Wydarzenia


Ekipa forum
Sala numer jeden
AutorWiadomość
Sala numer jeden [odnośnik]30.03.15 23:41
First topic message reminder :

Sala numer jeden

Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala nr 1 - Sala numer jeden - Page 5 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Sala numer jeden [odnośnik]04.01.16 14:51
To była ciężka noc. O ile zapowiedział Eilis, że zraz jej pomoże to niestety manipulowanie magią nad uzdrowieniem poszkodowanego okazało się bardziej czasochłonne niż początkowo podejrzewał. Zmuszony więc był na wszelakie prośby reagować pomrukiem przesunięcia ich w czasie, a nawet momentami odmowy. Wiedział, że jako pełnoprawny uzdrowiciel był odpowiedzialny za działania stażystów, lecz znał również ich umiejętności. Nie mogli wyrządzić większej krzywdy niż została już zadana tym biednym ludziom.
Ledwie skończyli, ledwie słowo podzięki i podziwu wypowiedział, a do pomieszczenia wpadł Nott z niewiastą na ramionach.
- Nie chwal dnia przed zachodem słońca. -Rzekł uśmiechając się blado. Wszyscy w końcu ciągle byli nieprzytomni więc nie było czego podziwiać. Po tym, jak Eilis udzieliła pierwszej pomocy ujął nieprzytomną Isodę. Tu nie było dla niej miejsca. Potrzebowała bardziej specjalistycznej opieki. Gdzie na wydziale chorób genetycznych powinien znajdować się jej lekarz prowadzący posiadający obszerniejszą wiedzę na temat jej przypadku i to on mógł jej pomóc najbardziej w tym momencie.
Eilis posłał jeszcze po kilka eliksirów, Alexandra pouczył o tym w jakimi dawkami powinien traktować chorych, którzy od tego momentu mili znajdować się po jego opieką. Isolda i Bastian zapewne udali się do odpowieniego bloku. Niedługo potem czas już zwolnił. Wszyscy znali swoje obowiązki. Chorzy - chorowali, a lekarze się nimi opiekowali aż do momentu wypisania.

z/t Carrow, Eilis, Alexande + każdy kto mi napize na PW by go zniknąć : |
Adrien Carrow
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
możesz pozostawić puste
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1209-adrien-carrow-budowa https://www.morsmordre.net/t1234-adrien-carrow https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t3097-skrytka-bankowa-nr-357#50695 https://www.morsmordre.net/t1239-adrien-carrow
Re: Sala numer jeden [odnośnik]12.06.16 14:49
22 grudnia, kontynuacja z izby przyjęć

Czymkolwiek by nie faszerowali i jakkolwiek niegrzecznie i brutalnie by się z nim nie obchodzili podczas transportu z izby przyjęć na oddział, Colina obchodziło to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nieobecność wywołana zemdleniem, gdy stracił przytomność (na szczęście dla samego siebie) pozwoliła mu zignorować macanie, dotykanie, badanie, mierzenie, obłapianie, przewracanie, tachanie, przerzucanie i dziesiątki innych "anie". Co prawda nie miał niestety żadnych przyjemnych snów, ale nie odczuwał bólu, a krwawiąca kończyna w końcu przestała krwawić, co było już ogromnym sukcesem, siłą rzeczy więc po przebudzeniu nie był już w aż tak złym humorze jak... właściwie to ile czasu minęło, odkąd uroczo pacnął głową o twardą posadzkę?
Uniósł głowę, szukając wzrokiem kogoś w pobliżu i pierwszą twarzą, na którą się natknął, było zmarszczone oblicze Flinta. Tak, w końcu udało mu się wydostać z zakamarków pamięci jego nazwisko (a może po prostu kątem oka dojrzał plakietkę przyczepioną do jego ubrania), czego jednak wcale nie powitał wybuchem entuzjazmu. Właściwie to powitał go jękiem irytacji, z powrotem opuszczając się na poduszki i spoglądając uporczywie w sufit. Nagle jego struktura, chociaż gdzieniegdzie znać było już odpadający tynk, wydała mu się szalenie ciekawa i interesująca. A na pewno o wiele bardziej interesująca od ewentualnych odpowiedzi na pytania, od których Colin przezornie uciekł, nie do końca będąc przekonanym o tym, czy spowiadanie się z czarnomagicznych zaklęć będzie dobrym krokiem.
- Będę żył? - odważył się zapytać dopiero po dłuższej chwili, wciąż jednak nie odrywając spojrzenia od sufitu. Bał się spojrzeć nie tylko na Flinta; bał się zerknąć przede wszystkim na swoją dłoń.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Sala numer jeden [odnośnik]17.06.16 0:23
Zamknąłeś oczy na równe cztery godziny i trzydzieści osiem minut, które upłynęły mi w szaleńczym tempie. Zobacz, nie zdążyłem nawet odbarwić zaklęciem plam krwi kwitnących owalem na moich kolanach oraz ostrej krawędzi mankietów uzdrowicielskiej szaty. Choć obyło się już bez tak spektakularnych przypadków, jak ten Twój, wciąż jeszcze walczę o wyrównanie przyspieszonego oddechu i rytmu trzepoczącego się nienaturalnie szybko serca. Mam dość, marzę już tylko o tym, by zegar wybił godzinę wolności.
Ale nim to się stanie... czeka mnie jeszcze jedna utarczka (a może mile mnie zaskoczysz zachowując milczenie?) z Twoją szanowną osobą. Zaglądam do sali, by upewnić się, czy Claire się nie myliła, ale faktycznie - oczy masz już szeroko otwarte, choć wciąż zdajesz się być na skraju przytomności.
- Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują - odpowiadam na Twoje pytanie beznamiętnym tonem, sięgając po zawieszoną na ramie łóżka kartę pacjenta. Ślizgam się wzrokiem po wykonanych notatkach, upewniając się, czy wszystko się zgadza, po czym niby przypadkiem zostawiam ją na szafce - w zasięgu Twojego wzroku. Oto Twoja historia. Z powodu szoku nie pamiętasz niczego, co poprzedzało niefortunny wypadek. Oberwałeś bliżej niesprecyzowanym zaklęciem, ale w ranie nie wykryto żadnych znamion czarnej magii. - Zalecam, aby został pan w szpitalu przez najbliższy tydzień, lordzie Fawley - aż bije ode mnie chłód profesjonalizmu, tak diametralnie różniący się od rozognionych spojrzeń, którymi sztyletowałem Cię w gorączce minionych zdarzeń. - Niemniej jednak może się pan starać o świąteczną przepustkę, nie widzę ku temu żadnych przeciwwskazań, pański stan jest już stabilny. Natomiast ręka potrzebuje czasu, żeby się zabliźnić. Powinien pan się również zastanowić, czy nie chce pan oddać się pod opiekę psychologiczną. Z pomocą specjalisty łatwiej będzie panu zaakceptować zaistniałą sytuację - nie czekam na Twoją odpowiedź, tak właściwie niezbyt interesuje mnie, czy w ogóle mnie słuchasz. Robię to, co do mnie należy. - Musi się pan przygotować na to, iż z pewnością odczuje pan bóle fantomowe. Mogą się one utrzymywać od kilku miesięcy do... nawet kilku lat, dlatego powinien pan się zaopatrzyć w eliksiry uśmierzające ból - uwierz mi, wiem, co mówię, będziesz potrzebował silnego panaceum. To wprawdzie nie to samo, ale na głodzie odchodziłem od zmysłów, gdy wnętrzności rozrywał mi niewyobrażalnie silny ból brzucha. Miałem wrażenie, że żołądek zmienił się w czarną dziurę, która wysysa ze mnie absolutnie wszystko - nie wiem, ile atomów życia utrzymało się na swoim miejscu, zatrzymując mnie po tej stronie świata, ale w tamtym momencie byłem gotowy na wszystko, byle tylko ukrócić swoje męki. - Niezbędny będzie proces rehabilitacji - podejmuję wątek po krótkiej pauzie. - Najlepiej dopiero w momencie, gdy zakupi już pan magiczną protezę. Z pewnością minie trochę czasu, zanim nauczy się pan nią posługiwać, a wskazówki profesjonalistów powinny przyspieszyć ten proces - zbieram myśli, zastanawiając się, czy to już wszystko, ale wydaje mi się, że wyczerpałem temat.
Z kieszeni szaty wyciągam jeszcze pewien drobiazg - malutką fiolkę, w której błyszczy się najszczerszym złotem gęsty płyn. Odkorkowuję ją i bez słowa ostrzeżenia nanoszę na Twojego kikuta uzdrowicielską miksturę, wieńcząc wykonanie owej czynności wymamrotanym niedbale finite. - Krew jednorożca z domieszką płynnego złota, czyli niezwykle cenny Złoty eliksir - zamykam buteleczkę, rzucając kilka słów wyjaśnienia. - Wspomaga gojenie się ciężkich ran… między innymi tych wywołanych czarną magią - wymiana przypadkowego spojrzenia, dopowiadającego całą resztę zbędnych słów. - Aplikuje się go bezpośrednio na ranę, najlepiej dwa razy dziennie - rano i wieczorem, podczas zmiany opatrunku. Tuż po zaaplikowaniu niewielkiej dawki należy dotknąć ranę różdżką, a następnie wypowiedzieć przeciwzaklęcie - finite - tłumaczę powoli, dając Ci czas na przemielenie tych informacji, po czym kładę eliksir na karcie pacjenta. Ot, taki bożonarodzeniowy podarunek.
Na odchodne obdarzam Cię również ponurym uśmiechem. - Wszystkiego najlepszego i rychłego powrotu do zdrowia - naprawdę nie wiem, czemu zabrzmiało to tak złowróżbnie, jakbym co najmniej składał Ci obietnicę śmierci. Cudowny okres Bożego Narodzenia - pomoc bliźnim staje się priorytetem, bezinteresowność cnotą. Niestety nie bywam cnotliwy. Kiedyś odbiorę należność za tę przysługę - zapewne z nawiązką, ale nie myśl o tym dzisiaj, wszak miłość i spokój panują teraz w naszych sercach.

/zt  :pwease:
Mortimer Flint
Mortimer Flint
Zawód : niebieski ptak, kolekcjoner wspomnień
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
les monstres aussi
tombent amoureux.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1830-mortimer-flint https://www.morsmordre.net/t2260-blodeuwedd#34252 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f132-leicestershire-dworek-w-lesie-charnwood https://www.morsmordre.net/t4041-skrytka-bankowa-nr-478#78789 https://www.morsmordre.net/t4072-m-i-flint#78986
Re: Sala numer jeden [odnośnik]22.06.16 21:52
24 grudnia w nocy

Keira zaniepokojona dłuższą nieobecnością Colina napisała do niego list. Być może nie obfitował na początku w słowa troski, a przekleństwa, gdzie on śmie przebywać, kiedy w księgarni jest najgorszy czas z możliwych. Ludzie wchodziliby oknami gdyby nie zaklęcia zabezpieczające i książki ułożone aż po sam sufit. Zmęczona kolejnym dniem pracy nie mogła zasnąć. Jak to był w szpitalu? Nie wierzyła mu na słowo. Cichy głosik podpowiadał jej, że chciał się od niej odciąć, spędzić święta z rodziną, może po prostu odpocząć. Jednak Keira miała dobre serduszko, nie wytrzymałaby gdyby nie sprawdziła, czy wszystko z nim w porządku. Coś ją podkusiło oby podejść do Munga i spytać się o Fawleya. Nikt nie chciał jej udzielić informacji, a ubrania panny Moore zdradzały, że nie mogła podać się siostrę czy żonę. Zgodnie z prawdą powiedziała, że jest pracownicą lorda i podczas jego nieobecności trudno jej samodzielnie podejmować decyzję więc koniecznie musi się z nim zobaczyć. Problem narodził się kilka godzin później, gdy skończyła pracę, a ulice przykryła ciemność nocy. Godziny odwiedzających kończyły się za godzinę. Z wielką torbą, która zarzuciła na plecy weszła do sali numer jeden. Z niektórych łóżek słychać było donośne chrapanie. Niestety nie kłamał. Zakryty aż po samą brodę kołdrą wydawał się jej taki niewinny? Spanie było jedną z najintymniejszych rzeczy, tuż za czytaniem na głos. Usiadła obok niego na krzesełku i obserwowała go chwilę. Chciałaby porozmawiać z magomedykiem, ale nie miała przecież żadnych praw. Nawet nie wiedziała, czy powinna kogoś poinformować o pobycie Colina. Mimo wszystko nie chciała, aby było mu przykro. Wyjęła ze swojej torby gałązkę iglaka, którą położyła na małym stoliczku. Marna namiastka choinki, ale cóż miała zrobić? Sama by większej nie przytargała! Koło niej położyła dwie świeczki świąteczne oraz słoik owinięty ręcznikiem z rosołem. Nie było ją na wiele rzeczy stać, więc cały dzień skupiała się na stworzeniu dobrej zupy. Co z tego, że sama prawdopodobnie nie będzie miała za co jeść. Obok położyła jeszcze prezent dla Colina. Może to nie było wymarzone miejsce na święta, ale przynajmniej nie był sam. Czekała aż się obudzi, a godziny nieubłaganie mijały. W końcu sama zasnęła na krzesełku ze zwieszoną głową.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sala numer jeden [odnośnik]24.06.16 22:25
Nie do końca był pewien, czy ma ochotę na jakiekolwiek odwiedziny; raz, że wciąż czuł się podle po spotkaniu z Samaelem i nie chodziło wyłącznie o fizyczne dolegliwości, bo z tymi sobie jakoś radził - eliksir i maści, którymi raczono go na oddziale robiły swoje - ale o parszywy psychiczny nastrój. Gdyby pogoda oddziaływała zgodnie z humorami Colina, cały Mung pogrążony były w ciemności, ulewnym deszczu i błyskawicach, które waliłyby na prawo i lewo, w szczególności kumulując się na piętrze, na którym urzędował Avery. Jeszcze wczoraj Colin zastanawiał - a może obawiał się? - czy szlachcic zajrzy do niego, aby sprawdzić, co się z nim dzieje. Dzisiaj jednak miał szczerą nadzieję, że już nigdy więcej nie ujrzy jego parszywej gęby. Cały wieczór spędził na monotonnym wpatrywaniu się w sufit i rozmyślaniu nad tym, jak swoją porażkę przekuć w zwycięstwo. Starał się unikać patrzenia na zranioną dłoń, chociaż doskonale wiedział, że prędzej czy później będzie się musiał z tym zmierzyć. Póki co wolałby jednak, aby było to zdecydowanie później, szczególnie że odrapany, łuszczący się sufit wyglądał o wiele ciekawiej niż gojący się kikut dłoni.
- Dobranoc, Fawley - rzucił w ciemność, owijając się szczelnie kołdrą jak kokonem i chwilę później już chrapał. Na szczęście zażywane eliksiry nie powodowały żadnych snów ani tym bardziej koszmarów, bo Colin byłby pewien, że śniłby mu się Samael z tym swoim aroganckim, złośliwym uśmiechem, raz po raz wypowiadający słowa, które tak boleśnie raniły. O wiele bardziej niż fizyczny mankament w postaci odciętej dłoni, którą - de facto - mógł zawdzięczać wyłącznie sobie. To jego różdżka, zaklęcie i jego magia sprawiły, że leżał dzisiaj jak ostatnia pierdoła na szpitalnym oddziale i najwyraźniej właśnie tutaj miał spędzić swoje święta. Prócz zranionej dłoni nic mu nie dolegało i mógł w sumie udać się już do domu, oczywiście grzecznie stosując się do zaleceń magomedyków i wypijając tyle eliksirów, ile było trzeba, ale...
Tutaj przynajmniej nie czuł się sam.
Chrapanie w końcu przerodziło się w świszczenie, ale i to po jakimś czasie zupełnie zanikło, pogrążając tę część sali, w której leżał Colin we względnej ciszy. Błogosławił jakiegoś mądrego człowieka, który oddzielał poszczególne łóżka nie tylko parawanami, ale i zaklęciami wyciszającymi. Przez sen wygrzebał się z torby i śmiesznie wyszczerzył zęby, odwracając się bokiem w stronę stolika. I to właśnie stolik był tym, co zobaczył po przebudzeniu. Była jeszcze noc albo dopiero zaczynał się dzień - w każdym razie za oknem wciąż niepodzielnie panowała ciemność - i minęła chwila, zanim jego wzrok przyzwyczaił się do mroku, ale i tak był pewien, że na pewno nie stawiał tak żadnej zieleniny, żadnych świeczek i, musiał się nieco wysilić mrużąc oczy, słoika?
Miał już się podnieść, idąc prosto do dyżurki magomedyków, aby dowiedzieć się, co tu do diabła jest grane, gdy jego wzrok padł na postać skuloną na krześle. A raczej z zabawnie przewieszoną głową i lekko uchylonymi ustami. Postawiłby galeony przeciwko bananom, że z ust spływała jej strużka śliny, ale akurat tego nie chciał teraz sprawdzać. Zamiast tego chrząknął raz i drugi, a potem trzeci, a kiedy i to nie pomogło, wyciągnął dłoń, potrząsając ramieniem dziewczyny.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Sala numer jeden [odnośnik]25.06.16 13:15
Nawet nie wiedziała, kiedy ją zmogło. Była pewna, że nieustanie wpatruje się w Colina, błagając wszystkie starożytne runy, aby się obudził i chwilę z nią porozmawiał. Martwiła się. Chociaż Colin miał człowieka do zarządzania księgarnią, czuła na swoich barkach niesamowitą odpowiedzialność. Pogłaskała go nawet czule po policzku, lecz i to nie wybudziło go ze snu. Mijały minuty, godziny aż sama poległa w niewygodnej pozycji na krześle. Gdy szturchnął ramię Keiry, ta podskoczyła przestraszona. Od razu poczuła niesamowity ból karku. Próbowała rozmasować obolałe kręgi, ale to tylko pogorszyło sprawę. Syknęła nieprzyjemne, automatycznie się prostując i lekko nieprzytomnym wzrokiem spoglądając na Colina. Nie potrafiła odczytać z jego twarzy emocji. Był szczęśliwy, że tu jest? Nawet nie spytała, czy ma ochotę ją zobaczyć. A co jeśli wolał być sam? Chrząknęła, czując jak między nimi pojawia się niezręczność. Czy pracownica, która zdecydowanie za dużo czuła do swojego szefa, powinna go odwiedzić w szpitalu?
- Dzień dobry - powiedziała cicho, lekko się uśmiechając. Wstała powoli z krzesła i przysunęła je bliżej łóżka. W sumie, to nawet jakby ją wyrzucił, to musiałaby powiedzieć mu, co jest gdzie. A co jeśli obsługa szpitala go głodziła? Zastanawiała się, o co może go zapytać. "Jak się czujesz" było wyjątkowo nie na miejscu, a z drugiej strony nie chciała wyjść na ignorantkę. Dlaczego tak ciężko Keira zaaklimatyzowała się społecznie? Zawsze żyła jako odludek, zamknięta w świecie książek i idealnych historii. Nie pomyślałaby nawet, że się tak niefortunnie zakocha.
- Przyniosłam ci rozgrzewający rosół i choinkę, i trochę owoców, wygodniejszą poduszkę... - zaczęła wymieniać, wyjmując rzeczy z torby. Wykładała je na wolne miejsce przy łóżku. Co było do położenia na szafce jak rzeczy do jedzenia, to automatycznie odłożyła je na półkę. Jeszcze tego by brakowało, aby zgniótł pomarańcze czy banana. Poopowiadała o najpotrzebniejszych rzeczach, które zabiera się do szpitala. Cała pomieszczenie było jakieś zimne, odstraszające. Najchętniej całe by ozdobiła, aby Colinowi zrobiło się choć cieplej na duszy. Uśmiechnęła się, a następnie sięgnęła po prezent dla niego.
- Wesołych świąt, Colinie. - dodała, a ich rozmowa wciąż była prowadzona szeptem. Wszak mogliby obudzić pozostałych pacjentów leżących w sali, a Keira nie chciała sama wracać nocą do domu. Wolałaby chyba poczekać na poranek, a potem... Poczytać książkę. Już jutro były święta, a ona i tym razem będzie siedzieć na parapecie, wczytując się w emocje bohaterów. I prezent Colina musiał zahaczać o jej świat. Podarowała mu cząstkę siebie. Pierwszy egzemplarz książki z próbną okładką. Czy mu się spodoba? Bała się jego opinie.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sala numer jeden [odnośnik]27.06.16 13:50
Łóżka w Mungu zdecydowanie nie należały do najwygodniejszych, a jeśli Colin miał być szczery, to należały raczej do wkurzająco niewygodnych, skrzypiących, upijających, drażniących i wbijających się w te części ciała, na których pozostawały wyjątkowo nieprzyjemne siniaki. W dodatku były wysokie i wąskie, więc jakikolwiek upadek na ziemię był nie tylko bardzo prawdopodobny - zwłaszcza gdy ktoś w nocy strasznie się wiercił - ale i równie mocno bolesny. Colin już trzy razy budził się w chwili, gdy tylko centymetry dzieliły go od zsunięcia się na zimną podłogę i obicia nosa. A pokiereszowanie jego słodkiej i niewinnej twarzyczki byłoby zdecydowanie zbyt mocnym ciosem dla księgarza; może nawet bardziej niż jego kaleka ręka. Swoją drogą, tuż przed zaśnięciem wpadł na genialny pomysł, dzięki któremu będzie mógł przekuć swoje niespodziewane kalectwo w prawdziwy atut. Oczami wyobraźni widział już skórzane, wyścielane delikatnym materiałem mocowanie nietypowej protezy, która kończyła się zaostrzonym hakiem, błyszczącym i idealnie wypolerowanym. Jeśli miał być ekscentrykiem, to powinien dbać o swoją ekscentryczną reputację, co niestety ostatnimi czasy wyjątkowo zaniedbał, próbując stać się idealnym, doskonałym szlachcicem bez skazy. Jakiż był naiwny!
- Choinkę - powtórzył nie do końca rozbudzony, jeszcze raz obrzucając spojrzeniem smętną gałązkę iglaka leżącą na szafce. Upewnił się, że obok łóżka nie stoi przypadkiem jakiś dwumetrowy świerk, ale otoczenie było nadal takie samo, więc Colinowi nie pozostało nic innego jak zaakceptować fakt nietypowej choinki. Podniósł iglaka, trzymając go między dwoma palcami. - Aha. - Uniósł w górę brwi; może się mylił, ale pod tym małym czymś nawet najlepszej klasy święty Mikołaj nie byłby w stanie upchnąć żadnego prezentu. Jedna igiełka właśnie spadła na ziemię, ginąc gdzieś w ciemności podłogi, a prawa brew Colina podjechała w górę jeszcze bardziej, a oczy skierowały się na wypełniony jakimś płynem słoik. Cudownie. Jego pracownica, którą zwalniał przy każdej możliwej okazji i która potem wracała do niego jak bumerang, zrobiła mu rosół. Wolał nie pytać, jaką ilość trującego eliksiru wlała do środka; dziwnym trafem to pytanie wydawało mu się teraz cokolwiek nie na miejscu.
- Skąd przekonanie, że ja w ogóle obchodzę święta? - zapytał po minucie milczenia, gdy Keira wypakowała na jego szafkę pół swojej spiżarni, a jego brwi podjechały niebezpiecznie blisko linii grzywki, aż rozbolało go czoło i wrócił do ich poprzedniej pozycji. Wyciągnął jednak zdrową dłoń, automatycznie przyjmując podarunek, jeszcze nie całkiem przekonany co do tego, czy się obudził, czy ma tylko wyjątkowo realistyczny sen. Zresztą niezależnie od tego przyjmowanie prezentów zawsze było miłym zajęciem. - I nie mam nic dla ciebie - dodał po chwili, natychmiast się reflektując. Tak właściwie to nie miał tu zupełnie nic poza swoim ubraniem, różdżką i bolącym kikutem dłoni, który zaczął się właśnie odzywać pulsującym, nieprzyjemnym drażnieniem. Działanie eliksiru powoli mijało i Colin rozglądał się za maścią łagodzącą ból, aby posmarować swoją ranę; z drugiej strony jednak nie chciał tego robić przy Keirze, jakby odsłonięcie się w t a k i sposób, wyjątkowo intymny - przez fakt całkowitej bezbronności - było zdecydowanie ponad jego siły.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Sala numer jeden [odnośnik]29.06.16 20:27
Mój kochany…
Głaskałaby go po głowie i utuliła do piersi, aby tylko odgonić zło, które go spotkało. Minę miał nietęgą. Nie wiedziała, czy jest wściekły na nią, że w ogóle śmiała się odwiedzić swojego pracodawcę, czy może na cały świat. Nie miała pojęcia, co go naprawdę spotkało. Czy to czarna magia, a może pojedynek na śmierć i życie? Nie chciała wnikać. Książki nauczyły ją, że przy mężczyźnie trzeba stać, nie suszyć mu głowę pytaniami.
Wspierać
Robiła za wiele, wręcz podkładała się pod Colina, aby tylko mu służyć i ocierać pot z czoła. Czuwała, ale nie narzucała się. Czekała na sygnał, na moment, gdy trzeba podać herbatę z prądem. I czasami chciała zniknąć, zapaść się pod ziemię. Dlaczego tak szybko się angażowała? Wyliczała pocałunki na palcach jednej dłoni, a dzięki niemu czuła się pewniej. Życie nagle nabrało sensu, pozbawione było gorzkiego smaku zakłamanej matki. A podobno jabłko pada niedaleko od jabłoni…
Smutno mi, kochany
Otaczająca woń szpitala aż drażniła wszystkie zmysły. Przesiadła się na łóżko, aby być tylko bliżej, jednak nie za blisko, zostawiając mu trochę przestrzeni osobistej. Zaszklone oczy nawet nie spoglądały na skutki zaklęć. W głowie roiło się tysiące pytań: czy boli, jak to się stało? Żadne słowa nie pasowały do sytuacji. Ani przykro mi, ani wszystko będzie dobrze nie zwrócą mu dłoni.
- Więcej trudno było przemycić mi w torbie, wiesz, że pan chciał mi zajrzeć nawet pod bluzkę? Myślał, że mam tam eliksir dla ciebie. Naprawdę, czy czarodzieje wnoszą nadprogramowe fiolki? – ściszyła głos do szeptu, paskudnie obgadując portiera. Nawet nie była świadoma takich zwyczajów. Rzadko kiedy odwiedzała Szpital Świętego Munga, aż dziw bierze, że nie zgubiła się na korytarzach.
- Prawdziwa choinka jest w księgarni, oniemiejesz z zachwytu, zamiast gwiazdy Amelia chciała dać książkę, która jest w top sprzedaży, ale kto by ją tam zobaczył u góry… – westchnęła. Czy powinna mówić o pracy? A co jeśli miał dosyć i chciał się odprężyć? Zamknąć natrętne myśli w słoiku, a następnie nigdy go nie otworzyć? Keira była naprawdę kiepska w pocieszaniu. Swoje ukojenie znajdywała w książkach. Przygryzła zdenerwowana wargę. Dobra, może wzięła tę gałązkę z ulicy i może dorobiła kilka ozdób, ale czy powinna w ogóle wziąć pod uwagę targanie iglaka do sali chorych?
- Jak nie obchodzisz, to powiem, że dzisiaj jest wielki wtorek i dostajesz za to prezent, no wesołego wielkiego wtorku, otwórz – ponagliła go uśmiechnięta. Książka była częścią Roberta Moore’a, wykreowanej kolejnej postaci Keiry, która miała ochronić ją przed ludźmi. Tymczasem naiwnie pchała w objęcia kogoś zakazanego i zupełnie nierealnego, osiągalnego tylko w snach. Wystarczyło, aby Colin pociągnął za kokardkę, a cały prezent sam się otwierał, ukazując zapisane pergaminy. Speszona Keira z lekkimi rumieńcami szybko spuściła wzrok.
- Jesteś głodny? Rosół jest jeszcze ciepły – tak, uciekaj od tematu, to zawsze sposób. Nie musiała go pytać jak się czuje i czy na pewno chce ją widzieć. Wszystko się działo za szybko, zbyt impulsywnie, a jednak miała wrażenie, że jakaś zewnętrzna siła czuwa nad nimi.

Gość
Anonymous
Gość
Re: Sala numer jeden [odnośnik]30.06.16 16:26
Mówiła dużo. Zawsze, czy to tylko dzisiaj czuł, jak kolejne słowa padające z jej ust mkną w stronę jego uszu jedno za drugim, w zdaniach, w wypowiedziach, w monologach; nieskładnych, nerwowych, próbujących zatuszować zdenerwowanie i niepewność, starających się wybadać czy jest tu mile widziana? Czasami wypowiadała się w taki sposób, że z podejrzliwością przypatrywał się jej przez następne długie minuty, jakby coś w jej języku, w jej słownictwie, spontanicznych, beztroskich słowach nie dawało mu spokoju. Nuta dziecięcego i nastoletniego entuzjazmu, której brakowało osobom doświadczonym kolejnymi latami żywota? A może ta niebywała radość, czyste szczęście z faktu, że może przebywać w księgarni, pracować z księgami, czerpać wiedzę i kolejne umiejętności z zatęchłych kart i pergaminów? Tak, czasami przypominała mu samego siebie sprzed wielu lat; wtedy jeszcze wierzył, że może stawić czoło przeznaczeniu i odciąć się od swojego losu, który wyznaczył mu krętą ścieżkę szlachectwa. Dzisiaj wiedział; był przecież już na tej drodze i przeszedł ją do końca, nie znajdując jednak obiecanego skarbu; że to właśnie tamte czasy mimo upiornych wydarzeń i wojennej zawieruchy były najlepszymi w jego życiu. Wracał do nich myślami, rozpamiętywał i... zazdrościł Keirze, że to ona przeżywa je teraz po raz pierwszy i to w tak naturalny, swobodny sposób; czerpiąc radość z tego, co dla Colina stało się tylko zwykłym obowiązkiem.
- Myślę, że to nie o eliksiry mu chodziło - wymamrotał jeszcze nieprzytomnie, mierząc Keirę długim, przeciągłym i absolutnie nieodpowiednim spojrzeniem mężczyzny powoli rozbudzającego się z krótkiego, nerwowego snu. Zgiął nogi w kolanach, robiąc jej miejsce na łóżku i przewrócił się na plecy, podpierając sobie kręgosłup poduszkami, na wpół leżąc, a na wpół siedząc. Poczuł nagle dziwną, irracjonalną niechęć do portiera, który zupełnie nieświadomie wszedł buciorami na terytorium Colina, które przecież sam wyznaczył już kilka tygodni temu, pozwalając sobie na zupełnie nieprofesjonalną wizytę w mieszkaniu Keiry, zakończoną dość zaskakującą sytuacją. Nie miał jednak żadnych wyrzutów sumienia, najmniejszych wątpliwości i ani grama zawstydzenia za to, co się wtedy wydarzyło; ani tym bardziej za te kolejne - już mniej gwałtowne, ale nadal szalone - przypadki słodkiego sam na sam. Skradzionych, często beznadziejnie przelotnych i krótkich pocałunków, tęsknego wodzenia wzrokiem, lekkiego, zaskakującego dotyku, gdy przypadkowo po raz dwudziesty mijał ją między alejkami. Nie, niech niebo się wali, a piekło zamarznie, ale nigdy nie powie, że tego żałował, bo to właśnie w tamtych chwilach zapominał.
- Keiro - przystawił jej dłoń do ust, aby zamilkła; żeby przerwać jej potok słów i żeby przez chwilę po prostu była cicho. - Cieszę się, że przyszłaś mimo tak późnej pory, naprawdę. Dlatego, że jestem twoim szefem i czułaś się w obowiązku albo dlatego, że ostatnio... okazywałem ci więcej względów niż zawsze. To bez znaczenia. Nie chcę spędzać świąt sam - odsunął dłoń, znów kładąc ją na otrzymanej książce, którą po kilku sekundach otworzył na tytułowej stronie i wpatrywał się w nią w milczeniu. Znał wiele sposobów prowadzenia rozmów z kobietami w taki sposób, aby nie sprawić im przykrości; aby mówić rzeczy, które rozjaśnią im twarze w uśmiechu, onieśmielą je i sprawią, że poczują się lepiej i pewniej. Wiedział, jak rozmawiać z Keirą, aby z płochej, acz niekiedy (aż za bardzo) wybuchowej pracownicy stawała się po prostu zwykłą dziewczyną, której nie ograniczał szacunek do pracodawcy, aby stała się Keirą z tamtego wieczoru, gdy doprowadzili jej kanapę do stanu z(a)łamania. Dzisiaj jednak nie musiał posuwać się do sięgania po stare sztuczki, bo mówił to, co naprawdę myślał. Cieszył się z jej obecności, ponieważ oznaczała ona jedno - znów będzie mógł zapomnieć; w jej towarzystwie uda mu się pokonać nocne koszmary z ostatnich słów i odgonić ogniste, gniewne spojrzenie Samaela.
- To chyba wiele dla ciebie znaczy - powiedział cicho, powoli gładząc palcami grzbiet książki. Wciąż pachniała nowością, ostrym tuszem i świeżo wyprawionymi pergaminowymi stronami, jakby Keirze śpieszyło się do tego, aby otrzymał ją pierwszy. Dlatego obudziła go w środku nocy? Żeby pokazać mu swoje dzieło, tym razem już bez żadnych tajemnic? - Właściwie to wiem, co mógłbym ci dać z okazji świąt. Powinienem zrobić to już dawno... bardzo dawno temu. Co powiesz na awans, wyższe zarobki i... - zawahał się chwilę, przez moment zastanawiając się, czy ostatni rodzaj prezentu będzie odpowiedni dla niego samego i nie zaburzy jego spokojnego życia. Z drugiej strony dwa minione dni pokazały, że co jak co, ale spokoju i tak nie miał - dostęp do mojej prywatnej biblioteki w Inverness, gdzie trzymam najcenniejsze zbiory? - uśmiechnął się lekko, chociaż nie był pewien, czy mrok panujący w pomieszczeniu pozwoliłby dziewczynie dostrzec ten uśmiech.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Sala numer jeden [odnośnik]02.07.16 15:38
Strach przed odrzuceniem był ludzki. Keira zawiodła się zbyt wiele razy na ludziach. Bała się ich, więc rzecz jasna zamykała się w książkach. Colin był oderwaniem od wyimaginowanej rzeczywistości. Nagle zaczął uczyć ją życia, pokazując, że jest mu do czegoś potrzebna. Nie potrafiła pojąć relacji damsko – męskiej. Nigdy nie była z kimś blisko na tyle, aby budzić się z myślą, że musi opowiedzieć komuś sen. Nie czuła obowiązku czekać z przerwą na wolną chwilę w gabinecie Colina czy zostawiać mu kawałki pergaminu z poleconą książką albo miłym słowem. Dziękowała wszystkim runom, że udało się za pomocą niecnego spisku dostać się na praktyki, które trwały zdecydowanie zbyt długo. Cieszyła się jak dziecko, widząc dostawę książkę, gdy inni pracownicy marudzili pod nosem. Lubiła kolekcjonować klientów, nawiązywać z nimi znajomości, poznawać ulubione tytuły książek, personalizując im propozycje. Zaczynała życie na nowo – wyszła z zamku książek i poznawała smak męskiej skóry czy ciepło drugiej osoby. Nie rozumiała fascynacji Colina. Chciał ją wykorzystać? Czy wszystko było tylko grą? Keira zaczynała się angażować. Bała się o niego, robiła ten rosół, wydała na niego mnóstwo pieniędzy, bo sama mogła jeść same świństwa i to raz dziennie, aby zaoszczędzić na nową książkę.
- Zboczeniec – skrytykowała portiera, nie zauważając zazdrości Colina. Czy naprawdę była jego terytorium? Nie rozmawiali o jakiś zasadach znajomości oprócz wymaganej tajemnicy. Nie mogli nawet szepnąć słówka nikomu. Dla Keiry oznaczałoby to dyscyplinarne zwolnienie, a dla Colina… Cóż, nie powinien zadawać z osobą nieczystej krwi. Keira, jako naiwna, młoda dziewczyna wyobrażała sobie zbyt wiele. Chociaż zasłaniały ich parawany, chciała się do niego przytulić i obiecać, że zadba o to, aby się lepiej poczuł. Mimo wszystko została na łóżku, układając dłoń na brzuchu Colina. Ten dotyk, chociażby sekundowy, był zbawienny. Drżała z tęsknoty. Rozdrażniona fukała na każdego w ciągu dnia, bojąc się, że on jest tam sam, a Keira nawet nie ma prawa go odwiedzić w ciągu dnia. Potrzebowała jego zapachu, spojrzenia i uniesionego głosu, że niby zrobiła coś nie tak. Gdy Colin dotknął ust, Keira od razu lekko rozchyliła wargi. Czy naprawdę tak dużo mówiła? Speszyła się, spuściła szybko wzrok na swoje kolana.
- Tęskniłam… – wyszeptała, a głos jej zadrżał. Dlaczego przy nim musiała się uczyć mówić o emocjach? Nie chciała, aby czytał książkę przy niej. Szybko mu zabrała i położyła na półkę – Proszę, nie przy mnie. Poczytasz jak wyjdę, dobrze? – dodała speszona, widząc z jak wielkim szacunkiem dotyka strony tytułowej. Czy nadal go bolało, że napisał ją Robert Moore? Nawilżyła koniuszkiem języka spierzchnięte wargi, dopiero teraz odważyła się spojrzeć na Colina. Nie chciała kłamstw ani słodkich słówek. Dawała mu swoje dziecko, o którym nikt nie wiedział. Każda emocja po nocy, po pocałunkach i wątpliwościach była jej sposobem na wenę. Nie dało się ukryć, że stał się jej inspiracją. A romans nie był już Keirze taki obcy… Zaszkliły się jej oczy, słysząc słowa Colina.
- Jesteś pod wpływem eliksirów – powiedziała czule, przysiadając się do niego bliżej, aby bez problemu mogła sięgnąć do policzka. Bredził, ale złośliwa część Keiry podpowiadała, że do cholery zasłużyła na ten awans. Pracowała ciężko, brała nadgodziny i robiła o wiele więcej niż praktykantka. Pilnowała jego interesów jak własnych, pomimo tego, że przecież nie musiała. Podniosła jego podbródek, aby na policzku złożyć krótki pocałunek. Można go było nazwać nawet próbnym – czy na pewno może sobie na to pozwolić?
- Biblioteką nigdy nie wzgardzę, a jak zapomnisz o tej propozycji, to przypomnę ci ją na pewno. Czy magomedyk mówił, kiedy możesz wyjść? – spytała, bo chciała go dla siebie, niech te święta będą ich, nieprzerwane pracą i obowiązkami. W końcu mają wolne, szkoda, że przesiąknięte zapachem szpitalnego łóżka.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sala numer jeden [odnośnik]02.07.16 20:13
Z jakąż łatwością było zrzucić wszystko na eliksiry, oszołomienie, niewyspanie, niepewne ruchy, zamroczony umysł; wystarczyło tylko przytaknąć i przepraszająco się uśmiechnąć, położyć dłoń na czole i opaść na poduszki, mrucząc coś o wykończonym organizmie i magomedykach, którzy uparcie poili go kolejnymi magicznymi napojami, mającymi złagodzić ból. Łatwo byłoby zrobić głupstwo, tłumacząc się działaniem eliksirów, które przecież nic, absolutnie nic nie miały do rzeczy; uspokajały i usypiały, tłumiły ból, zakopując go głęboko pod zakończeniami nerwowymi, ale wcale nie sprawiały, że Colin tracił nad sobą kontrolę; że nie wiedział, co mówi, ani co robi, że nie widział, co się wokół niego dzieje, że nie czuł obecności i dotyku obcego ciała, dającego przyjemne poczucie - a może tylko złudzenie? - troski i opieki. Poza tym, zrzucenie jakiejkolwiek winy na eliksiry świadczyłoby o tym, że Colin czuje się winny tego, że robił coś złego, niemoralnego, coś, czego nie powinien nigdy zrobić; tymczasem nie było w nim ani poczucia zawstydzenia, ani winy, ani tym bardziej wyrzutów sumienia za to, że nie wyprosił Keiry, uważając jej wizytę za niestosowną. Miał świadomość faktu, że jego zachowanie - łagodne, spokojne, wręcz przyjacielskie - mogło jej sugerować jakieś większe przywiązanie z jego strony, jakby czuł się wobec niej kimś więcej niż tylko szefem z pracy. Kimś więcej niż mężczyzną, który bez najmniejszych skrupułów poszedł za nią do jej mieszkania, gdzie prawie - prawie! - posunęli się daleko; facetem, który przez kolejne tygodnie bezczelnie wodził za nią wzrokiem i robił wszystko, aby skraść kolejne chwile z dala od wścibskich spojrzeń. Może wyczuwała podświadomie, że nie kieruje nim zwykły samczy popęd i chęć typowo męskiej dominacji, ale że kryje się za tym coś więcej? Emocjonalność, której on sam nie potrafił zrozumieć, a którą tylko Keira potrafiła ukoić, dając mu na kilka długich chwil możliwość zapomnienia o wszystkim, co go dręczyło? Właśnie w ten sposób sam się usprawiedliwiał; nie czuł się winny, bo nie pragnął jej dotyku, jej pocałunków i samej dziewczyny wyłącznie z powodu głupiej fizyczności i pożądania; pragnął ją, ponieważ dawała mu coś, czego w żaden inny sposób nie potrafił otrzymać: psychiczny spokój.
- Ty mi poczytasz. Należy mi się chyba taki prywatny odczyt - bardziej stwierdził, niż zapytał, obserwując jej koniuszek jej języka przesuwa się szybko po wargach. Zadziwiające, otulający ich półmrok był zbawienny, kryjąc zdradliwe rumieńce i gwałtowne drżenie ciała, ale nie był w stanie ukryć drobnego, subtelnego gestu, który już definitywnie rozbudził Colina i odegnał daleko jakiekolwiek poczucie senności. - W mojej bibliotece, żeby nikt nam nie przeszkodził i zaraz po świętach, gdy ruch w księgarni jest minimalny, żebyś nie mogła się wykręcić pracą. Rozpalę kominek, wezmę koce, ciepłą herbatę i... - przerwał nagle zamyślony. Nie, nie, nie, zdecydowanie zapędził się zbyt daleko, kreując przed Keirą wizję, która aż nazbyt sugestywnie wskazywała, jakie miał wobec niej plany. To było zbyt... oczywiste, zbyt romantyczne i zbyt przesłodzone, jakby byli parą i takie wizyty nie były niczym niezwykłym. Owszem, chciał, by to ona przeczytała mu fragment swojej książki, ale nie było jego zamiarem dawanie jej jakiejkolwiek nadziei na to, że ich... związek, czy też raczej ta dziwna, nieformalna więź, mogłaby się przemienić w coś innego. Potrzebował jej, a obecność dziewczyny go uspokajała, kołatała umysł i zmysły, ale posunięcie się do czegoś więcej, co czegoś oficjalnego było zdecydowanie ponad siły Colina. Nie tego teraz pragnął, wciąż ze świeżymi ranami na duszy i sercu; nie kolejnego związku i marzeń budowanych na piasku, które pierwsza większa fala przypływu brutalnie by zmyła. Zacisnął dłoń na kołdrze, gdy poczuł na twarzy lekki dotyk palców dziewczyny, niedługo potem zastąpiony delikatnym pocałunkiem. Nawet nie zdążył zareagować, odwdzięczając się milczeniem prze kilka kolejnych sekund.
- Uzdrowiciel obiecał, że na Nowy Rok będę już w domu - powiedział, rozluźniając uścisk i wpatrując się nagle w Keirę płonącymi oczami. Zwalczył myśl, aby przyciągnąć ją bliżej i dać się ponieść palącemu pragnieniu, które odżyło w nim wraz z lekkim muśnięciem dziewczęcych palców. Miał już wszystko ułożone w głowie, kolejne pytania, kolejne minuty niezobowiązującej rozmowy, kolejne anegdoty ze szpitalnego życia, które już go spotkały, mimo że minęły dopiero trzy dni; miał zaplanowane bezpieczne spędzenie z nią czasu, które pozwoliłoby mu zająć myśli czymś innym niż Samael i boląca ręka. Nie spodziewał się jednak, że Keira postanowi wykorzystać tę chwilę na kolejny skradziony pocałunek zupełnie tak, jakby... nic się nie stało, jakby byli ukryci w jego gabinecie albo zamknięci na sklepowym zapleczu, opierając się o chybotliwe stosy książek i pochłonięci własnymi ustami. - Dlaczego tak naprawdę tu przyszłaś? - zapytał cicho, ulegając w końcu samemu sobie - i jej? - i pozwalając, aby jego dłoń ostrożnie zanurzyła się w jej włosach, oplatając je sobie wokół palców i powoli przyciągając w jego stronę. - Święta i moje zdrowie to nie wszystko, prawda? - wyszeptał po chwili, wpatrując się w nią uporczywie i wyczekująco, jedynie szeptem kryjąc drżący i chrypiący dźwięk swojego głosu. On mógł się wybronić przed emocjonalnym zaangażowaniem, bo go nie potrzebował. Nie teraz, gdy jego uczuciowe życie runęło w gryzach, deptane z każdej możliwej strony. Ale co jeśli Keira sądziła, że jest inaczej?
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Sala numer jeden [odnośnik]03.07.16 21:53
Świat przy nim był inny. Nie istniały problemy. Wokół myśli wirowały perfumy Colina, a jego ciało jeszcze często ociekało zapachem książek. Imponował jej wiedzą, podejściem. Na te chwile, gdy byli tylko we dwójkę zapominała, że jest szlachcicem, który według ogółu miał wszystko. Rodziców, dom – to wszystko z definicji miało funkcjonować. Nie słyszała o jego dzieciństwie ani o żadnych prywatnych sprawach. Bała się pytać, a co jeśli uderzyłaby w czuły punkt? Ona nie chciałaby opowiadać jak była przepychana z rąk do rąk, jak przybili jej pieczęć „niczyja” i nawet o głupie nazwisko walczyli jak harpie. Za łatwo się przywiązywała. Nie znała swojej wartości, chciała być czyjaś, pragnęła zbudować coś, co jej zabrano. Stworzyć obraz idealnego domu, który budowała za śmieszne pieniądze z praktyk. Rozwalona kanapa była aż wielomiesięczną pracą, a dla Colina to był absurdalny wydatek. Traciła kontrolę nad swoimi myślami. Mijając go w alejkach, marzyła, aby chociażby zawiesił wzrok. Gubiła wyrazy pod wpływem jego spojrzenia, często przy klientach zawieszała się i wpatrywała w jeden punkt, dokładnie ten, w którym jeszcze niedawno stał. Może i była młoda, głupia i jeszcze niedoświadczona. Nie potrafiła zdefiniować, co do niego czuje, ale potrzebowała Colina. Jak powietrza, jego spojrzenia, zapachu, samego ciepła. Wydawało się to wysoce niestosowne, bo w godzinach pracy był szefem, któremu przytakiwała i gryzła się w język, gdy chciała odpyskować. A wieczorami, wieczorami potrzebowała uczucia, sposobu na przedarcie się przez centymetry chłodu, które zbudowali razem w księgarni.
Wiedziała, wiedziała, na Merlina, że zachowuje się jak nie powinna. To był szef, okłamała go i ukrywała zbyt wiele informacji, które chyba były dla niego istotne. Chyba, bo nie rozumiała relacji damsko- męskich. Nie nauczyło ją jeszcze tego życie. Nie wiedziała jak smakuje zazdrość, do której miała prawo. Nawet z Colinem wszystko było niepewne. To tylko zakazany romans, skradzione pocałunki i dużo rozmów o książkach. A to wystarczyło, aby zawrócić jej w głowie.
Nie, nie, nie rób mi tego Szybkie spięcie mięśni szyjnych i spojrzenie na Colina jak na wariata. Za co, za co ta kara? Keira wierciła się na łóżku nerwowo, ale sieć kłamstw i niedomówień powodowała tylko większe rumieńce. Westchnęła ciężko, bo to była niewątpliwa kara. Poprosiła go, aby się przesunął. Wcisnęła się tuż obok Colina, opierając plecy o tę samą poduszkę. Nie będzie czytała zgarbiona. Chwyciła swoją książkę i położyła ją na kolanach.
- Tylko dziś, ostatni raz i do snu. Może szybciej uśniesz i nie dostanę ochrzanu od stażystów. Wiesz jakie to rozbrykane jest? – zaśmiała się, chociaż w jej głosie było słychać smutek. Była zmuszana do czegoś, przed czym się kompletnie wystrzegała. Nie chciała sławy, spotkań autorskich i Merlin wie czego. Tylko spokój. Jego słowa tylko spotęgowały kolejne rumieńce. Resztę mogła dopisać sobie sama, ale nie mogła powstrzymać się przed kąśliwą uwagą.
- Bez kanapy? – spytała cicho, czując zimny dreszcz przebiegający po paciorkach kręgosłupa. Wystarczyło, że czuła ciepło jego ciała, a już cała była rozedrgana. Myśli rozbiegane. Ogniste wspomnienia wbijały się w skórę, w dokładnie te fragmenty, które całował i dotykał. Instynktownie zaledwie musnęła ich przedramienia, szybko cofając swoją rękę. Nie chciała formalizowania tego. Była jego i żadne słowa nie były tu potrzebne. Nie miała odwagi nawet spojrzeń na kogoś innego. To Colin siedział w głowie Keiry, namolnie władając myślami. To milczenie było potrzebne. Musiała uspokoić oddech, rozbiegane fantazje z kominkiem i nim w roli głównej. Już otwierała stronę tytułową, rozchyliła delikatnie wargi, ale krtań zacisnęła się w sprzeciwie. Bała się tego, że nie będzie to zwykła przyjacielska wizyta. Dłoń we włosach, którymi tak lubił się bawić i już Keira była stracona. Uniosła wzrok z nad strony tytułowej. Błagała go w myślach, aby przestał, a sama przecież go prowokowała. Noga przy nodze, ciało przy ciele. Padło niewygodne pytanie i szybko chciała się wydostać z tych objęć. Powinna wstać, wyjść, szybko póki nie rozchyli ust, nie dotknie zarysu jego szczęki i będzie błagać o pocałunek. Właśnie teraz powinna zamknąć książkę, uciec od ciepła Colina. Dlaczego więc tego nie zrobiła? Przez bliskość cały świat wirował. Bolało ją serce, że jest tu sam. Powinna uciec, a zbliżyła ich twarze do siebie, uciekając do delikatnego i niepewnego pocałunku. Wargi muskały jego usta, walcząc o wspomnienie, chwilę uwagi. W miarę szybko się opamiętała, nie odsuwając się jednak. Ułożyła policzek w zagłębieniu szyi Colina, oddychając ciężej niż zwykle.
- Chciałam, żebyś był – Już tylko szept i nic więcej. Została rozbrojona, stała naga z emocjami, których nie potrafiła dłużej ukrywać.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sala numer jeden [odnośnik]05.07.16 20:11
Mówiła za dużo i była za blisko. Zdecydowanie za blisko, co przyznawał poniewczasie, kiedy bez jego zachęty i zgody umościła się tuż koło niego; nie robiąc sobie nic ani z jakiejkolwiek moralności (co z tego, że sam nią gardził), ani ze szpitalnych zasad (pielęgniarki by ją zjadły, gdyby zobaczyły obcą osobę na łóżku chorego), ani tym bardziej ze zdrowego rozsądku (zaklęcie wyciszające działało, ale przecież i tak dookoła byli inni pacjenci); zachowywała się... nieodpowiedzialnie szalenie i w jakiś dziwny, pokrętny sposób właśnie to się Colinowi podobało. Ten entuzjazm, ten brak zastanowienia, ta spontaniczność, z której sam już dawno wyrósł i której tak naprawdę nigdy nie miał okazji przetestować; a teraz, na s t a r e lata wydawało mu się to dziecinnie śmieszne - chociaż nie raz i nie dwa przecież spontanicznie i bluźnierczo łamał wszelkie możliwe konwenanse, w twarz śmiejąc się moralistom i szacownym matronom. Była blisko, była ciepła, była w swój zastanawiający sposób zawstydzona, a może wręcz przeciwnie, działała z pełną premedytacją - ale po prostu była. Realna, namacalna; czuł jej oddech i słyszał ciche kołatanie serca uwięzionego w klatce piersiowej - a może to jego własne serce przyśpieszyło? - i nie musiał sobie wyobrażać, że jest szczęśliwy, bo był szczęśliwy. I znów zapominał, powoli, sekunda po sekundzie oddając się już nie marzeniom, w których tylko udawał, że nie pamięta o wszystkim, ale jawie, w której to Keira odganiała nieprzyjemne wspomnienia z ostatnich godzin, z ostatnich dni, a nawet z ostatnich trzydziestu pięciu lat. Prócz jej ciepła i niepokojącej bliskości wyczuł jednak coś jeszcze, tym razem u siebie, w swoim zachowaniu; jeszcze kilka minut temu zastanawiał się nad tym, czy nie powinien mieć wyrzutów sumienia z powodu tego, jak traktuje dziewczynę i że zupełnie machinalnie szuka w niej odskoczni. Nie czuł wobec niej żadnego emocjonalnego zaangażowania i nie dawał żadnych obietnic wielkiego uczucia - czerpał jedynie pełnymi garściami z tego, co mu (nieświadomie?) oferowała samą swoją obecnością, co na swój sposób wydawało mu się nie do końca w porządku. Jednak teraz, gdy sama postanowiła naruszyć wątłą granicę między nimi, którą Colin postawił raczej dla zasady, niż dla jakichś wyższych celów, zniknęło nawet to - nawet proste pytanie, czy powinien się czuć winny. Teraz go to już nie obchodziło, czego dał dowód jednym krótkim mruknięciem zadowolenia, gdy to Keira postanowiła zrobić pierwszy krok. Bo nie miał żadnych wątpliwości, że będą następne.
Wyciągnął książkę z jej dłoni i na ślepo odłożył na stolik, mając szczerą nadzieję, że nie trafił na banany, choinkę i inne pierdółki, które mu przyniosła; na szczęście nie rozległ się hałas upadającego czegoś, więc uznał, że książka ma już swoje bezpieczne miejsce. Tak jak Keira w jego ramionach, ponieważ nie przestał na pojedynczym mruknięciu; z jego ust wydostało się drugie i trzecie, a potem zamknął dziewczynę w mocnym uścisku, zakładając sobie jej dłonie na szyję, a swoimi rękami ściśle oplatając jej plecy; zupełnie jakby miała zaraz się wyrwać i uciec, pozostawiając go z sennymi marami i ponurym cieniem przeszłości. - Jeśli rozwalimy i to łóżko... - zawiesił znacząco głos, ale nie zamierzał dokańczać swojego zdania. Wręcz przeciwnie, zamilkł i milcząco musnął jej wargi swoimi ustami, powtarzając pocałunek, którym obdarowała go chwilę wcześniej; jednak nie na długo, po już po kilku początkowych muśnięciach Colin zapragnął czegoś więcej. Więcej ciepła, więcej bliskości i więcej kojących pocałunków, które odganiały mroczne dni i tygodnie, więcej dotyku, który krępowany był niewygodną pozycją, więc ułożył się na boku, nie odrywając ust od słodkich, miękkich dziewczęcych warg. Wyciągnął dłoń, by musnąć opuszkami palców jej szyję i wtedy, w tym głupim, idiotycznym momencie, trwającym ułamek sekundy, a dla Colina całą wieczność, zrozumiał, że przecież n i e ma palców i nie ma dłoni, którą mógłby ją dotykać. Odsunął się nagle skrępowany i zły na samego siebie, próbując  za wszelką cenę zatuszować swoją wpadkę.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Sala numer jeden [odnośnik]12.07.16 21:38
Nie potrzebowała jego referencji ani pieniędzy. Chyba że pieniądze wiązały się z książkami, to brałaby je wszystkie w ciemno. Nie chciała szefa z bajki i mężczyzny, który pokaże jej zakazany świat poza granicami Londynu. Nie potrzebowała drogich prezentów – kolie, naszyjniki czy pierścionki wydawały się jej po prostu śmieszne. Nie oczekiwała zabierania do drogich restauracji. Większą satysfakcje czerpała z czytania książki na dywanie przy kominku albo w pełnej po samej brzegi wannie. Wolała czuć jego ciepło, bliskość, która wbrew pozorom nie była na wyciągnięcie ręki. Cieszyła się z małych uśmiechów, z głośnego śmiechu i wiecznie krzyżujących się spojrzeń. Za jego galeony nie kupiłaby ciepło domowego ogniska oraz czasu, który powinni dostać od pierwszych pocałunków. Całe życie otaczają się książkami – na nie Keira naprawdę zbierała całymi dniami, ale nie można było powiedzieć, że wykupiła swoją wiedzę. Ciężka praca oraz pasja owocowały umiejętnościami. Mogli zainwestować w najlepszą kanapę, która przetrzyma najcięższe ćwiczenia przeciwpożarowe, ale nikt i nic nie zagwarantuje im spokojnego snu. Bez koszmarów, spiętych mięśni oraz urwanego oddechu. Blisko siebie, czując każde drżenie mięśni. Kolekcjonowała takie chwile, których nie można było kupić za pieniądze. Nie chciała jego majątku. Pragnęła czegoś, co zakuje jej serce w dziwne kajdany miłości. Chciała być po prostu czyjaś, chociaż z Colinem nawet w myślach nie dopuszczała takiego tematu, że kiedyś mogłaby bez żadnych „ale” pokazać się z nim na ulicy i pójść na spacer. I to byłby jeden z najpiękniejszych dni w jej życiu. Czy marzyła więc zbyt śmiało? Z tego nikt ją nie okradnie, więc i w tych snach dopuszczała się czasem za dużo. Wiedziała już, że nie potrafiłaby zapomnieć o Colinie. Nie wiedziała, kiedy dokładnie to się zaczęło, ale coś pchało ją w stronę mężczyzny. Głupota, naiwność?
Nie zauważyła, w którym momencie książka nagle wyślizgnęła się z jej rąk. Ułamek sekundy, a delikatna czułość przerodziła się w narastające napięcie. Na usta cisnęło się w końcu, lecz i one były zajęte czymś innym. Przytuliła go do swojego drobnego ciała, chłonąć każdy centymetr bliskości. Nie powinni zatracać się w szpitalu. Bała się, że zrobi mu krzywdę. Brał eliksiry, miał mieć wzmocniony organizm, a czuła jak rozpada się w jej objęciu. Zaśmiała się między pocałunkami, słysząc uwagę o łóżku. Do jego budowy nie przyłożyła nawet palca, na pewno było bardziej wytrzymałe. Oszałamiająca bliskość uderzyła jej do głowy. Nie czuła wielkiego pożądania, które namawiałoby ją do złych rzeczy, do poznania strony życia, o której czytała tylko w książkach. Niesamowicie się cieszyła, że ma Colina w końcu dla siebie. Co z tego, że byli skryci za parawanem. Wystarczyłoby, aby pielęgniarki zrobiły obchód. Zatracała się w krótkich muśnięciach, które dopiero zaczynały przybierać na sile. Czułość narastała z nanosekundami, a Keira celebrowała każdy moment. Dłońmi na nowo poznawała zarys szczęki, łuk kupidyna i kość policzkową. Płatek ucha, który jeszcze niedawno kiedyś całowała, oraz szyję, to w nią najczęściej się wtulała, czując się bezpiecznie w jego ramionach. Nie liczyła już sekund ani minut. Pragnęła go całą sobą, ale w głowie nie dawała jej spokoju jedna myśl. Czy to sen? Czy powinna z nim w końcu porozmawiać, że czuje z a  d u ż o? Zaangażowała się, a pocałunki wyrażały więcej niż słowa, które mogłaby szeptać wprost do ucha. Składała mu tysiące obietnic, była przy nim, gdy cały świat był zły. Odganiała nieprzyjazne duchy, wpuszczając do jego życia światło. Nie chciała go tylko całować, gdy nikt nie patrzy i wierzyć w dopasowanie ciał. Ona czuła duszę, która boleśnie przypomina o tym, że miłość kryje się w sercu, a je łatwo złamać. Siarczysty policzek, mocne szarpnięcie naiwnymi marzeniami młodej dziewczyny. Colin oddalony o zaledwie kilka centymetrów, a Keira czuła jak rośnie między nimi przepaść. Cisza, bo brakuje słów. Żaden wyraz nie opisze tragedii jak i oddania dziewczyny. Ostrożnie usiadła mu na nogach, zmuszając do spojrzenia na siebie. Co miała powiedzieć, co miała powiedzieć na boga? „Ważne, że żyjesz” to brzmiało tak idiotycznie. Jak przekazać mężczyźnie, według Keiry jej życia, że nie musi mieć wszystkich kończyn, aby mieć miejsce w jej sercu? Wargi bolały ją z niepocałowania, drżały pod wpływem emocji. Bała się, a ten strach chciała ukryć w sobie. Lewą rękę Colina zarzuciła na swoje plecy, zaś palce prawej dłoni splotła ze swoją.
- Tylko bądź – wyszeptała – Nie odsuwaj się ode mnie – dodała po dłuższej chwili, walcząc z własnymi emocjami. Poczuła, że za bardzo się otworzyła. Przygryzła dolną wargę z nerwów, automatycznie przyjmując swoją porażkę. - Ale... jak wolisz, niepotrzebnie się wpraszałam - Nie chciał jej, a panika nagle wypełniła jej serce. O czym ona do cholery marzyła? Szlachcic, a ona półkrwi, bez majątku, bez tytułu, bez… przyszłości. Momentalnie chciała się wyplątać z uścisku. Niepotrzebnie tu przyszła. Niepotrzebnie. Dlaczego była tak płochliwa?
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sala numer jeden [odnośnik]16.07.16 16:09
Był bardzo ostrożny w wypowiadaniu w a ż n y c h słów; wyrazów, które miały drugie dno, które świadczyły o emocjonalnym zaangażowaniu lub które po prostu wskazywały na jakiś szczególny stan wypowiadającej je osoby - na radość, strach, pokorę, na wdzięczność, zawstydzenie lub współczucie. Dlatego niezwykle poważnie traktował każde "dziękuję" i każde "proszę", rozpatrując szczerość intencji mówiącego; szukając w pamięci przypadków, gdy słyszał je wcześniej - jak często, w jakich sytuacjach i dlaczego. Sprawdzał, czy wypowiadana prośba jest prośbą faktyczną, czy tylko zawoalowanym graniem na emocjach; czy podziękowania wypływają prosto z serca i z wdzięczności, czy są jedynie suchą, naturalną formułką wypowiadaną bez najmniejszych uczuć, aby tylko odegrać swoją rolę. Przy każdym "przepraszam" i "przykro mi" szukał w oczach drugiej osoby tego szczególnego, niezmiennego błysku, tego prawdziwego wyrazu smutku, którego nie dało się ukryć w kilku zgłoskach. Pamiętał kondolencje składane na jego ręce po śmierci ojca; słowa współczucia, które wcale nie były współczujące, a jedynie żądne sensacji i pełne prowokacji - cóż go bowiem obchodził los ojca, którego nie znał i którego nie darzył żadnymi uczuciami? Z tego powodu więc zachowywał ostrożność i przy innym słowie, innym wyznaniu, które miało siłę o wiele potężniejszą od największego zaklęcia; nie, nie był romantykiem i daleko mu było do chwalenia tragicznych losów kochanków, tak często opisywanych w mugolskiej literaturze. W czarodziejskim świecie miłość była towarem tak deficytowym, że nawet szlachta - a może zwłaszcza szlachta? - nie zawsze była w stanie sobie ją zapewnić. Kupić, wybierając jak ze sklepowej półki, biorąc w ręce i oceniając towar po opakowaniu, ale nie mogąc go rozpakować i dotknąć, posmakować czy poczuć. Miłość w magicznym świecie szlachty była opakowana w złociste świecidełka w rodowych barwach, okryta całunem z delikatnych materiałów i strzeżona przez ziejące ogniem smoki. Zawsze po zasięgiem Colina, ale i on niezbyt starał się o to, aby zdjąć ją z półki i wyłożyć za nią sakiewkę galeonów. Nie odczuwał takiej potrzeby, gdy skryty był za twierdzą z książek, schowany głęboko przed światem i problemami, chroniąc się przed uczuciami, na które nie był gotowy i których nie chciał poznać; zbyt pochłonięty podsycaniem w sobie nienawiści do ojca i jego rodziny, która prześladowała go za każdym razem, gdy widział swoje nazwisko. Nie potrzebował miłości, uparcie wierząc, że miłość osłabia, że odsłania człowieka, czyniąc go podatniejszym na zranienia w chwili, gdy ma się o kogo troszczyć i o co walczyć. W swoim świecie książek nie miał nikogo, za kogo mógłby brać odpowiedzialność, a jego własne życie niewiele go obchodziło. Nie dbał o zaszczyty, o swoją reputację, uśmiechając się jedynie kpiąco, gdy po raz kolejny przyklejano mu łatkę dziwaka i ekscentryka zamkniętego gdzieś na dalekiej północy w szkockiej rezydencji, oddzielonego na własne życzenie od magii i od rodziny. Nie przeszkadzało mu to przez długie lata. Przez całe dekady, gdy cieszył się najdrobniejszym szczęściem, a czystość krwi była nieznaną mu abstrakcją. Aż w końcu wszystko się zmieniło i jedno spotkanie na szlacheckim sabacie sprawiło, że świat Colina zakręcił się wokół własnej osi, wysadzając go na zupełnie nowym przystanku i w zupełnie nowej rzeczywistości.
Która okazała się nieudanym eksperymentem.
To, co przeżywał teraz, nie było buntem sprzed kilku lat, kiedy rzucał bluźniercze wyzwanie szlacheckiej mentalności i obyczajom. Wtedy był zagubiony i rozdarty między bezpieczną przystanią dotychczasowego życia a nowością, w której stronę ciągnął go Samael. Wtedy szukał ukojenia swoich rozterek w brudnej melinie na Nokturnie, oddając się pod opiekuńcze skrzydła Wrighta, próbując w ten sposób udowodnić samemu sobie, że nie pasuje na szlachcica; że jest zbyt brudny i niemoralny, że za nic ma tradycje i obyczaje, że cnota i dobre zachowanie stanowią dla niego jedynie książkowego definicje. Na nic się to jednak zdało, gdy Avery pokazał mu dokładnie taki sam świat - a nawet brudniejszy i bardziej niemoralny, łamiący tradycje i depczący obyczaje, świat, gdzie cnota i dobre zachowanie były jedynie przykrywką do większej wszeteczności i grzechu. Świat, od którego w końcu udało mu się uciec - a może z którego został na własne szczęście wyrzucony? - płacąc z to jednak ogromną cenę. Fizyczny ból, który odczuwał w rwącej ranie na ręce był niczym w porównaniu z tym, jak bardzo czuł się podeptany psychicznie, obdarty z poczucia bezpieczeństwa, z przynależności do kogoś i okradziony z zaufania. Patrząc w ciemność sufitu starał się o tym nie myśleć, zabawiając wyobraźnię wszystkim, poza powrotem myśli do salonu Samaela, do trzaskającego kominka, do cieni na ścianie, które szaleńczo wirowały, gdy przysięgał mu wierność, do zakrwawionego dywanu i piekielnego bólu, który na moment wyplenił z umysłu Colina wszystko innego. Była to jednak złudna, szalona ucieczka, w której szybko tracił siły, słabnąc tym bardziej, im częściej jego wzrok wędrował do zabandażowanej kończyny. Błogosławił więc ciemność, w której ręka była prawie niewidoczna, a sen na kilka godzin odpędzał niechciane myśli.
- Jestem kaleką - wypowiedział na głos słowa, które dusił w sobie przez cały dzień, ale ani trochę nie poczuł się lepiej. Wręcz przeciwnie, przygnębienie, złość i wściekłość zaatakowały go z jeszcze większą siłą, wykrzywiając jego twarz w paskudnym grymasie, który na szczęście tuszowany był przez otaczający ich półmrok. Wcale nie czuł się wyzwolony, nie czuł też, jakby pozbył się jakiegoś okropnego ciężaru z serca; zamiast tego dopadło go zwątpienie i przerażenie, że jego życie będzie wyglądało teraz zupełnie inaczej i że on sam stanie się o wiele mniej wartościowy. Strata dłoni wiązała się z wieloma komplikacjami, eliminowała go z wielu codziennych czynności, które do tej pory wykonywał bez większych problemów. Nawet tak prozaiczna czynność jak zwykłe przytulanie, które miało być przecież aktem bezwarunkowej bliskości, stawało się nagle czystą groteską. - Kaleką - powtórzył nieco ostrzej, nie odsuwając się jednak już od dziewczyny, ale przytrzymując ją mocno ręką, chociaż nadal nie patrzył jej w oczy, skupiając wzrok gdzieś ponad jej ramieniem - bezwartościowym, ułomnym dziwakiem skazanym na litościwe spojrzenia rzucane w moim kierunku. Jeśli ktoś z nas miałby się odsuwać, to ty ode mnie - dopiero teraz spojrzał na nią, zaciskając wargi. Wysupłał swoją dłoń z jej uścisku; zaczął go dziwnie palić, jakby ten delikatny, prosty gest znaczył dla niego zdecydowanie zbyt wiele. Zamiast tego położył sobie jej dłoń na swojej piersi, oddychając powoli i głęboko, aby wyrównać oddech i uspokoić serce, wciąż wzburzone po niedawnych pocałunkach. - Dlatego zapytam tylko raz, Keiro. Czy chcesz się odsunąć? - proste pytanie bez żadnych obietnic, a jednocześnie kryjące w sobie tyle niedopowiedzeń i dwuznaczności.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley

Strona 5 z 13 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6 ... 11, 12, 13  Next

Sala numer jeden
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach