nie pragnęła zrozumieć sytuacji, pojąć, któż mógłby w swym okrucieństwie uczynić tak podłą krzywdę drugiej istocie — a przecież nie była głupia. Nie, Rowan Sprout nie była pustą idiotką, zdawała sobie sprawę, z czym na co dzień mierzą się aurorzy, wiedziała, że nowy minister ogłosił stan wojenny. Ona po prostu nie chciała przyjąć tego do wiadomości, woląc żyć w zaprzeczeniu oraz ignorancji. A teraz, teraz miała przed sobą podziwianego od lat Benjamina Wrighta, pogrążonego w agonalnym bólu, jakiego nie był w stanie nawet wyrazić przez pokiereszowane gardło. Kto mógł mu to zrobić? Dlaczego to zrobił? Przecież mężczyzna był jedynie pracownikiem smoczego rezerwatu, upadłą gwiazdką jakich wiele. Dlaczego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Red drga, gdy orientuje się, iż puste spojrzenie czerni oczu, zawiesiła na potężnej sylwetce Jaimiego, źrenice których nie sposób odróżnić od barwy tęczówek, sunęły za każdym blednącym sińcem, za zasklepiającą się raną oraz rozluźniającym się mięśniem. Nie odważyła się podnieść wzroku, nie mogąc tak do końca przejść do porządku dziennego, iż rozorana twarz należała do...do kogo? Idola? Znajomego? Przyjaciela? Kogo? Ruch od strony pacjenta jednakże przykuł jej uwagę, zmusił chaotyczne myśli do skupienia się, a oporne niewielkie ciało do spełnienia niewerbalnej prośby. Podała mu odruchowo pergamin oraz pióro, uprzednio maczając je w atramencie, z cierpliwością przyglądając się drżącym ruchom. Zupełnie tak, jakby pragnęła dopatrzyć się jakiegoś błędu w swej kuracji i ku uldze, nie mogła nic dostrzec. Przyjęła zaraz pergamin, marszcząc lekko brwi, gdy starała się odszyfrować gryzmoły.
— Jane Smith, którą jak rozumiem jest Hannah, została znaleziona razem z tobą, była w stanie krytycznym, pozbawiona oka, jeśli moje pobieżne oględziny są poprawne — mówiła spokojnie i wyraźnie, jednocześnie przekreśliła błędne słowo, by móc tuż obok napisać poprawną wersję. Gramatyczny nazizm bowiem musiał mieć gdzieś początek, dlaczego więc nie mógł się zacząć w jednej z sal św. Munga? — Żyje Ben, jest żywa i bezpieczna. Została powierzona Alexandrowi Selwynowi, więc wyjdzie z tego — zapewniła łagodniej Bena, nieco nieśmiale oraz z oporem muskając ramię mężczyzny w ramach pocieszenia (i tylko w głowie pojawiło się pytanie, dla kogo było to pocieszenie). Nie był już ranny, choć jej umysł pomimo solidnej masy, nadał mu niemalże kruchy wydźwięk. Odłożyła zaraz trzymany papier i pióro na stolik — Podam ci eliksir słodkiego snu, kiedy ponownie otworzysz oczy, zdam ci cały raport z przebiegu jej leczenia, chociaż jest bardziej prawdopodobne, że ona sama to zrobi — dodała miękko, ręką przywołując pielęgniarza z niezbędnymi eliksirami. Nie pozwalając na żadne protesty, których i tak by nie usłyszała, pomogła mu upić odmierzoną dawkę, by przynajmniej tej nocy, wolny od koszmarów mógł zażyć niezbędnego organizmowi odpoczynku. Przyglądała się temu w skupieniu, a kiedy upewniła się, iż zasnął na dobre — z westchnieniem usiadła na krześle stojącym obok łóżka, pochyliła się nad kolanami, twarz chowając gwałtownie w dłoniach, a opuszki palców wplatając w płomienne kosmyki. Musi napisać do Josepha, powiadomić go o wszystkim, a także zorientować się co z Hannah. Ach, świat nagle stał się tego dnia bardzo ciasny.
| zt x2
Od zawsze pragnęła widzieć świat ogromnym oraz nieprzemierzonym, kryjącym w sobie tajemnice oraz sekrety, których nikt tak do końca nie zdoła odkryć. Takim, po którym stąpanie miało przynieść szereg wyzwań oraz niespodzianek, wprawiających duszę w radosne drżenie i głód oczekiwania. Tego dnia jednak, nim noc zdążyła choćby częściowo skryć niebo pod ciemnym całunem, świat dotąd ogromny i nieprzemierzony, skurczył się niespodziewanie do pojedynczego pomieszczenia. Do ledwie fragmentu podłogi oraz łóżka, do niedopowiedzeń i znaków zapytania, znaczących ciężarem przestrzeń między dwoma ciałami. W pewnym momencie po prostu ograniczył się do szaleńczego szumu płynącej w żyłach krwi, do gwałtownych uderzeń serca i wypowiadanych zaklęć. Inkantacje te były niewiele głośniejsze od szeptu, chociaż przesycone całym morzem emocji — od irytacji, gniewu, aż po całkowite zrezygnowanie. Bo tak naprawdę, w całym tym kłębowisku uczuć nie odważyła się na podniesienie głosu, zupełnie tak jakby głośniejsze dźwięki mogły przywołać na pełne usta pytania, na które najprawdopodobniej nie chciała znać odpowiedzi. Nie pragnęła zrozumieć sytuacji, pojąć, któż mógłby w swym okrucieństwie uczynić tak podłą krzywdę drugiej istocie — a przecież nie była głupia. Nie, Rowan Sprout nie była pustą idiotką, zdawała sobie sprawę, z czym na co dzień mierzą się aurorzy, wiedziała, że nowy minister ogłosił stan wojenny. Ona po prostu nie chciała przyjąć tego do wiadomości, woląc żyć w zaprzeczeniu oraz ignorancji. A teraz, teraz miała przed sobą podziwianego od lat Benjamina Wrighta, pogrążonego w agonalnym bólu, jakiego nie był w stanie nawet wyrazić przez pokiereszowane gardło. Kto mógł mu to zrobić? Dlaczego to zrobił? Przecież mężczyzna był jedynie pracownikiem smoczego rezerwatu, upadłą gwiazdką jakich wiele. Dlaczego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Red drga, gdy orientuje się, iż puste spojrzenie czerni oczu, zawiesiła na potężnej sylwetce Jaimiego, źrenice których nie sposób odróżnić od barwy tęczówek, sunęły za każdym blednącym sińcem, za zasklepiającą się raną oraz rozluźniającym się mięśniem. Nie odważyła się podnieść wzroku, nie mogąc tak do końca przejść do porządku dziennego, iż rozorana twarz należała do...do kogo? Idola? Znajomego? Przyjaciela? Kogo? Ruch od strony pacjenta jednakże przykuł jej uwagę, zmusił chaotyczne myśli do skupienia się, a oporne niewielkie ciało do spełnienia niewerbalnej prośby. Podała mu odruchowo pergamin oraz pióro, uprzednio maczając je w atramencie, z cierpliwością przyglądając się drżącym ruchom. Zupełnie tak, jakby pragnęła dopatrzyć się jakiegoś błędu w swej kuracji i ku uldze, nie mogła nic dostrzec. Przyjęła zaraz pergamin, marszcząc lekko brwi, gdy starała się odszyfrować gryzmoły.
— Jane Smith, którą jak rozumiem jest Hannah, została znaleziona razem z tobą, była w stanie krytycznym, pozbawiona oka, jeśli moje pobieżne oględziny są poprawne — mówiła spokojnie i wyraźnie, jednocześnie przekreśliła błędne słowo, by móc tuż obok napisać poprawną wersję. Gramatyczny nazizm bowiem musiał mieć gdzieś początek, dlaczego więc nie mógł się zacząć w jednej z sal św. Munga? — Żyje Ben, jest żywa i bezpieczna. Została powierzona Alexandrowi Selwynowi, więc wyjdzie z tego — zapewniła łagodniej Bena, nieco nieśmiale oraz z oporem muskając ramię mężczyzny w ramach pocieszenia (i tylko w głowie pojawiło się pytanie, dla kogo było to pocieszenie). Nie był już ranny, choć jej umysł pomimo solidnej masy, nadał mu niemalże kruchy wydźwięk. Odłożyła zaraz trzymany papier i pióro na stolik — Podam ci eliksir słodkiego snu, kiedy ponownie otworzysz oczy, zdam ci cały raport z przebiegu jej leczenia, chociaż jest bardziej prawdopodobne, że ona sama to zrobi — dodała miękko, ręką przywołując pielęgniarza z niezbędnymi eliksirami. Nie pozwalając na żadne protesty, których i tak by nie usłyszała, pomogła mu upić odmierzoną dawkę, by przynajmniej tej nocy, wolny od koszmarów mógł zażyć niezbędnego organizmowi odpoczynku. Przyglądała się temu w skupieniu, a kiedy upewniła się, iż zasnął na dobre — z westchnieniem usiadła na krześle stojącym obok łóżka, pochyliła się nad kolanami, twarz chowając gwałtownie w dłoniach, a opuszki palców wplatając w płomienne kosmyki. Musi napisać do Josepha, powiadomić go o wszystkim, a także zorientować się co z Hannah. Ach, świat nagle stał się tego dnia bardzo ciasny.
| zt x2
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
/10.08
Wiele wydarzyło się rzeczy, które nie pozostawały na mnie bez wpływu. Jeszcze więcej miało się dopiero ziścić. Starałem się nie myśleć o infantylnych sprawach zaciągniętych z prywatnego życia; w końcu to nic takiego, jak powtarzał zawsze ojciec. Uczucia są tylko zbędnym balastem, więc i egzystencja na podstawie emocji okazuje się bezsensowna. Owszem, nie mogłem zapomnieć o tym wszystkim tak od razu, lekką ręką, ale naprawdę bardzo się starałem. Coraz więcej obowiązków zaciągałem na swoje konto, coraz bardziej okazałe ciężary wrzucałem sobie na barki sądząc, że natłok niecierpiących zwłoki spraw przyćmi widmo przerażenia swym nieudanym jestestwem. Nie miałem pojęcia kiedy i jak się to dokładnie rozleciało, ani po co i dlaczego, ale doskwierała mi niewiedza o przyszłości. Co będzie dalej? Jak żyć w braku informacji? Nienawidziłem tego. Od zawsze głodny wiedzy, z ambicjami oraz manią perfekcji zapragnąłem dostatku w wiadomości, które mógłbym poukładać w głowie lub wykorzystać do osiągania celów. Poprzeczkę zawsze stawiałem wysoko, nie tylko sobie, ale też innym; ale to i tak było niczym Pollux zawsze przestawiał ją jeszcze wyżej jakby sprawdzał ile jeszcze pociągnę. I czy byłem godny swego nazwiska.
Wszystkie te bodźce sprawiały, że byłem bardziej drażliwy niż zwykle. Stażyści chodzili przy mnie na paluszkach a i tak często obrywali surową naganą oraz karą. Ręczne czyszczenie basenów czy zmienianie opatrunków najobrzydliwszych ran to był tylko wierzchołek góry lodowej. Nikt nie chciał ze mną pracować, ale nie narzekałem. Tak naprawdę miałem to gdzieś. Gorzej, że zdarzało mi się wdawać w pyskówki z oddziałowymi szujami, jakie zwykły nazywać siebie uzdrowicielami; co więcej, doprowadziłem w końcu do zwolnienia kilku alchemików, którzy zapominali o tym, że należało zamykać drzwi do pracowni kiedy opuszczało się pomieszczenie. To wprawiło mnie w dobry nastrój, ale na krótko. Pragnąłem rozlewu krwi, flaków, destrukcji. Potrzebowałem silnych wrażeń oraz adrenaliny.
Słyszałem, że właśnie kogoś takiego przywieziono. Kolejna ofiara anomalii. Rozległe rany wewnętrzne i zewnętrzne, niemal gotujące się organy, oparzenia oraz krwotok. Tego było mi trzeba, jakkolwiek nie brzmiało to dziwnie w mojej głowie. Nieważne. Zabrałem kartę i wyszedłem z gabinetu, mknąc szybko przez korytarz. Minęło mnie kilka osób, które nawet nie wiem kim były. Aż miga mi w tym tłumie znajoma twarz, o dziwo.
- Dzień dobry panno Vane – rzuciłem sztuczną uprzejmością, ale etykieta przede wszystkim. – Jak udał się urlop? Wypoczęta? – dodałem zgryźliwie, ale to dlatego, że nie miałem głowy do spamiętania wszystkich problemów stażystów. Nie interesowały mnie one, tak jak oni sami, więc żadna myśl dotycząca życia kursantów nie trzymała się we mnie dłużej. Kojarzyłem tylko, że Jocelyn dawno w szpitalu nie wiedziałem, ale nie miałem pojęcia z jakich powodów. Jeśli je znałem, to wypadły mi z głowy jako nieistotny zapychacz pamięci. – Muszę iść na salę, do widzenia – mruknąłem jeszcze, prąc do przodu, aż wreszcie popchnąłem drzwi do pokoju numer jeden, gdzie leżał już uśpiony poszkodowany.
Wiele wydarzyło się rzeczy, które nie pozostawały na mnie bez wpływu. Jeszcze więcej miało się dopiero ziścić. Starałem się nie myśleć o infantylnych sprawach zaciągniętych z prywatnego życia; w końcu to nic takiego, jak powtarzał zawsze ojciec. Uczucia są tylko zbędnym balastem, więc i egzystencja na podstawie emocji okazuje się bezsensowna. Owszem, nie mogłem zapomnieć o tym wszystkim tak od razu, lekką ręką, ale naprawdę bardzo się starałem. Coraz więcej obowiązków zaciągałem na swoje konto, coraz bardziej okazałe ciężary wrzucałem sobie na barki sądząc, że natłok niecierpiących zwłoki spraw przyćmi widmo przerażenia swym nieudanym jestestwem. Nie miałem pojęcia kiedy i jak się to dokładnie rozleciało, ani po co i dlaczego, ale doskwierała mi niewiedza o przyszłości. Co będzie dalej? Jak żyć w braku informacji? Nienawidziłem tego. Od zawsze głodny wiedzy, z ambicjami oraz manią perfekcji zapragnąłem dostatku w wiadomości, które mógłbym poukładać w głowie lub wykorzystać do osiągania celów. Poprzeczkę zawsze stawiałem wysoko, nie tylko sobie, ale też innym; ale to i tak było niczym Pollux zawsze przestawiał ją jeszcze wyżej jakby sprawdzał ile jeszcze pociągnę. I czy byłem godny swego nazwiska.
Wszystkie te bodźce sprawiały, że byłem bardziej drażliwy niż zwykle. Stażyści chodzili przy mnie na paluszkach a i tak często obrywali surową naganą oraz karą. Ręczne czyszczenie basenów czy zmienianie opatrunków najobrzydliwszych ran to był tylko wierzchołek góry lodowej. Nikt nie chciał ze mną pracować, ale nie narzekałem. Tak naprawdę miałem to gdzieś. Gorzej, że zdarzało mi się wdawać w pyskówki z oddziałowymi szujami, jakie zwykły nazywać siebie uzdrowicielami; co więcej, doprowadziłem w końcu do zwolnienia kilku alchemików, którzy zapominali o tym, że należało zamykać drzwi do pracowni kiedy opuszczało się pomieszczenie. To wprawiło mnie w dobry nastrój, ale na krótko. Pragnąłem rozlewu krwi, flaków, destrukcji. Potrzebowałem silnych wrażeń oraz adrenaliny.
Słyszałem, że właśnie kogoś takiego przywieziono. Kolejna ofiara anomalii. Rozległe rany wewnętrzne i zewnętrzne, niemal gotujące się organy, oparzenia oraz krwotok. Tego było mi trzeba, jakkolwiek nie brzmiało to dziwnie w mojej głowie. Nieważne. Zabrałem kartę i wyszedłem z gabinetu, mknąc szybko przez korytarz. Minęło mnie kilka osób, które nawet nie wiem kim były. Aż miga mi w tym tłumie znajoma twarz, o dziwo.
- Dzień dobry panno Vane – rzuciłem sztuczną uprzejmością, ale etykieta przede wszystkim. – Jak udał się urlop? Wypoczęta? – dodałem zgryźliwie, ale to dlatego, że nie miałem głowy do spamiętania wszystkich problemów stażystów. Nie interesowały mnie one, tak jak oni sami, więc żadna myśl dotycząca życia kursantów nie trzymała się we mnie dłużej. Kojarzyłem tylko, że Jocelyn dawno w szpitalu nie wiedziałem, ale nie miałem pojęcia z jakich powodów. Jeśli je znałem, to wypadły mi z głowy jako nieistotny zapychacz pamięci. – Muszę iść na salę, do widzenia – mruknąłem jeszcze, prąc do przodu, aż wreszcie popchnąłem drzwi do pokoju numer jeden, gdzie leżał już uśpiony poszkodowany.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powrót do Munga nie był dla Jocelyn łatwy, ale pod pewnymi względami czekała na niego, bo oznaczało to uwolnienie się od towarzystwa matki na sporą część dnia. Z ulgą powitała więc moment, kiedy magipsychiatra dał jej zielone światło i pozwolił kontynuować staż. Choć traumatyczne przeżycia wywarły na niej pewne piętno, nie było to coś, co miało jej uniemożliwić dalszą pracę.
Wydawało jej się, że im mniej osób w Mungu wie o jej przeżyciach i tych kilku odbytych w lipcu wizytach u magipsychiatry, tym lepiej. Nie chciała, by patrzono na nią z nieufnością i przekonaniem, że za chwilę wpadnie w histerię lub popełni poważny błąd. Praca miała być dla niej ucieczką od wspomnień z wyspy, a także dla wyjątkowo przykrej ostatnimi czasy matki. Thea Vane zdawała się niemal pluć toksycznym jadem za każdym razem, kiedy się do niej zwracała, a ona zaczynała dostrzegać to, czego nie chciała widzieć przez całe życie – nigdy nie była w oczach matki niczym więcej niż tylko narzędziem do spełniania jej ambicji, a kiedy tylko zaczęła się psuć i być nieidealna, matka przestała się kryć z prawdziwą naturą, dodatkowo wzmaganą przez coraz szybszy postęp choroby.
Była dziś na oddziale pozaklęciowym, dzień zaczynając od rozniesienia do pacjentów nowych dawek eliksirów. W pewnym momencie, kiedy już wracała z pustą tacką, nagle poczuła jak zdrętwiał jej nadgarstek. Odłożyła tacę i roztarła go drugą dłonią, przez moment czując ukłucie strachu – ale przecież to nie mogła być Meduza, to pewnie dłoń zdrętwiała jej po długim noszeniu tacki z miksturami po całym oddziale. Prostowała i zginała palce, próbując przezwyciężyć nagłe uczucie odrętwienia, które jednak szybko się skończyło.
Ale wtedy właśnie usłyszała znajomy głos i dostrzegła Lupusa Blacka we własnej osobie, który był wyjątkowo zgryźliwy nawet jak na niego – czyżby nie poinformowano go o powodach nieobecności stażystki? A może z natłoku pracy po prostu zapomniał o tym, że Jocelyn przeżyła pewien wypadek i trafiła na kilka dni do Munga, a potem wysłano ją na przymusowy urlop rekonwalescencyjny. Miało to miejsce ledwie trzy dni przed pożarem ministerstwa, więc w natłoku pracy pewnie łatwo było zapomnieć o młodej stażystce, jednej z wielu ofiar niespokojnych czasów.
- Dzień dobry, lordzie Black – odpowiedziała więc, ale zanim zdążyła odnieść się do zgryźliwej uwagi o jej urlopie (jakby myślał, że udała się na wolne dla własnego kaprysu!), ten znikł w sali numer jeden. Coś kazało jej jednak ruszyć za nim.
- To wcale nie był urlop wypoczynkowy, choć wolałabym, żeby tak było. Nikt panu nie powiedział...? – czuła się w obowiązku sprostować. – Ale już jestem gotowa do powrotu do pracy. Co się stało? Proszę o wprowadzenie w historię urazów tego przypadku, o ile rzecz jasna mogę panu asystować. – Nie wiedziała, czy Black jej stąd nie wypędzi, wciąż błędnie przekonany odnośnie powodów jej zniknięcia. Przygotowała jednak różdżkę i zerknęła w stronę rannego, który wyglądał na ciężko poparzonego. – Anomalie? – zapytała. Choć ominęło ją leczenie rannych po pożarze ministerstwa, bo sama była wtedy uziemiona na trzecim piętrze, a potem, jako osoba o niepewnej psychice po doznanej traumie, odesłana do domu, to pamiętała przypadek z ostatniego dnia kwietnia, mężczyznę który praktycznie spłonął i tylko cud sprawił, że w ogóle dożył pomocy uzdrowicielskiej. Ale widząc że Black był dziś bardzo drażliwy, nie miała odwagi rzucić żadnego zaklęcia bez jego wyraźnej zgody, bo jeszcze gotów byłby wyciągnąć konsekwencje jej niesubordynacji i wyrywania się przed szereg. A musiała znać swoje miejsce w nim, zwłaszcza w obecności Blacka, dlatego musiała cierpliwie stać z boku i pozwalać mu na zajmowanie się pacjentem, był w końcu pełnoprawnym uzdrowicielem i to do niego należała decyzja, czy chce pomocy stażystki. I tak wykazała się sporą butą, wchodząc tu za nim bez jego wyraźnego polecenia.
Wydawało jej się, że im mniej osób w Mungu wie o jej przeżyciach i tych kilku odbytych w lipcu wizytach u magipsychiatry, tym lepiej. Nie chciała, by patrzono na nią z nieufnością i przekonaniem, że za chwilę wpadnie w histerię lub popełni poważny błąd. Praca miała być dla niej ucieczką od wspomnień z wyspy, a także dla wyjątkowo przykrej ostatnimi czasy matki. Thea Vane zdawała się niemal pluć toksycznym jadem za każdym razem, kiedy się do niej zwracała, a ona zaczynała dostrzegać to, czego nie chciała widzieć przez całe życie – nigdy nie była w oczach matki niczym więcej niż tylko narzędziem do spełniania jej ambicji, a kiedy tylko zaczęła się psuć i być nieidealna, matka przestała się kryć z prawdziwą naturą, dodatkowo wzmaganą przez coraz szybszy postęp choroby.
Była dziś na oddziale pozaklęciowym, dzień zaczynając od rozniesienia do pacjentów nowych dawek eliksirów. W pewnym momencie, kiedy już wracała z pustą tacką, nagle poczuła jak zdrętwiał jej nadgarstek. Odłożyła tacę i roztarła go drugą dłonią, przez moment czując ukłucie strachu – ale przecież to nie mogła być Meduza, to pewnie dłoń zdrętwiała jej po długim noszeniu tacki z miksturami po całym oddziale. Prostowała i zginała palce, próbując przezwyciężyć nagłe uczucie odrętwienia, które jednak szybko się skończyło.
Ale wtedy właśnie usłyszała znajomy głos i dostrzegła Lupusa Blacka we własnej osobie, który był wyjątkowo zgryźliwy nawet jak na niego – czyżby nie poinformowano go o powodach nieobecności stażystki? A może z natłoku pracy po prostu zapomniał o tym, że Jocelyn przeżyła pewien wypadek i trafiła na kilka dni do Munga, a potem wysłano ją na przymusowy urlop rekonwalescencyjny. Miało to miejsce ledwie trzy dni przed pożarem ministerstwa, więc w natłoku pracy pewnie łatwo było zapomnieć o młodej stażystce, jednej z wielu ofiar niespokojnych czasów.
- Dzień dobry, lordzie Black – odpowiedziała więc, ale zanim zdążyła odnieść się do zgryźliwej uwagi o jej urlopie (jakby myślał, że udała się na wolne dla własnego kaprysu!), ten znikł w sali numer jeden. Coś kazało jej jednak ruszyć za nim.
- To wcale nie był urlop wypoczynkowy, choć wolałabym, żeby tak było. Nikt panu nie powiedział...? – czuła się w obowiązku sprostować. – Ale już jestem gotowa do powrotu do pracy. Co się stało? Proszę o wprowadzenie w historię urazów tego przypadku, o ile rzecz jasna mogę panu asystować. – Nie wiedziała, czy Black jej stąd nie wypędzi, wciąż błędnie przekonany odnośnie powodów jej zniknięcia. Przygotowała jednak różdżkę i zerknęła w stronę rannego, który wyglądał na ciężko poparzonego. – Anomalie? – zapytała. Choć ominęło ją leczenie rannych po pożarze ministerstwa, bo sama była wtedy uziemiona na trzecim piętrze, a potem, jako osoba o niepewnej psychice po doznanej traumie, odesłana do domu, to pamiętała przypadek z ostatniego dnia kwietnia, mężczyznę który praktycznie spłonął i tylko cud sprawił, że w ogóle dożył pomocy uzdrowicielskiej. Ale widząc że Black był dziś bardzo drażliwy, nie miała odwagi rzucić żadnego zaklęcia bez jego wyraźnej zgody, bo jeszcze gotów byłby wyciągnąć konsekwencje jej niesubordynacji i wyrywania się przed szereg. A musiała znać swoje miejsce w nim, zwłaszcza w obecności Blacka, dlatego musiała cierpliwie stać z boku i pozwalać mu na zajmowanie się pacjentem, był w końcu pełnoprawnym uzdrowicielem i to do niego należała decyzja, czy chce pomocy stażystki. I tak wykazała się sporą butą, wchodząc tu za nim bez jego wyraźnego polecenia.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie byłbym w stanie zapamiętać wszystkich przewijających się przez szpital osób, a stażyści nigdy mnie szczególnie nie interesowali. Ot, byli, bo czasem się na coś przydawali. Większość i tak szybko odpadała z kursu widząc jak ciężka jest praca uzdrowiciela. To nie herbatki z paniami z recepcji, to nie flirty z personelem, to trud, znój i cierpienie. Wieczne dyżury ciągnące się w nieskończoność, krew oraz trudne decyzje, ważące na życiu lub śmierci pacjenta. Część uciekała przed morderczą pracą, część przed odpowiedzialnością jaka spoczywała na magomedykach; różne były powody przyspieszonej ewakuacji, ale ja się nad tym nie zastanawiałem. Interesowali mnie tylko najwytrwalsi, najbystrzejsi i najbardziej utalentowani. Dlatego jeśli miałem z kimkolwiek zacieśniać więzy to z kimś, kto w końcu przeszedł to trudne szkolenie. Dopiero wtedy wiedziałem, że ten ktoś nagle nie zrezygnuje, bo choć i takie rzeczy się zdarzały, to nieporównywalnie rzadziej. I to wtedy można komuś takiemu zaufać, że nie zostanie się z danym przypadkiem samemu już następnego dnia. Panna Vane poprosiła mnie o pieczę nad swoją osobą, ale przecież to nie oznaczało, że będę ją niańczył. Nie interesował mnie powód jej zniknięcia, założyłem, że miało to coś wspólnego z wakacjami. A jeśli nie, to i tak nie było to na tyle istotne, by zawracać sobie tym głowę. Miałem mnóstwo pracy, zwłaszcza po pożarze w Ministerstwie Magii. Anomalie wciąż szalały, więc obecność większej ilości pacjentów każdego dnia nie była niczym zaskakującym. Cieszyłem się z tego w gruncie rzeczy. To oznaczało, że mogłem pozostawać bezkarnie w pracy, nie musząc się martwić o krzywe, pełne pretensji spojrzenia Alpharda i o zastanie w domu lady Carrow. I tak nie było to wystarczającym odciążeniem, bo mój parszywy humor trwał w najlepsze, wylewając się tym samym na niewinnych ludzi dookoła. Cóż, to też miałem gdzieś.
Spodziewałem się jednak kilku grzecznościowych formułek oraz rozstanie w miarę przyjaznej atmosferze, a tu zauważyłem, że do sali wraz ze mną wtoczyła się Jocelyn. Spojrzałem na nią lekko zdziwiony. – Nie wiem, panno Vane, nie składuję kartotek stażystów, by później z wypiekami na twarzy czytać o ich życiu – stwierdziłem dość sarkastycznie. Położyłem kartę na szafce, mając w głowie, że będę musiał ją później uzupełnić. Zerknąłem na kobietę trochę spod byka, kiedy tak jawnie wepchała się do mojego przypadku, ale nic nie powiedziałem. O dziwo.
- Świetnie. Proszę zrobić sobie badania i powiedzieć mi o ich wyniku. Nie chcę, byś znów mi mdlała, tym razem przy pacjencie, panno Vane – zażądałem, oczekując, że naprawdę to zrobi. Nie zamierzałem jej dopuścić do poszkodowanego dopóki nie upewnię się, że Diagno Haemo potwierdzi rzekomą gotowość do pracy stażystki. Skoro nie była na urlopie wypoczynkowym, to mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, co mogło mieć wpływ na stan zdrowia czarownicy. A przypominając sobie jedną z naszych ostatnich rozmów wolałem dmuchać na zimne. Kiedy zemdlałaby mi pod nogi podczas leczenia pacjenta musiałaby mieć świadomość, że w drodze wyboru kogo ratować uratowałbym właśnie jego, bo nienawidzę lekkomyślnego podchodzenia do spraw zawodowych. Zresztą, to mi by się oberwało, że pozwoliłem przystąpić do leczenia chorej kobiecie; narażając tym samym poszkodowanego na spore niebezpieczeństwo. – Purus – powiedziałem tym razem, kierując promień różdżki na leżącego na stole mężczyznę. Wyglądał paskudnie, ledwie można było poznać, że był płci męskiej.
Spodziewałem się jednak kilku grzecznościowych formułek oraz rozstanie w miarę przyjaznej atmosferze, a tu zauważyłem, że do sali wraz ze mną wtoczyła się Jocelyn. Spojrzałem na nią lekko zdziwiony. – Nie wiem, panno Vane, nie składuję kartotek stażystów, by później z wypiekami na twarzy czytać o ich życiu – stwierdziłem dość sarkastycznie. Położyłem kartę na szafce, mając w głowie, że będę musiał ją później uzupełnić. Zerknąłem na kobietę trochę spod byka, kiedy tak jawnie wepchała się do mojego przypadku, ale nic nie powiedziałem. O dziwo.
- Świetnie. Proszę zrobić sobie badania i powiedzieć mi o ich wyniku. Nie chcę, byś znów mi mdlała, tym razem przy pacjencie, panno Vane – zażądałem, oczekując, że naprawdę to zrobi. Nie zamierzałem jej dopuścić do poszkodowanego dopóki nie upewnię się, że Diagno Haemo potwierdzi rzekomą gotowość do pracy stażystki. Skoro nie była na urlopie wypoczynkowym, to mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, co mogło mieć wpływ na stan zdrowia czarownicy. A przypominając sobie jedną z naszych ostatnich rozmów wolałem dmuchać na zimne. Kiedy zemdlałaby mi pod nogi podczas leczenia pacjenta musiałaby mieć świadomość, że w drodze wyboru kogo ratować uratowałbym właśnie jego, bo nienawidzę lekkomyślnego podchodzenia do spraw zawodowych. Zresztą, to mi by się oberwało, że pozwoliłem przystąpić do leczenia chorej kobiecie; narażając tym samym poszkodowanego na spore niebezpieczeństwo. – Purus – powiedziałem tym razem, kierując promień różdżki na leżącego na stole mężczyznę. Wyglądał paskudnie, ledwie można było poznać, że był płci męskiej.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn zdawała sobie sprawę, że Lupus Black zapewne czuje się zbyt ważny, by interesować się sprawami stażystów, zwłaszcza nieszlachetnego pochodzenia. Byłoby bardzo naiwne z jej strony sądzić, że się zainteresował lub przejął jej długą nieobecnością. Niby dlaczego miałby to zrobić? Nie była nikim ważnym. Była tylko jedną z wielu stażystów, których łatwo było zastąpić. Może w głębi duszy miała nadzieję, że ją polubił i z racji częstej współpracy zauważy jej nieobecność, ale najwyraźniej się pomyliła.
Jej stan nie obchodził nikogo poza jej siostrą, nawet jej własnej matki, ani brata, który pojawił się na chwilę i znowu zniknął z jej życia, i momentami wydawało jej się, że jego powrót tylko jej się przyśnił.
Stażyści przychodzili i odchodzili. Jocelyn sama nie była pewna, czy praca uzdrowiciela jest tym, co chciała robić przez całe życie, skoro w czerwcu przekonała się o swoim tchórzostwie i braku gotowości na altruistyczne działania przedkładające dobro innych nad własne. W sytuacji zagrożenia uciekła, pozostawiając kilka osób na pewną śmierć, z powodu czego dręczyło ją poczucie winy. Choć miała dużą wiedzę i radziła sobie z presją w szpitalnych warunkach, gdzie jej własne życie nie było zagrożone, tamtego dnia na wyspie przedłożyła ratowanie siebie nad dobro innych. Stchórzyła i w kryzysowym momencie myślała tylko o tym, by uciec jak najdalej. Choć każdego dnia poświęcała się opiece nad chorą matką, przez całe życie tańcząc tak, jak grała jej Thea, nie była gotowa na większe wyrzeczenia dla obcych ludzi. Ale czy Lupus Black by był? Trudno byłoby jej sobie to wyobrazić. Poważnie wątpiła, by naraził się dla przypadkowych nieznajomych. Gdyby trafił na wyspę, pewnie zadbałby w pierwszej kolejności o siebie i uciekłby, nie oglądając się na innych. A jednak był uzdrowicielem i to dobrym w swoim fachu – więc może altruizm i skłonność do poświęceń, tak stereotypowo przypisywane uzdrowicielom, wcale nie były konieczne? Może wystarczyła wiedza i umiejętności? Choć nie znała go na gruncie prywatnym poza pracą, podejrzewała, że i on był osobą, którą przyciągnął do tego zawodu prestiż lub głód wiedzy, a nie czysty altruizm. To nie pasowałoby do Blacka ani nikogo jego pokroju. Dorastała przecież pod jednym dachem z egocentryczną do granic możliwości szlachcianką, więc wiedziała co nieco o takich ludziach.
Tak czy inaczej, choć matka próbowała ją nakłonić do rezygnacji, Josie wróciła na staż. Zdawała sobie jednak sprawę, że przekonanie do siebie Blacka może być trudne. Mimo jego niezbyt przyjemnej reakcji ruszyła za nim. Wiedziała, że to ryzykowne, ale gdyby nie poszła za nim i została na korytarzu, zapewne straciłaby resztki jego szacunku. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyła. A mimo wszystko zależało jej na jego względach, na tym, by ją szkolił w uzdrowicielstwie.
Czuła się w obowiązku wyjaśnić mu choć część prawdy, by wyprowadzić go z mylnego przeświadczenia, że nie było jej w pracy, bo jej się nie chciało i pojechała sobie na wakacje. Zdecydowanie wolałaby, żeby to tak wyglądało, ale prawda była znacznie gorsza. Choć teraz wielu ludzi przeżywało trudny okres i własne traumy przez anomalie i pożar ministerstwa. Nie była jedyną osobą po przejściach. Może dlatego, a także przez wzgląd na zapotrzebowanie na ludzi do pracy, pozwolono jej wrócić już po sześciu tygodniach od tamtego dnia.
Starała się wytrzymać jego spojrzenie i sarkastyczne uwagi.
- Przepraszam – wymamrotała jednak. – Zależy mi na tym stażu, ale po prostu... Wiele się wydarzyło. Ale już wróciłam i mogę pracować – dodała lakonicznie. Choć może to i lepiej, że Black niezbyt się tym interesował, że nie będzie musiała mu opowiadać ze szczegółami. Gorzej, jak dopatrzy się w jej aktach, że przez ten miesiąc była regularną bywalczynią magipsychiatry. – Nie zamierzam mdleć – zapewniła go. Fizycznie czuła się dobrze. Wypoczęła, więc nie doskwierała jej słabość, jak wtedy, kiedy zasłabła w jego gabinecie z przepracowania oraz stresu spowodowanego pogorszeniem się stanu jej matki. Ale usłuchała jego polecenia i skierowała różdżkę na siebie. – Diagno Haemo – rzuciła. Dotychczas raczej nie zdarzało jej się rzucać takiego zaklęcia na siebie, ale zaklęcie nie wykryło żadnych nieprawidłowości. Poza śladami ustępującej sztywności w mięśniach dłoni i nieznacznie przyspieszonym ze zdenerwowania biciem serca. – Wszystko w porządku – potwierdziła więc, bo przecież nie było to coś, co mogło czynić ją niezdatną do pracy. Bagatelizowała nawet to wcześniejsze zdrętwienie mięśni, uparcie nie chcąc powiązać tego z wczesnymi symptomami choroby, która już od lat powoli, ale nieuchronnie zabijała jej matkę. – Mogę panu pomóc. Proszę mi powiedzieć, co powinnam zrobić – zbliżyła się z wyciągniętą różdżką, uważnie przyglądając się pacjentowi, analizując jego obrażenia i zastanawiając się, za co należałoby się wziąć najpierw. Uparła się, że chce tu zostać i pomóc Blackowi, skoro najwyraźniej miał ciężki przypadek. Na tyle ciężki, że jej stąd kategorycznie nie przepędził. Po chwili już wiedziała, co by zrobiła, ale z racji tego, że wciąż nie wiedziała, co dokładnie przydarzyło się temu mężczyźnie, czekała na polecenia pełnoprawnego uzdrowiciela, nawet jeśli miałoby to być coś pokroju pójścia do najbliższej pracowni alchemicznej po eliksiry, żeby jej się pozbyć z okolic pacjenta. Wolała nie podpadać dziś Blackowi, więc zamierzała się go słuchać.
Jej stan nie obchodził nikogo poza jej siostrą, nawet jej własnej matki, ani brata, który pojawił się na chwilę i znowu zniknął z jej życia, i momentami wydawało jej się, że jego powrót tylko jej się przyśnił.
Stażyści przychodzili i odchodzili. Jocelyn sama nie była pewna, czy praca uzdrowiciela jest tym, co chciała robić przez całe życie, skoro w czerwcu przekonała się o swoim tchórzostwie i braku gotowości na altruistyczne działania przedkładające dobro innych nad własne. W sytuacji zagrożenia uciekła, pozostawiając kilka osób na pewną śmierć, z powodu czego dręczyło ją poczucie winy. Choć miała dużą wiedzę i radziła sobie z presją w szpitalnych warunkach, gdzie jej własne życie nie było zagrożone, tamtego dnia na wyspie przedłożyła ratowanie siebie nad dobro innych. Stchórzyła i w kryzysowym momencie myślała tylko o tym, by uciec jak najdalej. Choć każdego dnia poświęcała się opiece nad chorą matką, przez całe życie tańcząc tak, jak grała jej Thea, nie była gotowa na większe wyrzeczenia dla obcych ludzi. Ale czy Lupus Black by był? Trudno byłoby jej sobie to wyobrazić. Poważnie wątpiła, by naraził się dla przypadkowych nieznajomych. Gdyby trafił na wyspę, pewnie zadbałby w pierwszej kolejności o siebie i uciekłby, nie oglądając się na innych. A jednak był uzdrowicielem i to dobrym w swoim fachu – więc może altruizm i skłonność do poświęceń, tak stereotypowo przypisywane uzdrowicielom, wcale nie były konieczne? Może wystarczyła wiedza i umiejętności? Choć nie znała go na gruncie prywatnym poza pracą, podejrzewała, że i on był osobą, którą przyciągnął do tego zawodu prestiż lub głód wiedzy, a nie czysty altruizm. To nie pasowałoby do Blacka ani nikogo jego pokroju. Dorastała przecież pod jednym dachem z egocentryczną do granic możliwości szlachcianką, więc wiedziała co nieco o takich ludziach.
Tak czy inaczej, choć matka próbowała ją nakłonić do rezygnacji, Josie wróciła na staż. Zdawała sobie jednak sprawę, że przekonanie do siebie Blacka może być trudne. Mimo jego niezbyt przyjemnej reakcji ruszyła za nim. Wiedziała, że to ryzykowne, ale gdyby nie poszła za nim i została na korytarzu, zapewne straciłaby resztki jego szacunku. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyła. A mimo wszystko zależało jej na jego względach, na tym, by ją szkolił w uzdrowicielstwie.
Czuła się w obowiązku wyjaśnić mu choć część prawdy, by wyprowadzić go z mylnego przeświadczenia, że nie było jej w pracy, bo jej się nie chciało i pojechała sobie na wakacje. Zdecydowanie wolałaby, żeby to tak wyglądało, ale prawda była znacznie gorsza. Choć teraz wielu ludzi przeżywało trudny okres i własne traumy przez anomalie i pożar ministerstwa. Nie była jedyną osobą po przejściach. Może dlatego, a także przez wzgląd na zapotrzebowanie na ludzi do pracy, pozwolono jej wrócić już po sześciu tygodniach od tamtego dnia.
Starała się wytrzymać jego spojrzenie i sarkastyczne uwagi.
- Przepraszam – wymamrotała jednak. – Zależy mi na tym stażu, ale po prostu... Wiele się wydarzyło. Ale już wróciłam i mogę pracować – dodała lakonicznie. Choć może to i lepiej, że Black niezbyt się tym interesował, że nie będzie musiała mu opowiadać ze szczegółami. Gorzej, jak dopatrzy się w jej aktach, że przez ten miesiąc była regularną bywalczynią magipsychiatry. – Nie zamierzam mdleć – zapewniła go. Fizycznie czuła się dobrze. Wypoczęła, więc nie doskwierała jej słabość, jak wtedy, kiedy zasłabła w jego gabinecie z przepracowania oraz stresu spowodowanego pogorszeniem się stanu jej matki. Ale usłuchała jego polecenia i skierowała różdżkę na siebie. – Diagno Haemo – rzuciła. Dotychczas raczej nie zdarzało jej się rzucać takiego zaklęcia na siebie, ale zaklęcie nie wykryło żadnych nieprawidłowości. Poza śladami ustępującej sztywności w mięśniach dłoni i nieznacznie przyspieszonym ze zdenerwowania biciem serca. – Wszystko w porządku – potwierdziła więc, bo przecież nie było to coś, co mogło czynić ją niezdatną do pracy. Bagatelizowała nawet to wcześniejsze zdrętwienie mięśni, uparcie nie chcąc powiązać tego z wczesnymi symptomami choroby, która już od lat powoli, ale nieuchronnie zabijała jej matkę. – Mogę panu pomóc. Proszę mi powiedzieć, co powinnam zrobić – zbliżyła się z wyciągniętą różdżką, uważnie przyglądając się pacjentowi, analizując jego obrażenia i zastanawiając się, za co należałoby się wziąć najpierw. Uparła się, że chce tu zostać i pomóc Blackowi, skoro najwyraźniej miał ciężki przypadek. Na tyle ciężki, że jej stąd kategorycznie nie przepędził. Po chwili już wiedziała, co by zrobiła, ale z racji tego, że wciąż nie wiedziała, co dokładnie przydarzyło się temu mężczyźnie, czekała na polecenia pełnoprawnego uzdrowiciela, nawet jeśli miałoby to być coś pokroju pójścia do najbliższej pracowni alchemicznej po eliksiry, żeby jej się pozbyć z okolic pacjenta. Wolała nie podpadać dziś Blackowi, więc zamierzała się go słuchać.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Każdy z arystokratów był jednocześnie narcyzem, który uważał się za najlepszego ze wszystkich. Może pomijając jedynie tych wszystkich szlamolubów, ale ich nie zaliczałem do zaszczytnego grona szlachciców. Wbrew tytułom oraz bogactwom, takie jednostki nie reprezentowały sobą niczego, a już tym bardziej żadnej wartości. To z kolei sprowadzało się do tego, że moja hipoteza była jak najbardziej słuszną, przekształcając się wręcz w tezę, że wszyscy tam na górze społecznej hierarchii czuliśmy się od innych lepsi i ważniejsi. Nie walczyłem z tym przekonaniem, byłem dumnym Blackiem, członkiem starożytnego rodu, dlaczego miałbym udawać, że było inaczej? I dlaczego miałbym się przejmować innymi, mniej znaczącymi jednostkami w magicznym społeczeństwie? To było bezsensowne. Istniało wiele ważniejszych rzeczy, które powinienem zapamiętać i po prostu wiedzieć. Szkoda było zaśmiecać sobie głowę nieistotnymi sprawami, bo umówmy się, że nie interesowało mnie życie prywatne ani Jocelyn, ani innego stażysty. Dla mnie byli tylko współpracownikami, osobami, które miały świecić przykładem w pracy, a to, co robili po godzinach nie było dla mnie niczym interesującym czy wartym uwagi. O ile nie byli zażartymi bojownikami Zakonu Feniksa, wtedy tak, to wręcz powinno mnie interesować. Na szczęście wątpiłem, by stojąca nieopodal czarownica miała ciągoty do walki o szlamy.
Nie kierował mną żaden altruizm, taka była prawda. Uzdrawianie było ambicją, której głód codziennie próbowałem zaspokoić. Było władzą nad ludzkim życiem i choć w szpitalu musiałem przestrzegać pewnego protokołu, tak nigdy nie musiałem smucić się śmiercią kogokolwiek, o ile ten ktoś nie był mi bliski lub istotny dla arystokratycznego czy rycerskiego światka. Mogłem mówić, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by go odratować, ale się nie udało; tak samo jak nie musiałem patrzeć bezczynnie na cierpienie osób, na których mi zależało, bo mogłem coś zrobić. Pchnąć ich ku wyzdrowieniu, oszukać śmierć choćby na dłuższy czas. To była realna władza. Patrzeć w oczy i widzieć jak zanika życie. Lub wręcz przeciwnie, jak te wraca z powodu moich umiejętności. Nie było nic piękniejszego, nawet stołek samego ministra magii nie byłby tak kuszący jak właśnie to.
Teraz postanowiłem, że pomogę nieszczęśnikowi, nawet jak trudno zidentyfikować kim był. Zamierzałem się wziąć za to sprawnie, raczej w pojedynkę, ale idąca za mną stażystka uparła się, by mi pomóc. – Świetnie – skomentowałem jedynie, wyrażając w ten sposób zadowolenie z obwieszczenia o gotowości do pracy. Westchnąłem, trochę załamując ręce nad tym niemal truposzem. – Czyli mam rozumieć, że u mnie w gabinecie zrobiłaś to z premedytacją panno Vane? – spytałem nie dowierzając odpowiedzi, jaką mnie uraczyła. Jeśli tak, w takim razie to było naganne, ale jednak z mojej wiedzy wynika, że omdlenia nie zdarzają się na życzenie. – Proszę zająć się krwotokiem – zakomenderowałem, samemu unosząc różdżkę na pacjenta. – Cauma Sanavi Horribilis – powiedziałem pewnie, czekając, aż uzdrowicielska magia zregeneruje tkanki, najpierw organów wewnętrznych, które niemal wylewały się na stół. Były mocno pożarte przez ogień.
Nie kierował mną żaden altruizm, taka była prawda. Uzdrawianie było ambicją, której głód codziennie próbowałem zaspokoić. Było władzą nad ludzkim życiem i choć w szpitalu musiałem przestrzegać pewnego protokołu, tak nigdy nie musiałem smucić się śmiercią kogokolwiek, o ile ten ktoś nie był mi bliski lub istotny dla arystokratycznego czy rycerskiego światka. Mogłem mówić, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by go odratować, ale się nie udało; tak samo jak nie musiałem patrzeć bezczynnie na cierpienie osób, na których mi zależało, bo mogłem coś zrobić. Pchnąć ich ku wyzdrowieniu, oszukać śmierć choćby na dłuższy czas. To była realna władza. Patrzeć w oczy i widzieć jak zanika życie. Lub wręcz przeciwnie, jak te wraca z powodu moich umiejętności. Nie było nic piękniejszego, nawet stołek samego ministra magii nie byłby tak kuszący jak właśnie to.
Teraz postanowiłem, że pomogę nieszczęśnikowi, nawet jak trudno zidentyfikować kim był. Zamierzałem się wziąć za to sprawnie, raczej w pojedynkę, ale idąca za mną stażystka uparła się, by mi pomóc. – Świetnie – skomentowałem jedynie, wyrażając w ten sposób zadowolenie z obwieszczenia o gotowości do pracy. Westchnąłem, trochę załamując ręce nad tym niemal truposzem. – Czyli mam rozumieć, że u mnie w gabinecie zrobiłaś to z premedytacją panno Vane? – spytałem nie dowierzając odpowiedzi, jaką mnie uraczyła. Jeśli tak, w takim razie to było naganne, ale jednak z mojej wiedzy wynika, że omdlenia nie zdarzają się na życzenie. – Proszę zająć się krwotokiem – zakomenderowałem, samemu unosząc różdżkę na pacjenta. – Cauma Sanavi Horribilis – powiedziałem pewnie, czekając, aż uzdrowicielska magia zregeneruje tkanki, najpierw organów wewnętrznych, które niemal wylewały się na stół. Były mocno pożarte przez ogień.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż jej matka nie była Blackiem, Jocelyn wiedziała sporo o bucie i narcyzmie cechującym wielu szlachetnie urodzonych. Zawsze była jedynie obok tego świata, nie mogła być jego częścią, ale za sprawą matki mogła poznać jego cienie. Jej matka nie była dobrą, miłą osobą. Uosabiała zepsucie, była też świadectwem tego, jak kończą kobiety posiadające jakiś defekt, zbyt niedoskonałe, by trwać w wymagającym świecie wyższych sfer, który pielęgnował kult młodości i idealności. W przypadku jej matki tym defektem były choroba i brak urody, która mogłaby przyciągnąć kawalerów – choć zaczynała podejrzewać, że nie tylko to było problemem Thei, że jej charakter również miał wpływ na brak adoratorów w młodości i na jej zostanie starą panną, nawet jeśli kiedyś nie była pewnie aż tak zgorzkniała i nieprzyjemna jak teraz, kiedy zbliżała się do sześćdziesiątego roku życia. Niezbyt sędziwego jak na czarownicę, ale dla niej mogącego być jednym z ostatnich, bo przy takim postępie choroby jej czas był niestety policzony. Obsesją Thei był powrót przynajmniej jednej z córek na łono jej dawnego świata, który jednak wcale nie był tak różowy, jak opowiadała matka.
Black wydawał się kolejnym przykładem osoby o wygórowanym ego, całkowicie skupionej na sobie i chełpiącej się swoją pozycją. Kiedy zaczynała przygodę ze stażem, pozostając wciąż mocno omamioną przez matkę, imponowało jej to, jaki był, bo takich mężczyzn jej matka uważała za dobrych. Wyniosły, pewny siebie, ambitny, utalentowany, posiadający koneksje i mogący zajść naprawdę daleko na ścieżce uzdrowiciela. Wydawał jej się wręcz wymarzonym mentorem, który mógłby jej pokazać dobrą drogę i od którego mogłaby się wiele nauczyć. Tym bardziej, że sama również przyszła do Munga nie z altruizmu, a z powodu głodu wiedzy i zainteresowania dziedziną anatomii i magii leczniczej. Mogła też mieć poczucie, że robi coś, by pomóc chorej matce i nie patrzeć bezczynnie jak choroba powoli wydusza z niej życie, choć wiedziała też, że obecny stan wiedzy uzdrowicielskiej nie pozwala na uleczenie jej choroby, a jedynie na opóźnianie jej postępu i wydłużenie życia. Nigdy jednak nie był miły ani pobłażliwy. Nie inaczej było teraz. Black pozostawał oschły i uszczypliwy, być może złoszcząc się na Jocelyn o jej nieobecność w czasie, kiedy Mung tak rozpaczliwie potrzebował rąk do pracy. Sama czasem złościła się na siebie, że babrała się we wspomnieniach i w poczuciu winy, że była tak niezdecydowana – ale podobnie jak w wielu innych kwestiach, i w przypadku swoich uzdrowicielskich planów była rozdzierana sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony nie chciała rezygnować z pasji i rozwijania się w dziedzinie, która ją interesowała i do której miała talent, a z drugiej czuła, że byłaby uzdrowicielką pozbawioną głębokiego, wypływającego z głębi serca powołania. Taką jak Black? Ale czy było w tym coś złego? On dobrze sobie z tym radził, jej ojciec także nie był typem zbawcy świata; chyba nie znała bierniejszego człowieka niż on.
- Nie, oczywiście, że nie – zapewniła po podejrzeniu o omdlenie z premedytacją. Jego gabinet był jednym z ostatnich miejsc, w których mogłaby chcieć zemdleć, choć nie powiedziała tego głośno, jedynie rzucając mu szybkie spojrzenie. Poza tym nie potrafiłaby tak dobrze symulować, żeby nabrać doświadczonego uzdrowiciela, na pewno więc widział, że omdlenie było prawdziwe, nie udawane. Nawet nie widziałaby w tym celu, bo przecież chciała, żeby Black wierzył w jej umiejętności. Na pewno nie chciałby szkolić byle kogo, osoby tępej lub słabowitej, która mdleje w trakcie pracy. Tamtego dnia była akurat wyjątkowo zmęczona z przepracowania oraz ze stresu spowodowanym pogorszeniem się stanu matki, na co dzień raczej nie zdarzało jej się tak odpływać.
- Dobrze – dodała, od razu biorąc się do pracy i kierując różdżkę na pacjenta, który mimo pierwszych czarów Lupusa wciąż wyglądał bardzo źle. – Fosilio – rzuciła najpierw, by zahamować krwotoki. – Curatio Vulnera Horribilis – dodała, by zaleczyć już nie krwawiące rany, podczas gdy Black leczył ciężkie poparzenia. Jeśli będzie potrzebował pomocy, to zaraz mogła do niego dołączyć; póki co zaleczała rany nie będące pozostałościami poparzeń. Skóra rannego zasklepiała się; zapewne pozostaną blizny, ale jego szanse na przeżycie zwiększały się z każdą kolejną zaleczoną raną.
Black wydawał się kolejnym przykładem osoby o wygórowanym ego, całkowicie skupionej na sobie i chełpiącej się swoją pozycją. Kiedy zaczynała przygodę ze stażem, pozostając wciąż mocno omamioną przez matkę, imponowało jej to, jaki był, bo takich mężczyzn jej matka uważała za dobrych. Wyniosły, pewny siebie, ambitny, utalentowany, posiadający koneksje i mogący zajść naprawdę daleko na ścieżce uzdrowiciela. Wydawał jej się wręcz wymarzonym mentorem, który mógłby jej pokazać dobrą drogę i od którego mogłaby się wiele nauczyć. Tym bardziej, że sama również przyszła do Munga nie z altruizmu, a z powodu głodu wiedzy i zainteresowania dziedziną anatomii i magii leczniczej. Mogła też mieć poczucie, że robi coś, by pomóc chorej matce i nie patrzeć bezczynnie jak choroba powoli wydusza z niej życie, choć wiedziała też, że obecny stan wiedzy uzdrowicielskiej nie pozwala na uleczenie jej choroby, a jedynie na opóźnianie jej postępu i wydłużenie życia. Nigdy jednak nie był miły ani pobłażliwy. Nie inaczej było teraz. Black pozostawał oschły i uszczypliwy, być może złoszcząc się na Jocelyn o jej nieobecność w czasie, kiedy Mung tak rozpaczliwie potrzebował rąk do pracy. Sama czasem złościła się na siebie, że babrała się we wspomnieniach i w poczuciu winy, że była tak niezdecydowana – ale podobnie jak w wielu innych kwestiach, i w przypadku swoich uzdrowicielskich planów była rozdzierana sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony nie chciała rezygnować z pasji i rozwijania się w dziedzinie, która ją interesowała i do której miała talent, a z drugiej czuła, że byłaby uzdrowicielką pozbawioną głębokiego, wypływającego z głębi serca powołania. Taką jak Black? Ale czy było w tym coś złego? On dobrze sobie z tym radził, jej ojciec także nie był typem zbawcy świata; chyba nie znała bierniejszego człowieka niż on.
- Nie, oczywiście, że nie – zapewniła po podejrzeniu o omdlenie z premedytacją. Jego gabinet był jednym z ostatnich miejsc, w których mogłaby chcieć zemdleć, choć nie powiedziała tego głośno, jedynie rzucając mu szybkie spojrzenie. Poza tym nie potrafiłaby tak dobrze symulować, żeby nabrać doświadczonego uzdrowiciela, na pewno więc widział, że omdlenie było prawdziwe, nie udawane. Nawet nie widziałaby w tym celu, bo przecież chciała, żeby Black wierzył w jej umiejętności. Na pewno nie chciałby szkolić byle kogo, osoby tępej lub słabowitej, która mdleje w trakcie pracy. Tamtego dnia była akurat wyjątkowo zmęczona z przepracowania oraz ze stresu spowodowanym pogorszeniem się stanu matki, na co dzień raczej nie zdarzało jej się tak odpływać.
- Dobrze – dodała, od razu biorąc się do pracy i kierując różdżkę na pacjenta, który mimo pierwszych czarów Lupusa wciąż wyglądał bardzo źle. – Fosilio – rzuciła najpierw, by zahamować krwotoki. – Curatio Vulnera Horribilis – dodała, by zaleczyć już nie krwawiące rany, podczas gdy Black leczył ciężkie poparzenia. Jeśli będzie potrzebował pomocy, to zaraz mogła do niego dołączyć; póki co zaleczała rany nie będące pozostałościami poparzeń. Skóra rannego zasklepiała się; zapewne pozostaną blizny, ale jego szanse na przeżycie zwiększały się z każdą kolejną zaleczoną raną.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Uzdrowiciele powinni mieć powołanie. Powinni biec na ratunek każdej potrzebującej istocie, ale to były tylko idylliczne mrzonki promowane przez obrońców uciśnionych. Osób, które chciały poświęcać dla innych własne życie przedkładając ich dobro nad komfort ich samych. Uważałem to za głupią dziecinadę niewartą nawet rozwagi. Brawura oraz głupia odwaga nigdy nie szły w parze w sukcesem. Sukces jest dla zwycięzców, nie altruistów. Dla mnie leczenie innych było jedynie środkiem do celu, do osiągnięcia władzy oraz prestiżu potrzebnego do karmienia wiecznie wygłodniałego arystokratycznego ego. Przy tym oczywiście niezbędnego do wprawienia ojca w zadowolenie; choć czasem myślałem, że nawet jakbym został samym dyrektorem Świętego Munga to nie ujrzałbym w jego spojrzeniu aprobaty. Może najwyżej skinąłby mi głową z mocno oszczędnym uznaniem, ale nawet ta wizja wprawiała mnie w niepewność. Nie miałem żadnej, nie jeśli chodziło o wymagającego Polluxa, prawdziwego Blacka. Podwyższającymi poprzeczki coraz wyżej, nawet kiedy barierki zaczęły sięgać chmur. To niczego nie zmieniało. Doskonałość zawsze była nieuchwytna, a my, jego synowie, powinniśmy dążyć do niej za wszelką cenę. Zupełnie nie patrząc na syzyfowość tejże pracy. Pod tym względem szlachcice nie różnili się tak bardzo; wszyscy byli ambitni, potrzebowali więcej i więcej, ustalali sobie cele, do których dążyli po trupach, nierzadko też podporządkowując sobie wszystkich wokół. Jeśli Jocelyn nie była na to gotowa to prawdopodobnie nigdy już nie będzie. Jednak nie mogłem wiedzieć o jej ambicjach, czy raczej ambicjach jej matki wyklętej przez arystokratyczną socjetę. Ta była bezwzględna wobec każdego odmieńca, choć niektórzy dużo bardziej pobłażali temu stanowi rzeczy. Odkryłbym, że to dziwniejsze, kiedy mowa o nazwisku Selwyn, to przecież zdrajcy, niewarci nawet spojrzenia. Ale tak naprawdę to nie to mnie teraz interesowało. Prywata panny Vane nie była istotna w żaden sposób. Liczyło się tu i teraz, czyli to, co powinniśmy zrobić z poszkodowanym pacjentem. Jego ciało wyglądało ohydnie, choć z każdym zaklęciem znacząco mu się poprawiało. Zarówno oparzenia jak i rany zaczęły się goić, dzięki czemu czarodziej zaczynał przypominać swoją ludzką formę. To straszne, że niektórzy ryzykowali paskudnymi anomaliami byleby tylko udowodnić swoje racje. W takich sytuacjach zawsze miałem problem, bo czy nie powinna zadziałać selekcja naturalna? Głupcy powinni ginąć zgodnie ze swą wolą, ale to oznaczałoby brak pracy dla nas, uzdrowicieli. Przyjemnie było patrzeć na cierpienie maluczkich, nawet jeśli byli uśpieni i bezbronni na kozetce.
Nie odpowiedziałem już nic na omdlenie z premedytacją, licząc, że Jocelyn zrozumiała głupstwo jakie powiedziała. Ważniejszą sprawą było doleczenie tego nieszczęśnika. – Cauma Sanavi Horribilis – ponowiłem, chcąc pogłębić efekt. Tkanki zaczęły się goić i blaknąć, ale wciąż były zaróżowione i zaropiałe, musiałem więc dopełnić dzieła. Krótko po tym wyszedłem na chwilę na korytarz zamawiając u przechodzącego kursanta eliksiry, by mi je w mig przyniósł. Powoli kończyliśmy pracę.
Nie odpowiedziałem już nic na omdlenie z premedytacją, licząc, że Jocelyn zrozumiała głupstwo jakie powiedziała. Ważniejszą sprawą było doleczenie tego nieszczęśnika. – Cauma Sanavi Horribilis – ponowiłem, chcąc pogłębić efekt. Tkanki zaczęły się goić i blaknąć, ale wciąż były zaróżowione i zaropiałe, musiałem więc dopełnić dzieła. Krótko po tym wyszedłem na chwilę na korytarz zamawiając u przechodzącego kursanta eliksiry, by mi je w mig przyniósł. Powoli kończyliśmy pracę.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn chyba go nie miała. Kiedyś myślała, że to jest coś, czemu chciała poświęcić życie – ale teraz sama gubiła się w natłoku tego, kim naprawdę była, a kim powinna być według rodziny. Przez te rozbieżności i dorastanie na granicy dwóch światów nie rozumiała swojego prawdziwego miejsca w świecie, a kiedy do tego wszystkiego doszedł dramat z wydarzeniami na wyspie, anomaliowy chaos oraz pogarszający się znacząco stan matki – wszystko wywróciło się do góry nogami jeszcze bardziej i wprawiło ją w jeszcze większy mętlik i zagubienie. Być może wracając na staż oszukiwała samą siebie, próbując poukładać swoje życie – niegdyś stabilne, pewne i pełne rutyny, dziś chaotyczne i nie do końca zrozumiałe. Jak ona miała poukładać ten chaos w poprzednią stabilną całość, gdzie wszystko miało swój porządek?
Niemniej jednak nadal wiedziała że zależy jej na dobrej opinii Blacka, dlatego została i pomogła mu przy leczeniu. Niezależnie od tego, jakie wątpliwości odczuwała wobec swojego powołania i dalszej uzdrowicielskiej drogi, obowiązki musiała wykonywać – nie z altruizmu, a z obowiązkowości i chęci wypełniania swoich zadań jak należy. Black już jednak nie kontynuował tematu jej nieobecności i tego dawnego omdlenia w jego gabinecie, więc i Jocelyn umilkła, skupiając się na swoim zadaniu i wypełnianiu jego poleceń, nie mówiąc już i nie wyrywając go ze skupienia, nie chcąc też sprowokować go do gniewu, bo i tak wydawał się poirytowany. Ich stosunki zawsze przypominały nieco stąpanie po kruchym lodzie, bo łatwo było urazić delikatną dumę dumnego Blacka lub podpaść mu niewłaściwym zachowaniem lub nieopacznie wypowiedzianym słowem. To co miało zostać powiedziane prawdopodobnie już padło, choć Josie nie wiedziała, jak będą układać się ich stosunki w kolejnych dniach, jak Black będzie ją teraz traktować. A może rzeczywiście było mu tak naprawdę obojętne, gdzie była jedna z wielu stażystek? Na pewno pod jej nieobecność byli inni, których mógł wykorzystywać do pomagania przy trudniejszych przypadkach, uzupełnianiu dokumentacji, roznoszeniu eliksirów i innych niewdzięcznych zadaniach.
Poprawiła jeszcze Curatio Vulnera Horribilis, by doleczyć resztkę ran, podczas gdy Black kończył leczyć poparzenia. Kiedy kursant przyniósł eliksiry, wzięła je, gotowa je odpowiednio podać, kiedy pacjent zostanie wybudzony. Zerknęła na Blacka, oczekując końcowych poleceń.
Niemniej jednak nadal wiedziała że zależy jej na dobrej opinii Blacka, dlatego została i pomogła mu przy leczeniu. Niezależnie od tego, jakie wątpliwości odczuwała wobec swojego powołania i dalszej uzdrowicielskiej drogi, obowiązki musiała wykonywać – nie z altruizmu, a z obowiązkowości i chęci wypełniania swoich zadań jak należy. Black już jednak nie kontynuował tematu jej nieobecności i tego dawnego omdlenia w jego gabinecie, więc i Jocelyn umilkła, skupiając się na swoim zadaniu i wypełnianiu jego poleceń, nie mówiąc już i nie wyrywając go ze skupienia, nie chcąc też sprowokować go do gniewu, bo i tak wydawał się poirytowany. Ich stosunki zawsze przypominały nieco stąpanie po kruchym lodzie, bo łatwo było urazić delikatną dumę dumnego Blacka lub podpaść mu niewłaściwym zachowaniem lub nieopacznie wypowiedzianym słowem. To co miało zostać powiedziane prawdopodobnie już padło, choć Josie nie wiedziała, jak będą układać się ich stosunki w kolejnych dniach, jak Black będzie ją teraz traktować. A może rzeczywiście było mu tak naprawdę obojętne, gdzie była jedna z wielu stażystek? Na pewno pod jej nieobecność byli inni, których mógł wykorzystywać do pomagania przy trudniejszych przypadkach, uzupełnianiu dokumentacji, roznoszeniu eliksirów i innych niewdzięcznych zadaniach.
Poprawiła jeszcze Curatio Vulnera Horribilis, by doleczyć resztkę ran, podczas gdy Black kończył leczyć poparzenia. Kiedy kursant przyniósł eliksiry, wzięła je, gotowa je odpowiednio podać, kiedy pacjent zostanie wybudzony. Zerknęła na Blacka, oczekując końcowych poleceń.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
W pracy uzdrowiciela nie było miejsca ani czasu na wątpliwości. To trzeba było kochać lub nienawidzić, raczej nie było niczego pomiędzy. A przynajmniej nie powinno. Bo najważniejsze jest zdecydowanie oraz zimna krew. Nie wypada wahać się nad dogorywającym człowiekiem; to może kosztować go życie. Tym gorzej jeśli ten ktoś był cenny. Choć każdy ma chwile zwątpienia i grunt to nie przenosić je bezpośrednio na teren szpitala tylko przemyśleć dokładnie temat w zaciszu domowych pieleszy, gdzie nie ma niebezpieczeństwa popełnienia błędu. Właściwie uzdrawianie to pewna forma mechanizmu, który działa bez względu na wszystko. Bo musi, nie ma innego wyjścia. Tylko dobrze naoliwiony, stale pracujący mechanizm był w stanie zagwarantować maksimum profesjonalizmu. Pewności nie można było mieć nigdy, ale prawie pewność była tym, na co stać wszelkiej maści magomedyków. Od nas zależy ludzkie życie. To właśnie ten aspekt był w tej robocie najciekawszym.
Mogłem też zdobywać sporą ilość wiedzy. Właśnie w takich momentach kiedy patrzyłem na ciało. Żywe lub martwe, zawsze skrywające pewne informacje. Nowsze lub powszechniejsze, ale utrwalające się w mózgu na dobre. Miałem w ręce los poszkodowanego czarodzieja, to było budujące. Władza zawsze napawała pewnego rodzaju butą oraz tryumfem, lubiłem te uczucia. Stanowiły idealną przeciwwagę do rozpaczy jaka ostatnio dość często przewijała się w moim życiu. Teraz miało być tylko gorzej, ale wolałem o tym nie rozmyślać. Podobne dywagacje podczas leczenia pacjenta nie przynosiły niczego dobrego, wręcz przeciwnie, szkodziło.
Skupiłem się całkowicie na poszkodowanym mężczyźnie. Miał wiele szczęścia w swojej głupocie. Przeżył i miał żyć. Dzięki nam. Zerknąłem na Jocelyn, ale ta wyglądała na mocno pochłonięta rzucaniem leczniczych zaklęć. To dobrze. Dalej jednak uważałem, że kobieta nigdy nie dorówna umiejętnościom mężczyźnie, ale panna Vane działała zaskakująco dobrze jak na czarownicę. Często mówiła potworne głupoty, ale z racji płci powinno być to wybaczone, dlatego machnąłem ręką już na całą sytuację. Obserwowałem za to jak rany oraz oparzenia zniknęły, pozostawiając jednak spore siatki widocznych blizn.
Stażysta wrócił ze złotym eliksirem, wywarem wzmacniającym, wywarem wzmacniającym krew i eliksir przeciwbólowy. Dobrze, po ustabilizowaniu stanu mężczyzny mogliśmy go wybudzić. – Surgito – powiedziałem zatem, dotykając go końcem różdżki. Zszokowany przebudził się. – Paxo – rzuciłem od razu jak tylko zobaczyłem przerażenie w jego oczach. Potem musieliśmy go trochę uspokoić, by zażył wszelkie specyfiki. Na koniec proste finite i proces leczenia dobiegł końca. Została rekonwalescencja. – Dziękuję za asystę panno Vane – zwróciłem się na koniec do czarownicy. Skłoniłem się płytko, a potem wróciłem do swojego gabinetu.
z/t
Mogłem też zdobywać sporą ilość wiedzy. Właśnie w takich momentach kiedy patrzyłem na ciało. Żywe lub martwe, zawsze skrywające pewne informacje. Nowsze lub powszechniejsze, ale utrwalające się w mózgu na dobre. Miałem w ręce los poszkodowanego czarodzieja, to było budujące. Władza zawsze napawała pewnego rodzaju butą oraz tryumfem, lubiłem te uczucia. Stanowiły idealną przeciwwagę do rozpaczy jaka ostatnio dość często przewijała się w moim życiu. Teraz miało być tylko gorzej, ale wolałem o tym nie rozmyślać. Podobne dywagacje podczas leczenia pacjenta nie przynosiły niczego dobrego, wręcz przeciwnie, szkodziło.
Skupiłem się całkowicie na poszkodowanym mężczyźnie. Miał wiele szczęścia w swojej głupocie. Przeżył i miał żyć. Dzięki nam. Zerknąłem na Jocelyn, ale ta wyglądała na mocno pochłonięta rzucaniem leczniczych zaklęć. To dobrze. Dalej jednak uważałem, że kobieta nigdy nie dorówna umiejętnościom mężczyźnie, ale panna Vane działała zaskakująco dobrze jak na czarownicę. Często mówiła potworne głupoty, ale z racji płci powinno być to wybaczone, dlatego machnąłem ręką już na całą sytuację. Obserwowałem za to jak rany oraz oparzenia zniknęły, pozostawiając jednak spore siatki widocznych blizn.
Stażysta wrócił ze złotym eliksirem, wywarem wzmacniającym, wywarem wzmacniającym krew i eliksir przeciwbólowy. Dobrze, po ustabilizowaniu stanu mężczyzny mogliśmy go wybudzić. – Surgito – powiedziałem zatem, dotykając go końcem różdżki. Zszokowany przebudził się. – Paxo – rzuciłem od razu jak tylko zobaczyłem przerażenie w jego oczach. Potem musieliśmy go trochę uspokoić, by zażył wszelkie specyfiki. Na koniec proste finite i proces leczenia dobiegł końca. Została rekonwalescencja. – Dziękuję za asystę panno Vane – zwróciłem się na koniec do czarownicy. Skłoniłem się płytko, a potem wróciłem do swojego gabinetu.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn była jeszcze młoda. Miała czas, żeby nabrać odpowiednich cech. W jej wieku wątpliwości i rozdarcie wewnętrzne były czymś normalnym, a u niej dodatkowo wzmogła to sytuacja rodzinna, toksyczne wychowanie matki oraz obecne trudne wydarzenia. Kryzys w magicznym świecie niewątpliwie jednak zmuszał do wydoroślenia, spojrzenia na pewne sprawy inaczej, ale i przewartościowania swoich priorytetów. Co naprawdę było dla niej w życiu ważne? Rodzina, relacje z matką, jej aspiracje przeniesione też poniekąd na samą Josie, ale ostatnio coraz częściej kwestionowane, czy może samorealizacja?
Co było pociągające w uzdrowicielstwie to na pewno wiedza, którą można było zdobyć. Była to wiedza niezwykle cenna i fascynująca, a każdy pacjent dostarczał jakichś nowych informacji i uczył ją czegoś. Może gdyby nie matka i jej wychowanie, Jocelyn byłaby pełnym Vane’m bez żadnych naleciałości szlacheckiego chowu i powołanie uzdrowicielskie byłoby dla niej czymś naturalnym, bo członkowie tej rodziny często mieli naukowe pasje i talenty do różnych dziedzin, w tym magii leczniczej. Matka jednak zawsze tłamsiła w niej tę naturę, próbując z niej zrobić kogoś podobnego sobie.
Mimo swoich wątpliwości, targających nią bardzo silnie zwłaszcza od wydarzeń na wyspie, starała się być w pełni profesjonalna w swoich działaniach, wiedząc że od tego może zależeć czyjeś życie. Nie mogła więc pozwolić by jej dłonie drżały, a głos zniekształcał lecznicze inkantacje. Nawet w obecności Blacka, który zawsze trochę ją stresował, a dzisiaj w szczególności. Cóż, niełatwy był powrót do pracy po doznanej traumie i w obliczu tych wszystkich wątpliwości wypełniających jej umysł. Oby nadszedł taki czas, kiedy znikną, a ona obierze jedną konkretną drogę. Albo w tę, albo wewtę. Nie mogła wiecznie bujać się na granicy i wahać się, nawet jeśli wychowanie stawiało ją właśnie w takiej pozycji – zawsze na granicy, w dwóch miejscach naraz i jednocześnie w żadnym.
Choć leżący przed nimi mężczyzna wyglądał bardzo źle, dzięki ich połączonym staraniom został uleczony i miał przeżyć. Czekała go jeszcze rekonwalescencja, by zaróżowione blizny zblakły, a wyczerpane ciało doszło do siebie, ale kryzys został zażegnany, i był to kolejny cud towarzyszący magii leczniczej, pozwalającej na to, by w szybkim czasie kogoś niemal umierającego doprowadzić do stanu używalności.
Kiedy Lupus obudził mężczyznę i rzucił zaklęcie uspokajające, Josie podała mu niezbędne eliksiry i powiedziała, że będzie musiał tu jeszcze zostać kilka dni. Kiedy Lupus jej podziękował, skinęła głową. Kiedy Black odszedł, ona również się oddaliła, wracając do swoich obowiązków.
| zt.
Co było pociągające w uzdrowicielstwie to na pewno wiedza, którą można było zdobyć. Była to wiedza niezwykle cenna i fascynująca, a każdy pacjent dostarczał jakichś nowych informacji i uczył ją czegoś. Może gdyby nie matka i jej wychowanie, Jocelyn byłaby pełnym Vane’m bez żadnych naleciałości szlacheckiego chowu i powołanie uzdrowicielskie byłoby dla niej czymś naturalnym, bo członkowie tej rodziny często mieli naukowe pasje i talenty do różnych dziedzin, w tym magii leczniczej. Matka jednak zawsze tłamsiła w niej tę naturę, próbując z niej zrobić kogoś podobnego sobie.
Mimo swoich wątpliwości, targających nią bardzo silnie zwłaszcza od wydarzeń na wyspie, starała się być w pełni profesjonalna w swoich działaniach, wiedząc że od tego może zależeć czyjeś życie. Nie mogła więc pozwolić by jej dłonie drżały, a głos zniekształcał lecznicze inkantacje. Nawet w obecności Blacka, który zawsze trochę ją stresował, a dzisiaj w szczególności. Cóż, niełatwy był powrót do pracy po doznanej traumie i w obliczu tych wszystkich wątpliwości wypełniających jej umysł. Oby nadszedł taki czas, kiedy znikną, a ona obierze jedną konkretną drogę. Albo w tę, albo wewtę. Nie mogła wiecznie bujać się na granicy i wahać się, nawet jeśli wychowanie stawiało ją właśnie w takiej pozycji – zawsze na granicy, w dwóch miejscach naraz i jednocześnie w żadnym.
Choć leżący przed nimi mężczyzna wyglądał bardzo źle, dzięki ich połączonym staraniom został uleczony i miał przeżyć. Czekała go jeszcze rekonwalescencja, by zaróżowione blizny zblakły, a wyczerpane ciało doszło do siebie, ale kryzys został zażegnany, i był to kolejny cud towarzyszący magii leczniczej, pozwalającej na to, by w szybkim czasie kogoś niemal umierającego doprowadzić do stanu używalności.
Kiedy Lupus obudził mężczyznę i rzucił zaklęcie uspokajające, Josie podała mu niezbędne eliksiry i powiedziała, że będzie musiał tu jeszcze zostać kilka dni. Kiedy Lupus jej podziękował, skinęła głową. Kiedy Black odszedł, ona również się oddaliła, wracając do swoich obowiązków.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
03.09
Elvira Multon była niereformowalną pracoholiczką. Wiedział to każdy, kto miał z nią do czynienia dłużej niż przez pół godziny, nic więc dziwnego, że można ją było znaleźć na różnych piętrach szpitala nawet wtedy, gdy główne dyżury na wewnętrznym piastowali akurat inni uzdrowiciele. Te obskurne, śmierdzące krwią, ropą i cierpkimi eliksirami korytarze były dla niej jak drugi dom; ten prawdziwy. Nie miała przyjaciół, nie utrzymywała kontaktów z rodziną, a poza medycyną, zaklęciami i transmutacją nie praktykowała nawet żadnych specjalnych zainteresowań. Trzymała się tego, w czym była dobra, co sprawiało jej przyjemność - zaglądanie i modyfikowanie poranionych ciał przynosiło jej dużo satysfakcji, wbrew temu, co mogłyby powiedzieć zrzędliwe stare babska pracujące na izbie, dla których Multon była synonimem chodzącej złośliwości.
Ten wieczór również spędzała na oddziale, najpierw czytając i przekładając dokumenty we własnym gabinecie (relaksująca praca, możliwość powrotu do notatek sprzed kilku miesięcy, pozakreślanych setkami domysłów i komentarzy na marginesach odręcznych charakterystyk przypadków; anomalie robiły tak wiele dla współczesnej nauki), a potem udając na standardowy obchód po salach, by ocenić stan stałych pacjentów, doskonale do jej wiecznej obecności przyzwyczajonych, oraz sprawdzić, czy żaden ze współpracowników nie potrzebuje pomocy. Oczywiście, definicja pomocy Elviry Multon wykraczała poza swoją podstawową formułę; zazwyczaj po prostu całkiem przejmowała przypadek, panosząc się i warcząc na głównego magomedyka. Jeżeli miał ochotę podejmować jakiekolwiek decyzje, wiedział, że w ogóle nie powinien jej przywoływać; jeśli natomiast był zmęczony i chciał odsapnąć, z ochotą pozwalał sobie na wyręczenie przez nadpobudliwą kobietę. Zdecydowanie pracoholiczka.
I tym razem nieco starsza od niej uzdrowicielka złapała ją na korytarzu z retorycznym pytaniem "Czy masz coś poważnego do roboty?". Biorąc pod uwagę jej chwiejący się kok i rozbiegane spojrzenie prawdopodobnie opadała z sił od nadmiaru pracy na swoim oddziale; szpital był bez przerwy przepełniony, w takich żyli czasach.
Zgodziła się od razu, bo pozaklęciówka bywała równie interesująca, co choroby wewnętrzne, ruszając tam prędko, prawie biegiem, szokując wkurzoną czarownicę, która wchodziła na górę po schodach taszcząc w dłoniach skrzynkę z eliksirami.
Nieprzytomny pacjent miał już swoje łóżko w sali, lecz nie pochylali się nad nim żadni statyści. Dla Elviry było to dobrą wiadomością; przynajmniej nikt nie będzie jej przeszkadzał. Od dyżurnego wiedziała już, że poobijany mężczyzna to Florean Fortescue, który trafił tu w wyniku przegranego pojedynku. Bez zbędnych ceregieli przeszła do oceniania obrażeń; w oczy najbardziej rzucały się liczne siniaki, obtarcia i opuchlizny, mogące wskazywać na pojedyncze złamania, jednak bardziej dogłębna analiza pozwoliła dojrzeć też drobne oparzenia, być może elektryczne, oraz ślady odmrożeń. Uśmiechnęła się pod nosem; tyle bólu najróżniejszego rodzaju.
Fortescue nie wyglądał tak, jakby poza tym groziło mu coś jeszcze, ale na wszelki wypadek zbadała pracę serca oraz ewentualne obrażenia wewnętrzne. W gruncie rzeczy jedynym, co w tej sytuacji mógł zrobić uzdrowiciel była seria zaklęć, a potem eliksir wzmacniający i polecenie odpoczynku. Mogłaby go nawet obudzić już teraz, ale jako, że nie miała ochoty na słuchanie jęków, najpierw zajęła się najpoważniejszymi ranami.
- Episkey Maxima. Fractura Texta. Episkey Maxima - mruczała, równocześnie z wprawą przesuwając różdżką nad znikającymi plamami fioletu oraz nielicznymi opuchliznami - Figidu Horribilis.
Regenerujące się odmrożenia pozostawiały po sobie słabo widoczne blizny; znamiona znikną z czasem, ale Elvira i tak nie mogła powstrzymać się przed nerwowym zaciśnięciem zębów. Nadejdzie w końcu taki dzień, w którym będzie w stanie zaleczyć absolutnie wszystko bez najmniejszego nawet śladu.
To jeszcze wciąż nie było wszystko. Mężczyzna miał twarz obsypaną nieciekawymi krostami, a na jego ramionach widniały czerwono-brunatne i zapewne piekące ślady oparzeń, ale jako, że był to ból jak najbardziej do zniesienia, zdecydowała się go wybudzić, by sprawdzić, czy aby na pewno nie pominęła czegoś, o czym świadomy pacjent mógłby ją poinformować.
- Surgito. - poza zaklęciem nie wypowiedziała nic więcej, czekając aż Florean wybudzi się z otępienia. Wystarczyło, że stała przy nim w swoim limonkowym kilcie, z całą pewnością domyśli się, do jakiego miejsca trafił.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Elvira Multon była niereformowalną pracoholiczką. Wiedział to każdy, kto miał z nią do czynienia dłużej niż przez pół godziny, nic więc dziwnego, że można ją było znaleźć na różnych piętrach szpitala nawet wtedy, gdy główne dyżury na wewnętrznym piastowali akurat inni uzdrowiciele. Te obskurne, śmierdzące krwią, ropą i cierpkimi eliksirami korytarze były dla niej jak drugi dom; ten prawdziwy. Nie miała przyjaciół, nie utrzymywała kontaktów z rodziną, a poza medycyną, zaklęciami i transmutacją nie praktykowała nawet żadnych specjalnych zainteresowań. Trzymała się tego, w czym była dobra, co sprawiało jej przyjemność - zaglądanie i modyfikowanie poranionych ciał przynosiło jej dużo satysfakcji, wbrew temu, co mogłyby powiedzieć zrzędliwe stare babska pracujące na izbie, dla których Multon była synonimem chodzącej złośliwości.
Ten wieczór również spędzała na oddziale, najpierw czytając i przekładając dokumenty we własnym gabinecie (relaksująca praca, możliwość powrotu do notatek sprzed kilku miesięcy, pozakreślanych setkami domysłów i komentarzy na marginesach odręcznych charakterystyk przypadków; anomalie robiły tak wiele dla współczesnej nauki), a potem udając na standardowy obchód po salach, by ocenić stan stałych pacjentów, doskonale do jej wiecznej obecności przyzwyczajonych, oraz sprawdzić, czy żaden ze współpracowników nie potrzebuje pomocy. Oczywiście, definicja pomocy Elviry Multon wykraczała poza swoją podstawową formułę; zazwyczaj po prostu całkiem przejmowała przypadek, panosząc się i warcząc na głównego magomedyka. Jeżeli miał ochotę podejmować jakiekolwiek decyzje, wiedział, że w ogóle nie powinien jej przywoływać; jeśli natomiast był zmęczony i chciał odsapnąć, z ochotą pozwalał sobie na wyręczenie przez nadpobudliwą kobietę. Zdecydowanie pracoholiczka.
I tym razem nieco starsza od niej uzdrowicielka złapała ją na korytarzu z retorycznym pytaniem "Czy masz coś poważnego do roboty?". Biorąc pod uwagę jej chwiejący się kok i rozbiegane spojrzenie prawdopodobnie opadała z sił od nadmiaru pracy na swoim oddziale; szpital był bez przerwy przepełniony, w takich żyli czasach.
Zgodziła się od razu, bo pozaklęciówka bywała równie interesująca, co choroby wewnętrzne, ruszając tam prędko, prawie biegiem, szokując wkurzoną czarownicę, która wchodziła na górę po schodach taszcząc w dłoniach skrzynkę z eliksirami.
Nieprzytomny pacjent miał już swoje łóżko w sali, lecz nie pochylali się nad nim żadni statyści. Dla Elviry było to dobrą wiadomością; przynajmniej nikt nie będzie jej przeszkadzał. Od dyżurnego wiedziała już, że poobijany mężczyzna to Florean Fortescue, który trafił tu w wyniku przegranego pojedynku. Bez zbędnych ceregieli przeszła do oceniania obrażeń; w oczy najbardziej rzucały się liczne siniaki, obtarcia i opuchlizny, mogące wskazywać na pojedyncze złamania, jednak bardziej dogłębna analiza pozwoliła dojrzeć też drobne oparzenia, być może elektryczne, oraz ślady odmrożeń. Uśmiechnęła się pod nosem; tyle bólu najróżniejszego rodzaju.
Fortescue nie wyglądał tak, jakby poza tym groziło mu coś jeszcze, ale na wszelki wypadek zbadała pracę serca oraz ewentualne obrażenia wewnętrzne. W gruncie rzeczy jedynym, co w tej sytuacji mógł zrobić uzdrowiciel była seria zaklęć, a potem eliksir wzmacniający i polecenie odpoczynku. Mogłaby go nawet obudzić już teraz, ale jako, że nie miała ochoty na słuchanie jęków, najpierw zajęła się najpoważniejszymi ranami.
- Episkey Maxima. Fractura Texta. Episkey Maxima - mruczała, równocześnie z wprawą przesuwając różdżką nad znikającymi plamami fioletu oraz nielicznymi opuchliznami - Figidu Horribilis.
Regenerujące się odmrożenia pozostawiały po sobie słabo widoczne blizny; znamiona znikną z czasem, ale Elvira i tak nie mogła powstrzymać się przed nerwowym zaciśnięciem zębów. Nadejdzie w końcu taki dzień, w którym będzie w stanie zaleczyć absolutnie wszystko bez najmniejszego nawet śladu.
To jeszcze wciąż nie było wszystko. Mężczyzna miał twarz obsypaną nieciekawymi krostami, a na jego ramionach widniały czerwono-brunatne i zapewne piekące ślady oparzeń, ale jako, że był to ból jak najbardziej do zniesienia, zdecydowała się go wybudzić, by sprawdzić, czy aby na pewno nie pominęła czegoś, o czym świadomy pacjent mógłby ją poinformować.
- Surgito. - poza zaklęciem nie wypowiedziała nic więcej, czekając aż Florean wybudzi się z otępienia. Wystarczyło, że stała przy nim w swoim limonkowym kilcie, z całą pewnością domyśli się, do jakiego miejsca trafił.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Śniły mi się niestworzone rzeczy. Najpierw płynąłem tratwą przez sam środek oceanu i próbowałem uratować się przed wściekłymi rekinami. Nie było to proste, bo byłem nagi i nie miałem przy sobie żadnych przydatnych przedmiotów. Chociaż z drugiej strony, kto wie jakie przedmioty mogłyby się przydać podczas walki z rekinami? Przecież ja nawet nie widziałem nigdy prawdziwego rekina na oczy! Moja podświadomość też musiała sobie o tym przypomnieć, bo po chwili moje ciało zaczynało obrastać w białe futerko, aż wreszcie zamieniłem się w królika. Czyli dokładnie tak jak na dzisiejszym pojedynku. Tratwa przestała dryfować, a rekiny zniknęły gdzieś pod wodą. Ja za to kicałem z kąta w kąt i szukałem marchewki, ale nijak nie mogłem żadnej znaleźć - nic dziwnego, wszak byłem na tratwie, ale najwyraźniej króliczy umysł nie grzeszy inteligencją. Dlatego tak kicałem w te i we wte aż wreszcie zmęczyłem się i zasnąłem, oczywiście we śnie, za to powróciłem na jawę.
Powoli otworzyłem oczy i zaraz z powrotem je zmrużyłem przez oślepiający blask szpitalnych lamp. Szpitalnych lamp. Podniosłem się lekko, ale to wywołało tylko falę bólu w każdym mięśniu mojego posiniaczonego ciała, więc z powrotem opadłem na łóżku. - O, nie. Znowu - westchnąłem, bo przecież mój poprzedni pojedynek również zakończył się pobytem w szpitalnej sali. Mam cichą (i nierealną) nadzieję, że Florence nigdy się o tym nie dowie - przecież mnie zabije jeżeli się dowie, że znowu musiał mnie obejrzeć uzdrowiciel! Jestem beznadziejny w te klocki. Jestem tak bardzo beznadziejny w te klocki. A nie chcę być. - Ale pani nie jest ruda - zauważyłem niezwykle inteligentnie, spoglądając z ciekawością na nieznajomą dotąd twarz. - Jeszcze pani tutaj nie widziałem - dodałem, przyglądając jej się uważnie. Tak, zdecydowanie, ta uzdrowicielka jest dla mnie nowością, jeszcze nigdy nie leczyła mnie żadna blondynka. Cóż, może jeżeli postawię sobie takie wyzwanie, że chcę zostać wyleczony przez każdego uzdrowiciela w tym szpitalu, te pobyty staną się przyjemniejsze? A przynajmniej zabawniejsze? Nie, pewnie nie.
Przymknąłem na moment oczy, bo wciąż czułem się słabo. I ten nieprzyjemny posmak w ustach - on chyba był najgorszy. Wykrzywiłem się nieznacznie, marząc o soku jabłkowym, który powinien zabić ten okropny smak. - Czy mógłbym dostać coś do picia? - Przecież jestem w szpitalu, powinienem coś dostać, jeżeli od tego zrobi mi się lepiej. - Gdzie moje maniery - westchnąłem, chcąc pokręcić przy tym głową, ale szyja też mnie bolała. Bolał mnie nawet mały palec u stopy, naprawdę. - Dzień dobry, Florean Fortescue - przedstawiłem się grzecznie i uśmiechnąłem, spoglądając na nieznaną mi dotąd uzdrowicielkę. Byłem ciekaw kto tym razem zaszczycił mnie swoją obecnością.
Powoli otworzyłem oczy i zaraz z powrotem je zmrużyłem przez oślepiający blask szpitalnych lamp. Szpitalnych lamp. Podniosłem się lekko, ale to wywołało tylko falę bólu w każdym mięśniu mojego posiniaczonego ciała, więc z powrotem opadłem na łóżku. - O, nie. Znowu - westchnąłem, bo przecież mój poprzedni pojedynek również zakończył się pobytem w szpitalnej sali. Mam cichą (i nierealną) nadzieję, że Florence nigdy się o tym nie dowie - przecież mnie zabije jeżeli się dowie, że znowu musiał mnie obejrzeć uzdrowiciel! Jestem beznadziejny w te klocki. Jestem tak bardzo beznadziejny w te klocki. A nie chcę być. - Ale pani nie jest ruda - zauważyłem niezwykle inteligentnie, spoglądając z ciekawością na nieznajomą dotąd twarz. - Jeszcze pani tutaj nie widziałem - dodałem, przyglądając jej się uważnie. Tak, zdecydowanie, ta uzdrowicielka jest dla mnie nowością, jeszcze nigdy nie leczyła mnie żadna blondynka. Cóż, może jeżeli postawię sobie takie wyzwanie, że chcę zostać wyleczony przez każdego uzdrowiciela w tym szpitalu, te pobyty staną się przyjemniejsze? A przynajmniej zabawniejsze? Nie, pewnie nie.
Przymknąłem na moment oczy, bo wciąż czułem się słabo. I ten nieprzyjemny posmak w ustach - on chyba był najgorszy. Wykrzywiłem się nieznacznie, marząc o soku jabłkowym, który powinien zabić ten okropny smak. - Czy mógłbym dostać coś do picia? - Przecież jestem w szpitalu, powinienem coś dostać, jeżeli od tego zrobi mi się lepiej. - Gdzie moje maniery - westchnąłem, chcąc pokręcić przy tym głową, ale szyja też mnie bolała. Bolał mnie nawet mały palec u stopy, naprawdę. - Dzień dobry, Florean Fortescue - przedstawiłem się grzecznie i uśmiechnąłem, spoglądając na nieznaną mi dotąd uzdrowicielkę. Byłem ciekaw kto tym razem zaszczycił mnie swoją obecnością.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wybudzanie się pacjenta obserwowała beznamiętnie, z niewielką tylko nutą niecierpliwości. Po tylu latach studiowania anatomii rozumiała doskonale to, jak mozolny bywał proces powracania do świadomości i rozeznawania się w otoczeniu, była też gotowa na każdą ewentualność, ponieważ nie wszyscy informację o pobycie w szpitalu przyjmowali z takim spokojem jak Fortescue. Niektórzy byli zszokowani i milczący, inni dostawali ataków agresji, a byli i tacy, którzy barwili prześcieradło wymiotami jeszcze zanim zdążyłaby ich poinformować o tym, jak się nazywa. Biorąc pod uwagę wszystkie poprzednie doświadczenia Elviry, ten przypadek nie zapowiadał się wcale dokuczliwie; ot, zrobi, co ma zrobić najlepiej jak można, a potem odejdzie i skorzysta z okazji rozejrzenia się po salach nie swojego oddziału.
Jedyny problem w tym, że Florean wydawał się być miły. A Elvira nie lubiła miłych, uśmiechniętych ludzi, ponieważ ich naturalna pogoda wbijała się cierniem w jej naturalną zgryźliwość; pierwsze słowa mężczyzny przypominały kobiecie nieco jej własnego ojca, tego niegroźnego ciamajdę. Fortescue wyglądał i zachowywał się dokładnie tak, jak wyobrażała sobie potrzaskanego przegrywa z Klubu Pojedynków. Jakby tego było mało, pacjent uśmiechał się do niej, choć zapewne wkrótce przestanie, gdy już zrozumie, że Elvira nie jest tym uzdrowicielem, w którego kierunku powinno posyłać się takie uśmiechy.
Sama specjalnie wstrzymała się od okazania na twarzy wyraźniejszych emocji; obserwowała go z głową przechyloną lekko na ramię, mrużąc jasne rzęsy i częściej spoglądając w kierunku obrażeń niż tych sympatycznych, brązowych tęczówek.
- Proszę leżeć - zignorowała początkowe majaki na temat koloru włosów, od razu przechodząc do najistotniejszych kwestii. - Uzdrowiciel Elvira Multon z oddziału chorób wewnętrznych, w zastępstwie - przedstawiła się, nie odrywając spojrzenia od kołnierza koszulki, którą Fortescue wciąż miał na sobie. Nie ma wyjścia, muszę obejrzeć żebra; pomyślała rzeczowo, ale najpierw westchnęła z niezadowoleniem, opierając różdżkę na biodrze. - Nie - odparła w odpowiedzi na pytanie, najpierw dla samej satysfakcji z odmówienia komuś tak miłemu, a potem prostując; - Nie, dopóki nie upewnię się, że nic panu nie zagraża.
Nieliczne rany oparzeniowe nadal mogły poczekać przez niedługą chwilkę; nie chciała ryzykować, że pominęła cokolwiek poważniejszego, tym bardziej, że pacjent miał wcześniej połamane kości przedramienia i nic nie stało na przeszkodzie temu, by w czasie pojedynku to samo stało się z jego żebrami lub czaszką.
- Odczuwa pan duszności? Ucisk w klatce piersiowej? Ból głowy o wyraźnym nasileniu miejscowym? Nie ma pan problemów z widzeniem? - zalewała mężczyznę pytaniami w dość surowy sposób, równocześnie nachylając się i lekko chwytając go za podbródek; musiał znieść jej nad wyraz zimne palce przez czas, gdy oglądała jego źrenice. - Będę musiała zdjąć panu koszulę - dodała bez emocji, zabierając dłonie. Musiałaby to zrobić i tak, jeżeli miała zamiar dobrać się do jego oparzeń. Korciło ją, by zapytać dlaczego brał udział w pojedynkach, skoro nie potrafił walczyć, ale powstrzymała się.
Wbrew pozorom, była uzdrowicielem z powołania. Po prostu nigdy nie było nim wspieranie ludzi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jedyny problem w tym, że Florean wydawał się być miły. A Elvira nie lubiła miłych, uśmiechniętych ludzi, ponieważ ich naturalna pogoda wbijała się cierniem w jej naturalną zgryźliwość; pierwsze słowa mężczyzny przypominały kobiecie nieco jej własnego ojca, tego niegroźnego ciamajdę. Fortescue wyglądał i zachowywał się dokładnie tak, jak wyobrażała sobie potrzaskanego przegrywa z Klubu Pojedynków. Jakby tego było mało, pacjent uśmiechał się do niej, choć zapewne wkrótce przestanie, gdy już zrozumie, że Elvira nie jest tym uzdrowicielem, w którego kierunku powinno posyłać się takie uśmiechy.
Sama specjalnie wstrzymała się od okazania na twarzy wyraźniejszych emocji; obserwowała go z głową przechyloną lekko na ramię, mrużąc jasne rzęsy i częściej spoglądając w kierunku obrażeń niż tych sympatycznych, brązowych tęczówek.
- Proszę leżeć - zignorowała początkowe majaki na temat koloru włosów, od razu przechodząc do najistotniejszych kwestii. - Uzdrowiciel Elvira Multon z oddziału chorób wewnętrznych, w zastępstwie - przedstawiła się, nie odrywając spojrzenia od kołnierza koszulki, którą Fortescue wciąż miał na sobie. Nie ma wyjścia, muszę obejrzeć żebra; pomyślała rzeczowo, ale najpierw westchnęła z niezadowoleniem, opierając różdżkę na biodrze. - Nie - odparła w odpowiedzi na pytanie, najpierw dla samej satysfakcji z odmówienia komuś tak miłemu, a potem prostując; - Nie, dopóki nie upewnię się, że nic panu nie zagraża.
Nieliczne rany oparzeniowe nadal mogły poczekać przez niedługą chwilkę; nie chciała ryzykować, że pominęła cokolwiek poważniejszego, tym bardziej, że pacjent miał wcześniej połamane kości przedramienia i nic nie stało na przeszkodzie temu, by w czasie pojedynku to samo stało się z jego żebrami lub czaszką.
- Odczuwa pan duszności? Ucisk w klatce piersiowej? Ból głowy o wyraźnym nasileniu miejscowym? Nie ma pan problemów z widzeniem? - zalewała mężczyznę pytaniami w dość surowy sposób, równocześnie nachylając się i lekko chwytając go za podbródek; musiał znieść jej nad wyraz zimne palce przez czas, gdy oglądała jego źrenice. - Będę musiała zdjąć panu koszulę - dodała bez emocji, zabierając dłonie. Musiałaby to zrobić i tak, jeżeli miała zamiar dobrać się do jego oparzeń. Korciło ją, by zapytać dlaczego brał udział w pojedynkach, skoro nie potrafił walczyć, ale powstrzymała się.
Wbrew pozorom, była uzdrowicielem z powołania. Po prostu nigdy nie było nim wspieranie ludzi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zdziwiły mnie jej słowa. Nie spodziewałem się, że usłyszę w nich tyle jadu - na pierwszy rzut oka wydawała się całkiem miłą osobą. Nie potrafię do końca stwierdzić dlaczego. Może to przez te oczy? Tak czy inaczej moja ocena okazała się mylna, a ja zacząłem się zastanawiać czy każda uzdrowicielka jest tutaj taka oschła? Jeżeli tak, to w sumie przykre, że tak potrzebna i wspaniała praca jednocześnie tak zmienia człowieka.
- Miło mi - odpowiedziałem z lekkim skinieniem głowy, mimo wszystko niezrażony jej zachowaniem. Cóż, naprawdę ciężko mnie zniechęcić. Taki już jestem, że pozytywna energia zewsząd się ze mnie wylewa, co nierzadko denerwuje moich rozmówców, ale przecież nie zrobię się gburowaty tylko po to, żeby im było lepiej!
- To woda może mi zaszkodzić? Musi być ze mną naprawdę źle - zaśmiałem się, ale mój śmiech dość szybko się urwał, bym mógł rozpocząć salwę donośnego kaszlu. Poczułem jak moja twarz nabiera purpurowego koloru, ale naprawdę nic nie mogłem na to poradzić, chociaż starałem się przestać. - Przepraszam - mruknąłem, chociaż w zasadzie byłem w szpitalu (znowu), więc nie powinienem. To było jak zwykle silniejsze ode mnie.
Tak jak najwidoczniej zadawanie pacjentom tysiąca pytań było silniejsze od panny Multon. Kiwałem głową, chcąc wciąć jej się w słowo, ale udało mi się to dopiero po czwartym pytaniu. - W zasadzie faktycznie boli mi głowa - stwierdziłem. - O, tutaj - podniosłem się nieznacznie, żeby wskazać na jej tył. - I ogólnie tak mi się... wie, pani... kręci - westchnąłem zrezygnowany, bo nie mogłem w tej chwili znaleźć na to odpowiedniego określenia. Poza tym wciąż nie mogłem uwierzyć, że kolejny raz sromotnie przegrałem pojedynek i kolejny raz muszę spędzić dzień w szpitalu. Niedługo mnie zapamiętają i zaczną tutaj uznawać za chodzącą porażkę, pojawiającą się na oddziale w równych miesięcznych odstępstwach. Nic tylko załamać ręce.
Uzdrowicielka była naprawdę... konkretna, a jej ruchy szybkie, wypracowane, trochę mechaniczne. Musiała leczyć tysiące takich osób jak ja. Może nie powinienem się dziwić jej oschłości skoro prawdopodobnie jestem tysięcznym przypadkiem poobijanego mężczyzny z jakim się spotyka. - Wydaje mi się, że sam jestem w stanie to zrobić - bez przesady, nie jestem umierający, to tylko parę siniaków! Od razu zacząłem rozpinać guziki swojej limonkowej koszuli. - Kiedy będę mógł staąd wyjść? - Zapytałem z nadzieją w głosie, proszę, niech to będzie kwestia najbliższej godziny.
- Miło mi - odpowiedziałem z lekkim skinieniem głowy, mimo wszystko niezrażony jej zachowaniem. Cóż, naprawdę ciężko mnie zniechęcić. Taki już jestem, że pozytywna energia zewsząd się ze mnie wylewa, co nierzadko denerwuje moich rozmówców, ale przecież nie zrobię się gburowaty tylko po to, żeby im było lepiej!
- To woda może mi zaszkodzić? Musi być ze mną naprawdę źle - zaśmiałem się, ale mój śmiech dość szybko się urwał, bym mógł rozpocząć salwę donośnego kaszlu. Poczułem jak moja twarz nabiera purpurowego koloru, ale naprawdę nic nie mogłem na to poradzić, chociaż starałem się przestać. - Przepraszam - mruknąłem, chociaż w zasadzie byłem w szpitalu (znowu), więc nie powinienem. To było jak zwykle silniejsze ode mnie.
Tak jak najwidoczniej zadawanie pacjentom tysiąca pytań było silniejsze od panny Multon. Kiwałem głową, chcąc wciąć jej się w słowo, ale udało mi się to dopiero po czwartym pytaniu. - W zasadzie faktycznie boli mi głowa - stwierdziłem. - O, tutaj - podniosłem się nieznacznie, żeby wskazać na jej tył. - I ogólnie tak mi się... wie, pani... kręci - westchnąłem zrezygnowany, bo nie mogłem w tej chwili znaleźć na to odpowiedniego określenia. Poza tym wciąż nie mogłem uwierzyć, że kolejny raz sromotnie przegrałem pojedynek i kolejny raz muszę spędzić dzień w szpitalu. Niedługo mnie zapamiętają i zaczną tutaj uznawać za chodzącą porażkę, pojawiającą się na oddziale w równych miesięcznych odstępstwach. Nic tylko załamać ręce.
Uzdrowicielka była naprawdę... konkretna, a jej ruchy szybkie, wypracowane, trochę mechaniczne. Musiała leczyć tysiące takich osób jak ja. Może nie powinienem się dziwić jej oschłości skoro prawdopodobnie jestem tysięcznym przypadkiem poobijanego mężczyzny z jakim się spotyka. - Wydaje mi się, że sam jestem w stanie to zrobić - bez przesady, nie jestem umierający, to tylko parę siniaków! Od razu zacząłem rozpinać guziki swojej limonkowej koszuli. - Kiedy będę mógł staąd wyjść? - Zapytałem z nadzieją w głosie, proszę, niech to będzie kwestia najbliższej godziny.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź