Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Wnętrze karczmy jest brudne, zaniedbane i zapuszczone, chłodne i odpychające, jeżące włos na głowie nowoprzybyłych. Zwykle też, co ważniejsze, jej wnętrze jest puste, dzięki czemu załatwianie interesów staje się odrobinę łatwiejsze i mniej ryzykowne. Handel kradzionymi przedmiotami, truciznami, alkoholem nieznanego pochodzenia, szmuglowanymi zza granicy miotłami, diablim zielem przemycanym z Bułgarii, czy ciałem – wszystko uchodzi tutaj na sucho, gdyż bywalców obowiązuje niepisany pakt milczenia. Przysięga zachowania dla siebie wszystkiego, co zostało zobaczone, wszystkiego, co zostało powiedziane.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
Byli dziećmi. Można było mówić wiele, można było strzępić język szukając wszystkich za i przeciw, lecz nie dało się ukryć, iż za murami Hogwartu byli tylko pionkami w grze dorosłych czarodziejów. Podporządkowani zasadom, których gdy nie przestrzegali ponosili konsekwencje. Kształceni w wyznaczonym kierunku bez możliwości obrania własnej, ciemniejszej drogi. Narzucane im idee kreowały poglądy zupełnie odmienne od przekonań budzących w nich najmroczniejsze emocje i myśli z góry negowane przez nauczycieli będących rzekomym autorytetem. Nie mieli prawa głosu, nie mieli opcji wykazania się w sposób, który inni nazwaliby nieodpowiednim. Pragnęli czegoś więcej, byli zachłanni, ale przy tym cholernie otwarci i głodni wiedzy, której segmentu nie miał odwagi pokazać nikt – nawet najwyższy rangą.
To cenił u Ramseya. Ślizgon był jego bratnią duszą, która mimo swego wyglądu była dla niego lustrem własnego ja. Wspólne cele, aspiracje oraz motywy – nie musieli mówić tego głośno, by wiedzieć, iż coś zaskoczyło, że znaleźli kogoś z kim mogli tworzyć, zaczynać zupełnie nowy akapit biografii przynoszącej owoce w postaci wiedzy kreślonej krwią. Jednak wraz z końcem pewnego etapu ów wersy dobiegły końca i choć nikt nigdy nie odpowiedział na pytanie dlaczego? to obecny czas sam wskazał prawidłową odpowiedź – to miał być dopiero prolog.
Powiadano, że w życiu nie było przypadków. Zło lgnęło do siebie i samoistnie potwierdzało ów porzekadło.
Macnair nie szedł za tłumem nawet w chwili, gdy ktoś wbijał mu różdżkę w kręgosłup. Nie znał poddania, nie rozumiał podążania za czyimiś ideami narażając przy tym własną skórę bez wyraźnych korzyści. Każdorazowe wykonywanie brudnej roboty było dla niego uwłaczające, a gruszki na wierzbie nie stanowiły o wierze, którą rzekomo miał dzierżyć. Pragnął dowodów, chciał aby podano mu na tacy to, co go czeka, jeśli w pełni poświęci własne umiejętności w imię człowieka, którego imienia albo zapomnieli albo wyraźnie nie chcieli wypowiadać. Tom nie był mu obcy – kojarzył go zza szkolnych murów, jednak nie będąc w Anglii nie mógł wiedzieć o jego poczynaniach, a tym samym o fakcie, iż to on był wodzem ów ugrupowania. Faktycznie zasilił szeregi rycerzy, ale wątpliwości brały górę nad stuprocentowym oddaniem.
Spojrzał na niego z ukosa przyjmując dość adekwatną do sytuacji minę, nie wyrażającą nic więcej jak znużenie i zażenowanie. Rzecz jasna zgrywał się – jak miał w zwyczaju – choć uwaga Ramseya uleciała mu mimo uszu. -Tylko się nie zarumień, kwiatuszku.- burknął w odpowiedzi, a zaraz po tym zaciągnął się dymem, by choć przez chwilę mieć przyjemność z ów wyjścia.
Spostrzegając, że obrażona księżniczka ruszyła w poszukiwaniu zagubionego pantofelka odepchnął się od muru i idąc w jej ślady liczył, że nie będzie musiał zakładać mu jej na nogę. Macnair czuł się wyjątkowo swobodnie wśród brudnych kamienic, które od dawna mógł nazywać domem i nawet gdyby nakazali iść mu z zamkniętymi oczyma bez problemu trafiłby do celu. Kiedy potok słów wypłynął z ust towarzysza zaśmiał się pod nosem wyrzucając niedopałek papierosa przed siebie. Przyzwyczajony był do kąśliwych uwag i nietrafionych żartów Mulcibera, ale czasem przechodził samego siebie na tyle, że Macnair zadawał sobie pytanie czym była nafaszerowana sowa przynosząca mu pierwszy, istotny list. Może nażarła się tęgoskóra żelaznozębnego i miała ochotę zrobić sobie z kogoś jaja? Szkoda tylko, że jej ofiara wzięła to wyjątkowo na poważnie.
-Tak, tak.- skwitował cichym, do obrzydzenia słodkim tonem. -Tak Ramseyku. Tańczyłyby nad moim ciałem walca z Warbeck w tle, a na koniec usmażyłyby sobie szaszłyki przy palącym stosie.- przewrócił oczami pozostawiając błaznowanie bez komentarza, bo ów rozrywkowej nuty brakowało mu w towarzyszu najbardziej. Branie wszystko na poważnie, nieustannie ta sama mina i ruchy przypominające spetryfikowanego trolla doprowadzały go do szału. Gdyby tylko mógł sprawiłby mu na święta jakiś eliksir uśmiechu, by choć na chwilę zostawił w domu to kurewsko nudne uosobienie.
Idąc przodem zmrużył oczy, bo miał wrażenie, że się przesłyszał. Obróciwszy głowę spoglądnął na twarz Ramseya i unosząc brew starał się połapać, czy to aby na pewno ta sama osoba. -Jestem pełen podziwu, panie bardzo sztywny. Czyżby Twoje styki w końcu puściły prąd? Miałeś kilkuletnie zwarcie?- wykrzywił wargi w kpiącym, paskudnym uśmiechu po czym momentalnie odskoczył w tył słysząc głośne chlupnięcie. Chciał już skomentować jego nagłe tempo, ale błotna kąpiel zrobiła to za niego. -Gdybym przeleciał Twoją uczyłbyś się anatomii na żywym przykładzie?- spoglądnął na niego licząc na przeczącą odpowiedź, choć w gruncie rzeczy wiedział, iż to marne i dość nieprawdopodobne nadzieje. Z resztą parszywe geny jeszcze nie zostały powielone – z tego co wiedział, a wiedział coraz mniej.
Nie zatrzymywał się ani na moment w drodze do baru, a jego oczy nie plądrowały zebranych w przeciwieństwie do Ramseya. Było mu obojętne kto zobaczy go urżniętego jak świnie, ludzie nie mieli dla niego żadnego znaczenia. -Liczysz na przeprosiny?- rzucił, a po chwili opadł na krzesło stojące z boku niewielkiego stolika w ciemnym kącie ów miejsca. Obserwując rozlewany trunek ściągnął brwi czując napływ pozytywnych wibracji – uwielbiał czas, kiedy zmysły mówiły dobranoc. -Zagrajmy więc, zagrajmy o prawdę. Przegranego czeka wyzwanie, przegrany jedną, ognistą kolejkę będzie poddanym. - wypowiedziawszy ów słowa wysunął z kiszeni galeona rzucając go na stół. -Po której staniesz stronie?
To cenił u Ramseya. Ślizgon był jego bratnią duszą, która mimo swego wyglądu była dla niego lustrem własnego ja. Wspólne cele, aspiracje oraz motywy – nie musieli mówić tego głośno, by wiedzieć, iż coś zaskoczyło, że znaleźli kogoś z kim mogli tworzyć, zaczynać zupełnie nowy akapit biografii przynoszącej owoce w postaci wiedzy kreślonej krwią. Jednak wraz z końcem pewnego etapu ów wersy dobiegły końca i choć nikt nigdy nie odpowiedział na pytanie dlaczego? to obecny czas sam wskazał prawidłową odpowiedź – to miał być dopiero prolog.
Powiadano, że w życiu nie było przypadków. Zło lgnęło do siebie i samoistnie potwierdzało ów porzekadło.
Macnair nie szedł za tłumem nawet w chwili, gdy ktoś wbijał mu różdżkę w kręgosłup. Nie znał poddania, nie rozumiał podążania za czyimiś ideami narażając przy tym własną skórę bez wyraźnych korzyści. Każdorazowe wykonywanie brudnej roboty było dla niego uwłaczające, a gruszki na wierzbie nie stanowiły o wierze, którą rzekomo miał dzierżyć. Pragnął dowodów, chciał aby podano mu na tacy to, co go czeka, jeśli w pełni poświęci własne umiejętności w imię człowieka, którego imienia albo zapomnieli albo wyraźnie nie chcieli wypowiadać. Tom nie był mu obcy – kojarzył go zza szkolnych murów, jednak nie będąc w Anglii nie mógł wiedzieć o jego poczynaniach, a tym samym o fakcie, iż to on był wodzem ów ugrupowania. Faktycznie zasilił szeregi rycerzy, ale wątpliwości brały górę nad stuprocentowym oddaniem.
Spojrzał na niego z ukosa przyjmując dość adekwatną do sytuacji minę, nie wyrażającą nic więcej jak znużenie i zażenowanie. Rzecz jasna zgrywał się – jak miał w zwyczaju – choć uwaga Ramseya uleciała mu mimo uszu. -Tylko się nie zarumień, kwiatuszku.- burknął w odpowiedzi, a zaraz po tym zaciągnął się dymem, by choć przez chwilę mieć przyjemność z ów wyjścia.
Spostrzegając, że obrażona księżniczka ruszyła w poszukiwaniu zagubionego pantofelka odepchnął się od muru i idąc w jej ślady liczył, że nie będzie musiał zakładać mu jej na nogę. Macnair czuł się wyjątkowo swobodnie wśród brudnych kamienic, które od dawna mógł nazywać domem i nawet gdyby nakazali iść mu z zamkniętymi oczyma bez problemu trafiłby do celu. Kiedy potok słów wypłynął z ust towarzysza zaśmiał się pod nosem wyrzucając niedopałek papierosa przed siebie. Przyzwyczajony był do kąśliwych uwag i nietrafionych żartów Mulcibera, ale czasem przechodził samego siebie na tyle, że Macnair zadawał sobie pytanie czym była nafaszerowana sowa przynosząca mu pierwszy, istotny list. Może nażarła się tęgoskóra żelaznozębnego i miała ochotę zrobić sobie z kogoś jaja? Szkoda tylko, że jej ofiara wzięła to wyjątkowo na poważnie.
-Tak, tak.- skwitował cichym, do obrzydzenia słodkim tonem. -Tak Ramseyku. Tańczyłyby nad moim ciałem walca z Warbeck w tle, a na koniec usmażyłyby sobie szaszłyki przy palącym stosie.- przewrócił oczami pozostawiając błaznowanie bez komentarza, bo ów rozrywkowej nuty brakowało mu w towarzyszu najbardziej. Branie wszystko na poważnie, nieustannie ta sama mina i ruchy przypominające spetryfikowanego trolla doprowadzały go do szału. Gdyby tylko mógł sprawiłby mu na święta jakiś eliksir uśmiechu, by choć na chwilę zostawił w domu to kurewsko nudne uosobienie.
Idąc przodem zmrużył oczy, bo miał wrażenie, że się przesłyszał. Obróciwszy głowę spoglądnął na twarz Ramseya i unosząc brew starał się połapać, czy to aby na pewno ta sama osoba. -Jestem pełen podziwu, panie bardzo sztywny. Czyżby Twoje styki w końcu puściły prąd? Miałeś kilkuletnie zwarcie?- wykrzywił wargi w kpiącym, paskudnym uśmiechu po czym momentalnie odskoczył w tył słysząc głośne chlupnięcie. Chciał już skomentować jego nagłe tempo, ale błotna kąpiel zrobiła to za niego. -Gdybym przeleciał Twoją uczyłbyś się anatomii na żywym przykładzie?- spoglądnął na niego licząc na przeczącą odpowiedź, choć w gruncie rzeczy wiedział, iż to marne i dość nieprawdopodobne nadzieje. Z resztą parszywe geny jeszcze nie zostały powielone – z tego co wiedział, a wiedział coraz mniej.
Nie zatrzymywał się ani na moment w drodze do baru, a jego oczy nie plądrowały zebranych w przeciwieństwie do Ramseya. Było mu obojętne kto zobaczy go urżniętego jak świnie, ludzie nie mieli dla niego żadnego znaczenia. -Liczysz na przeprosiny?- rzucił, a po chwili opadł na krzesło stojące z boku niewielkiego stolika w ciemnym kącie ów miejsca. Obserwując rozlewany trunek ściągnął brwi czując napływ pozytywnych wibracji – uwielbiał czas, kiedy zmysły mówiły dobranoc. -Zagrajmy więc, zagrajmy o prawdę. Przegranego czeka wyzwanie, przegrany jedną, ognistą kolejkę będzie poddanym. - wypowiedziawszy ów słowa wysunął z kiszeni galeona rzucając go na stół. -Po której staniesz stronie?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kiedy ledwie przekraczali sześćdziesiąt cali wysokości oficjalnie różniło ich więcej niż po latach się okazało, również i z zasadną, a jednak przedziwną łatwością odnaleźli nić porozumienia. Bez trudu odczytywali swoje zamiary, wyłapywali przypuszczenia, nie zamieniwszy nawet jednego zdania. Patrząc na siebie dostrzegali nieuchwytne dla innych niuanse w coraz to umiejętniej kontrolowanych wyrazach twarzy, odczytywali emocje i wrażenia, co szybko uczyniło ich bratnimi duszami. Choć tyle planów i tle aspiracji w świecie dzieci spełzło na niczym, nie przestawali spiskować i wspólnie kombinować, zachłannie pogrążając się w świecie trudnych i niezrozumiałych spraw, porzucając w rzeczywistości wcale nie beztroskie dzieciństwo. Obaj tkwili w krainie dorosłych od zawsze, nigdy nie poznawszy mocy taryfy ulgowej i puszczania czegoś płazem. Prawie jak bracia — których drogi powoli zaczęły się rozchodzić, gdy prawdziwa rodzina wyłoniła się na horyzoncie. Po przeszło dekadzie wymiany korespondencji niewiele z tego zostało.
A tego, co pozostało nie spisywał na straty, choć zmienili się obaj. Dorośli, dojrzeli, ich plany uległy zmianie, podobnie jak aspiracje i sposoby działania. Jedynie spojrzenia pozostały te same — porozumiewawcze, pełne zrozumienia, umiejętne sposoby rozszyfrowywania tajemnicy. Wzrok Mulcibera skierowany był na Rycerzy Wapurgii, zachowawczy, nieco drwiący uśmiech nie znikał, pewien, że pewnego dnia i Drew dojrzy to samo, a jeśli nie, przypłaci za to życiem.
— Z twoją spostrzegawczością nawet byś nie zauważył, gdybym miał szklane oko, a co dopiero, gdybym oblał się rumieńcem — odpowiedział mu w podobnym tonie, nie siląc się, by na niego spojrzeć. Rozsiadł się wygodnie na krześle, choć było bardziej niekomfortowe niż mógł podejrzewać. Spod peleryny wyciągnął dłonie, a wraz z nimi srebrną papierośnicę, z której wyczarował papierosa. Obrócił go dwukrotnie i przyłożył do warg, by odpalić ledwie jednym pstryknięciem.
Uśmiechnął się z tryumfem. Oczywiście, Macnair mógł mówić cokolwiek, by udowodnić mu, że było inaczej, lecz już sam ton jego wypowiedzi wskazywał, że poczuł się dotknięty. Jego słowa w żadnym stopniu nie odwiodły Mulcibera od tego przekonania, więc posłał mu przepraszający, choć nieszczery uśmiech w odwecie.
— Myślisz, że jesteś dojrzalszy, zwracając się do mnie jak starszy brat?— spytał, unosząc lewą brew. — Bo twoje zachowanie na to nie wskazuje, Macnair. Opanuj się, żartownisiu— zwrócił mu uwagę, przesuwając się na jedną część krzesła i podpierając o nie łokciem. Zawsze wydawało mu się, że nikt nie rozumie jego poczucia humoru i akurat Macnair zawsze go w tym przeświadczeniu utwierdzał. Na szczęście z ich dwojga to Drew był zabawniejszy, potrafił błyskawicznie wcielić się w rolę duszy towarzystwa i zaskarbić sobie sympatię wszystkich dookoła, jeśli tylko mu na tym zależało — choć zwykle jednak miał to gdzieś. Przyglądał mu się z zaciekawieniem, zastanawiając, czy i tego wieczora jego ów czar przyprowadzi do nich jakieś wystarczająco interesujące istoty, z którymi mogliby szczerze porozmawiać.
— Wow— mruknął z nutą fałszywego żalu w głosie.— Nikt jeszcze nie narzekał na to, że jestem sztywny, ale ze względu na to, że się tylko przyjaźnimy, tobie wybaczę ten nietakt. Widzę, że nic się nie zmieniło i dalej się świetnie uzupełniamy, brachu. — Przesunął papierośnicę w jego kierunku, aby się poczęstował, nieco ochłonął, a może się rozluźnił. — Peszy cię moje towarzystwo, Macnair? Wydajesz się dziwnie spięty. — Zaciągnął się mocno, a po chwili szarawy dym wypuścił nosem; jego resztki towarzyszyły zaś słowom: — Podobno najlepiej uczyć się na żywym organizmie. Od razu widać efekty — tak zakładał, choć z anatomii miał zaledwie podstawy. Wiedział, gdzie jest serce, gdzie wątroba, gdzie krtań i co można z tym zrobić, by popsuć funkcjonowanie tych ważnych organów. Spetryfikowanie Drew i otwarcie jego trzewi wydało mu się nad wyraz kuszące, choć dość nieopłacalne. To musiałaby być tortura — czuć i widzieć wszystko, a nie móc nawet kiwnąć palcem. Zadumał się nad tym, jakby przyjaciel obudził w nim jakiś pomysł lub pragnienie; utkwił wzrok w jednym miejscu na dłużej, szczegółowo analizując kwestię kogoś innego.
— Przeprosiny? Twoje? Nie — odparł całkiem poważnie, wytrącony z myśli. — Raczej podziękowania, ale to nadejdzie z czasem— dodał z całą pewnością i sięgnął po butelkę, by do dwóch szklanek rozlać ognistej.
Przyglądał mu się przez krótką chwilę w milczeniu. Macnair sprytnie to rozwiązał. Wyzwania były interesujące, ale nigdy nie podążał za nimi na ślepo, nigdy nie działały na niego jak zachęta nie do odparcia lub czerwona płachta na byka. Rozważnie podchodził do nich, podejmował je z wcześniejszym namysłem, choć ryzyko uwielbiał. Świat Mulcibera od kilku lat opierał się wyłącznie na rachunku opłacalności, a przynajmniej do niedawna tak było. Służalczość względem niego była jednak aż nadto odpychająca, nawet w ramach jednej kolejki, by mógł się od tak na to zdecydować bez wahania. Podejrzewając, że kolejnym, typowym jego argumentem będzie posądzenie o tchórzostwo, spytał:
— Dlaczego sądzisz, że znasz "prawdę", która mogłaby mnie w jakimkolwiek stopniu interesować?— Być może istniało coś, co mogło stać się kartą przetargową. Zwykła "prawda" była jednak mało zachęcająca, szczególnie dla kogoś, kto uwielbiał zdobywać informacje — konkretne, nie byle jakie.
A tego, co pozostało nie spisywał na straty, choć zmienili się obaj. Dorośli, dojrzeli, ich plany uległy zmianie, podobnie jak aspiracje i sposoby działania. Jedynie spojrzenia pozostały te same — porozumiewawcze, pełne zrozumienia, umiejętne sposoby rozszyfrowywania tajemnicy. Wzrok Mulcibera skierowany był na Rycerzy Wapurgii, zachowawczy, nieco drwiący uśmiech nie znikał, pewien, że pewnego dnia i Drew dojrzy to samo, a jeśli nie, przypłaci za to życiem.
— Z twoją spostrzegawczością nawet byś nie zauważył, gdybym miał szklane oko, a co dopiero, gdybym oblał się rumieńcem — odpowiedział mu w podobnym tonie, nie siląc się, by na niego spojrzeć. Rozsiadł się wygodnie na krześle, choć było bardziej niekomfortowe niż mógł podejrzewać. Spod peleryny wyciągnął dłonie, a wraz z nimi srebrną papierośnicę, z której wyczarował papierosa. Obrócił go dwukrotnie i przyłożył do warg, by odpalić ledwie jednym pstryknięciem.
Uśmiechnął się z tryumfem. Oczywiście, Macnair mógł mówić cokolwiek, by udowodnić mu, że było inaczej, lecz już sam ton jego wypowiedzi wskazywał, że poczuł się dotknięty. Jego słowa w żadnym stopniu nie odwiodły Mulcibera od tego przekonania, więc posłał mu przepraszający, choć nieszczery uśmiech w odwecie.
— Myślisz, że jesteś dojrzalszy, zwracając się do mnie jak starszy brat?— spytał, unosząc lewą brew. — Bo twoje zachowanie na to nie wskazuje, Macnair. Opanuj się, żartownisiu— zwrócił mu uwagę, przesuwając się na jedną część krzesła i podpierając o nie łokciem. Zawsze wydawało mu się, że nikt nie rozumie jego poczucia humoru i akurat Macnair zawsze go w tym przeświadczeniu utwierdzał. Na szczęście z ich dwojga to Drew był zabawniejszy, potrafił błyskawicznie wcielić się w rolę duszy towarzystwa i zaskarbić sobie sympatię wszystkich dookoła, jeśli tylko mu na tym zależało — choć zwykle jednak miał to gdzieś. Przyglądał mu się z zaciekawieniem, zastanawiając, czy i tego wieczora jego ów czar przyprowadzi do nich jakieś wystarczająco interesujące istoty, z którymi mogliby szczerze porozmawiać.
— Wow— mruknął z nutą fałszywego żalu w głosie.— Nikt jeszcze nie narzekał na to, że jestem sztywny, ale ze względu na to, że się tylko przyjaźnimy, tobie wybaczę ten nietakt. Widzę, że nic się nie zmieniło i dalej się świetnie uzupełniamy, brachu. — Przesunął papierośnicę w jego kierunku, aby się poczęstował, nieco ochłonął, a może się rozluźnił. — Peszy cię moje towarzystwo, Macnair? Wydajesz się dziwnie spięty. — Zaciągnął się mocno, a po chwili szarawy dym wypuścił nosem; jego resztki towarzyszyły zaś słowom: — Podobno najlepiej uczyć się na żywym organizmie. Od razu widać efekty — tak zakładał, choć z anatomii miał zaledwie podstawy. Wiedział, gdzie jest serce, gdzie wątroba, gdzie krtań i co można z tym zrobić, by popsuć funkcjonowanie tych ważnych organów. Spetryfikowanie Drew i otwarcie jego trzewi wydało mu się nad wyraz kuszące, choć dość nieopłacalne. To musiałaby być tortura — czuć i widzieć wszystko, a nie móc nawet kiwnąć palcem. Zadumał się nad tym, jakby przyjaciel obudził w nim jakiś pomysł lub pragnienie; utkwił wzrok w jednym miejscu na dłużej, szczegółowo analizując kwestię kogoś innego.
— Przeprosiny? Twoje? Nie — odparł całkiem poważnie, wytrącony z myśli. — Raczej podziękowania, ale to nadejdzie z czasem— dodał z całą pewnością i sięgnął po butelkę, by do dwóch szklanek rozlać ognistej.
Przyglądał mu się przez krótką chwilę w milczeniu. Macnair sprytnie to rozwiązał. Wyzwania były interesujące, ale nigdy nie podążał za nimi na ślepo, nigdy nie działały na niego jak zachęta nie do odparcia lub czerwona płachta na byka. Rozważnie podchodził do nich, podejmował je z wcześniejszym namysłem, choć ryzyko uwielbiał. Świat Mulcibera od kilku lat opierał się wyłącznie na rachunku opłacalności, a przynajmniej do niedawna tak było. Służalczość względem niego była jednak aż nadto odpychająca, nawet w ramach jednej kolejki, by mógł się od tak na to zdecydować bez wahania. Podejrzewając, że kolejnym, typowym jego argumentem będzie posądzenie o tchórzostwo, spytał:
— Dlaczego sądzisz, że znasz "prawdę", która mogłaby mnie w jakimkolwiek stopniu interesować?— Być może istniało coś, co mogło stać się kartą przetargową. Zwykła "prawda" była jednak mało zachęcająca, szczególnie dla kogoś, kto uwielbiał zdobywać informacje — konkretne, nie byle jakie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czas zbierający swoje żniwa nie liczył strat, nie dzierżył w sobie krzty litości i obydwoje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Kruche elementy jakimi były pewne relacje uchodziły wraz z nim rozpływając się w otchłani pragnień, ambicji oraz celów, które już nie tylko różniły, ale i mogły wpędzić do grobu. Sojusznicy zmieniali się we wrogów, oponenci w przyjaciół, pozwalając całej tej hierarchii balansować na zbyt cienkiej linie, która w każdej chwili mogła zerwać się powodując zmianę biegunów. Zbytnia ufność, naiwna wiara w czyjeś słowa i czyny nie stanowiła już deski ratunku, a kolejny gwóźdź do trumny. Powiadano, że samotność mogła wpędzić w szaleństwo, wmawiano, że indywidualizm rujnował skazując na bycie samemu na polu walki, jednak gdzie by wówczas był każdy z nich idąc ślepo za pewną grupą? Gdzie by się znajdowali, gdyby wybrali zupełnie inną ścieżkę? Może nadal klepaliby się po ramieniu śmiejąc i nawołując do nienawiści, jako para nierozłącznych przyjaciół, a może wyciągnęliby różdżki naprzeciw siebie kierowani ideami niezrozumiałymi nawet dla nich samych.
Wbrew wszelkim wątpliwościom Macnair nie żałował czasu spędzonego w Rosjii. Kiedy podejmowali przyszłościowe decyzje, jako jeszcze młodzi ludzie, mogło się to wydawać porwaniem z motyką na słońce, która przyniesie ich na tarczy szybciej, niżeli planowali, ale samozaparcie i pewność siebie doprowadziła ich tu – całych i silniejszych, choć na swój sposób spaczonych. Nadal byli podobni mimo zewnętrznych, osobowościowych różnic dostrzegalnych dla całego otoczenia, lecz nie ich samych. Zasiane ziarno, jeszcze za czasów szkolnych, wciąż kiełkowało krzyżując obrane szlaki w intensywniejszą i o wiele bardziej niebezpieczną drogę, jaką przyszło im przejść wspólnie wbrew wcześniejszym oczekiwaniom. Ukształtowane charaktery przynosiły więcej owoców, poszerzona wiedza dawała większą moc, a przede wszystkim inne, ale przy tym iście mocno zintegrowane specjalizacje zapewniały siłę, którą wcześniej, ani w pojedynkę nigdy nie byliby w stanie zawładnąć. Byli sobie potrzebni, dlatego los dał im kolejną szansę.
-Zdziwiłbyś się- rzucił zgodnie z prawdą, bowiem jego praca wymagała o wiele większego skupienia i spostrzegawczości niżeli wiele innych, rzekomo na tym się opierających. Przyzwyczaił się, że poszukiwaczy traktowano po macoszemu, jednakże któż miał lepsze możliwości do nauki i poszerzania horyzontów, jak nie właśnie oni? Szatyn widział wiele słysząc jeszcze więcej, a osobowość przypadająca pod zwykłego ignoranta była zwykłym zbiegiem okoliczności, bowiem rzadko dawał szansę tajemnicy nie wyjść na jaw. Uwielbiał wiedzieć, chorobliwie pragnął pojmać wszystko.
Skupiwszy na nim wzrok starał się pewne rzeczy zrozumieć. Ramsey nigdy nie był uczuciową ciotą, ale teraz, gdy gaworzyli sobie niczym starzy kumple wydawał mu się jeszcze bardziej oschły, pozbawiony ludzkiej namiastki. Korespondencja była tylko listami, kartami papieru zalanymi atramentem składającym się na słowa – mniej, bądź bardziej szczere– nie dającymi żadnej pewności, iż były jakkolwiek zbieżne z prawdą. Twarz nieudolnego aktora zdradzała wszystko, ale jego starannie ukształtowana maska stwarzała pozór, w który inni, nieznający go wcześniej zapewne wierzyli. Był dobrym kłamcą. -A czym jest dojrzałość? Mierzy się ją ilością zabranych dusz?- uniósł brew pytająco, gdy kącik ust nieco zadrżał w lekkim uśmiechu.
Towarzystwo było mu zbędne. Żarty, którymi sypał jak z rękawa i które najczęściej bawiły tylko jego były elementem podejścia do świata, szarej codzienności wyciągającej z niego najbardziej wredne oblicze. Nudził go poważny ton, przysypiał podczas wyniosłych przemówień, a osób sztywnych wystrzegał się jak ognia – chyba, że były dobrym, majętnym kąskiem.
-Zmężniałeś, do tego ten wąsik.- burknął w odpowiedzi przewracając oczami z wyraźną nutą sarkazmu. Chwyciwszy papierośnicę nie odmówił sobie dawki nikotyny, która już po chwili wypełniła jego usta kłębem dymu. Nie był spięty, choć jego towarzystwo sprawiało, że paskudne uczucie powstałe w wyniku klątwy wciąż powracało.
Wzruszył ramionami na wzmiankę o efektach na żywo, bowiem z anatomią miał tyle do czynienia, co z baletem. Zapewne rozróżniłby serce od mózgu i na tym jego wiedza spotykała się ze ścianą.
Nie miał za co mu dziękować – tego był pewien, bo nawet jeśli cała ta organizacja okaże się trafnym wyborem, to sposób rekrutacji pozostawiała wiele do życzenia. Oczywiście, jeśli ktoś pała się w torturach to byłby zafascynowany, jednakże Macnair cenił sobie zdrowie – przede wszystkim to psychiczne. Nie mógł mu jednak odmówić wirtuozji i wizji, bowiem sam lubił sięgać celu nie zważając na potrzebne ku temu środki.
Ryzyko było domeną świrów, głupców którzy preferowali grać na ślepo, jednakże Drew miał do tego zbyt wielką słabość, aby czasem odmówić sobie korzystnej partii mogącej przynieść określoną korzyść. Wiedział, że mógł przegrać oddając wolę losowi, który nie będąc łaskawy łapał swymi mackami wciągając przeważnie tylko w kłopoty. W ów sytuacji miał jednak cel, który warty był sporej ceny. -Gdybym takowej nie znał, nie byłbym dla Ciebie interesujący i na swój sposób istotny w pewnych aspektach.- powiedział chłodno, choć nie nieprzyjaźnie. -Nie zależy mi by zrobić z Ciebie pajaca kołyszącego się na barze niczym zalana w trupa dziwka, więc nie musisz się obawiać i trząść szatą.- dodał po chwili wciąż obracając w palcach zapewne jedynego galeona jakiego posiadał. Po Rosji był spłukany, więc wizja zarobku była dla niego wyjątkowo kusząca. -Jak mniemam groszem nie śmierdzisz.- dorzucił nonszalancko i o dziwo z pełną wyrozumiałością.
Wbrew wszelkim wątpliwościom Macnair nie żałował czasu spędzonego w Rosjii. Kiedy podejmowali przyszłościowe decyzje, jako jeszcze młodzi ludzie, mogło się to wydawać porwaniem z motyką na słońce, która przyniesie ich na tarczy szybciej, niżeli planowali, ale samozaparcie i pewność siebie doprowadziła ich tu – całych i silniejszych, choć na swój sposób spaczonych. Nadal byli podobni mimo zewnętrznych, osobowościowych różnic dostrzegalnych dla całego otoczenia, lecz nie ich samych. Zasiane ziarno, jeszcze za czasów szkolnych, wciąż kiełkowało krzyżując obrane szlaki w intensywniejszą i o wiele bardziej niebezpieczną drogę, jaką przyszło im przejść wspólnie wbrew wcześniejszym oczekiwaniom. Ukształtowane charaktery przynosiły więcej owoców, poszerzona wiedza dawała większą moc, a przede wszystkim inne, ale przy tym iście mocno zintegrowane specjalizacje zapewniały siłę, którą wcześniej, ani w pojedynkę nigdy nie byliby w stanie zawładnąć. Byli sobie potrzebni, dlatego los dał im kolejną szansę.
-Zdziwiłbyś się- rzucił zgodnie z prawdą, bowiem jego praca wymagała o wiele większego skupienia i spostrzegawczości niżeli wiele innych, rzekomo na tym się opierających. Przyzwyczaił się, że poszukiwaczy traktowano po macoszemu, jednakże któż miał lepsze możliwości do nauki i poszerzania horyzontów, jak nie właśnie oni? Szatyn widział wiele słysząc jeszcze więcej, a osobowość przypadająca pod zwykłego ignoranta była zwykłym zbiegiem okoliczności, bowiem rzadko dawał szansę tajemnicy nie wyjść na jaw. Uwielbiał wiedzieć, chorobliwie pragnął pojmać wszystko.
Skupiwszy na nim wzrok starał się pewne rzeczy zrozumieć. Ramsey nigdy nie był uczuciową ciotą, ale teraz, gdy gaworzyli sobie niczym starzy kumple wydawał mu się jeszcze bardziej oschły, pozbawiony ludzkiej namiastki. Korespondencja była tylko listami, kartami papieru zalanymi atramentem składającym się na słowa – mniej, bądź bardziej szczere– nie dającymi żadnej pewności, iż były jakkolwiek zbieżne z prawdą. Twarz nieudolnego aktora zdradzała wszystko, ale jego starannie ukształtowana maska stwarzała pozór, w który inni, nieznający go wcześniej zapewne wierzyli. Był dobrym kłamcą. -A czym jest dojrzałość? Mierzy się ją ilością zabranych dusz?- uniósł brew pytająco, gdy kącik ust nieco zadrżał w lekkim uśmiechu.
Towarzystwo było mu zbędne. Żarty, którymi sypał jak z rękawa i które najczęściej bawiły tylko jego były elementem podejścia do świata, szarej codzienności wyciągającej z niego najbardziej wredne oblicze. Nudził go poważny ton, przysypiał podczas wyniosłych przemówień, a osób sztywnych wystrzegał się jak ognia – chyba, że były dobrym, majętnym kąskiem.
-Zmężniałeś, do tego ten wąsik.- burknął w odpowiedzi przewracając oczami z wyraźną nutą sarkazmu. Chwyciwszy papierośnicę nie odmówił sobie dawki nikotyny, która już po chwili wypełniła jego usta kłębem dymu. Nie był spięty, choć jego towarzystwo sprawiało, że paskudne uczucie powstałe w wyniku klątwy wciąż powracało.
Wzruszył ramionami na wzmiankę o efektach na żywo, bowiem z anatomią miał tyle do czynienia, co z baletem. Zapewne rozróżniłby serce od mózgu i na tym jego wiedza spotykała się ze ścianą.
Nie miał za co mu dziękować – tego był pewien, bo nawet jeśli cała ta organizacja okaże się trafnym wyborem, to sposób rekrutacji pozostawiała wiele do życzenia. Oczywiście, jeśli ktoś pała się w torturach to byłby zafascynowany, jednakże Macnair cenił sobie zdrowie – przede wszystkim to psychiczne. Nie mógł mu jednak odmówić wirtuozji i wizji, bowiem sam lubił sięgać celu nie zważając na potrzebne ku temu środki.
Ryzyko było domeną świrów, głupców którzy preferowali grać na ślepo, jednakże Drew miał do tego zbyt wielką słabość, aby czasem odmówić sobie korzystnej partii mogącej przynieść określoną korzyść. Wiedział, że mógł przegrać oddając wolę losowi, który nie będąc łaskawy łapał swymi mackami wciągając przeważnie tylko w kłopoty. W ów sytuacji miał jednak cel, który warty był sporej ceny. -Gdybym takowej nie znał, nie byłbym dla Ciebie interesujący i na swój sposób istotny w pewnych aspektach.- powiedział chłodno, choć nie nieprzyjaźnie. -Nie zależy mi by zrobić z Ciebie pajaca kołyszącego się na barze niczym zalana w trupa dziwka, więc nie musisz się obawiać i trząść szatą.- dodał po chwili wciąż obracając w palcach zapewne jedynego galeona jakiego posiadał. Po Rosji był spłukany, więc wizja zarobku była dla niego wyjątkowo kusząca. -Jak mniemam groszem nie śmierdzisz.- dorzucił nonszalancko i o dziwo z pełną wyrozumiałością.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 28.02.18 20:40, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dopiero teraz, gdy zajmowali schowane w cieniu daleko stojących świec miejsca mógł swobodnie i bez obaw rozejrzeć się po karczmie. Nie było tu więcej ludzi niż w Białej Wywernie, gdy jeszcze stała, choć klientela wydawało się nieco odmienna. Więcej zapijaczonych, nieogolonych mord, łapczywie przyciągało do siebie wypełnione piwskiem kufle. W przeciwległym kącie dwóch chudych czarodziejów, wyglądających na twórców największego w dziejach Nokturnu spisku śmiało się cicho i ochryple, pochylając nad stołem; gdzie indziej czterech mężczyzn o mocno zarośniętych twarzach paliło papierosy i grało w karty, jeszcze dalej mocno podchmielony typ obłapiał skąpo ubraną czarownicę, ze szmatą przewieszoną przez jedno ramię. Jego dłonie ślizgały się po jej nogach odsłaniając wykończenie pończoch, szczypały ją tu i ówdzie. Nie zatrzymywał na tym obrazku zbyt długo wzroku, nie zamierzał tracić czasu na analizowanie tutejszych gości. Drew zasługiwał, by to na nim skupić uwagę. Kiedyś patrzył na niego jak na przyjaciela, bratniego ducha, który w podobny sposób przyjmował do swej nabitej wiedzą głowy świat. Łączyła ich sympatia, poglądy, szkolne interesy, ale nie był bardziej interesujący niż w tej chwili. Przeniósł na niego wzrok, próbując ocenić jego prawdziwy, nie skryty za jedną z płytkich masek nastrój, wedrzeć się pod fałszywe okrycie i przyjrzeć się intencjom i zamiarom.
— Uwielbiam być zadziwiany — odparł, a nucie wyzwania w głosie towarzyszyło uniesienie brwi. Znał jego możliwości, wiedział do czego był zdolny — w innym wypadku nie widziałby go w szeregach Rycerzy Walpurgii. To nie przeszkadzało mu kłamać, jawnie choć fałszywie, nie doceniając jego umiejętności. Będzie musiał się wykazać, już wkrótce zmierzy się z wyzwaniem i będzie musiał mu sprostać, by nie zawieźć ani Mulcibera, ani Czarnego Pana, któremu służy w sprawie. Uważny wzrok Macnaira widział wiele, nic nie mogło mu umknąć, toteż w jego obecności wymieniał swoje twarze bardzo szybko. Przeskakiwał z powagi na zabawę, z zabawy na smutek, ze smutku na nudę, by tylko nie pozwolić mu schwytać swoich myśli. Chciał ukryć je przed nim za zimnym spojrzeniem ciemnoszarych oczu. Czas nie sprawiał, że ludzie się zmieniali — nie wierzył w to; mogli stać się jeszcze gorsi, lub jeszcze lepsi. Lata praktyk, starań i kontroli samego siebie przynosiły efekty — jeśli Drew było trudno go odczytać, był to dowód na to, że był w tym dobry. Utwierdzał się w przekonaniu, że brak pożytku z emocji i sentymentów skłania do eliminowania ich ze swojego życia. Własne ubytki wypełniał cudzymi, napawał się gniewem i namiętnością innych, cudzy strach podniecał go tak samo mocno jak śmierć.
— Ilość odebranych żyć nie świadczy o niczym poza bezkarnością. Może sposób w jaki się to odbywa lepiej by świadczył o dojrzałości — zaproponował, ciągnąc żartobliwy temat. Nie przyszło mu się do tej pory zastanawiać nad klasyfikacją czarnoksiężników — inną od tych mądrych i głupich, lecz jeśli mieliby do definicji dojrzałości zaliczyć morderców jako przykład, z pewnością jego myśl byłaby trafną formą ustalenia podziału. — Zmężniałem, czy zrobiłem się nudny?— spytał, jakby prześwietlając jego myśli na wylot. Nigdy nie był skaczącym w te i we wte chłopaczkiem, sypiącym głupimi pomysłami czarodziejem. Trzymał się z boku, swój brak emocjonalnej równowagi wyrażając w drastyczności podjętych działań. Z biegiem lat lepiej ukrywał odstające od normy potrzeby i surowe opinie. Mówił i milczał, niezależnie od prawdy i obłudy, jaką przejawiał, zmiennie, plotąc prawdę i wciskając kłamstwa, uciekając od utarcia schematu swojej osoby. — Zmężniałem, a to dziwne, bo bawię się częściej niż wtedy, gdy byłem chłopcem.— Zmieniły się jedynie zabawki; te były żywe, a ich spojrzenia rozbiegane, krew płynęła w ich żyłach, a płuca łapczywie odbierały rozpaczliwe oddechy. — Powinieneś spróbować. Zabawić się, tak porządnie, prawdziwie. Kto wie, ile ukrytej prawdy byś w sobie nagle dostrzegł. Może obudziłoby się w tobie coś... silniejszego niż chciałbyś poczuć. — Głód krwi potrafił być równie ciężki do zniesienia, jak łaknienie kontroli, które doskwierało Mulciberowi od najmłodszych lat. Analityczny umysł chronił go przed bezmyślnym popełnianiem błędów, sprowadzających go na nieszczęśliwą ścieżkę. W pogoni za władzą można łatwo się wywrócić.
— Śmiałe rozważania, ale może wydajesz mi się interesujący wyłącznie z powodu tego, co potrafisz. Metamorfomagia to bardzo rzadki dar, wyjątkowy. Otwiera wiele drzwi — przyznał, tym razem zgodnie z prawdą, choć na jego ustach ciągle gościł uśmiech. Ujął szklankę z ognistą w dłoń i upił łyk, przyglądając mu się stale z nieprzemijającym zaciekawieniem. Cenił sobie wiedzę tak samo mocno jak Drew, wiedział, że jest kluczem do wszystkiego, daje potęgę i przewagę. I Macnair się nie mylił. To co tkwiło ukryte w jego głowie również interesowało Mulcibera. Poruszał się niezauważony, podróżował po świecie, wiele widział i wiele słyszał, a nikt nawet nie pamiętał pewnie jego twarzy, gdyż za każdym razem przywdziewał inną.— Teraz — podjął, odkładając szkło na blat, a papierosa przysuwając do ust. — Służysz Czarnemu Panu, a ja mogę żądać od ciebie informacji, które ty masz obowiązek mi dostarczyć — zakomunikował mu, choć w przeciwieństwie do tego, kipiąc tłumionym entuzjazmem. — Ale po co stawiać sprawy w ten sposób i psuć naszą relację. Oprzyjmy ją o naszą wieloletnią współpracę. Niech to będzie prawdziwa męska przyjaźń. Ty i ja, jak za dawnych lat. Pomagamy sobie wzajemnie — zaproponował w końcu zaciągając się papierosem. Od dawna nie pamiętał, czym jest potrzeba prawdziwego przyjaciela, mylnie sądził, że otaczają go jedynie ludzie, z którymi łączą go wartościowe i istotne sprawy. Mylnie, bowiem w jego życiu istniały osoby, wobec których był podświadomie lojalny, i z których słowem liczył się w przeciwieństwie do reszty. Ale i ta prawda, głęboko schowana przed światem, nie sprawiała, że stawał się nieszkodliwy względem nich. — Potrzebujesz środków na coś konkretnego? — Nie zamierzał bawić się w sponsora, pytał z ciekawości.
— Uwielbiam być zadziwiany — odparł, a nucie wyzwania w głosie towarzyszyło uniesienie brwi. Znał jego możliwości, wiedział do czego był zdolny — w innym wypadku nie widziałby go w szeregach Rycerzy Walpurgii. To nie przeszkadzało mu kłamać, jawnie choć fałszywie, nie doceniając jego umiejętności. Będzie musiał się wykazać, już wkrótce zmierzy się z wyzwaniem i będzie musiał mu sprostać, by nie zawieźć ani Mulcibera, ani Czarnego Pana, któremu służy w sprawie. Uważny wzrok Macnaira widział wiele, nic nie mogło mu umknąć, toteż w jego obecności wymieniał swoje twarze bardzo szybko. Przeskakiwał z powagi na zabawę, z zabawy na smutek, ze smutku na nudę, by tylko nie pozwolić mu schwytać swoich myśli. Chciał ukryć je przed nim za zimnym spojrzeniem ciemnoszarych oczu. Czas nie sprawiał, że ludzie się zmieniali — nie wierzył w to; mogli stać się jeszcze gorsi, lub jeszcze lepsi. Lata praktyk, starań i kontroli samego siebie przynosiły efekty — jeśli Drew było trudno go odczytać, był to dowód na to, że był w tym dobry. Utwierdzał się w przekonaniu, że brak pożytku z emocji i sentymentów skłania do eliminowania ich ze swojego życia. Własne ubytki wypełniał cudzymi, napawał się gniewem i namiętnością innych, cudzy strach podniecał go tak samo mocno jak śmierć.
— Ilość odebranych żyć nie świadczy o niczym poza bezkarnością. Może sposób w jaki się to odbywa lepiej by świadczył o dojrzałości — zaproponował, ciągnąc żartobliwy temat. Nie przyszło mu się do tej pory zastanawiać nad klasyfikacją czarnoksiężników — inną od tych mądrych i głupich, lecz jeśli mieliby do definicji dojrzałości zaliczyć morderców jako przykład, z pewnością jego myśl byłaby trafną formą ustalenia podziału. — Zmężniałem, czy zrobiłem się nudny?— spytał, jakby prześwietlając jego myśli na wylot. Nigdy nie był skaczącym w te i we wte chłopaczkiem, sypiącym głupimi pomysłami czarodziejem. Trzymał się z boku, swój brak emocjonalnej równowagi wyrażając w drastyczności podjętych działań. Z biegiem lat lepiej ukrywał odstające od normy potrzeby i surowe opinie. Mówił i milczał, niezależnie od prawdy i obłudy, jaką przejawiał, zmiennie, plotąc prawdę i wciskając kłamstwa, uciekając od utarcia schematu swojej osoby. — Zmężniałem, a to dziwne, bo bawię się częściej niż wtedy, gdy byłem chłopcem.— Zmieniły się jedynie zabawki; te były żywe, a ich spojrzenia rozbiegane, krew płynęła w ich żyłach, a płuca łapczywie odbierały rozpaczliwe oddechy. — Powinieneś spróbować. Zabawić się, tak porządnie, prawdziwie. Kto wie, ile ukrytej prawdy byś w sobie nagle dostrzegł. Może obudziłoby się w tobie coś... silniejszego niż chciałbyś poczuć. — Głód krwi potrafił być równie ciężki do zniesienia, jak łaknienie kontroli, które doskwierało Mulciberowi od najmłodszych lat. Analityczny umysł chronił go przed bezmyślnym popełnianiem błędów, sprowadzających go na nieszczęśliwą ścieżkę. W pogoni za władzą można łatwo się wywrócić.
— Śmiałe rozważania, ale może wydajesz mi się interesujący wyłącznie z powodu tego, co potrafisz. Metamorfomagia to bardzo rzadki dar, wyjątkowy. Otwiera wiele drzwi — przyznał, tym razem zgodnie z prawdą, choć na jego ustach ciągle gościł uśmiech. Ujął szklankę z ognistą w dłoń i upił łyk, przyglądając mu się stale z nieprzemijającym zaciekawieniem. Cenił sobie wiedzę tak samo mocno jak Drew, wiedział, że jest kluczem do wszystkiego, daje potęgę i przewagę. I Macnair się nie mylił. To co tkwiło ukryte w jego głowie również interesowało Mulcibera. Poruszał się niezauważony, podróżował po świecie, wiele widział i wiele słyszał, a nikt nawet nie pamiętał pewnie jego twarzy, gdyż za każdym razem przywdziewał inną.— Teraz — podjął, odkładając szkło na blat, a papierosa przysuwając do ust. — Służysz Czarnemu Panu, a ja mogę żądać od ciebie informacji, które ty masz obowiązek mi dostarczyć — zakomunikował mu, choć w przeciwieństwie do tego, kipiąc tłumionym entuzjazmem. — Ale po co stawiać sprawy w ten sposób i psuć naszą relację. Oprzyjmy ją o naszą wieloletnią współpracę. Niech to będzie prawdziwa męska przyjaźń. Ty i ja, jak za dawnych lat. Pomagamy sobie wzajemnie — zaproponował w końcu zaciągając się papierosem. Od dawna nie pamiętał, czym jest potrzeba prawdziwego przyjaciela, mylnie sądził, że otaczają go jedynie ludzie, z którymi łączą go wartościowe i istotne sprawy. Mylnie, bowiem w jego życiu istniały osoby, wobec których był podświadomie lojalny, i z których słowem liczył się w przeciwieństwie do reszty. Ale i ta prawda, głęboko schowana przed światem, nie sprawiała, że stawał się nieszkodliwy względem nich. — Potrzebujesz środków na coś konkretnego? — Nie zamierzał bawić się w sponsora, pytał z ciekawości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pomknął za spojrzeniem Mulcibera, choć tylko na moment. Nie interesowały go skromnie odziane lafiryndy, zapite ryje tudzież wydzierający się w niebogłosy kretyni krzykiem pragnący pokazać swą siłę przebicia i perswazji. Przyzwyczaił się do tego typu ludzi, Nokturn nie serwował zwykle nic więcej, choć czasem zdarzały się wyjątki, których z czystego szacunku nie chciał wkładać pomiędzy arkusze o nazwie „kompletni idioci”. Cenił wiedzę, umiejętności i możliwości mające swój szeroki wachlarz pośród ponurych, śmierdzących uliczek przeklętej dzielnicy, dlatego za wszelką cenę wyłapywał takowe jednostki starając się z nimi utrzymywać neutralne, biznesowe relacje. Wszelaka pomoc była nieoceniona, nawet jeśli miała odbywać się odpłatnie, a szczere podejście do własnych niekompetencji sprawiało, że korzystał z niej naprawdę często. Czas to galeon, więc wolał wydać kilka monet na szybką i pewną interwencję tudzież robotę, niżeli samemu bawić się w przypominanie podstaw, bowiem w pewnych dziedzinach nawet takowych mu brakowało. Racjonalnie podchodził do powierzonych spraw i postawionych celów, więc wybieganie przed szereg było ostatnim na co by się porwał.
Obserwując towarzysza nie odzywał się w chwili, gdy ten penetrował wzrokiem wnętrze baru. Nie wpisywał go w szlacheckie ramy, ale gdzieś z tylu głowy huczała mu myśl, iż minęła dekada od ich spotkań, więc wiele mogło się zmienić. Możliwym było, iż takowe klimaty zupełnie nie odpowiadały jego osobie, a co gorsza powodowały ujmę na honorze stanowiącym jedną z podstaw hierarchii wartości. Oderwał od niego spojrzenie dopiero w chwili, gdy zbliżył do warg ognistą, której goryczkę poczuł na końcu języka.
Zaśmiał się na jego słowa dość zgryźliwe i powróciwszy wzrokiem na wysokość oczu uniósł wyraźnie brew. Spostrzegawczość była jedną z precyzyjniej opisujących go cech, bowiem to właśnie dzięki niej praca, którą na co dzień się trudził była możliwa. Osoby omijające wszelkie szczegóły, nie doszukujące się drugiego dna i podążające wciąż do przodu bez poświęcenia chwili na badania pewnych znalezisk nie mogły na dłuższą metę podejmować się trudniejszych wyzwań – tylko Ci wytrwali i ciekawscy mogli osiągnąć sukces. To właśnie było jego miarą. -Zapewne nie tylko oko masz szklane.- zripostował wyginąwszy wargi w kąśliwym wyrazie. Cóż przynajmniej kiepska wymiana złośliwości nie uległa zmianie. -Ty zadziwiany?- spytał, a teatralne zdziwienie rozbłysnęło na jego twarzy. -Zawsze byłem zdania, że pozjadałeś wszystkie rozumy i nic nie jest w stanie wzbudzić w Tobie choć cienia zaintrygowania.- wyjaśnił swoją wątpliwość, a następnie zaciągnął się papierosem, którego chwilę wcześniej odpalił.
Macnair nie myślał o wykazywaniu się – cała ta sytuacja była dla niego wciąż zbyt świeża, aby przykładać do niej istotną wagę. Póki co nie wiedział zupełnie nic poza kilkoma zdawkowymi historiami i obietnicami nie mającymi swego końca. Czyżby faktycznie Ramsey pokazywał mu gruszki na wierzbie i kazał wierzyć, iż są prawdziwe? Musiał sam się przekonać, był pewien, że jeżeli zazna smaku walki w szeregach Rycerzy to dopiero wtem pojmie ich wartość, bądź kompletnie ją zaneguje. Drew nie trawił półśrodków. W tej szaleńczej wizji trzymała go jedynie lojalność wobec towarzysza i świadomość jego możliwości – znając Ramseya tyle lat czuł, że nie mógł wpakować go na zajmowaną przez siebie minę, bowiem nigdy nie stał murem za czymś, co nie miało kompletnego sensu. Oczywiście – czas tudzież perswazja innych mogła zrujnować jego szare komórki, ale powierzchownie wydawał się na tyle rozsądny i pewny swego, że wciąż wart był zaufania.
-Jaki jest Twój ulubiony sposób?- spytał bez zbędnej otoczki wiedząc, że kilka żyć już odebrał. Niejednokrotnie studiując czarną magię zachwycał się jej potęgą, więc naiwnym byłoby myślenie, iż jego dłonie niesplamione są cudzą krwią – mniej bądź bardziej winną owego czynu. Macnairowi śmierć nie była obca, ale sam nigdy nie stał się katem przejmując władzę nad czyimś losem, przeszłością i krótką przyszłością. To miało dopiero nadejść.
-Tylko zapewne rodzaj zabaw uległ zmianie.- drążył temat dając wyraźny znak Mulciberowi, iż chciał z niego wyciągnąć jak najwięcej. Tylko prawda o działaniach mogła dać mu wyraźny obraz kolejnych dni, miesięcy i zapewne lat, które opiewać będą o służbę Czarnemu Panu – człowiekowi, którego tylko w teorii nie znał i nigdy nie widział. Co jeśli był jedynie wymysłem sfiksowanego kolegi? -Władza jest kluczem do sukcesu, ale nią też można szybko się zachłysnąć. Lubię ognistą, chce jeszcze trochę jej wypić.- dał wyraźny znak, że pragnął nowych wyzwań, ale niemnożących obawy i ryzyka. Zapewne tortury urządzane przez Ramseya sprawiłyby i mu niemałą frajdę, jednakże najpierw musiał poznać ich źródło, a także cel nim miałby wcielić je w pakiet swoich codziennych rozrywek. Wbrew pozorom był rozsądny, lubił hierarchię i pewne normy, a to że czasem je łamał było wynikiem porywczego charakteru, nie musem skosztowania wszystkiego.
Od dawna chciał wyciągnąć z siebie coś więcej. Skryte emocje i oddalone uczucia napawały go pewną pustką, którą zamierzał wypełnić czymś nowym, czymś świeżym. Szukał owego pierwiastka, ale takowy był mu kompletnie nieznany. Może właśnie Mulciber uświadomi mu to, co naprawdę marzył dosięgnąć?
Prychnął na jego słowa, ale nie na tyle donośnie, by przyglądająca im się szatynka pomyślała, że kpi z jej wyglądu. -Nie jestem jedynym metamorfomagiem w Londynie. Nie prościej było namówić tą mugolską mendę Tonks? Strachu za wiele w sobie nie dzierży, ale za to głupoty nad wyraz i jestem pewien, że wiedziałbyś jak to wykorzystać.- rzucił po czym zamoczył wargi w trunku. Wiedział, że dar to jeden z wielu czynników, dla których stał się interesujący dla Rycerzy. -Właściwie to byłoby całkiem zabawne, jakby szlama dążyła do zniszczenia własnego grajdołka wypełnionego tymi parszywymi przebierańcami.- pokręcił głową z wyraźną niechęcią i odrazą, a następnie skupił się na słowach Ramseya, które nie brzmiały interesująco, a tym bardziej zachęcająco do współpracy.
-Nie musisz unosić się pozycją w naszej znajomości. Możesz wierzyć lub nie, ale mam w sobie na tyle honoru, aby zachować lojalność wobec osób, które na takową zasłużyły. Nie było sytuacji, w której odmówiłbym Ci pomocy i nie widzę powodu zmiany owego podejścia. – stwierdził zgodnie z własnymi przekonaniami, a następnie upił do dna znajdujący się w brudnej szklance trunek. -Choć zrobienie z Ciebie pajaca po ostatnim show na cmentarzu wydaje się iście kuszące.- pokręcił głową z wyraźnym, kpiącym uśmiechem, a następnie przeszedł do sedna sprawy. -Nie potrzebuje pieniędzy, oferuję Ci zdobycie takowych. Złapałem trop, który może okazać się górą złota, ale sam nie dosięgnę celu.- oparł wygodnie przedramiona o podłokietniki fotela, a następnie jedną rękę zgiął w łokciu, aby na dłoni złożonej w pięść ułożyć brodę. -Uwierz, że zawsze działam w pojedynkę, ale tym razem wiem, że w samotności obejrzę skrzynię skarbów jedynie pośmiertnie.
Obserwując towarzysza nie odzywał się w chwili, gdy ten penetrował wzrokiem wnętrze baru. Nie wpisywał go w szlacheckie ramy, ale gdzieś z tylu głowy huczała mu myśl, iż minęła dekada od ich spotkań, więc wiele mogło się zmienić. Możliwym było, iż takowe klimaty zupełnie nie odpowiadały jego osobie, a co gorsza powodowały ujmę na honorze stanowiącym jedną z podstaw hierarchii wartości. Oderwał od niego spojrzenie dopiero w chwili, gdy zbliżył do warg ognistą, której goryczkę poczuł na końcu języka.
Zaśmiał się na jego słowa dość zgryźliwe i powróciwszy wzrokiem na wysokość oczu uniósł wyraźnie brew. Spostrzegawczość była jedną z precyzyjniej opisujących go cech, bowiem to właśnie dzięki niej praca, którą na co dzień się trudził była możliwa. Osoby omijające wszelkie szczegóły, nie doszukujące się drugiego dna i podążające wciąż do przodu bez poświęcenia chwili na badania pewnych znalezisk nie mogły na dłuższą metę podejmować się trudniejszych wyzwań – tylko Ci wytrwali i ciekawscy mogli osiągnąć sukces. To właśnie było jego miarą. -Zapewne nie tylko oko masz szklane.- zripostował wyginąwszy wargi w kąśliwym wyrazie. Cóż przynajmniej kiepska wymiana złośliwości nie uległa zmianie. -Ty zadziwiany?- spytał, a teatralne zdziwienie rozbłysnęło na jego twarzy. -Zawsze byłem zdania, że pozjadałeś wszystkie rozumy i nic nie jest w stanie wzbudzić w Tobie choć cienia zaintrygowania.- wyjaśnił swoją wątpliwość, a następnie zaciągnął się papierosem, którego chwilę wcześniej odpalił.
Macnair nie myślał o wykazywaniu się – cała ta sytuacja była dla niego wciąż zbyt świeża, aby przykładać do niej istotną wagę. Póki co nie wiedział zupełnie nic poza kilkoma zdawkowymi historiami i obietnicami nie mającymi swego końca. Czyżby faktycznie Ramsey pokazywał mu gruszki na wierzbie i kazał wierzyć, iż są prawdziwe? Musiał sam się przekonać, był pewien, że jeżeli zazna smaku walki w szeregach Rycerzy to dopiero wtem pojmie ich wartość, bądź kompletnie ją zaneguje. Drew nie trawił półśrodków. W tej szaleńczej wizji trzymała go jedynie lojalność wobec towarzysza i świadomość jego możliwości – znając Ramseya tyle lat czuł, że nie mógł wpakować go na zajmowaną przez siebie minę, bowiem nigdy nie stał murem za czymś, co nie miało kompletnego sensu. Oczywiście – czas tudzież perswazja innych mogła zrujnować jego szare komórki, ale powierzchownie wydawał się na tyle rozsądny i pewny swego, że wciąż wart był zaufania.
-Jaki jest Twój ulubiony sposób?- spytał bez zbędnej otoczki wiedząc, że kilka żyć już odebrał. Niejednokrotnie studiując czarną magię zachwycał się jej potęgą, więc naiwnym byłoby myślenie, iż jego dłonie niesplamione są cudzą krwią – mniej bądź bardziej winną owego czynu. Macnairowi śmierć nie była obca, ale sam nigdy nie stał się katem przejmując władzę nad czyimś losem, przeszłością i krótką przyszłością. To miało dopiero nadejść.
-Tylko zapewne rodzaj zabaw uległ zmianie.- drążył temat dając wyraźny znak Mulciberowi, iż chciał z niego wyciągnąć jak najwięcej. Tylko prawda o działaniach mogła dać mu wyraźny obraz kolejnych dni, miesięcy i zapewne lat, które opiewać będą o służbę Czarnemu Panu – człowiekowi, którego tylko w teorii nie znał i nigdy nie widział. Co jeśli był jedynie wymysłem sfiksowanego kolegi? -Władza jest kluczem do sukcesu, ale nią też można szybko się zachłysnąć. Lubię ognistą, chce jeszcze trochę jej wypić.- dał wyraźny znak, że pragnął nowych wyzwań, ale niemnożących obawy i ryzyka. Zapewne tortury urządzane przez Ramseya sprawiłyby i mu niemałą frajdę, jednakże najpierw musiał poznać ich źródło, a także cel nim miałby wcielić je w pakiet swoich codziennych rozrywek. Wbrew pozorom był rozsądny, lubił hierarchię i pewne normy, a to że czasem je łamał było wynikiem porywczego charakteru, nie musem skosztowania wszystkiego.
Od dawna chciał wyciągnąć z siebie coś więcej. Skryte emocje i oddalone uczucia napawały go pewną pustką, którą zamierzał wypełnić czymś nowym, czymś świeżym. Szukał owego pierwiastka, ale takowy był mu kompletnie nieznany. Może właśnie Mulciber uświadomi mu to, co naprawdę marzył dosięgnąć?
Prychnął na jego słowa, ale nie na tyle donośnie, by przyglądająca im się szatynka pomyślała, że kpi z jej wyglądu. -Nie jestem jedynym metamorfomagiem w Londynie. Nie prościej było namówić tą mugolską mendę Tonks? Strachu za wiele w sobie nie dzierży, ale za to głupoty nad wyraz i jestem pewien, że wiedziałbyś jak to wykorzystać.- rzucił po czym zamoczył wargi w trunku. Wiedział, że dar to jeden z wielu czynników, dla których stał się interesujący dla Rycerzy. -Właściwie to byłoby całkiem zabawne, jakby szlama dążyła do zniszczenia własnego grajdołka wypełnionego tymi parszywymi przebierańcami.- pokręcił głową z wyraźną niechęcią i odrazą, a następnie skupił się na słowach Ramseya, które nie brzmiały interesująco, a tym bardziej zachęcająco do współpracy.
-Nie musisz unosić się pozycją w naszej znajomości. Możesz wierzyć lub nie, ale mam w sobie na tyle honoru, aby zachować lojalność wobec osób, które na takową zasłużyły. Nie było sytuacji, w której odmówiłbym Ci pomocy i nie widzę powodu zmiany owego podejścia. – stwierdził zgodnie z własnymi przekonaniami, a następnie upił do dna znajdujący się w brudnej szklance trunek. -Choć zrobienie z Ciebie pajaca po ostatnim show na cmentarzu wydaje się iście kuszące.- pokręcił głową z wyraźnym, kpiącym uśmiechem, a następnie przeszedł do sedna sprawy. -Nie potrzebuje pieniędzy, oferuję Ci zdobycie takowych. Złapałem trop, który może okazać się górą złota, ale sam nie dosięgnę celu.- oparł wygodnie przedramiona o podłokietniki fotela, a następnie jedną rękę zgiął w łokciu, aby na dłoni złożonej w pięść ułożyć brodę. -Uwierz, że zawsze działam w pojedynkę, ale tym razem wiem, że w samotności obejrzę skrzynię skarbów jedynie pośmiertnie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Aleja Śmiertelnego Nokturnu nie była tak bardzo podobna do doków, gdzie spora liczba zapijaczonych obdartusów przysypiała co noc na tym samym stole lub wszystkimi zgromadzonymi siłami próbowała dotrzeć do domu, a przynajmniej do wyjścia z tawerny. Nokturn gromadził wielu złych ludzi, czarnoksiężników, bezwzględnych typów, z których każdy był gotów odciąć drugiemu dłonie, a nawet głowę za mieszek galeonów lub drogocenne przedmioty. Mogli być biedni, ale przede wszystkim byli bezwzględni. Snuli się po wąskiej ulicy jaki cienie, upiory ludzi, którymi kiedyś byli; zniszczeni truciznami, klątwami, artefaktami i czarną magią. Obserwował ich. Czasem uważniej, czasem całkiem przelatywał po nich wzrokiem, stale zachowując czujność. Był samotnym wilkiem wśród wygłodniałych dzikich psów, niedźwiedzi, lisów, borsuków. To nie czyniło go bezpieczniejszym — nieuwagę mógł przypłacić życiem, nawet w miejscu takim jak to. Niedocenianie ludzi, którzy ich otaczali było błędem, tego zdołał się nauczyć podczas pobytów w takich miejscach. Szybki w reakcji i biegły w okrutnych czarach czarodziej mógł łatwo wyjść z opresji cało, a także zaskarbić sobie względny szacunek otoczenia. Często był to jednak fałszywy wyraz; gdyby tylko na chwilę opuścić gardę i choćby raz schlać się jak największa kurwa, nie doczekałoby się poranka.
— Może chciałbyś zobaczyć całą moją kolekcję szklanych kul?— spytał poważnym tonem, unosząc brwi w wyrazie nagłego zainteresowania. Zainteresował go głównie fakt, że Macnaira zaciekawiły szklane zabawki. Z reguły zadowalał się głównie złotem, niezłym biustem i kosztownościami. On sam jednak nie posiadał niczego z wymienionych. — Przeceniasz moje możliwości, nie wszystkie. Jeszcze kilka mi zostało — odparł lekko, uśmiechając się przy tym szeroko i niewinnie. Niewiele robił sobie z prawdziwych opinii na swój temat, doskonale wiedział jak zmienna jest jego natura i jak wiele masek przybiera jego twarz w kontaktach z innymi. Mógł uchodzić w pewnych kręgach za zbyt pewnego siebie, w innych na wycofanego, a może całkiem nieszkodliwego i uroczego. To właśnie przypomniało mu spotkanie z Solene. Jak doskonałą iluzję potrafił stworzyć człowiek wystarczająco biegły w kłamstwie, upośledzony emocjonalnie, plastyczny. Drew znał go dobrze. Zbyt dobrze, by mógł go lekceważyć i dziś tylko czas jaki upłynął działał na jego korzyść. Był świadkiem jego młodości, w której wychowywał się pozbawiony matki, pod ręką surowego, starego ojca, był świadkiem mentalnej zapaści, która pogrzebała wszystko, co o sobie wiedział i narodzin nowego nazwiska, które nosił po dziś dzień. Widział wiele z tych twarzy. Igrał z nim jak z ogniem, ale nie wkładał bezmyślnie ręki w płomienie.
Może spodziewał się zadumy w jego oczach, chwilowego zamyślenia i teatralnego rozważania na tematy egzystencjalne, lecz w wyrazie mulciberowej twarzy nic sie nie zmieniło. Stalowe oczy utkwione były w twarz Macnaira, palce zaciskały się wokół szklanki z ognistą.
— Wiedziałeś o tym, że towarzyszące odbieraniu życia wrażenia mogą być utożsamiane z podnieceniem seksualnym? Nie w formie skutków, a procesów myślowych, sekwencji zdarzeń zachodzących w organizmie. Pierwsze morderstwo jest jak pierwszy raz z kobietą. Intensywne, tak euforyczne i gwałtowne, że jest problem z pochwyceniem tego kluczowego momentu. Napięcie szybko rośnie i zbyt szybko opada. A ty wciąż czujesz niedosyt, choć jesteś wykończony. Każdy następny raz zbliża się do uchwycenia chwili prawdziwej śmierci, kiedy w oczach gaśnie blask, a energia przepływa na ciebie i zaciska się wokół, jak sznur — powiedział barwnym tonem, w którym rozbrzmiewała pasja. — Sęk w tym, że sposób jest najmniej istotny, Drew. Kiedyś to zrozumiesz — dodał pokrzepiająco, niczym starszy brat udzielający najważniejszej w życiu rady. Macnair jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że kiedy będzie gotów i stanie się jednym z najbliższych Jego popleczników, przyjdzie mu zapłacić za to najsurowszą z kar. Przekleństwo, które na siebie ściągnie będzie mu ciążyć na barkach już na wieki i nigdy nie uwolni się od ciemności, ale jej smak i to, co przyniesie ze sobą, zaspokoi go bardziej niż wszystko, co poznał do tej pory. I był pewien, że mu się spodoba.
— Poziom tych zabaw się zmienił. Nadszedł czas, aby zagrać wreszcie w najwyższej lidze, przyjacielu. Mam nadzieję, że jesteś na to gotów, możesz się nieco przy tym... pobrudzić. — Niezależnie od tego, czy Drew lubił ryzyko, czy nie, będzie musiał je podjąć i nauczyć się z nim radzić. Każde działanie niosło za sobą konsekwencje — a teraz, kiedy ich organizacja nie była już dla nikogo tajemnicą, musieli uważać na siebie podwójnie. Łatwo było połączyć ze sobą fakty, a czujni aurorzy deptali im po piętach. Fox od lat szukał dostatecznego dowodu na to kim jest i co robił, teraz niewiele mu brakowało, aby wysłać go tam, gdzie planował. Nim to się jednak wydarzy, ciemne chmury pokryją niebo, a pomiędzy nimi rozbłyśnie szmaragdowy znak, który wraz z trwogą zagości w sercach ludzi na dobre.
— Nie — skwitował krótko i westchnął cicho, odchylając się na krześle w tył. Opadł ciężko na oparcie, a jego kraniec wbijał mu się w łopatki. — Nie jesteś nawet jedynym, jakiego znam dość dobrze. Ale to użyteczny talent — lubił mieć użytecznych i cennych ludzi blisko siebie. — Ostatnio spotkałem Tonks. Napuściłem na nią swojego węża — dodał z nutą sarkazmu, uśmiechając się przy tym krzywo. — Chcesz rzucić na nią zaklęcie imperiusa i zobaczyć jak się spisze pod twoją komendą?— Uniósł brew i puścił w końcu szklankę, na korzyść papierosów. Jednego z nich wsunął do ust, nie martwiąc się tym, że ostatnio palił więcej niż zwykle. Musiał uzupełniać zapasy częściej, ale potrzeba roziskrzenia słodko-gorzkiej bibuły dawała o sobie znać nieustannie. Odpalił Stibbonsa dwoma palcami i zaciągnął się powoli, pozostawiając pudełko przed sobą.
— Nie proszę cię o pomoc, Drew — przypomniał mu oschle. Rzadko kiedy to robił: "zwracał się z prośbą o pomoc". Najczęściej skracał to do wyrazu potrzeby w danej chwili, którą należało kapryśnie spełnić lub bardziej subtelnie, dokonywał lub probował dokonywać manipulacji, skłaniających do zrobienia tego, na co miał ochotę. Drew szanował, dlatego chciał go widzieć tuż obok. Mulciber nie puszył się, nie wypinał nazbyt dumnie piersi do przodu jak nieopierzony kogut, ale skoro grali w otwarte karty w tej chwili, nie zamierzał doprowadzać do nieporozumień. — Ale doceniam to. Gdyby było inaczej, nie siedzielibyśmy tu dzisiaj. Masz w sobie potencjał większy niż sądzisz. A ja widziałem jakich rzeczy dokonasz — nie żartował. Jeszcze nim Drew wrócił do Londynu spadło na niego ciężkie brzemię własnego daru. — Lojalność jest w cenie, mam nadzieję, że nie szastasz towarem, którego nie posiadasz. To bardzo ważne.
Strzepnąwszy popiół na ziemię wziął głęboki wdech i skinął mu głową.
— W takim razie opowiedz mi o tej skrzyni skarbów.
|zt
— Może chciałbyś zobaczyć całą moją kolekcję szklanych kul?— spytał poważnym tonem, unosząc brwi w wyrazie nagłego zainteresowania. Zainteresował go głównie fakt, że Macnaira zaciekawiły szklane zabawki. Z reguły zadowalał się głównie złotem, niezłym biustem i kosztownościami. On sam jednak nie posiadał niczego z wymienionych. — Przeceniasz moje możliwości, nie wszystkie. Jeszcze kilka mi zostało — odparł lekko, uśmiechając się przy tym szeroko i niewinnie. Niewiele robił sobie z prawdziwych opinii na swój temat, doskonale wiedział jak zmienna jest jego natura i jak wiele masek przybiera jego twarz w kontaktach z innymi. Mógł uchodzić w pewnych kręgach za zbyt pewnego siebie, w innych na wycofanego, a może całkiem nieszkodliwego i uroczego. To właśnie przypomniało mu spotkanie z Solene. Jak doskonałą iluzję potrafił stworzyć człowiek wystarczająco biegły w kłamstwie, upośledzony emocjonalnie, plastyczny. Drew znał go dobrze. Zbyt dobrze, by mógł go lekceważyć i dziś tylko czas jaki upłynął działał na jego korzyść. Był świadkiem jego młodości, w której wychowywał się pozbawiony matki, pod ręką surowego, starego ojca, był świadkiem mentalnej zapaści, która pogrzebała wszystko, co o sobie wiedział i narodzin nowego nazwiska, które nosił po dziś dzień. Widział wiele z tych twarzy. Igrał z nim jak z ogniem, ale nie wkładał bezmyślnie ręki w płomienie.
Może spodziewał się zadumy w jego oczach, chwilowego zamyślenia i teatralnego rozważania na tematy egzystencjalne, lecz w wyrazie mulciberowej twarzy nic sie nie zmieniło. Stalowe oczy utkwione były w twarz Macnaira, palce zaciskały się wokół szklanki z ognistą.
— Wiedziałeś o tym, że towarzyszące odbieraniu życia wrażenia mogą być utożsamiane z podnieceniem seksualnym? Nie w formie skutków, a procesów myślowych, sekwencji zdarzeń zachodzących w organizmie. Pierwsze morderstwo jest jak pierwszy raz z kobietą. Intensywne, tak euforyczne i gwałtowne, że jest problem z pochwyceniem tego kluczowego momentu. Napięcie szybko rośnie i zbyt szybko opada. A ty wciąż czujesz niedosyt, choć jesteś wykończony. Każdy następny raz zbliża się do uchwycenia chwili prawdziwej śmierci, kiedy w oczach gaśnie blask, a energia przepływa na ciebie i zaciska się wokół, jak sznur — powiedział barwnym tonem, w którym rozbrzmiewała pasja. — Sęk w tym, że sposób jest najmniej istotny, Drew. Kiedyś to zrozumiesz — dodał pokrzepiająco, niczym starszy brat udzielający najważniejszej w życiu rady. Macnair jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że kiedy będzie gotów i stanie się jednym z najbliższych Jego popleczników, przyjdzie mu zapłacić za to najsurowszą z kar. Przekleństwo, które na siebie ściągnie będzie mu ciążyć na barkach już na wieki i nigdy nie uwolni się od ciemności, ale jej smak i to, co przyniesie ze sobą, zaspokoi go bardziej niż wszystko, co poznał do tej pory. I był pewien, że mu się spodoba.
— Poziom tych zabaw się zmienił. Nadszedł czas, aby zagrać wreszcie w najwyższej lidze, przyjacielu. Mam nadzieję, że jesteś na to gotów, możesz się nieco przy tym... pobrudzić. — Niezależnie od tego, czy Drew lubił ryzyko, czy nie, będzie musiał je podjąć i nauczyć się z nim radzić. Każde działanie niosło za sobą konsekwencje — a teraz, kiedy ich organizacja nie była już dla nikogo tajemnicą, musieli uważać na siebie podwójnie. Łatwo było połączyć ze sobą fakty, a czujni aurorzy deptali im po piętach. Fox od lat szukał dostatecznego dowodu na to kim jest i co robił, teraz niewiele mu brakowało, aby wysłać go tam, gdzie planował. Nim to się jednak wydarzy, ciemne chmury pokryją niebo, a pomiędzy nimi rozbłyśnie szmaragdowy znak, który wraz z trwogą zagości w sercach ludzi na dobre.
— Nie — skwitował krótko i westchnął cicho, odchylając się na krześle w tył. Opadł ciężko na oparcie, a jego kraniec wbijał mu się w łopatki. — Nie jesteś nawet jedynym, jakiego znam dość dobrze. Ale to użyteczny talent — lubił mieć użytecznych i cennych ludzi blisko siebie. — Ostatnio spotkałem Tonks. Napuściłem na nią swojego węża — dodał z nutą sarkazmu, uśmiechając się przy tym krzywo. — Chcesz rzucić na nią zaklęcie imperiusa i zobaczyć jak się spisze pod twoją komendą?— Uniósł brew i puścił w końcu szklankę, na korzyść papierosów. Jednego z nich wsunął do ust, nie martwiąc się tym, że ostatnio palił więcej niż zwykle. Musiał uzupełniać zapasy częściej, ale potrzeba roziskrzenia słodko-gorzkiej bibuły dawała o sobie znać nieustannie. Odpalił Stibbonsa dwoma palcami i zaciągnął się powoli, pozostawiając pudełko przed sobą.
— Nie proszę cię o pomoc, Drew — przypomniał mu oschle. Rzadko kiedy to robił: "zwracał się z prośbą o pomoc". Najczęściej skracał to do wyrazu potrzeby w danej chwili, którą należało kapryśnie spełnić lub bardziej subtelnie, dokonywał lub probował dokonywać manipulacji, skłaniających do zrobienia tego, na co miał ochotę. Drew szanował, dlatego chciał go widzieć tuż obok. Mulciber nie puszył się, nie wypinał nazbyt dumnie piersi do przodu jak nieopierzony kogut, ale skoro grali w otwarte karty w tej chwili, nie zamierzał doprowadzać do nieporozumień. — Ale doceniam to. Gdyby było inaczej, nie siedzielibyśmy tu dzisiaj. Masz w sobie potencjał większy niż sądzisz. A ja widziałem jakich rzeczy dokonasz — nie żartował. Jeszcze nim Drew wrócił do Londynu spadło na niego ciężkie brzemię własnego daru. — Lojalność jest w cenie, mam nadzieję, że nie szastasz towarem, którego nie posiadasz. To bardzo ważne.
Strzepnąwszy popiół na ziemię wziął głęboki wdech i skinął mu głową.
— W takim razie opowiedz mi o tej skrzyni skarbów.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 14 lipca
Zatrzymał się przed wejściem do karczmy, czekając na swoją towarzyszkę. Zadanie otrzymane przez Czarnego Pana nie było skomplikowane, choć oboje z Antoniną mogli natknąć się na parę problemów podczas tworzenia klątwy. To zawsze wiązało się z ryzykiem i wymagało od człowieka ogromnego skupienia i cierpliwości. Tego nigdy mu nie brakowało - Antonii prawdopodobnie też. Był zadowolony z wiadomości o współpracy z młodą Borginówną. Znał tę rodzinę od urodzenia i ufał im. Może nie tak jak członkom własnego rodu, lecz wieloletnia współpraca z pewnością podłożyła porządne fundamenty pod takie odczucia.
Poprawił kołnierz lekkiego płaszcza, nie zwracając uwagi na osoby wchodzące do karczmy, lekko mierzące go wzrokiem. Sam wyglądał drobnej sylwetki, zastanawiając się czy jego zaufanie nie okazało się przypadkiem przedwczesne i Antonina po prostu nie przyjdzie. Chociaż to byłoby niezwykle głupie z jej strony: w końcu dzisiaj chodziło o coś więcej, o korzyść dla Czarnego Pana, nie dla nich samych. I jakby na zawołanie, w tym momencie zauważył jak Borgin idzie w jego kierunku. - Nareszcie - mruknął dla zasady, bo właściwie przyszła punktualnie, po czym odwrócił się na pięcie i wszedł do środka.
Często tutaj bywał, niejednokrotnie woląc to miejsce od Białej Wywerny, kiedy jeszcze nie była kupą popiołu. Karczma "Pod Mantykorą" bardziej do niego przemawiała - zdecydowanie wolał tutaj robić interesy jeżeli nie były one tak ważne by zapraszać gościa do palarni w rodzinnym sklepie. Rozejrzał się po zajętych stolikach, dość szybko zauważając mężczyznę, z którym umówili się na spotkanie. Edgar słyszał, że to straszny plotkarz - nie cierpiał takich ludzi, bardzo ceniąc sobie lojalność, o którą jednak było ciężko na Nokturnie. Spojrzał na Antoninę, ale chyba nie musiał nic mówić: dobrze wiedziała na czym polega ich zadanie. Przywitał się z nim na swój mało wylewny sposób, siadając na przeciwko. - Masz to, o co cię prosiliśmy - raczej powiedział zamiast zapytać, w przeciwnym wypadku pewnie nie doszłoby do spotkania, ale wolał się upewnić. Miał nadzieję, że nawet on poczuł powagę zamówienia, ale ze szmuglerami zawsze trzeba uważać.
Zatrzymał się przed wejściem do karczmy, czekając na swoją towarzyszkę. Zadanie otrzymane przez Czarnego Pana nie było skomplikowane, choć oboje z Antoniną mogli natknąć się na parę problemów podczas tworzenia klątwy. To zawsze wiązało się z ryzykiem i wymagało od człowieka ogromnego skupienia i cierpliwości. Tego nigdy mu nie brakowało - Antonii prawdopodobnie też. Był zadowolony z wiadomości o współpracy z młodą Borginówną. Znał tę rodzinę od urodzenia i ufał im. Może nie tak jak członkom własnego rodu, lecz wieloletnia współpraca z pewnością podłożyła porządne fundamenty pod takie odczucia.
Poprawił kołnierz lekkiego płaszcza, nie zwracając uwagi na osoby wchodzące do karczmy, lekko mierzące go wzrokiem. Sam wyglądał drobnej sylwetki, zastanawiając się czy jego zaufanie nie okazało się przypadkiem przedwczesne i Antonina po prostu nie przyjdzie. Chociaż to byłoby niezwykle głupie z jej strony: w końcu dzisiaj chodziło o coś więcej, o korzyść dla Czarnego Pana, nie dla nich samych. I jakby na zawołanie, w tym momencie zauważył jak Borgin idzie w jego kierunku. - Nareszcie - mruknął dla zasady, bo właściwie przyszła punktualnie, po czym odwrócił się na pięcie i wszedł do środka.
Często tutaj bywał, niejednokrotnie woląc to miejsce od Białej Wywerny, kiedy jeszcze nie była kupą popiołu. Karczma "Pod Mantykorą" bardziej do niego przemawiała - zdecydowanie wolał tutaj robić interesy jeżeli nie były one tak ważne by zapraszać gościa do palarni w rodzinnym sklepie. Rozejrzał się po zajętych stolikach, dość szybko zauważając mężczyznę, z którym umówili się na spotkanie. Edgar słyszał, że to straszny plotkarz - nie cierpiał takich ludzi, bardzo ceniąc sobie lojalność, o którą jednak było ciężko na Nokturnie. Spojrzał na Antoninę, ale chyba nie musiał nic mówić: dobrze wiedziała na czym polega ich zadanie. Przywitał się z nim na swój mało wylewny sposób, siadając na przeciwko. - Masz to, o co cię prosiliśmy - raczej powiedział zamiast zapytać, w przeciwnym wypadku pewnie nie doszłoby do spotkania, ale wolał się upewnić. Miał nadzieję, że nawet on poczuł powagę zamówienia, ale ze szmuglerami zawsze trzeba uważać.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 17 lipiec
Włóczenie się po Śmiertelnym Nokturnie niegdyś sprawiało Benjaminowi przyjemność, ale nie uskuteczniał tej wątpliwie bezpiecznej rozrywki od jakiegoś czasu. Owszem, kursował na linii Pokątna-własne mieszkanie, ale czynił to znacznie rzadziej niż przedtem, gdy zapijał smutki w każdej możliwej spelunie. Wsiąknął w Nokturn a Nokturn wsiąknął w niego, wypalony dopiero światłem ognistego Feniksa, czyszczącego go z popełnionych grzechów. Kiedyś widział w tej części Londynu swoiste zdegenerowane piękno, urok zniszczenia, kuszącą tajemnicę brudnej niewiadomej. Spoglądając z perspektywy czasu i doświadczeń nie potrafił zrozumieć tej fascynacji złem, porastającym pleśnią każdy zakątek mrocznych uliczek, wilgotnych zaułków i przygnębiających skwerów, nad którymi roztaczał się słaby blask księżyca. To nie było już jego miejsce.
Znał stałych bywalców Mantykory, lecz ci zmieniali się jak w kalejdoskopie, wygryzani przez młodych gniewnych lub powracających z wygnania - lub Tower - rzezimieszków, radujących się z rozpoznawania starych kątów. Pokazanie się w zatęchłej karczmie nie było nieziemskim ryzykiem, budził szacunek swą posturą, gęstą brodą oraz szemraną przeszłością, ale i tak miał się na baczności, zwłaszcza, gdy pojawiał się tu po drobnej przerwie i w towarzystwie Gabriela. Cieszył się z personaliów kompana, Tonks także robił wrażenie posturą, a gdy zamieniło się jego radosny uśmiech oraz tryskające wesołością oczy na pochmurne spojrzenie, mógłby godnie reprezentować mroki Nokturnu. Przydałoby się go jeszcze nieco ubrudzić, żałował, że nie wytarzał go przed wejściem do środka w mule rynsztoka, ale i tak nie było źle. Dostosował się do wymogów przekazanych w liście i teraz dość łatwo wtapiał się w tło, zwłaszcza pojawiając się tu ramię w ramię z niegdyś stałym bywalcem.
Wright wszedł do Mantykory nie zdejmując kaptura, ale i tak jego twarz była widziana w chybotliwym blasku świec. Machnął ręką do zasiadających przy tym samym stoliku szachistów (nigdy nie grali, wyłącznie pili, ale stanowili najmniej szkodliwy element tego miejsca) oraz do barmana. Ruszył w stronę zajmowanej zazwyczaj ławy, ciężko zasiadając na brudnym drewnie. - Ognistą. I dwie szklanki. Tylko, kurwa, bez żadnych szczyn - zamówił ochrypłym, niskim, groźnym tonem, zupełnie niepasującym do tego, jakim posługiwał się chociażby na spotkaniu Zakonu Feniksa. Tu musiał grać twardziela - lub wracać do wizerunku, jakim posługiwał się przed kilkoma laty. Łypnął spode łba na barmana, a potem, gdy ten odszedł, przeniósł wzrok na Gabriela. - Jak ci się podoba? - spytał szczerze zainteresowany, opierając łokcie o lepiący się blat stołu.
Włóczenie się po Śmiertelnym Nokturnie niegdyś sprawiało Benjaminowi przyjemność, ale nie uskuteczniał tej wątpliwie bezpiecznej rozrywki od jakiegoś czasu. Owszem, kursował na linii Pokątna-własne mieszkanie, ale czynił to znacznie rzadziej niż przedtem, gdy zapijał smutki w każdej możliwej spelunie. Wsiąknął w Nokturn a Nokturn wsiąknął w niego, wypalony dopiero światłem ognistego Feniksa, czyszczącego go z popełnionych grzechów. Kiedyś widział w tej części Londynu swoiste zdegenerowane piękno, urok zniszczenia, kuszącą tajemnicę brudnej niewiadomej. Spoglądając z perspektywy czasu i doświadczeń nie potrafił zrozumieć tej fascynacji złem, porastającym pleśnią każdy zakątek mrocznych uliczek, wilgotnych zaułków i przygnębiających skwerów, nad którymi roztaczał się słaby blask księżyca. To nie było już jego miejsce.
Znał stałych bywalców Mantykory, lecz ci zmieniali się jak w kalejdoskopie, wygryzani przez młodych gniewnych lub powracających z wygnania - lub Tower - rzezimieszków, radujących się z rozpoznawania starych kątów. Pokazanie się w zatęchłej karczmie nie było nieziemskim ryzykiem, budził szacunek swą posturą, gęstą brodą oraz szemraną przeszłością, ale i tak miał się na baczności, zwłaszcza, gdy pojawiał się tu po drobnej przerwie i w towarzystwie Gabriela. Cieszył się z personaliów kompana, Tonks także robił wrażenie posturą, a gdy zamieniło się jego radosny uśmiech oraz tryskające wesołością oczy na pochmurne spojrzenie, mógłby godnie reprezentować mroki Nokturnu. Przydałoby się go jeszcze nieco ubrudzić, żałował, że nie wytarzał go przed wejściem do środka w mule rynsztoka, ale i tak nie było źle. Dostosował się do wymogów przekazanych w liście i teraz dość łatwo wtapiał się w tło, zwłaszcza pojawiając się tu ramię w ramię z niegdyś stałym bywalcem.
Wright wszedł do Mantykory nie zdejmując kaptura, ale i tak jego twarz była widziana w chybotliwym blasku świec. Machnął ręką do zasiadających przy tym samym stoliku szachistów (nigdy nie grali, wyłącznie pili, ale stanowili najmniej szkodliwy element tego miejsca) oraz do barmana. Ruszył w stronę zajmowanej zazwyczaj ławy, ciężko zasiadając na brudnym drewnie. - Ognistą. I dwie szklanki. Tylko, kurwa, bez żadnych szczyn - zamówił ochrypłym, niskim, groźnym tonem, zupełnie niepasującym do tego, jakim posługiwał się chociażby na spotkaniu Zakonu Feniksa. Tu musiał grać twardziela - lub wracać do wizerunku, jakim posługiwał się przed kilkoma laty. Łypnął spode łba na barmana, a potem, gdy ten odszedł, przeniósł wzrok na Gabriela. - Jak ci się podoba? - spytał szczerze zainteresowany, opierając łokcie o lepiący się blat stołu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[ 17.07]
Tonks nigdy nie odczuwał przesadnej ekscytacji, gdy pojawiał się na Nokturnie, również jego twarz nie była zbyt rozpoznawalna w nokturnowej społeczności, co w zaistniałej sytuacji mogło faktycznie się przydać. Lepiej być nieznajomym przybyszem niż podejrzaną osobą, którą kojarzyło się z Ministerstwem. Również jego nieco dłuższa nieobecność w Londynie działała na jego korzyść - chociaż raz, chciałoby się rzec. W każdym razie, Nokturn nie był ulubionym miejscem Gabriela, przypominał mu wilgotne lochy w Hogwarcie i dużo innych zatęchłych miejsc, w których zdążył bywać w trakcie swojej aurorskiej kariery. Nie można powiedzieć, aby ciemne alejki wywoływały u niego lęk, raczej obrzydzenie swoim wyglądem, ale przede wszystkim osobami, które zwykły chodzić tymi ścieżkami.
Mógłby pokusić się o stwierdzenie, że on także znał bywalców Mantykory - z aurorskiej kartoteki. Może nie zdawał sobie sprawy, jak wielu z nich przesiaduje w karczmie, ale niektóre twarze mogły nie być dla niego obce. Czy zdziwiło go zaproszenie Bena? Trudno stwierdzić, ale na pewno zastosował się do wskazówek przez niego podanych, które też wydały się naturalne, może poza niemyciem zębów. Na to raczej by nie wpadł. Mimo to wygrzebał z dna szafy, czarną szatę, która zdecydowanie pamiętała już lepsze czasy. Z twarzy zniknął szeroki uśmiech, a pod wpływem wyrazu spojrzenia zwyczajnie lazurowe oczy przypominały raczej wzburzone wody oceanu. Włosy niezbyt zadbane, częściowo opadające na czoło, twarz do połowy zakryta czarnym kapturem. Jeszcze przed wejściem na Nokturn nie mógł powstrzymać się przed nieco rozbawionym uśmieszkiem. Czy to nie na spotkaniu Zakonu, ktoś nie nazwał wypadu w te rejony za misję samobójczą? Cóż, przynajmniej stosował się do rady Bena. On miał oko na Wrighta, a ten spod ciemnego kaptura łypał na idącego z nim ramię w ramię Tonksa.
Do środka wszedł krokiem zdecydowanym; nie było miejsca na niepewność, czy pokazywanie jakichkolwiek wątpliwości. Gdyby chociaż na chwilę spuścił z tonu i opuścił gardę, te nokturnowe piranie szybko rzuciłyby się do jego gardła, nieważne w jakim towarzystwie siadał przy stole i w jak bardzo zapyziałej karczmie się znajdował. Dlatego wtapiał się w tłum. Jego ruchy były raczej stanowcze, a jednocześnie ociężałe, niezbyt pośpiesznie i na pewno nienerwowe. Podczas zamawiania trunku, łypną spode łba na barmana, a jego kącik ust uniósł się delikatnie ku górze, posyłając mu raczej niepokojący uśmiech, który nieco ginął w gąszczu gęstej brody. Trochę się namęczył, ale po pracy w Biurze Aurorów przyswoił podstawowe zasady udawania zbira. - Nasrać na środek, a i tak nikt nie zwróciłby na to uwagi; kwintesencja Nokturna, co? - rzucił, opierając się swobodnie o oparcie drewnianego krzesła. Nie mógł zaprzeczyć, naprawdę urokliwe miejsce. W sam raz na spędzenie wieczoru w doborowym towarzystwie.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Antonia ucieszyła się, że w końcu nadszedł czas konstruktywnego działania. Jakiegokolwiek działania. Nie mogła już dłużej siedzieć z założonymi rękami. Po spotkaniu Rycerzy stało się to czego z jednej strony się obawiała, ale z drugiej spodziewała. Spotkanie z duchem było trudną przeprawą prawdopodobnie dla każdego z biorących udział we wcześniejszej misji. Teraz mogła zająć się zadaniem powierzonym im przez Czarnego Pana i tym razem miała w zamiarze dopilnować by wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. O to możliwe, że nie musiała się obawiać. Jednego mogła być pewna; z Edgarem choć nie mieli zbyt wielu okazji by razem pracować to oboje byli nad wyraz dokładni w tym co robili. Może nie należało to do najprostszych zadań, ale wcale nie chciała takich wykonywać. Każde niosło ze sobą pewną dozę niebezpieczeństwa i już nie miała zamiaru tego bagatelizować. Nie lubiła współpracować. Najlepiej radziła sobie wtedy kiedy pracowała sama ze sobą. Znała swoje umiejętności i wiedziała na co może liczyć i czego oczekiwać. Teraz jednak była pewniejsza. Na spotkanie z Burkiem przyszła punktualnie, a na jego zaczepkę dotyczącą czasu oczekiwania tylko skinęła głową. Nie przyszli tutaj, żeby wdawać się w jakiekolwiek sprzeczki. Pracowali razem i wbrew wszystkiemu to nie była najgorsza rzecz jaka mogła ich tutaj spotkać. Weszła do karczmy pewnym krokiem rozglądając się w poszukiwaniu mężczyzny, który miał im dostarczyć potrzebnych składników. Znała to miejsce choć nie bywała w takowych zbyt często. Zdecydowanie wolała zacisze własnego mieszkania nawet jeśli znajdowało się daleko od tego co ciche i przyjemne. W końcu Nokturn do takich nie należał. Usiedli, a kiedy arystokrata zaczął ponaglać mężczyznę Antonia skupiła wzrok na jego dłoniach. Sięgnął po pakunek by zatrzymać się w połowie drogi. Mężczyzna przeniósł spojrzenie na Edgara, a za chwile na Antonie. Zobaczyła w jego oczach wielkie zaciekawienie i to zaciekawienie wcale jej się nie spodobało. - Przyniosłem, ale dla dobra interesu chciałbym wiedzieć do czego tego użyjecie – usłyszała i z zaskoczenia jego pewnością siebie aż drgnęła w uśmiechu. - Nie chciałbyś. - odpowiedziała od razu mężczyźnie nie odrywając od niego spojrzenia. - Czasami przez nadmiar wiedzy wiele można stracić. - dodała jeszcze, ale mężczyzna wcale się jej słowami nie przejął i szedł w zaparte. - Daj to co przyniosłeś i wyjdź. Ja jestem miła, ale mój towarzysz na pewno taki nie będzie. - zaczynała się irytować choć nie pokazywała tego po sobie. Nie rozumiała wścibskich ludzi, nie w tym świecie kiedy za takie zachowanie można było stracić głowę. I to dosłownie.
/rzucam na zastraszanie
/rzucam na zastraszanie
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Antonia Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Wsparcie w postaci zakapturzonego Gabriela gwarantowało Benjaminowi - w zakresie możliwości Śmiertelnego Nokturnu, morderczego nie tylko z nazwy - bezpieczeństwo, dlatego też nie obawiał się finału dzisiejszego wieczoru. Nie zamierzali porywać się z różdżką na Ganimedesa, to byłoby samobójstwem, do tego nieopłacalnym. Planowali po prostu wytężyć słuch oraz inne zmysły, by, przy sprzyjających wiatrach, wyciągnąć co nieco z szeptów rozlegających się w dusznych wnętrzach Mantykory. Zadanie do łatwych nie należało, ale cóż poradzić; dobro Zakonu Feniksa stało ponad wszystkim, dlatego też Wright, nie bacząc na niebezpieczeństwo, pojawiał się w doborowym towarzystwie w uliczkach Nokturnu, pewien, że noc przyniesie im jakieś odpowiedzi. Na temat tajemniczych spotkań, dziwnych zdarzeń, zagadkowych zniknięć. Każda plotka mogła mieć w sobie ziarno prawdy, które podlane odpowiednimi informacjami, rozkwitłoby różnobarwną orientacją w kwestii plugawych Rycerzy. Mniej więcej wiedzieli kto należy do jej organizacji, lecz co dalej? Pozostawali bezbronni wobec przeważających sił wroga, dobrze sytuowanego i gotowego do najgorszych okrucieństw w imię jakiegoś szalonego uzurpatora, Lorda Jakiegoś Tam. Może mówiono o nim, może szeptano, może krzyczano jego imię - tego wszystkiego mogli dowiedzieć się wyłącznie na polu bitwy, wtapiając się w czarnoksiężników, mętów oraz degeneratów przeróżnego kalibru.
Benjaminowi szło to doskonale, Gabrielowi nieco mniej, ale i tak postarał się o pasujące przebranie. Wright z ukontentowaniem przyjął kaptur oraz niezbyt świeże ciuchy, zauważając rześki powiew, wydobywający się znad brody Tonksa, gdy ten w końcu przemówił. Na niezbyt przyjemnie pachnący temat, pasujący jednakże do realiów, w jakich się znaleźli. Ben zarechotał w odpowiedzi na niewybredne pytanie retoryczne, uderzając przy tym pięścią w stół. Od razu sygnalizował swoją potęgę oraz brak strachu, pokazując nielicznym agresywnym niedobitkom, że nie boi się i nie będzie siedział w kącie jak magiczna trusia - a po prostu potrzebuje spokoju, by przeprowadzić głęboką dysputę ze swym znajomym.
- Obrazowe porównanie - skomentował, ciągle ze śmiechem, łypiąc na Gabriela spod materiału peleryny, zacieniającej brodatą twarz. - Zamierzasz spróbować to zrobić? - dopytał szczerze zainteresowany, bez jakiejkolwiek uprzejmości przyjmując szklankę oraz nieoznakowaną butelkę ognistej whisky. Ujął ją w dłonie i hojnie nalał do szklanek - poplamionych, lepkich, wyszczerbionych na krawędziach - tak, że alkohol prawie przelewał się na stół. Nie uczyniłoby mu to większej szkody, i tak wszystko było tu brudne i zatęchłe. - Często tu bywałeś? - spytał już poważniej, porzucając pozornie rubaszny ton. - Ja tak. Nie wiem, co o mnie słyszałeś, od Just czy od innych w naszej...wśród naszych przyjaciół - kontynuował, ostrożnie omijając nazewnictwo Zakonu Feniksa; kto wie, kto wpadł na podobny do nich pomysł i podsłuchiwał tutaj rozmowy. - ale etap szlajania się pośród rynsztoków i morderców mam już za sobą. Chciałbym, żebyś o tym wiedział - oznajmił, czując potrzebę wytłumaczenia się, objaśnienia, że nie jest już tym samym Benjaminem, co kiedyś; że się zmienił i że wykorzystuje drugą szansę najlepiej, jak tylko potrafił.
Benjaminowi szło to doskonale, Gabrielowi nieco mniej, ale i tak postarał się o pasujące przebranie. Wright z ukontentowaniem przyjął kaptur oraz niezbyt świeże ciuchy, zauważając rześki powiew, wydobywający się znad brody Tonksa, gdy ten w końcu przemówił. Na niezbyt przyjemnie pachnący temat, pasujący jednakże do realiów, w jakich się znaleźli. Ben zarechotał w odpowiedzi na niewybredne pytanie retoryczne, uderzając przy tym pięścią w stół. Od razu sygnalizował swoją potęgę oraz brak strachu, pokazując nielicznym agresywnym niedobitkom, że nie boi się i nie będzie siedział w kącie jak magiczna trusia - a po prostu potrzebuje spokoju, by przeprowadzić głęboką dysputę ze swym znajomym.
- Obrazowe porównanie - skomentował, ciągle ze śmiechem, łypiąc na Gabriela spod materiału peleryny, zacieniającej brodatą twarz. - Zamierzasz spróbować to zrobić? - dopytał szczerze zainteresowany, bez jakiejkolwiek uprzejmości przyjmując szklankę oraz nieoznakowaną butelkę ognistej whisky. Ujął ją w dłonie i hojnie nalał do szklanek - poplamionych, lepkich, wyszczerbionych na krawędziach - tak, że alkohol prawie przelewał się na stół. Nie uczyniłoby mu to większej szkody, i tak wszystko było tu brudne i zatęchłe. - Często tu bywałeś? - spytał już poważniej, porzucając pozornie rubaszny ton. - Ja tak. Nie wiem, co o mnie słyszałeś, od Just czy od innych w naszej...wśród naszych przyjaciół - kontynuował, ostrożnie omijając nazewnictwo Zakonu Feniksa; kto wie, kto wpadł na podobny do nich pomysł i podsłuchiwał tutaj rozmowy. - ale etap szlajania się pośród rynsztoków i morderców mam już za sobą. Chciałbym, żebyś o tym wiedział - oznajmił, czując potrzebę wytłumaczenia się, objaśnienia, że nie jest już tym samym Benjaminem, co kiedyś; że się zmienił i że wykorzystuje drugą szansę najlepiej, jak tylko potrafił.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Owszem, słynął ze swojego podejścia do pracy aurora, w której plan zawsze składał się z czterech podstawowych punktów; przygotuj plan, wciel plan w życie, spodziewaj się, że coś pójdzie nie tak, olej plan. A mimo to wiedział, kiedy ze sceny zejść i schować się w ciemnych kulisach - nie wychylać się. Dlatego miał nadzieję, że dzisiejszy wieczór minie im - jak na nokturnowe realia - spokojnie i gdy uznają to za stosowne, bezpiecznie rozejdą się do swoich domów. Jeszcze się z trollem na głowy nie pozamieniał i nie miał zamiaru bezsensownie pakować się w barowe bójki bądź nokturnowe pojedynki. Jednakże słuchanie wydawało się być dobrym pomysłem; Mantykora była miejscem, gdzie nie zważało się na słowa i można było wyciągnąć całkiem przydatne informacje. No właśnie, informacje stały się ostatnio bardzo cenioną walutą, kartą przetargową dużo cenniejszą niż artefakty czy pieniądze. Teraz informacja zaczynała rządzić światem, każdy chciał wiedzieć, jak najwięcej, aby potem odpowiednio użyć swojej wiedzy. Był pewien, że Rycerze także zbierali je na temat ich organizacji - rośli w siłę, dlatego trzeba było działać. Nie pytał dlaczego Ben postanowił napisać akurat do niego, nie trząsł portkami jak zniewieściała czarownica, po prostu zastosował się do wskazówek, stylizując się na nokturnowego łotra i prawdopodobnie, nie mówiąc nic siostrze, wyszedł z domu. Podejmowali ryzyko, ale robili to z głową i miał nadzieję, że nikt nie ucierpi, a jeszcze na tym skorzystają. Dla Gabriela sprawy Zakonu stały się priorytetem, coraz bardziej zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i wiedział, że jeżeli nie oni, to kto? Dlatego w każdy możliwy sposób starał się wesprzeć sprawę Zakonu, aby jego najbliższa rodzina i przyjaciele, mogli zakładać rodziny w kraju, w którym nie obawiasz się o własne życie i gdzie nikt nie będzie mieszał z błotem twojego imienia jedynie z powodu krwi. Tonks chyba dużo bardziej dotkliwie przekonał się o tej niesprawiedliwości, ponieważ dotyczyła jego bezpośrednio.
Faktycznie, niewybredne porównanie, które padło z ust Tonksa mogło wprawić w osłupienie, ale nikt nie powinien podważać jego prawdziwości. Słysząc rechot Bena, sam nie powstrzymał śmiechu, który był bardziej gardłowy i dudniący w uszach niż zwykle.
- Ma się ten poetycki, wrodzony talent - stwierdził nieskromnie, ujmując w dłoń lepką i brudną szklankę. Nie z takich szklanek się alkohol piło; nie zapominajmy, że Gabriel wylądował na kilka miesięcy w Europie Wschodniej, kursując między polskim oddziałem aurorów, a ruskim. Tam pewnie pili nawet ze słoików i to nie whiskey, a czysty spirytus. - Nie podpuszczaj mnie - patrzcie, jak się Gabrysiowi żarcik wyostrzył. Wystarczyło zarzucić mi wyświechtaną, czarną pelerynę na barki i już śmieszek pierwsza klasa. Uważnie przyglądał się Benowi, na jego pytanie, ściągnął trochę krzaczaste brwi do środka i poprawił się na krześle, pochylając się do przodu, opierając się o lepki blat. - Parę razy, w interesach - mruknął, mając na myśli oczywiście pracę. No bo jaki inny powód mógłby mieć? Jeżeli chciał się zalać w trupa to miał znacznie inne miejsca. Wysłuchał uważnie kompana, nie przerywając mu tego krótkiego monologu. Zamyślił się jeszcze chwilę nad odpowiedzią, żeby przypadkiem nie palnąć czegoś głupiego. - Co było to było, to że jesteś z nami mi wystarczy. I nie oceniam ludzi po tym co o nich słyszę, ale po czynach - oznajmił dobitnie, chcąc dać Wrightowi do zrozumienia, że nie miał zamiaru rozliczać go z przeszłości. Nikt nie miał do tego prawa, prócz samego Wrighta. - To co? Wypijmy przy stole, za błędy na dole, by ich było mniej - rzucił, poetycko i przechylił delikatnie szkło w kierunku Bena.
Faktycznie, niewybredne porównanie, które padło z ust Tonksa mogło wprawić w osłupienie, ale nikt nie powinien podważać jego prawdziwości. Słysząc rechot Bena, sam nie powstrzymał śmiechu, który był bardziej gardłowy i dudniący w uszach niż zwykle.
- Ma się ten poetycki, wrodzony talent - stwierdził nieskromnie, ujmując w dłoń lepką i brudną szklankę. Nie z takich szklanek się alkohol piło; nie zapominajmy, że Gabriel wylądował na kilka miesięcy w Europie Wschodniej, kursując między polskim oddziałem aurorów, a ruskim. Tam pewnie pili nawet ze słoików i to nie whiskey, a czysty spirytus. - Nie podpuszczaj mnie - patrzcie, jak się Gabrysiowi żarcik wyostrzył. Wystarczyło zarzucić mi wyświechtaną, czarną pelerynę na barki i już śmieszek pierwsza klasa. Uważnie przyglądał się Benowi, na jego pytanie, ściągnął trochę krzaczaste brwi do środka i poprawił się na krześle, pochylając się do przodu, opierając się o lepki blat. - Parę razy, w interesach - mruknął, mając na myśli oczywiście pracę. No bo jaki inny powód mógłby mieć? Jeżeli chciał się zalać w trupa to miał znacznie inne miejsca. Wysłuchał uważnie kompana, nie przerywając mu tego krótkiego monologu. Zamyślił się jeszcze chwilę nad odpowiedzią, żeby przypadkiem nie palnąć czegoś głupiego. - Co było to było, to że jesteś z nami mi wystarczy. I nie oceniam ludzi po tym co o nich słyszę, ale po czynach - oznajmił dobitnie, chcąc dać Wrightowi do zrozumienia, że nie miał zamiaru rozliczać go z przeszłości. Nikt nie miał do tego prawa, prócz samego Wrighta. - To co? Wypijmy przy stole, za błędy na dole, by ich było mniej - rzucił, poetycko i przechylił delikatnie szkło w kierunku Bena.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie przepadam za poetami, mam do nich pewien uraz - odpowiedział a raczej odburknął, wyraźnie zagłębiając się w nieprzyjemnych wspomnieniach. Czyż nie siedział w podobnym miejscu z Rosierem, obserwując jak ten przewraca się wraz z krzesłem? Pamiętał lśniąca, mokrą sierść jego szlacheckiego psa, ochrypły ton głosu arystokraty i łączącą ich więź. Zerwaną brutalnie, w bolesny sposób; zdradził go w każdym możliwym aspekcie, okazując się najpodlejszym czarodziejem, jakiego kiedykolwiek spotkał. Czasami Ben zastanawiał się, czy śmierdzący lord róż nie wyprzedził na prywatnej liście nienawiści Percivala. Bywały momenty, że to Tristana pragnął wypatroszyć, własnoręcznie, tępym nożem; podświadomie wiedział też, że nie zdołałby tego zrobić Nottowi, nawet jeśli pragnąłby tego z całych sił. Łatwiej było mu ukierunkować wściekłość na kogoś, kogo nie darzył mocniejszymi, bardziej skomplikowanymi uczuciami, dlatego to w dawnym towarzyszu niechlujnych rozrywek składował całą swą nienawiść. Gabriel nie mógł mieć o tym pojęcia, dlatego Wright tylko krzywo wzruszył ramionami, rozpogadzając brodatą twarz - w miarę ograniczonych atmosferą miejsca oraz przyjętą konwencją zachowania możliwości.
- Takim występem zaimponowałbyś większości tutejszej zgrai - powrócił do głównego, gównianego tematu, wyginając usta w kpiącym uśmiechu, budzącym grozę a nie sympatię. Wytrenował go tutaj, a na płynność przekazu niebezpiecznej aury miała wpływ także postura. Napięte mięśnie, czarny kaptur, aura niedostępności. I doborowe towarzystwo równie zarośniętego kompana. - I jak szły te interesy? Były jakieś trupy? - podjął temat aurorskich wycieczek, dumny jak nigdy z tego, że pojął dwuznaczność wypowiedzi i mógł kontynuować pogawędkę na poważne tematy, nie zdradzając się z ich prawdziwym znaczeniem. Czy stracił tutaj - na Śmiertelnym Nokturnie - bliskiego towarzysza z aurorskiej grupy szturmowej? Czy sam znalazł się w zabójczym niebezpieczeństwie? Interesowały go takie przygody, świadczące też o doświadczeniu Tonksa jako członka Zakonu Feniksa. Nie bojącego się wyzwań, świadomego ryzyka, potrafiącego postawić wiele na szali, gdy gra toczyła się o najwyższą stawkę.
Dobrze się z nim także piło, co stanowiło wartość dodaną towarzystwa Gabriela. Nie krzywił się na widok brudnych szklanek, polewał hojnie i pewnie, potrafiąc także szczerze powiedzieć o swych odczuciach dotyczących trudnego tematu. Ben oczekiwał reprymendy bądź pełnego litości poklepywania po plecach, ale na szczęście do niczego takiego nie doszło a Tonks nie wydawał się poruszony grzeszną przeszłością Wrighta. - No, mądrze gadasz. Szkoda, że nie wszyscy tak sądzą - odmruknął tylko, rozpogadzając się jeszcze mocniej na perspektywę toastu. Z powagą uniósł szklankę i kiwnął głową, wychylając ją do dna. Rozkoszował się ohydnym trunkiem, niewiele mającym wspólnego z oryginalną ognistą whisky, uwarzoną zgodnie z recepturą Macmillanów. - Jak myślisz, który z tych typów może mieć coś wspólnego z naszymi oślizgłymi przyjaciółmi? - spytał cicho, przesuwając wzrokiem po zadymionej sali. Spod kaptura nie było widać jego spojrzenia, przynajmniej dopóki nie wpatrywał się w konkretne jednostki przesadnie długo. Mówił, rzecz jasna, o Rycerzach; niby z nich tacy arystokraci, a parali się czarną magią jak zwykli rzezimieszkowie, śmierdzący szczynami i zgnilizną. Był ciekaw oceny Tonksa: jako auror miał lepsze oko do szczegółów, mogąc wyłowić z nieprzyjaźnie wyglądającego tłumu jakąś istotną personę, mogącą rzucić nieco światła na skryte w mroku niewiadome.
- Takim występem zaimponowałbyś większości tutejszej zgrai - powrócił do głównego, gównianego tematu, wyginając usta w kpiącym uśmiechu, budzącym grozę a nie sympatię. Wytrenował go tutaj, a na płynność przekazu niebezpiecznej aury miała wpływ także postura. Napięte mięśnie, czarny kaptur, aura niedostępności. I doborowe towarzystwo równie zarośniętego kompana. - I jak szły te interesy? Były jakieś trupy? - podjął temat aurorskich wycieczek, dumny jak nigdy z tego, że pojął dwuznaczność wypowiedzi i mógł kontynuować pogawędkę na poważne tematy, nie zdradzając się z ich prawdziwym znaczeniem. Czy stracił tutaj - na Śmiertelnym Nokturnie - bliskiego towarzysza z aurorskiej grupy szturmowej? Czy sam znalazł się w zabójczym niebezpieczeństwie? Interesowały go takie przygody, świadczące też o doświadczeniu Tonksa jako członka Zakonu Feniksa. Nie bojącego się wyzwań, świadomego ryzyka, potrafiącego postawić wiele na szali, gdy gra toczyła się o najwyższą stawkę.
Dobrze się z nim także piło, co stanowiło wartość dodaną towarzystwa Gabriela. Nie krzywił się na widok brudnych szklanek, polewał hojnie i pewnie, potrafiąc także szczerze powiedzieć o swych odczuciach dotyczących trudnego tematu. Ben oczekiwał reprymendy bądź pełnego litości poklepywania po plecach, ale na szczęście do niczego takiego nie doszło a Tonks nie wydawał się poruszony grzeszną przeszłością Wrighta. - No, mądrze gadasz. Szkoda, że nie wszyscy tak sądzą - odmruknął tylko, rozpogadzając się jeszcze mocniej na perspektywę toastu. Z powagą uniósł szklankę i kiwnął głową, wychylając ją do dna. Rozkoszował się ohydnym trunkiem, niewiele mającym wspólnego z oryginalną ognistą whisky, uwarzoną zgodnie z recepturą Macmillanów. - Jak myślisz, który z tych typów może mieć coś wspólnego z naszymi oślizgłymi przyjaciółmi? - spytał cicho, przesuwając wzrokiem po zadymionej sali. Spod kaptura nie było widać jego spojrzenia, przynajmniej dopóki nie wpatrywał się w konkretne jednostki przesadnie długo. Mówił, rzecz jasna, o Rycerzach; niby z nich tacy arystokraci, a parali się czarną magią jak zwykli rzezimieszkowie, śmierdzący szczynami i zgnilizną. Był ciekaw oceny Tonksa: jako auror miał lepsze oko do szczegółów, mogąc wyłowić z nieprzyjaźnie wyglądającego tłumu jakąś istotną personę, mogącą rzucić nieco światła na skryte w mroku niewiadome.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Ja ich po prostu nie rozumiem - ot, co! Gabriel był prostym człowiekiem, do którego trzeba było mówić w równie jasny i prosty sposób. Chociaż rozwiązywanie aurorskich zagadek szło mu naprawdę nieźle to z odczytywaniem słownych metafor miał naprawdę spory problem. Dla niego kwiat to kwiat, a nie symbol delikatności, kobiecości i Merlin jeszcze wie czego. Nie był też wścibski, gdy nie wymagała tego od niego praca, dlatego nie miał zamiaru ciągnąc Wrighta w związku z jego niechęcią do mówiących wierszem koneserów sztuki. W teorii żyli w wolnym kraju, gdzie można było sympatyzować z kim się chciało. Jeszcze, ponieważ nadchodziły mroczne czasy, a chłodny oddech wojny czuł na swoich plecach. Albo znowu był to zatęchły smród z ust, któregoś z gości karczmy. Trudno było to zweryfikować, a i Tonks się do tego niezbyt kwapił. W przeciwieństwie do Bena nigdy nie przebywał w takich miejscach częściej niż to koniecznie i nikt nie dał mu fałszywej nadziei na to, że może równać się z tak zwaną wyższą warstwą społeczną. Nawet w czasie Hogwartu, zatrute przez propagandową naukę, serca szlacheckich dzieci odrzucały takich jak on. Naprawdę nieliczni przedstawiciele stanu szlacheckiego zachowywali twarz i klasę, a już w ogóle jeżeli chodzi o te rody bardzo konserwatywne. Czy to dobrze, czy źle? Nie wiedział. Na pewno zaoszczędził sobie brutalnej weryfikacji szkolnych przyjaźni.
- W takim razie powinienem to rozważyć, trzeba dbać o reputację - no nie mógł sobie odpuścić! Iście gówniany temat pasował do równie brudnego i śmierdzącego miejsca, a sam Gabriel miał ochotę wybuchnąć śmiechem na wyobrażenie siebie w takiej sytuacji. Aż nierealne, Tonks należał to tych czarodziejów, którzy się prowadzili, jakoś ale zawsze się prowadził. Tak, czy inaczej zapewnienie sobie nietykalności i jakiejś reputacji w tym miejscu mogłoby pomóc, jeżeli kiedyś mieliby tutaj wrócić. - Różnie, czasem było naprawdę gorąco, ale wiesz jak jest. Ten drugi zawsze obrywa bardziej, ale nie. Nie obyło się bez trupów - rzucił, uśmiechając się w pewien niepokojący sposób; czy to smutek, czy gniew skierowany na samego siebie? Trudno stwierdzić. Nie chciał mówić o porażkach. Było gorąco - misja zakończyła się niemalże całkowitą porażką. Ten drugi zawsze obrywa bardziej - co nie oznacza, że my skończyliśmy w mniej opłakanym stanie. Często na szali kładł własne życie, więc to on raczej był tym, którego trzeba było odstawiać w zbawienne ramiona uzdrowicieli z św. Munga. Podobno już starsi uzdrowiciele, czekają aż pojawi się w Mungu, aby stażyści mogli praktykować. Zresztą, w ten sposób poznał jedną z panienek Sprout, która miała wątpliwy zaszczyt łatania go od początku stażu. Jednakże to nie on stracił życie na Nokturnie.
- Bo niektórym jest tak po prostu wygodniej, ot co - skomentował. Sam nie lubił oceniać, więc i tych nieprzychylnych Benjaminowi nie zamierzał, ale miał swoją pewną teorię. On wszystkie swoje brudy wywlekał na wierzch, czy przed rodziną czy członkami Zakonu jeżeli było trzeba. Niektórzy tego nie robili. Przechylił szklankę, ale miał wrażenie, że zamiast whiskey pije coś co jedynie ma podobny kolor i konsystencję i mimo groźby Bena, barman przyniósł im szczyny zamiast alkoholu. No nic, jak się nie ma co się lubi... Zrobił szybkie rozeznanie. Spod kaptura łypnął spojrzeniem dookoła, a w słabym odbiciu szkła próbował doszukać się chociaż mglistego zarysu osoby, która mogłaby ich zainteresować. -Widzisz tego elegancika koło baru? Nie wiem, czy nie jest za elegancki?- rzucił. Wydawało mu się, że mężczyzna siedzący nieopodal baru był zbyt czysty, jak na to miejsce, ale to do oceny pozostawił Benowi, może i czysta klientela zagląda Pod Mantykorę.
- W takim razie powinienem to rozważyć, trzeba dbać o reputację - no nie mógł sobie odpuścić! Iście gówniany temat pasował do równie brudnego i śmierdzącego miejsca, a sam Gabriel miał ochotę wybuchnąć śmiechem na wyobrażenie siebie w takiej sytuacji. Aż nierealne, Tonks należał to tych czarodziejów, którzy się prowadzili, jakoś ale zawsze się prowadził. Tak, czy inaczej zapewnienie sobie nietykalności i jakiejś reputacji w tym miejscu mogłoby pomóc, jeżeli kiedyś mieliby tutaj wrócić. - Różnie, czasem było naprawdę gorąco, ale wiesz jak jest. Ten drugi zawsze obrywa bardziej, ale nie. Nie obyło się bez trupów - rzucił, uśmiechając się w pewien niepokojący sposób; czy to smutek, czy gniew skierowany na samego siebie? Trudno stwierdzić. Nie chciał mówić o porażkach. Było gorąco - misja zakończyła się niemalże całkowitą porażką. Ten drugi zawsze obrywa bardziej - co nie oznacza, że my skończyliśmy w mniej opłakanym stanie. Często na szali kładł własne życie, więc to on raczej był tym, którego trzeba było odstawiać w zbawienne ramiona uzdrowicieli z św. Munga. Podobno już starsi uzdrowiciele, czekają aż pojawi się w Mungu, aby stażyści mogli praktykować. Zresztą, w ten sposób poznał jedną z panienek Sprout, która miała wątpliwy zaszczyt łatania go od początku stażu. Jednakże to nie on stracił życie na Nokturnie.
- Bo niektórym jest tak po prostu wygodniej, ot co - skomentował. Sam nie lubił oceniać, więc i tych nieprzychylnych Benjaminowi nie zamierzał, ale miał swoją pewną teorię. On wszystkie swoje brudy wywlekał na wierzch, czy przed rodziną czy członkami Zakonu jeżeli było trzeba. Niektórzy tego nie robili. Przechylił szklankę, ale miał wrażenie, że zamiast whiskey pije coś co jedynie ma podobny kolor i konsystencję i mimo groźby Bena, barman przyniósł im szczyny zamiast alkoholu. No nic, jak się nie ma co się lubi... Zrobił szybkie rozeznanie. Spod kaptura łypnął spojrzeniem dookoła, a w słabym odbiciu szkła próbował doszukać się chociaż mglistego zarysu osoby, która mogłaby ich zainteresować. -Widzisz tego elegancika koło baru? Nie wiem, czy nie jest za elegancki?- rzucił. Wydawało mu się, że mężczyzna siedzący nieopodal baru był zbyt czysty, jak na to miejsce, ale to do oceny pozostawił Benowi, może i czysta klientela zagląda Pod Mantykorę.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala główna
Szybka odpowiedź